Cień bogów - John Gwynne - ebook

Cień bogów ebook

John Gwynne

4,3
52,43 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.

16 osób interesuje się tą książką

Opis

Życie w cieniu martwych bogów nie jest łatwe. W świecie zniszczonym przez boski gniew i zazdrość, musisz mieć wiele, aby przetrwać. A żeby się rozwijać? Cóż, potrzebujesz znacznie więcej. Woli zwycięstwa. Umiejętności zabijania i unikania śmierci. A także oddziału niebezpiecznych i lojalnych przyjaciół, abyś nigdy nie musiał mierzyć się z krwawym chaosem życia sam.

Urodziłam się dla zgiełku bitwy i muru tarcz. Zbuduję własną reputację, kocham to, nie oddam się niczemu innemu.

Elvara

Mężczyźni umierają, kobiety umierają, wszystkie istoty z krwi i kości umierają, ale sława bitewna przetrwa. Tego chcę, tego chcemy wszyscy.

Varg

Mój synu, jeśli tu jesteś, znajdę cię. A każdy, kto stanie mi na drodze, będzie żałował, że to zrobił.

Orka

Bardziej epickiej historii raczej nie przeczytacie!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 718

Oceny
4,3 (44 oceny)
23
15
4
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Turbofurbo

Dobrze spędzony czas

słaby początek dobra końcówka
10
aadrianaa

Dobrze spędzony czas

Pomimo że w książce śledzimy 3 osobne historie, to nie zżyłam się niestety z żadnym z bohaterów :( Liczę na więcej w kolejnych tomach.
10
artzaj

Nie polecam

Fatalne tłumaczenie! Czasami trzeba czytać po kilka razy jedno zdanie żeby zrozumieć co tłumacz miał na myśli.
10
Marzena_mania

Całkiem niezła

Na wstępie może zaznaczę, że ta książka nie każdemu przypadnie do gustu. Jest mrocznie, surowo, do tego momentami brutalnie i krwawo, na dodatek otoczka jest w klimacie wikingów i nordyckich wierzeń. Sama miałam z tym lekki problem… Po „Cień Bogów” sięgnęłam za sprawą buddy reading. Dzięki temu, dałam radę to przeczytać do końca. Miałam chwilę zwątpienia przez pierwsze chyba 200 stron. Kompletnie nic się nie działo, takie smędzenie, przy którym powieki same się zamykają. Czytałam, ale nie mogłam jakoś wejść w ten świat, nie wiedziałam, o co chodzi bohaterom i dobijała mnie trochę ilość osób. Gubiłam się, kto jest od kogo i w jakim celu w ogóle się tu pojawiał. Ale im dalej szłam, tym coraz bardziej się wkręcałam w tę historię. Może dlatego, że w końcu zaczęło się coś dziać, i mam tu na myśli walki 😁, a jak walka, to krew i trupy 😈. Bohaterowie, mimo że ich rys jest minimalny, to jednak nie przeszkadzała mi niewiedza. Orka była po prostu Orką, tak samo jak Varg był po prostu sobą. I...
00
Jaryba

Dobrze spędzony czas

3,5 gwiazdki. Dobra książka, pełna bitew, zahaczająca o legendy z akcją i ciekawymi postaciami, ale równicześnie jest tego za mało. Zbyt drobiazgowo oddane bitwy imam wrażenie, że głównym bohaterem jest tu jedynie saks. Właściwie jeden wątek ma jakikolwiek finał, a dwa pozostałe po prostu się urywają w dość głupim momencie i właściwie w tym tomie nie wiadomo po co są tak rozbudowane. Początkowo wyczuwa się sporę napięcie i "coś wisi w powietrzu" dość mocno, co jest super, ale im dalej w las, tym niestety już nie jest tak ciekawie. Mimo wszystko czekam na kolejny tom, bo jest dość klimatyczna tą serią i ciekawi mnie co to będzie dalej w tym świecie.
00

Popularność




Sunie po ziemi cień wielkiej smoczycy, mknie przez niebiosa żmij znad wzgórz, gdzie świeci mroczny księżyc, wznosi się wysoko nad równiną,

Friðaröld, Wiek Pokoju, rok 297

Śmierć jest częścią życia – szepnęła Orka na ucho synowi.

Choć ramię Breki było odciągnięte do tyłu, mocno ściskał jesionową włócznię w swojej małej dłoni o zbielałych palcach, mierząc w renifera, który wyłonił się z chaszczy przed nimi. Jednak Orka dostrzegła wahanie w jego oczach i wyczytała je z jego zaciśniętych ust.

On jest za delikatny na ten świat, pomyślała. Otworzyła usta, by go zganić, ale wtedy poczuła na ramieniu rękę. Wielką, gdy rączka Breki była mała, i szorstką, gdy jego była gładka.

– Czekaj – szepnął Thorkel zza zaplecionej w warkocze brody, posyłając w powietrze obłoczek pary. Stał po jej lewej, twardy i wielki jak głaz.

Zagrały mięśnie na twarzy Orki, a ostre słowa wezbrały w jej ustach. Ostre słowa są niezbędne w tym okrutnym świecie. Mimo to trzymała język za zębami.

Wiosenne słońce zasypało ziemię świetlistymi plamami. Światło przesączało się przez kołyszące się na wietrze konary i odbijało od białych łat śniegu obwiedzionych szronem, ostatnim pocałunkiem zimy, który nie rozwiał się jeszcze w wysokogórskiej kniei. Tuzin reniferów pasło się na polanie; nad stadem czuwał kozioł o potężnym porożu, uważnie doglądający kóz i koźląt, które skubały i żuły mchy oraz porosty obrastające pnie i otoczaki.

Jakieś drgnienie w spojrzeniu Breki, wstrzymany oddech, a potem gwałtowne poruszenie; skręt bioder i rozmazane w ruchu ramię chłopca. Włócznia wystrzeliła z jego ręki, ostry grot z sykiem przeciął powietrze. Duma zapłonęła w piersi Orki. Piękny rzut. Wiedziała, że dosięgnie celu.

W tym samym momencie, gdy Breka cisnął włócznią, upatrzony przez niego renifer poderwał pysk. Zwierzę strzepnęło uszami i dało susa naprzód, a stado zerwało się do biegu i rozproszyło między drzewami, lawirując zygzakami w głąb lasu. Włócznia Breki wbiła się w pień. Grot znieruchomiał, a rozedrgane drzewce z wolna szło w jego ślady. Chwilę później od wschodu dobiegł huk, trzask gałęzi, a spod ściółki wyłonił się kształt – olbrzymi, obrośnięty ciemnym futrem i drapiący długimi szponami – po czym puścił się pędem przez łąkę. Renifery umykały na wszystkie strony, gdy bestia pędziła między nimi, nie zważając na nic innego. Była ranna, jej długie kły znaczyła czerwień, a spomiędzy nich wylazł czerwony jęzor. Stwór natychmiast zniknął w mroku zalegającym pod koronami drzew.

– Co to było? – wysyczał Breka, skacząc wzrokiem między mamą i ojcem.

– Krekwulf – warknął Thorkel, zrywając się do biegu; nie kłopotał się już tym, czy wypadając z kryjówki, spłoszy zwierzynę. Przedarł się przez krzewy na łąkę, rozgarniając je krzepką włócznią, łamiąc gałęzie i obrywając liście. Orka i Breka poszli za nim.

Thorkel opadł na kolano, zębami zdarł rękawicę z dłoni i dotknął opuszkami palców krwi uronionej przez krekwulfa, a potem przyłożył je do wytkniętego języka. Splunął, wstał i ruszył za śladem krwi na skraj polany, gdzie przystanął i wbił wzrok w las.

Breka podszedł do swojej włóczni, wciąż tkwiącej w pniu. Grot zatopił się w drzewie do połowy. Chłopiec usiłował odzyskać broń. Wytężył mięśnie, ale włócznia ani drgnęła. Podniósł na Orkę spojrzenie szarozielonych oczu osadzonych w bladej, ubłoconej twarzy o prostym nosie i wyraźnie zarysowanej żuchwie. Jego buzia okolona była kruczoczarnymi włosami, tak podobnymi do tych ojca i tak odmiennymi od jej własnych. Tylko te oczy zdradzały powinowactwo z Orką. Miała wrażenie, że patrzy sama na siebie.

– Spudłowałem – powiedział chłopiec i zgarbił się.

Orka złapała za drzewce i wyswobodziła włócznię o pół ramienia krótszą od tej, której używali dorośli.

– Tak – odrzekła, zwracając ją synowi.

– To nie twoja wina – skwitował ojciec ze skraju polany. – Renifery spłoszył wilk.

– Dlaczego nie zabił żadnego renifera? – spytał Breka, przyjmując od Orki włócznię.

Thorkel uniósł rękę, pokazując mu zakrwawione palce.

– Jest ranny. Raczej nie ma teraz apetytu.

– Co mogło tak poharatać krekwulfa? – zapytał Breka.

Cisza.

Orka przecięła polanę i zatrzymała się przy jej przeciwległym skraju, wpatrując się w ciemność, z której wynurzył się wilk. Przekrzywiła głowę. Pochwyciła jakiś niewyraźny dźwięk, niosący się przez knieję jak mgła.

Wrzaski.

Breka dołączył do niej. Ucapił włócznię obiema rękami i skierował grot tam, skąd dobiegły krzyki.

– Thorkel – warknęła Orka, okręcając się, by zerknąć na męża przez ramię. Wciąż patrzył za uciekającym wilkiem. Wreszcie z niechęcią odlepił wzrok od ściany lasu i trzęsąc futrem, którym okutane były jego ramiona i szyja, ruszył do żony.

Dało się słyszeć kolejne głosy. Nadlatywały z daleka. Orka i Thorkel wymienili spojrzenia.

– Tam mieszka Asgrim – powiedziała.

– I Harek – dodał Breka.

Tak miał na imię syn Asgrima. Breka bawił się z nim na plaży w Fellurze, ilekroć Orka i Thorkel odwiedzali wioskę, by pohandlować.

Kolejny cień krzyku dopłynął do nich spomiędzy drzew.

– Lepiej to sprawdzić – mruknął Thorkel.

– Heja – zgodziła się Orka.

Chmurki oddechów owiewały ich, gdy parli naprzód przez sosnową gęstwinę po ziemi zasypanej grubą pierzyną miękkich igiełek. Była wiosna i pod ich nogami budziło się już nowe życie, lecz zima wciąż trzymała się tych lesistych wzgórz jak stary wojownik, co nie chce jeszcze rozstać się z przeszłością. Szli w szyku z Orką na czele, nieustannie wodzącą wzrokiem między wilczym tropem i mroczniejącymi wokoło cieniami.

Stary, zmrożony śnieg trzeszczał i skrzypiał pod nogami, a drzewa rozwarły się przed nimi i znaleźli się nad urwiskiem, gdzie w kierunku zachodnim opadały w dół strome klify, a po otwartym poniżej niebie przesuwały się strzępy chmur.

Orka ujrzała w dole cienkie jak sitowie kolumny dymu z palenisk położonego daleko w dole Felluru. Wioska rybacka wtuliła się we wschodni skraj głębokiego, błękitno-czarnego fiordu, wokół którego połyskiwała w bladym słońcu nieruchoma tafla wody. Nad ich głowami skrzeczały mewy.

– Orka – rzekł Thorkel, a ona zatrzymała się i obróciła.

Mąż odkorkował skórzany bukłak i podsunął go Brece, który był spocony i rumiany pomimo chłodu.

– Ma krótsze nogi od twoich. – Thorkel rozciągnął w uśmiechu usta zarośnięte przez obfite brodziszcze i skrzywione blizną biegnącą przez policzek.

Orka obejrzała się na ślad, którym tu przyszli, i wytężyła słuch. Od dłuższego czasu nie słyszała już krzyków, skinęła więc mężowi i sięgnęła po własny bukłak.

Przysiedli na kamieniu, by złapać oddech. Wodzili wzrokiem po rysującym się zielenią i błękitem krajobrazie, niczym bogowie na szczycie świata. Widzieli na południu nurkujący w morskiej toni fiord za Fellurem i poszarpany zarys wybrzeża, który rozwijał się na zachód i południe, wyszczerbiony i poorany kolejnymi, głębokimi fiordami i zatokami. Nad samym widnokręgiem kłębiły się chmury szare jak żelazo, błyskające groźnie bielą zwiastującą śnieżycę. Daleko na północy potężniał zielony łańcuch górski, którego wierzchołki pokryte były śnieżnymi czapami. Masyw wypełniał horyzont od wschodu po zachód. Tu i ówdzie lśniła wypiętrzona twarz klifu, stercząca z kamiennego ciała przedwieczna kość góry, z daleka zaznaczona tylko szarą, zamazaną plamą.

– Opowiedz mi jeszcze raz o wężu Snace – poprosił Breka, gdy wszyscy chłonęli wzrokiem odległe góry.

Orka milczała, nie patrząc na niego.

– Gdybym miał ci teraz snuć całą sagę, odmarzłby ci nos, a gdybyś wstał, palce odłamałyby się od stóp jak małe sopelki – odpowiedział Thorkel.

Breka wpijał się w niego szarozielonymi oczami.

– Jak ty dobrze wiesz, że nie umiem odmówić temu szczenięcemu spojrzeniu. – Thorkel buchnął chmurką pary. – Dobrze więc, krótka opowiastka, a potem ruszamy. – Zsunął z głowy futrzaną czapę i podrapał się w głowę. – Wszystko, co widzisz teraz przed sobą, to Vigrið, Bitewna Równina, która leży w Strzaskanych Krainach. Wyobraź sobie, że z brzegu morza ruszasz ku górom, a potem pokonujesz je i przechodzisz jeszcze sto lig. Cały ten przestwór był niegdyś wielkim polem bitwy, gdzie wojowali i umierali bogowie, zaś wielki wąż Snaka był ojcem ich wszystkich. Niektórzy twierdzą, że najwspanialszym członkiem swego rodu.

– Z całą pewnością największym – powiedział Breka z fascynacją, wpatrzony w ojca wielkimi oczami.

– Kto opowiada, ja czy ty? – spytał Thorkel, unosząc ciemną brew.

– Ty, tato – odparł Breka, skinąwszy głową.

Thorkel mruknął coś pod nosem i podjął:

– Oczywiście, Snaka był największy. I najstarszy. Ojciec wszystkich bogów. Pradawny, tak go zwali. Rozrósł się do zatrważających rozmiarów, tak jak ty byś się rozrósł, gdybyś najadał się do syta codziennie od początku świata. Ale jego dzieci, choć znacznie mniejsze, też nie należały do ułomków. Orzeł, Niedźwiedź, Wilk, Smok i cała masa innych. Lecz rodem targnęły waśnie i Snaka został zabity przez swoje dzieci. A gdy wyzionął ducha, świat umarł wraz z nim; całe krainy roztrzaskały się jak kry na kamienistej rzece, impet wyrzucił je w przestworza, a to, co po nich zostało, zagarnęło morze. Te góry to wszystko, co zostało po Snace. To jego kości okryte płaszczem ziemi, którą zdruzgotał.

Breka gwizdnął przez zęby i pokręcił głową.

– Ależ to musiał być widok.

– Heja, chłopaku. Nikt wcześniej nie widział czegoś podobnego. Gdy bogowie idą na wojnę, drży ziemia i drzewa kładą się pokotem. Upadek Bogów doprowadził do upadku cały świat.

– Prawda – zgodziła się Orka. – Gdy upadł Snaka, otworzyła się w ziemi czeluść, a wtedy wszystkie stwory o ostrych zębach i kłach, które żyły w podziemnym świecie, wychynęły na powierzchnię, tu gdzie niebo i morze. Dla nich ten nowy świat był czysty i dziewiczy. Stanowił piękny, ciągnący się po horyzont gobelin wyszywany złotą, zieloną i błękitną nicią.

Orka dała się ponieść opowieści, choć wiedziała, że prawda przedstawia się inaczej. Że żadna saga nie jest bardziej krwawa właśnie od tej.

Spojrzała w prawo i znalazła na ziemi kropelki krwi, które niechybnie zostawiło po sobie ranne wilczysko. W jej myślach te czerwone plamy rozpłynęły się szeroko, zebrały w wielkich kałużach, które przerodziły się w tryskające posoką jeziora, a naokoło padały na ziemię okaleczone trupy i rozbrzmiewały wrzaski.

Ten świat jest światem krwi. Światem kłów i szponów i ostrego żelaza. Gdzie żyje się krótko, a umiera strasznie.

Ręka na jej ramieniu. Thorkel sięgający ponad głową Breki, by jej dotknąć. Syk wciąganego raptownie powietrza. Mrugnęła i wyrzuciła je z płuc, odpychając od siebie natłok wizji.

– To był dobry rzut – powiedział Thorkel, trącając włócznię syna bukłakiem, choć oczy wciąż miał skupione na Orce.

– Ale pudło – wymamrotał Breka.

– Ja też spudłowałem na swoim pierwszym polowaniu. A miałem wtedy jedenaście wiosen. Ty masz tylko dziesięć. I rzuciłeś lepiej ode mnie. To wilk pozbawił cię zwierzyny, nie ty sam. No nie, Orka?

Zmierzwił synowi włosy wielką dłonią.

– Dobry rzut – odrzekła mama, wodząc wzrokiem po sunących od zachodu chmurach. Gnał je zachodni wiatr, w którym wyczuła śnieg i ostry mróz szroniący jej płuca. Zakorkowała bukłak i odeszła kawałek.

– Opowiedz jeszcze o Snace – zawołał za nią syn.

Orka przystanęła.

– Czyżbyś zapomniał o Hareku, swoim przyjacielu?

Breka spuścił wzrok, po czym wstał i ruszył za mamą.

Orka wprowadziła ich między sosny, które tłumiły dźwięk, przydając mu upiorną nutę. Świat skurczył się wokół nich, cienie drgnęły, a oni wspinali się wyżej i wyżej na wzgórze. Gdy byli blisko wierzchołka, wszystko naokoło zrobiło się szare. Chmury zakryły słońce, a między gałęziami świsnął mroźny wiatr.

Orka podpierała się włócznią jak kosturem, pokonując stromy odcinek zbocza i ostrożnie opierając stopy na śliskich kamieniach, tworzących coś na kształt schodów, które biegły w górę wzdłuż spienionego strumyka. Woda zimna jak lód spryskała i wsiąkła w jej obwiązane rzemieniem futrzane buty. Pasmo jasnych włosów wydostało się z jej warkocza, odgarnęła je za ucho. Zwolniła kroku, przypominając sobie o krótkich nogach Breki, choć rozpędzona w jej ciele krew zachęcała mięśnie do wysiłku. Zawsze tak na nią działało niebezpieczeństwo.

– Przygotuj się – powiedział Thorkel zza jej pleców i wtedy Orka też to poczuła.

Żelazista woń krwi. Smród opróżnionych flaków. Fetor śmierci.

Grunt wyrównał się i znaleźli się na płaskim odcinku urwiska, które oczyszczono z drzew. Po wschodniej stronie zbiegała ze stoku meandrująca ścieżka, która prowadziła do wioski Fellur i na fiord, zaś na wprost stała chata o dachu porośniętym trawą w otoczeniu kilku budynków gospodarczych, a wszystkie wtulone w ścianę klifu. Gospodarstwo otoczone było palisadą sięgającą ponad głowę Orki. Dom Asgrima.

Kobieta zrobiła dwa kroki naprzód, po czym stanęła i uniosła włócznię. Breka i Thorkel wdrapali się na płaskowyż chwilę po niej.

Wrota palisady stały rozwarte na oścież, a między nimi leżał na ziemi trup o wykręconych członkach. Skrzydło bramy zatrzeszczało, poruszone wiatrem. Orka słyszała oddech syczący między wargami Breki. Wiedziała, że człowiek w bramie to Asgrim. Rozpoznała go po rozłożystych barkach i szarych jak żelazo włosach. Jedno kudłate ramię wystawało z oberwanego rękawa tuniki. Z nieba sfrunął płatek śniegu i musnął policzek Orki zimnym pocałunkiem.

– Breka, trzymaj się za mną – poleciła, idąc naprzód. Z ciała Asgrima poderwały się kruki, kracząc z pretensją i obsiadając pobliskie drzewa. Jeden przycupnął na palu ogrodzenia i wbił w nich paciorkowate oczy.

Śnieg rozpadał się na dobre. Wiatr zamiatał nim spłacheć skalistego gruntu. Orka przyjrzała się Asgrimowi. Poza wełnianą tuniką miał na sobie bryczesy i dobry futrzany płaszcz, a jedno jego ramię ściskała zmatowiała srebrna bransoleta. Był szczupły, każdy jego mięsień wyraźnie rysował się pod cienką skórą. Z jednej nogi spadł mu but, a obok leżała połamana włócznia i zbryzgany krwią mały topór. W jego piersi ziała wyrwa. Krew wsiąkła w tunikę i zaczęła już krzepnąć.

Orka uklękła przy nim, podniosła topór i wsunęła go w rękę Asgrima, owijając mu palce wokół rękojeści.

– Po drodze dusz lepiej wędrować z bronią w ręku – szepnęła. Za swoimi plecami słyszała przyspieszony oddech Breki.

Widywał wcześniej truchła zwierząt – pomagał oprawić zwierzynę na kolację, patroszył i oskórowywał, namaczał ścięgna na nici, wyprawiał skórę na buty, pasy i pochwy na saksy – ale martwego człowieka po raz pierwszy. W dodatku był to człowiek, którego Breka znał. Widział go za życia. Orka dała synowi chwilę, by się z tym uporał.

Grunt wokół Asgrima był skotłowany, trawa wdeptana w ziemię. Orka wypatrzyła klarowny ślad stopy. Kilka kroków dalej wsiąknęła w podłoże kałuża krwi. Ślad wiódł ją dalej. Wyglądał, jakby kogoś wleczono.

A więc Asgrim położył kogoś, nim go zabito.

– Czy to on tak wrzeszczał? – spytał Breka, nie mogąc oderwać wzroku od ciała i oddychając zrywami.

– Nie – odpowiedziała Orka, patrząc na ranę w piersi sąsiada. Pchnięcie prosto w serce. Śmierć przyszła po niego szybko. I całe szczęście, bo trupa już skubały ścierwojady. Kruki zmieniły jego oczy i usta w czerwone rany. Orka przyłożyła rękę do twarzy Asgrima i odwinęła to, co zostało z jego wargi, by spojrzeć do środka. Ujrzała tylko dziąsła i krwawiące dziury. Skrzywiła się.

– Gdzie jego zęby? – syknął Breka.

– Dorwały go tennúry – warknęła Orka. – Kochają ludzkie zęby bardziej, niż wiewiórki kochają orzechy.

Rozejrzała się, powiodła wzrokiem po linii drzew i poszarpanym konturze klifu, szukając małych, dwunogich stworów. W pojedynkę były tylko utrapieniem, ale w stadzie potrafiły zabić, zadrapać, zakłuć palcami o ostrych szponach i zagryźć zębami jak brzytwy.

Thorkel obszedł Orkę i minął bramę, zataczając grotem włóczni szerokie półkola, szukając. Zatrzymał się i popatrzył na skrzypiące wrota. Orka przeszła nad ciałem Asgrima, weszła na podwórze i stanęła przy Thorkelu.

Do drugiego skrzydła bramy przygwożdżone było ciało o rozrzuconych ramionach i kiwającej się na boki głowie. Idrun, żona Asgrima.

Ona nie umarła tak szybko jak mąż.

Ktoś rozciął jej brzuch, z którego jelita wypłynęły na ziemię i tam zastygły niczym splecione korzenie starego dębu. Z lśniących, zalegających w obsypanej śniegiem stertce zwojów wciąż unosiła się para. Jej twarz wykrzywiał nie do poznania grymas straszliwego bólu.

A więc to ona tak krzyczała.

– Kto jej to zrobił? – mruknął Thorkel.

– Jakiś stwór, co wypełzł z czeluści? – odpowiedziała pytaniem Orka.

Thorkel wskazał wyciosane na bramie grube runy złożone z ostrych kątów i prostych, głębokich linii. Znak ochronny.

Orka potrząsnęła głową. Runy odstraszą wszystko poza najpotężniejszymi væsenidami. Zerknęła z powrotem na Asgrima i na ranę w jego piersi. Væsenidzi rzadko używali broni, bo natura sama wyposażyła ich w dogodne do mordu narzędzia. Odszukała wzrokiem ciemne łaty na trawie. Zakrzepła krew. Krew na toporze gospodarza. Byli tu jacyś ranni, ale ich stąd zabrano.

– Czyżby to zrobili ludzie? – zamruczał Thorkel.

Orka wzruszyła ramionami i odetchnęła, zastanawiając się.

– Gdy pomyślę, że nazywają to Wiekiem Pokoju... – wycedziła. – Stek bzdur.

Bogowie umarli i pradawna wojna dobiegła końca, ale to nie oznacza, że nastał pokój.

Spojrzała w niebo; z ciężkich, wiszących nisko chmur prószył śnieg. Znowu ogarnęła wzrokiem trupy.

– To czas nawałnicy i śmierci... – powiedziała.

– Gdzie jest Harek? – zapytał Breka.

Varg okręcił się, by spojrzeć przez ramię, nie przerywając biegu. Potknął się i zatoczył, prawie upadając, a potem przyspieszył. Skalisty brzeg ustępował miejsca połaci czarnego piachu i żwiru tam, gdzie poszerzało się koryto rzeki. Rosnące gęsto drzewa przerzedzały się, a otaczający go klif cofał się w miarę zbliżania do fiordu. Czuł już zapach Ligi, na który składało się wiele pomniejszych woni, a wszystkie rzuciły mu się naraz do nosa.

Jeszcze raz łypnął przez ramię. Żadnych oznak pogoni. Ale wiedział, że go gonią. Dlatego przyspieszył.

Od jak dawna uciekam? Dziewięć dni, dziesięć?

Dotknął ręką skórzanej sakwy przy pasie, wciągnął do płuc słone powietrze i zmusił się do bardziej wytężonego wysiłku. Mięśnie nóg paliły żywym ogniem, płuca pracowały jak miechy i strużki potu nieustannie zalewały mu oczy, ale trzymał tempo odmierzane jednostajnym rytmem głębokich oddechów i długich susów.

Mógłbym biec w nieskończoność, gdybym tylko miał po czym. Ale klify pokierowały mnie do morza. Dokąd teraz? Co robić?

Panika wzbierała w jego trzewiach.

Nie mogę dać się złapać.

Mknął dalej. Żwir chrzęścił pod jego obutymi stopami.

Rzeka wpłynęła do fiordu, rozwierając się niczym szczęki węża chwytającego ofiarę, i w oddali ukazała się w końcu Liga – portowa wioska wzniesiona na południowo-wschodnim brzegu, gdzie zjeżdżano handlować. Varg zwolnił, oparł dłonie na kolanach i wbił wzrok w miasteczko: w tętniącą, cuchnącą masę budynków usytuowanych wzdłuż szerokiej, czarnopiaszczystej plaży, biegnących w głąb lądu tak daleko, jak tylko pozwalał fiord. Sioło otaczała palisada, chroniąc stłoczonych w środku ludzi i zabudowania. Miasto wspinało się na zbocze wzgórza, gdzie stał okryty trawiastym dachem długi dom, wsparty na rzeźbionych, wijących się drewnianych filarach. Gmach przypominał zasiadającego na tronie jarla, doglądającego z wysokości swoich poddanych. Niebo było zasnute dymem z palenisk, a w powietrzu czuło się zapach łoju i sadła. Pomosty i mola wychodziły w błękitno-czarne wody fiordu, w przystani kołysało się na falach mrowie statków. Spośród nich wyróżniał się jeden – smukły drakkar, smoczy okręt o dziobie wyprężonym na podobieństwo szyi wielkiego gada. Wyglądał jak wilk skryty wśród stada owiec. Wokół niego tłoczyły się drobne byrdingi i knarry z brzuchami pełnymi kupieckich towarów, zwiezionych tu z miejsc, o których Varg pewnie nigdy nie słyszał. Nie wiedział, ile dokładnie ma lat, ale w toku swojego życia naliczył trzydzieści mroźnych zim i tyle samo katorżniczych pór letnich, które spędził na farmie Kolskegga, ledwie dwadzieścia lig na północny wschód z biegiem rzeki, a jego pan nigdy nie zabrał go do Ligi na żadnym ze swoich statków handlowych.

Nie żeby chciał się tu wybrać. Nawał woni odpychał go, choć wplecione weń zapachy wytapianego tłuszczu i piekącego się mięsa wzbudzały kruczenie w jego żołądku. Myśl o tym, że znalazł się tak blisko takiej masy ludzi, nie mieściła mu się w głowie. Zrobił bezwiednie kilka kroków wstecz, ku rzecznemu żlebowi, który właśnie pokonał.

Nie mogę zawrócić. Złapią mnie. Muszę iść naprzód. Potrzebny mi galdurmag albo seiðrwiedźma.

Potarł głowę i sięgnął pod płaszcz, skąd wyciągnął grubą żelazną obrożę. Potem z drugiej strony wyłowił klucz, otworzył ją i z drżeniem zamknął na swojej szyi. Przekręcił klucz w zamku i znowu schował go pod płaszczem. Przez kilka chwil stał, kręcąc szyją i krzywiąc się. Wyrzucił z płuc rozedrgany oddech. A później wyprostował się, otrzepał ubłoconą tunikę i zarzucił na głowę kaptur. I ruszył naprzód.

Szeroka, pokryta runami brama stała otworem, strzeżona przez parę opartych o jeden słup wartowników w kolczugach. Jeden był siwobrodym mężczyzną, a drugi młodą kobietą o zaplecionym ciasno warkoczu i z zatkniętym za pas saksem. Trzymała w dłoni włócznię.

Popatrzyła na Varga, gdy ten zbliżył się do bramy, i zrobiła krok naprzód, zastępując mu drogę.

– Co sprowadza cię do Ligi? – spytała.

– Szukam mieszkania dla mojego pana – odpowiedział ze spuszczonym wzrokiem. – Posłał mnie przodem.

Zdawkowym gestem wskazał kierunek, z którego przybył. Wartowniczka zmierzyła go wzrokiem, po czym spojrzała ponad jego ramieniem na pusty wlot rzecznej doliny.

– Skąd mam to wiedzieć? Kim jest twój pan? Zsuń kaptur.

Varg podumał nad odpowiedziami, których mógł jej udzielić, oraz nad tym, na jakie tory skierują rozmowę i co jej zdradzą na jego temat. Powoli zdjął z głowy kaptur, odsłaniając krótko ścięte włosy i umorusaną błotem, spoconą twarz.

Wtedy do bramy podjechał zaprzężony w dwa woły wóz z bogato odzianym mężczyzną na koźle. Otaczała go świta złożona z wyzwoleńców uzbrojonych we włócznie i pałki.

– Przepuść człowieka, Slydo – mruknął siwobrody.

– Moim panem jest Snepil – odrzekł Varg, podając pierwsze imię, jakie przyszło mu do głowy. Wiedział, że Snepil nie podąża za nim, bo gdy Varg widział go ostatnim razem, ten patrzył na niego wybałuszonymi oczami, a z jego ust dobywało się ostatnie tchnienie, które Varg własnymi rękami wydusił mu z gardła. Nie pamiętał, kiedy się na nim zacisnęły. Pamiętał tylko chwilę, w której przedśmiertne rzężenie Snepila przebiło się przez czerwoną mgłę w jego głowie.

Kobieta raz jeszcze otaksowała go wzrokiem, a potem zeszła mu z drogi i machnęła, by przeszedł. Varg nałożył kaptur na głowę i wślizgnął się do Ligi, tak jak wesz niepostrzeżenie wnika między włosy. Zapachy i wonie uderzyły w niego ze zdwojoną siłą, jakby dał nura do stosu odpadków. Między drewnianymi budynkami biegły błotniste ulice i wszędzie roiło się od wydzierających się kupców, stojących przy swoich rozstawionych na kozłach ławach, na które wyłożyli wszelkiego rodzaju dobra: bele barwionych tkanin, kościane igły i grzebienie, głownie toporów i noży, zdobione pochwy, brązowe spinki do płaszczy, drewniane miski, zwoje wełny i lnu, skóry wilków, niedźwiedzi, reniferów, kun i lisów. Varg wybałuszył oczy na ciosy i kości morsa. Inni sprzedawali rogi, miód i piwo, gdzie indziej w kotłach bulgotała na ogniu królicza i wołowa potrawka, w której pływały marchewki i połyskiwały oka tłuszczu. Na hakach wisiały płaty wielorybiego mięsa, pęki wędzonych śledzi i dorszy. Dostrzegł nawet handlarza, który sprzedawał części ciała væsenidów: wysuszoną krew faunira, wielki jak pięść ząb trolla, całą miskę oczu skrælingów i naszyjnik zrobiony z nanizanych na sznurek włosów froi. Niekończąca się, nieprzebrana masa rzeczy i przedmiotów, przytłaczająca w swej obfitości.

Skurcz w brzuchu przypomniał mu, jak wiele czasu minęło od ostatniego posiłku. Nie wiedział, ile dokładnie, ale co najmniej trzy dni – może cztery? – odkąd miał fart złapać łososia w rzece. Podszedł do stojącego za wielkim garem potrawki handlarza, który na ławie ćwiartował tasakiem dzika. Mężczyzna dźwigał obfite brzuszysko, a jego twarz porastała przerzedzona broda. Na nogach miał obszyte futrem buty, na grzbiecie zaś zieloną wełnianą tunikę o odbarwionym i postrzępionym przy szyi i na rękawach splocie.

Varg wbił spojrzenie w kocioł i ślina napłynęła mu do ust, a skurcze żołądka wzmogły się aż do bólu.

– Coś na ząb? – zagadnął go sprzedawca, odkładając tasak i łapiąc za miskę.

– Ano, przydałoby się.

– Pół brąziaka – powiedział brzuchacz i urwał, wpatrując się w niego. Odłożył miskę i ściągnął Vargowi kaptur z głowy, spojrzał na krótko ścięte włosy. Zmarszczył brwi.

– Poszedł stąd, ty brudny niewolniku – syknął.

– Mam pieniądze.

Uniesiona brew.

– Jak masz, to pokaż.

Varg sięgnął pod płaszcz, wyciągnął sakiewkę, poluzował rzemyk i wyjął brązową monetę. Spuścił ją na ławę handlarza, a moneta potoczyła się po niej i zatrzymała na rewersie ukazującym wybitą kobiecą głowę. Profil o ostrym nosie i ściągniętych mocno włosach splecionych na karku.

– O, Helka – skwitował handlarz, falując brodą.

– Królowa Helka – poprawił Varg, choć sam nigdy jej nie widział, słyszał tylko szeptane ukradkiem opowieści o niej: o jej dumie i pysze, o jej przekonaniu, że powinna rządzić połową Vigriðu, i o okrucieństwie, z jakim traktowała swoich wrogów.

– Nazwała się królową tylko po to, by bezkarnie zedrzeć z nas ostatnią koszulę – odwarknął handlarz.

– Nie przyjmiesz moich pieniędzy? – zapytał Varg, sięgając po brąziaka.

– Tego nie powiedziałem. – Mężczyzna podsunął dłoń.

Varg wziął tasak i krótkim cięciem przedzielił monetę na pół. Uniósł jedną połówkę kciukiem i palcem wskazującym, a drugą zostawił na blacie.

– Skąd niewolnik ma sakiewkę z monetami bitymi przez Helkę? – zawarczał taksujący go wzrokiem handlarz. – I gdzie twój pan?

Varg spojrzał mu w oczy, a potem znacząco sięgnął po półbrąziaka. Mężczyzna dał za wygraną i nalał potrawki do miski.

– Jeszcze kęs chleba, jeśli wolno – rzekł Varg i otrzymał pajdę odkrojoną z bochna o czarnej skórce. Umoczył ją w potrawce i zassał chciwie. Tłuszcz spłynął mu z wargi na świeżo zapuszczoną brodę. Potrawka była wodnista i zbyt gorąca, ale Varg mógłby przysiąc, że niczego smaczniejszego w życiu nie jadł. Przymknął oczy, znów nagarnął potrawki na chleb i zasiorbał ze smakiem. Nie minęła chwila, a chleb zniknął, wkrótce zaś resztka zawartości miski, którą bezceremonialnie wlał sobie do ust. Odstawił naczynie i beknął.

– Widywałem już głodnych ludzi – skomentował handlarz – ale ty... – Gwizdnął i uśmiechnął się blado.

– Czy jest w Lidze galdurmag albo seiðrwiedźma? – spytał Varg, strzepując z podbródka resztki posiłku.

Handlarz palcem nakreślił runę na piersi i skrzywił się.

– Nie. A tobie po co ktoś taki?

– To już moja sprawa – odparł Varg i zamilkł na chwilę. – A właściwie mojego pana. Nie wiesz, gdzie mógłbym znaleźć kogoś takiego?

Mężczyzna zaczął się odwracać, a wtedy Varg rzucił na ławę drugiego półbrąziaka.

Handlarz zmierzył go wzrokiem.

– Krwiozaprzysiężeni zawinęli wczoraj do przystani. Mają niewolnicę, która jest wiedźmą.

Krwiozaprzysiężeni! Grupa najemników słynna jak Vigrið długi i szeroki, a pewnie znana też daleko poza jego granicami. Kompania najmowała się u tego, kto zapłacił więcej, by polować na væsenidów, szukać boskich artefaktów dla bogatych jarlów, wspierać ich wojowników w granicznych utarczkach oraz strzec bogaczy i możnych. Skaldowie śpiewali o nich pieśni.

– Gdzie oni teraz są? – zapytał Varg.

– Znajdziesz ich w długim domu. Goszczą u jarla Logura.

– Dzięki ci. – Sięgnął do sakiewki i wyjął jeszcze połówkę brązowej monety.

– A to za co? – zdziwił się handlarz.

– Za twoje milczenie. Nigdy mnie nie widziałeś.

– Niby kogo? – odrzekł mężczyzna, rozglądając się wokoło i krzywiąc usta w uśmieszku, gdy sięgał po pieniądze.

Ręka Varga wystrzeliła naprzód, znacznie szybciej, niż poruszał się handlarz, i ucapiła go za nadgarstek. Niewolnik zajrzał mężczyźnie w oczy, długo wlepiał w niego spojrzenie, a potem puścił go i tak samo prędkim ruchem porwał ze stołu tasak.

– Ile?

– A weź sobie. – Handlarz wzruszył ramionami.

Varg kiwnął głową i schował przedmiot za pazuchą, naciągnął kaptur i wtopił się w tłum.

Ruszył ulicami Ligi, minął zatłoczone nabrzeże, gdzie uwijali się jak w ukropie mężczyźni i kobiety, rozładowując świeżo zadokowaną kupiecką knarrę o szerokim kadłubie, która stała głęboko zanurzona w wodzie. Vargowi wydawało się, że słyszy przytłumione rżenie koni dochodzące gdzieś z trzewi statku, a kątem oka spostrzegł dwa kolejne, pchane przez wioślarzy ku dokom. Grupa osobliwie wyglądających mężczyzn i kobiet wysiadała właśnie z przycumowanej jednostki. Nosili czapki z filcu i futra oraz kaftany o srebrnych sprzączkach, a do tego bryczesy w niebieskie i pomarańczowe pasy, workowate ponad kolanem i owinięte ciasno winnigasami od kolana do kostki. Ich twarze były ciemne, niby uformowane z wyprawionej skóry, i eskortowała ich garstka wojowników ubranych w długie płaszcze wzmocnione płytkami pancerza, który przy każdym ruchu połyskiwał na podobieństwo rybich łusek. Przy bokach mieli zakrzywione miecze, a z twarzy mężczyzn zwieszały się sumiaste wąsy. Ich głowy były ogolone, nie licząc pojedynczych pasm włosów zaplecionych w warkocze. Varg przystanął i wlepił w nich wzrok, gdy odwracali się, krzycząc coś do marynarzy na pokładzie. O nabrzeże łupnęły trapy, a nad wypełnioną ładownią zawisły haki żurawi.

– Skąd oni przypłynęli? – spytał Varg portowego robotnika, który przemykał obok ze zwojem liny przewieszonym przez ramię.

– Z Iskidanu – mruknął tamten, nie zwalniając biegu.

– Z Iskidanu, powiadasz... – Varg aż gwizdnął.

Słyszał opowieści o tej dalekiej, zamorskiej krainie na południu, o jej szerokich rzekach i trawiastych równinach, o palącym słońcu i o Gravce zwanej Wszechstolicą. Jakaś cząstka niego uważała, że to tylko opowieść, oaza, do której może uciec znękany umysł podczas długiej i mroźnej zimy.

Varg poświęcił obcym ostatnie spojrzenie, a następnie ruszył przed siebie i skręcił we wspinającą się po stoku ulicę biegnącą ku klifom, które wisiały smętnie nad miasteczkiem, a u których stóp wznosiła się sala miodowa jarla Logura. Smród ryb zelżał w miarę posuwania się naprzód, ale miejsce po nim zaraz wypełnił fetor szczyn i odchodów. Schody wykute w litej skale wiodły do szeroko sklepionej bramy, za którą majaczyły już przysadziste filary długiego domu. Na wyższych stopniach tłoczyli się ramię w ramię mężczyźni i kobiety. Varg zwolnił, szukając drogi do środka, a potem przemknął bokiem między ludźmi.

Wtem poczuł na ramieniu czyjąś rękę.

– Czekaj na swoją kolej, jak wszyscy – odezwał się kobiecy głos. Jego właścicielka była ciemnowłosa i miała ostro wyrysowaną, zaciętą twarz o zimnych oczach. Wełniana tunika okrywała jej ciało, obszyty futrem płaszcz zwieszał się z ramion, a na pasie wisiał saks w pochwie i mały topór.

– Muszę zobaczyć się z Krwiozaprzysiężonymi – powiedział Varg.

– A my to nie? Takiś wyjątkowy?

Varg utkwił w niej spojrzenie, po czym rozejrzał się po tłumie wokoło.

– Wszyscy przyszliście zobaczyć się z najemnikami? – zdziwił się.

– No chyba – prychnęła kobieta. – A niby z kim?

– Czemu? – spytał Varg.

– Na drakkarze jest pusta wiosławka – odpowiedziała kobieta.

– Że co? – nie zrozumiał Varg.

– Ktoś cię zdzielił w łeb? – Kobieta dźgnęła go palcem w skroń. Vargowi się to nie spodobało. – Ławka, na której siada wioślarz na okręcie! Jeden z Krwiozaprzysiężonych został zabity. Urządzili próbę, by znaleźć kogoś na jego miejsce.

– Ach, już łapię. – Varg skinął głową.

– Więc czekaj na swoją kolej – skończyła kobieta i zmierzyła go wzrokiem. – Chyba że spieszno ci do piachu?

Wokół rozeszła się fala śmiechów. Varg spuścił oczy i czekał.

Tłum na stopniach poruszył się. Zbliżając się do długiego domu, Varg coraz wyraźniej słyszał niosące się z placu krzyki kontrapunktowane wrzaskami bólu. Ślamazarny, ale nieprzerwany strumień zakrwawionych twarzy spływał schodami z powrotem do miasta. Niektórzy uczestnicy próby jęczeli z wysiłku i bólu, inni wlekli się podpierani przez towarzyszy. Tych ogłuszonych trzeba było nieść.

Varg dotarł do najwyższego stopnia i spojrzał ponad ramionami ludzi przed sobą. Łukowa brama prowadziła na otwartą przestrzeń rozciągającą się przed salą miodową jarla Logura, wielkim budynkiem z bali ułożonych naprzemiennie na solidnej kamiennej podbudowie. Plac był zadeptany i błotnisty, gdzieniegdzie naznaczony połyskującymi ciemnymi plamami. Otaczał go krąg wojowników, pięćdziesięciu lub sześćdziesięciu zaprawionych wojów obojga płci, niektórych w nitowanych brynjach i z mieczami u boku. Do tej pory Varg widział miecz tylko raz, gdy jeden z lokalnych drengrów odwiedził gospodarstwo Kolskegga, żeby pobrać podatek dla królowej Helki. Varg podejrzewał, że ten miecz był wart więcej niż cały wóz załadowany wszelakim dobrem oraz skrzynia pieniędzy, które Kolskegg dał poborcy. Jego oczy przyciągnął łysy i muskularny wojownik o bardziej siwej niż czarnej brodzie zaplecionej w warkocz. Miał przy biodrze prostą pochwę, na szerokich barkach kosztowną brynję, a na ramionach i szyi złote i srebrne ozdoby. Tu Varg nie miał wątpliwości: za nie i miecz mógłby kupić od Kolskegga całą jego farmę. Żaden handel nie opłacał się tak jak handel śmiercią. Łysy wojownik rozmawiał z kruczowłosą kobietą naznaczoną wzorem niebieskiego tatuażu na żuchwie i gardle.

Seiðrwiedźma. Varg zamrugał, zdumiony, widząc żelazną obrożę na jej szyi. Instynktownie podniósł rękę do własnej. Stary wojak wspierał się na toporze, którego głownia grzęzła w ziemi. Pojedyncze żelazne ostrze wzbudzało dreszcz na karku. Varg był oswojony z siekierą, czego dowodziły odciski na jego rękach, ale topór to co innego – bynajmniej nie służył do rąbania drewna. Tylko ludzi.

Odbiegł wzrokiem, gdy widok wzbudził w jego wnętrzu nieprzyjemne uczucie. Wszyscy wojownicy kompanii byli uzbrojeni po zęby. Ciężkie żelazo zwieszało się z ich pasów, a na plecach mieli wielkie okrągłe tarcze, podczas gdy inni oparli je o ściany i schody wiodące do sali miodowej. Kilka było pomalowanych błękitną farbą koloru zimowego nieba, na której wyobrażono czerwony żagiel, symbol jarla Logura, ale większość z nich była czarna z czerwonymi plamami, jakby ktoś zbryzgał je krwią.

W środku kręgu walczyli dwaj mężczyźni. A dokładniej, jak ująłby to Varg: mężczyzna i drzewo. Niższy wojownik prędko poruszał się na nogach, trzymając w jednej ręce okrągłą tarczę i tanecznym krokiem okrążając tego wyższego, który rozebrany do połowy okręcał się wokół własnej osi, potrząsając sięgającą pasa, zaplecioną w warkocz rudą brodą. Zwalistej budowy olbrzym, istna góra mięśni splecionych jak korzenie starego dębu, zachwiał się, gdy żelazne umbo tarczy przeciwnika po serii zwodów wbiło się w jego żebra, a pięść zetknęła się z jego żołądkiem. Stęknął cicho, jedynie w ten sposób dając poznać, że dwa ciosy dobiegły celu, a potem jego masywne ramię wystrzeliło naprzód i dosięgło potylicy mikrusa, kiedy ten usiłował ujść poza jego zasięg. Teraz to on się zachwiał i poleciał do tyłu na rozkołysanych nogach, a rudobrody dryblas pognał za nim.

– Jak cię zwą? – powiedział jakiś głos.

Varg zamrugał, odrywając spojrzenie od widowiska.

– Pytałem o imię – powtórzył oparty o słup bramy mężczyzna ze skrzyżowanymi na piersi rękami. Był mniej więcej tego wzrostu co Varg i podobnie szczupły, czerwone włosy nosił porządnie zaplecione, a brodę przyciętą, naoliwioną i lśniącą. Nosił zadbaną brynję i saks w pochwie bogato zdobionej spiralnym wzorem, przypominającym skorupę ślimaka.

– Varg. – Jego odruchową odpowiedzią było posłuszeństwo. Bo nieposłuszeństwo Kolskegg nagradzał pięścią lub batem.

– Varg i co dalej?

Zaskoczony Varg zamarł. Nieznajomy westchnął.

– Powiem ci, jak to działa. Jak pytam o imię, ty podajesz imię, ale i nazwisko. Na przykład, uważaj, ja zwę się Svik Hrulfsson, ale zwą mnie Czupiradło, bo dbam o włosy. Więc pozwól, że zacznę od nowa. Jak cię zwą?

– Nie wiem. – Varg wzruszył ramionami. – Nie znałem ojca ani matki.

Svik zmierzył go wzrokiem.

– Na pewno się na to piszesz?

– Na co?

– Na walkę z Einarem Półtrollem.

– Nie chcę z nikim walczyć – odparł Varg – a już na pewno nie z kimś, kogo zwą Półtrollem. – Wziął głęboki wdech. – Chcę wynająć waszą czarownicę.

Svik posłał mu spojrzenie z ukosa.

– Vola nie jest do wynajęcia – oświadczył, zerkając na wytatuowaną kobietę pogrążoną w rozmowie z łysym kompanem.

– Muszę z nią pomówić. To dość ważne.

– Ano, może i ważne, ale dla ciebie. A dla nas... – Svik wzruszył ramionami – niespecjalnie.

– Kiedy ja naprawdę muszę z nią pomówić – nalegał Varg, czując kiełkującą w żołądku panikę.

– A co to za ważna sprawa? Trzeba ci eliksiru miłości, hę? Chcesz przelecieć jakąś urodziwą niewolnicę na swojej farmie?

– Nie! – wykrzyknął Varg. – Nie trzeba mi żadnej mikstury. – Spojrzał Svikowi w oczy. – Chodzi o coś znacznie ważniejszego.

– Coś znacznie ważniejszego od bzykania? – Svik uniósł na niego brew. – Nie wiedziałem, że jest coś takiego.

Tłumek za plecami Varga nagrodził żart rechotem.

– Potrzebuję, by wasza seiðrwiedźma odprawiła rytuał akáll.

Svik się skrzywił.

– Inwokację, powiadasz. To rzeczywiście poważna sprawa.

– Owszem – potwierdził Varg, muskając palcami sakwę przy pasie.

– Tak czy inaczej, odpowiedź brzmi: nie – powiedział Svik. – Vola oferuje swoje umiejętności tylko Krwiozaprzysiężonym. Nikomu innemu. Nikt nie może jej ot tak wynająć. Choćby sama królowa Helka wspięła się tu tymi schodami i o to poprosiła, odpowiedź wciąż byłaby odmowna.

Z Varga spłynęła cała nadzieja i ogarnął go chłód.

Coś zgrzytnęło na placu. Varg podniósł wzrok na wielkiego wojownika – Einara Półtrolla – który właśnie walił w tarczę chybkiego przeciwnika gołą pięścią.

Drewno poszło w drzazgi.

– Dlaczego Einar nie ma tarczy? – spytał Varg.

– By dać przeciwnikom choć cień szansy. – Svik wzruszył ramionami i pochylił się naprzód. – Choć to nawet nie cień – dodał szeptem.

Einar ucapił rywala za gardło i krocze, poderwał go w powietrze, aż tamten kwiknął, po czym cisnął nim jak szmacianą lalką. Nieszczęśnik gruchnął o ziemię i przestał kwiczeć. Zaległ nieruchomo i już się nie podniósł. Mężczyźni i kobiety podbiegli i zabrali go z placu.

Varg spojrzał na Einara. Przysadzisty, niewzruszony i groźny. Tylko kilka czerwonych śladów na jego ciele dowodziło, że stoczył właśnie dwudziestą zwycięską walkę. Wrócił wzrokiem do Svika.

– Chcę z nim walczyć.

Orka szła przy burcie wozu, na którym wieźli ciała Asgrima i Idrun. Nakryli je szorstkim wełnianym kocem, na którym zakwitły już krwawe plamy. Orka węszyła w powietrzu i rozglądała się na boki. Wokół rzedły drzewa, a grunt wyrównywał się, gdy zdążali krętą drogą do Felluru, rybackiej wyspy na brzegu fiordu.

Breka prowadził wóz, jedną ręką ciągnąc wodze kudłatego kuca, którego znaleźli w stajni Asgrima, a drugą zaciskając na krótkiej włóczni, którą podpierał się jak kosturem. Orka powierzyła mu to zadanie, by zajął czymś myśli po tym, na co napatrzył się na farmie Asgrima. Sama chciała móc skupić się tylko na obserwacji otoczenia.

Bo w okolicy grasowali mordercy.

Nie znaleźli Hareka w gospodarstwie. Na ścieżce zbiegającej ze wzgórza Thorkel odkrył łaty skotłowanej ziemi i ślady, które jednak szybko ją opuszczały, zagłębiając się w leśnej gęstwinie. Po ożywionej dyskusji zgodzili się, że Thorkel pójdzie po śladach, a Orka i Breka zwiozą trupy do Felluru. Orka upierała się, by to ona poszła niebezpieczną ścieżką, choć oboje wiedzieli, że Thorkel jest lepszym tropicielem. Mimo to spierała się z mężem, który ostatecznie w połowie zdania opromienił ją uśmiechem i puścił się pędem między drzewami, cichy jak dym mimo swojej masy. Nieposiadająca się z oburzenia Orka mogła tylko wymierzyć wściekłe spojrzenie w miejsce między jego łopatkami.

Prychnęła, a potem ruszyła susami traktem, każąc Brece zająć się wozem. Zostawili śnieg za sobą i tylko brudnobiałe łaty zalegały jeszcze w zacienionych miejscach. Ścieżka wiodła ich przez błotnistą szachownicę kałuż, które wyrosły tam, gdzie stopił się biały puch.

– Czy tata znajdzie Hareka? – spytał chłopiec, patrząc w ziemię.

– Może – odburknęła Orka. Obejrzała się na niknące w chmurach szczyty. Thorkel przyrzekł jej, że jeśli znajdzie chłopca i morderców Asgrima, nie będzie walczył z nimi w pojedynkę, tylko wróci po nią.

Tylko że z Thorkela jest kłamczuch. Nie odpuści, widząc chłopca w niebezpieczeństwie. Jeśli malec wciąż żyje.

Orka chciała jak najszybciej przekazać ciała jarli Felluru i ruszyć szukać męża, zanim ten wplącze się w kłopoty. Wioska majaczyła już między drzewami – kilkadziesiąt plecionych z wikliny i lepionych z gliny budynków o strzechach z sitowia, skupionych wokół długiego domu. Całość otaczała niska palisada, przegniła w kilku miejscach i nieobejmująca ciemnopiaszczystej plaży. Ale byli tutaj dość bezpieczni. Væsenidzi preferowali ciche, ciemne miejsca, gdzie łatwo się schować.

Orka widziała już wywieszone przy brzegu sieci rybackie. Schły, czekając na załatanie. Kilka drewnianych pomostów szpiliło ciemne wody fiordu. Większość była pusta, jeśli nie liczyć paru łódek rybackich i zacumowanych przybrzeżnych byrdingów.

Kozy meczały, gdy wóz przetaczał się obok. Orka wyciągała długie nogi, by zrównać się z Breką.

O słup bramy stał oparty strażnik, którego Orka widziała wcześniej, ale nie znała jego imienia. Skinął jej głową, nie zawracając sobie głowy, by spojrzeć na ładunek. Ilekroć wraz z mężem wracała do wioski wozem, zawsze wieźli skóry na handel, więc niby czemu dziś miałoby być inaczej? Orka odwzajemniła skinienie i przeszła przez bramę, czując narastające ciśnienie w piersi i czaszce. Podniosła wzrok na poprzeczkę bramy nad swoją głową i znalazła wzrokiem lśnienie biegnące po kości wbitej głęboko w drewno: kłykieć zabitego boga, który wciąż pulsował resztką dawnej mocy, pomagając odpędzić od wioski væsenidów.

Nacisk na zmysły Orki zelżał, gdy minęła bramę i weszła na błotnistą ulicę. Po wiosce kręcili się ludzie, a większość kierowała się ku długiemu domowi. Orka podążała w tę samą stronę, tam bowiem urzędowała Sigrúna, jarla Felluru.

Pokierowała Brekę obok świńskich zagród odcinkiem drogi, gdzie wydeptane błotniste wzgórki łapały pomarańczowe światło dobiegające z paleniska kuźni, skąd dało się słyszeć dzwonienie kowalskiego młota. Następnie minęli karczmę, z której dolatywał smród piwa, jęczmienia i szczyn.

– Co to jest? – powiedział mężczyzna, wychodząc z karczmy w światło dnia i mrużąc oczy. Orka rozpoznała Virka, rybaka, z którym wielokrotnie handlowali wraz z Thorkelem. Bezpośredni w obejściu olbrzym o szerokiej, przyjaznej twarzy zranił się w ramię, kiedy na morzu złapał go sztorm, na połów wyprawiali się więc teraz jego synowie, podczas gdy on wracał do zdrowia na lądzie. Wzrok miał mętny, a na jego policzkach zarysowały się krwawe żyłki. Orka powąchała idące od niego powietrze i zmarszczyła nos. Lepiej by zrobił, gdyby już wrócił na morze.

– Asgrim i Idrun. – Skinęła na wóz.

Virk wlepił wzrok w krwawe plamy na kocach.

– I Harek gdzieś przepadł – pisnął Breka.

– Co się stało? – nie dowierzał Virk. Wokół wozu gęstniał tłum.

– Na pewno nie zmarli ze starości – mruknęła kobieta i ruszyła naprzód. Virk poszedł za nimi, inni także, obwieszczając złą nowinę współplemieńcom.

Wóz wtoczył się na plac przed długim domem, gdzie zebrało się już z pięćdziesiąt osób, co najmniej połowa wioski, a stale przybywali kolejni.

Z budynku wyszedł młody człowiek. Guðvarr, bratanek jarli Sigrúny, oraz jeden z jej drengrów, a zaraz za nim trzech innych wojowników. Guðvarr szedł swobodnym, rozkołysanym krokiem i zatrzymał się między dwoma drewnianymi filarami na szczycie szerokich schodów wiodących na podwórze. U boku miał miecz, a jego czerwoną tunikę zdobił wijący się splot u szyi, rękawów i u dołu ubrania. Na ramieniu nosił srebrną bransoletę. Czarne włosy miał naoliwione i zaczesane do tyłu, związane na karku rzemieniem i srebrnym drutem, na twarzy kiełkowały mu zaczątki brody. A na czubku jego szpiczastego nosa wisiał glut.

Orka spuściła wzrok na syna. Sądząc po tym, jak rozjaśniło mu się spojrzenie, byle wyrostek z mieczem urastał w jego wypełnionym sagami umyśle do rangi bohatera.

– Co tu się dzieje? – rzuciła Orka do Virka, który stanął przy jej boku. Choć wysoko sięgał głową, musiał podnieść wzrok, by spojrzeć jej w oczy.

– Guðvarr dziś rano przypłynął rzeką na swojej snece. Podobno jarla posłała go przodem, nim sama wróci do wioski.

– Nie ma jej tu?

Virk popatrzył na Orkę, jakby była księżycotknięta.

– Została wezwana... – Odkaszlnął. – Znaczy się zaproszona na dwór królowej Helki w Darlu. Nie ma jej od dwóch miesięcy.

Orka uniosła brwi i kiwnęła głową.

– Słuchajcie, ludzie! Mam wieści! – zawołał Guðvarr, uciszając tłum.

Pozwolił ciszy narosnąć, wyraźnie czerpiąc radość z tego, że znalazł się w centrum uwagi.

– Mam wam powiedzieć, że jarla Sigrúna wróci do nas w ciągu dziewięciodnia. Prosiła, bym wam przekazał, że królowa Helka jest prawa, dobra i mądra, i że jest cała masa gorszych niż ona kandydatów do składania przysiąg. Gdy znajdziemy się pod jej opieką, skorzysta na tym cała wioska.

– Opieką! – wycedził Virk. – Jeszcze niedawno byliśmy wszyscy w Fellurze wyzwoleńcami, a królowe i królowie byli tylko jarlami, co wyżej srali, niż dupę mieli.

Orka miała podobne zdanie.

– Nie pod opieką, tylko we władaniu – odkrzyknął Virk, a inni w tłumie przyszli mu w sukurs.

– Czasy się zmieniają – odpowiedział Guðvarr, gromiąc spojrzeniem rybaka. – Od zachodu zagraża nam jarl Störr, væsenidzi poczynają sobie coraz śmielej, mordując, kogo popadnie. Lepiej więc sprzymierzyć się z kimś silnym, a królowa Helka jest najsilniejsza. – Po tłumie przebiegły szepty. – Gdy wróci jarla, na Przysiężnej Skale odbędzie się Althing. Wówczas każdy będzie miał możliwość wypowiedzenia się na dotyczące nas ważne sprawy – mówi dalej Guðvarr, wskazując gestem kamienistą wysepkę na środku fiordu, zieloną od mchu i gęsto porośniętą paprociami i drzewami, które połamał wiatr. Z ciżby podniosły się głosy sprzeciwu i pytania. – Zachowajcie swoje jojczenie dla mojej ciotki i Althingu – warknął młodzian. – Ja nie mam nic więcej do dodania.

Orka wzięła lejce od Breki i cmoknęła na kucyka. Ludzie rozstąpili się, by ją przepuścić, i wóz potoczył się przez tłum.

– Drengr Guðvarr! – zawołała Orka dźwięcznym, przenikliwym głosem, który przedarł się przez gwar.

Młodzian przystanął i obejrzał się na nią, ogarniając też wzrokiem Brekę i wóz. Otarł stygnący mu pod nosem sopel. W całkowitej ciszy kobieta podprowadziła furę pod same schody, po czym wstrzymała kucyka. Wóz zaskrzypiał i znieruchomiał.

– A cóż to? – spytał Guðvarr, schodząc dwa stopnie niżej, wczepiony wzrokiem w zakrwawiony koc. Trzej wojownicy – dwie kobiety i jeden mężczyzna – stanęli zaraz za jego plecami. W rękach dzierżyli włócznie, a ich pasy obciążały topory i saksy.

– To Asgrim i Idrun – oznajmiła Orka. – Polowałam z mężem i synem na wzgórzach. Usłyszeliśmy krzyk, ruszyliśmy sprawdzić, skąd dobiega, a potem znaleźliśmy Asgrima i Idrun zamordowanych w ich gospodarstwie.

Ściągnęła koc. Gapie przy wozie zachłysnęli się powietrzem.

– Sami widzicie! – Guðvarr podniósł głos. – Væsenidzi sieją śmierć w naszym domu. Potrzebna nam siła królowej Helki.

– To nie sprawka væsenidów – powiedziała Orka.

– Doprawdy? A skąd ty możesz to wiedzieć? – spytał Guðvarr, spoglądając na nią podejrzliwie. Pod jego nosem znowu zaczęła rosnąć kropla cieknącego śluzu. – Czy jesteś czarownicą, że widzisz przeszłość? – Utkwił w Orce spojrzenie zaprawione szyderczym uśmiechem, jakby właśnie pokonał ją w sporze.

– Nie trzeba być czarownicą, by rozpoznać ranę po mieczu. Væsenidzi zabijają kłami i szponami, nie żelazem. – Zrobiła pauzę, nie odrywając oczu od jego uśmieszku. – Drengr Guðvarr, przyboczny samej jarli, tyle chyba powinien wiedzieć.

Pożałowała tych słów, zanim jeszcze opuściły jej usta. Wiedziała, że przyniosą jej tylko kłopoty. Ale nie podobał jej się ten dufny uśmieszek.

Ktoś w tłumie zachichotał i Guðvarr zrobił się czerwony jak rak. Skrzywił się na Orkę.

– Samotnicy, co mieszkają w dziczy, sami proszą się o kłopoty.

– Asgrim i Idrun nie prosili się o to.

– W dodatku ktoś porwał ich syna Hareka – rozbrzmiał piskliwy głos Breki.

– Słyszeliście, ludzie? Uprowadzili dziecko – włączył się do rozmowy Virk. – Nie pierwszy raz o tym słyszę.

Orka obrzuciła go pytającym spojrzeniem.

Guðvarr zszedł po schodach i stanął przed kobietą. Była wyższa i szersza od niego, ale jego oczy lśniły pychą silnych, przekonanych, że zawsze okażą się lepsi od przeciwnika. Orka poczuła mrowienie, jej zmysły się wyostrzyły. Ciało gotowało się do walki.

– Jeśli mówię, że prosili się o kłopoty, to znaczy, że się prosili – powtórzył Guðvarr głosem jak syk węża, jak miecz wysuwający się z pochwy. – Tak jak ty teraz prosisz się o nie.

Trzej wojownicy na schodach zrobili krok w ich stronę, nie odsuwając rąk daleko od broni.

Orka wpatrywała się w Guðvarra, czując, jak drgają jej mięśnie twarzy. Jak krew pulsuje w żyłach. Słyszała w głowie dalekie głosy, krzyki, widziała topór miażdżący czaszkę...

– Ty drżysz – zauważył Guðvarr. – Boisz się mnie? Mądrze z twojej strony.

Orka mrugnęła, sama pochwyciwszy wzrokiem drżenie swojego ramienia, które przeszło na włócznię. Spojrzała na Brekę, który skakał zafrasowanym wzrokiem od niej do Guðvarra.

Wzięła głęboki wdech.

– Przywiozłam ich tutaj, bo uznałam, że jarla Sigrúna chciałaby wiedzieć, że po jej wzgórzach grasują mordercy i dzieciokradcy – powiedziała, ostrożnie dobierając słowa. Jej serce waliło jak młotem, szum krwi wypełniał uszy. Postanowiła się opanować. A przynajmniej spróbować. – Oraz by sprawdzić, czy Asgrim i Idrun nie mają tu jakiejś rodziny. Powinni spocząć w kurhanie, jak każe obyczaj.

Cisza. Guðvarr gapił się na Orkę. Beznamiętnie odwzajemniała jego spojrzenie. Czuła, jak żar spływa z jej ciała, a zamiast niego jej żyły wypełniają się chłodem. Jakaś jej ukryta głęboko cząstka wiedziała, że to zły znak.

– Mamo. – Głos przesączył się przez lodową mgłę spowijającą jej umysł. – Mamo, tata wraca – rzekł ten sam głos i coś skubnęło jej rękaw.

– Orka.

Głos Thorkela.

Kobieta zamrugała, oderwała wzrok od Guðvarra i ujrzała nadchodzącego męża. Tropiciel przepychał się przez tłum z włócznią w ręce i mokrą od potu czapą na głowie.

– Wszystko gra? – spytał, wodząc wzrokiem od Orki do Guðvarra i pozostałych drengrów na schodach. Ściągnął czarne brwi, nachmurzony jak niebo przed burzą, zaciskając usta w ciasną linię. Orka spostrzegła w nim narastający gniew i Thorkel jakby urósł. Światło odpłynęło z jego oczu, które stały się lodowate i martwe.

– Mówiliśmy o wzniesieniu kurhanu dla Asgrima i Idrun – oświadczyła Orka, wolno i długo spuszczając powietrze z płuc. Wymusiła powitalny uśmiech na swoich ustach, a twarz Thorkela odtajała nieco.

Guðvarr przeniósł spojrzenie z męża na żonę. Widziała, że mierzy wzrokiem Thorkela i jego włócznię.

– Mój mąż tropił morderców Asgrima. To oni zabrali jego syna Hareka.

– Znalazłeś ich? – spytał Guðvarr.

– Nie – odparł Thorkel.

Warga drengra odciągnęła się i uformowała to, co Orka wzięła za jego zwyczajowy uśmieszek.

– Podążyłem za tropem nad rzekę – mówił dalej Thorkel. – Jedną z wielu, która spływa ze wzgórz do Skarpainy. Odnalazłem ślady trzech wyciągniętych na brzeg łodzi. Ktokolwiek zabił Asgrima i Idrun, odpłynął.

Guðvarr pokiwał głową.

– Zajmiemy się tym.

Orka zastanawiała się, czy nie spytać go, ile włóczni ma zamiar zabrać, czy weźmie ze sobą psy, czy pośle łodzie w górę Skarpainy. Zamiast tego przeniosła wzrok z Thorkela na Brekę.

To nie nasza walka. Nie nasza sprawa.

– Do domu – powiedziała i ruszyła ku bramie.

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Podziękowania

Pisanie pierwszego tomu „Sagi o Krwiozaprzysiężonych” sprawiło mi wielką radość. Mitologia nordycka fascynuje mnie od dziecka, a ten cykl jest wyrazem mojej wielkiej pasji. Gdy w wieku dziewięciu lub dziesięciu lat przewróciłem pierwszą stronę „Beowulfa”, oczarował mnie nordycki klimat, związana z nim tajemniczość i tragizm, ponure, a jednocześnie komiczne postrzeganie zarówno bogów, jak i ludzi, a także, ma się rozumieć, brutalna pragmatyczność bitew. Dziś jestem rekonstruktorem historycznym, zajmującym się epoką wikingów, który z radością staje w murze tarcz wraz ze swoimi synami. Niniejsza powieść została zainspirowana „Beowulfem” oraz mitem o Ragnaröku, bitwą u kresu dni, gdy zginęli bogowie, a świat narodził się na nowo.

Jak zwykle w takich przypadkach, ta książka nie powstałaby bez wirtualnej wojbandy złożonej z nieustraszonych wojowników.

W pierwszej kolejności podziękowania należą się mojej żonie Caroline, która wspiera mnie na milion sposobów, na przykład znosi mój pusty wzrok, gdy bujam w obłokach, wędrując po dalekich krainach. To ona stoi za sterem prężnego drakkara mojej rodziny i jest powodem, dla którego wstaję codziennie z łóżka.

Dziękuję moim synom, Jamesowi, Edowi i Willowi, którzy są bardzo zaangażowani w moje wymyślone światy i dzięki którym pisanie o nich przynosi mi radość.

Dziękuję też mojej córce Harriett, słoneczku rozświetlającemu każdy mój dzień.

Dziękuję serdecznie mojej agentce Julie Crisp, kobiecie legendzie, niewyczerpanemu źródłu krwawych i brutalnych pomysłów. Niechaj o jakości mego dzieła świadczy fakt, że gdy je przeczytała, nie otrzymałem z jej strony żadnej sugestii, by zabić którąś z postaci pobocznych. Ta książka była pierwsza. Jestem jej dogłębnie wdzięczny za wiarę we mnie i jej ciężką pracę, której zwieńczeniem jest powieść znajdująca się właśnie w waszych rękach. Jest profesjonalistką pełną gębą, a także drogą przyjaciółką.

Pragnę też podziękować Jamesowi Longowi, mojemu redaktorowi z Orbit UK, z którym pracowałem po raz pierwszy i, mam nadzieję, nie ostatni. Jego pasja i entuzjazm dla mojej opowieści stanowiły dla mnie wielką zachętę do tworzenia. Z rozkoszą raz jeszcze ruszę z nim w podróż po Bitewnej Równinie.

Dziękuję gorąco Priyance Krishnanie, mojej redaktorce z Orbit US, za jej nieustanną i ciężką pracę. Przy okazji składam serdeczne podziękowania na ręce obu oddziałów wydawnictwa Orbit, zarówno brytyjskiego, jak i amerykańskiego.

Muszę też podziękować ludziom, którzy czytali mój pierwszy draft i pomogli wykuć z niego książkę, która wylądowała w końcu na księgarskich półkach. Moim synom, Edowi i Willowi, za przeczytanie jej, kiedy miała zaledwie jeden rozdział, i za ich zainteresowanie światem oraz bohaterami „Krwiozaprzysiężonych”. Coś czuję, że już widzą siebie w murze tarcz z Glornirem Siwobrodym i Einarem Półtrollem.

Dziękuję Kareemowi Mahfouzowi, nieocenionemu przyjacielowi, który zawsze tryska entuzjazmem i ma dobre oko do szczegółów. Podziwiam twojego niepokornego ducha. Długie rozmowy telefoniczne stają się powoli naszą małą tradycją.

Dziękuję też Markowi Robersonowi, którego wsparcie i historyczna wiedza oraz radość z obcowania z moimi wymyślonymi światami zawsze ułatwiają proces tworzenia. Nigdy nie znudzą mi się nasze pogadanki przy dobrym śniadaniu.

No i, ma się rozumieć, dziękuję tobie, czytelniku, bez którego nie byłoby żadnych podróży do fantastycznych światów. Mam nadzieję, że czytanie tej książki sprawiło ci radość i że wspólnie ruszymy w nową przygodę z Krwiozaprzysiężonymi, gdy będą wyrzynać sobie drogę przez Vigrið, Bitewną Równinę.

O autorze

Twórca epickich sag high fantasy: Wierni i upadli, Of Blood and Bone oraz Saga o Krwiozaprzysiężonych.

Należy do grupy rekonstrukcyjnej Wikingów, a jego największym szczęściem jest stawanie w murze tarcz ramię w ramię z trzema synami – tak jak on zafascynowanymi rykiem bitew, mieczami i toporami.

Mieszka na malowniczym południowym wybrzeżu Wielkiej Brytanii, otoczony nie tylko kochającą rodziną – żoną, trzema synami, córką – ale także całą gromadką zwierząt: trzema psami, koniem i owieczką, która, jak na małego buntownika przystało, wierzy, że jest psem.

Jego literacka podróż rozpoczęła się triumfalnie w 2012 roku, kiedy to debiutancka powieść „Malice” zdobyła Nagrodę Davida Gemmella za najlepszy debiut fantasy. Dla Gwynna był to wyjątkowy moment – triumf na miarę marzeń, gdyż David Gemmell był dla niego nie tylko wzorem, ale i inspiracją, która pchnęła go do pisarskiej przygody.

COPYRIGHT © by John Gwynne, 2021 COPYRIGHT © by Fabryka Słów sp. z o.o., 2024

Tytuł oryginału: The Shadow of the Gods

WYDANIE I

ISBN 978-83-67949-47-7

Wszelkie prawa zastrzeżone All rights reserved

Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.

PROJEKT I ADIUSTACJA AUTORSKA WYDANIA Eryk Górski Robert Łakuta

TŁUMACZENIE Maciej Pawlak

COVER ART © Orbit, Hachette Book Group

ILUSTRACJA NA OKŁADCE Marcus Whinney

PROJEKT OKŁADKI POLSKIEGO WYDANIA NA PODSTAWIE ORYGINAŁU Szymon Wójciak

MAPA Paweł Zaręba

ILUSTRACJE Robert Łakuta

REDAKCJA Mirosław Ruszkiewicz

KOREKTA Agnieszka Pawlikowska

SKŁAD WERSJI ELEKTRONICZNEJ [email protected]

SPRZEDAŻ INTERNETOWA

Zamówienia hurtowe Dressler Dublin sp. z o.o. ul. Poznańska 91 05-850 Ożarów Mazowiecki tel. (+ 48 22) 733 50 31/32 www.dressler.com.pl e-mail: [email protected]

WYDAWNICTWO Fabryka Słów sp. z o.o. ul. Poznańska 91 05-850 Ożarów Mazowiecki www.fabrykaslow.com.pl