Głód bogów - John Gwynne - ebook

Głód bogów ebook

John Gwynne

5,0
52,43 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

"Głód bogów" Johna Gwynne'a, drugi tom jego "Sagi o Krwiozaprzysiężonych", jest po brzegi wypełniony mitem, magią i krwawą zemstą. To znakomicie napisana, porywająca historia tocząca się w uniwersum czerpiacym garściami ze świata wikingów.

- Anthony Ryan

Nie stwierdzono ani jednego nudnego rozdziału.

- Vulture (Best of theYear)

POWSTAJĄ MARTWI BOGOWIE

Lik-Rifa – mityczna smocza bogini, której cień wywołuje dreszcz, a ryk zapowiada koniec świata – wydostała się z więzienia i ma tylko jeden cel: zanurzyć świat we krwi.

Orka przemierza południowe krainy, by odnaleźć porwanego syna, a Krwiozaprzysiężeni desperacko szukają sposobu, by ocalić swoją wiedźmę.

Varg wkracza na drogę zemsty, ucząc się, że wybranie tej ścieżki wiąże się z ofiarami, o których wolałby zapomnieć.

Elvara z całych sił stara się wypełnić krwioprzysięgę. Niestety, nawet połączone siły śmiertelnych i nieśmiertelnych są tylko kroplą w oceanie wobec mocy smoczycy.

Ostatnia nadzieja leży w księdze, którą pozostawiła szalona bogini – zakazana magia, która może przywrócić wilczego boga Ulfrira z martwych. Ale magia ma swoją cenę, a powrót bogów zwiastuje bitwę, jakiej świat jeszcze nie widział.

Gdy starzy bogowie powstaną, niebo spłonie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 914

Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Mojej kochanej Harriet.

ORKA

Orka żyje w głuszy wraz z mężem Thorkelem i dziesięcioletnim synem Breką. Zbudowali dom na wzgórzach i gdy potrzebują zapasów, sprzedają futra oraz skóry w pobliskiej wiosce. Podczas polowania znajdują spalone gospodarstwo i zamordowanych sąsiadów, których syn gdzieś przepadł. Orka powiadamia o tym Guðvarra, przybocznego wojownika naczelniczki wioski, jarli Sigrúny.

Breka, syn Orki, znajduje w lesie ranną tennúrę (magicznego stworka, który lubi jeść zęby) i przynosi ją do domu.

Orka, Thorkel i Breka stawiają się na Althingu, powszechnym zgromadzeniu mieszkańców ziem zarządzanych przez Sigrúnę. Tam dowiadują się, że ich władczyni złożyła przysięgę wierności królowej Helce, której ambicją jest zawładnąć całą krainą Vigrið, Bitewną Równiną. Na zgromadzeniu odbywa się też holmganga, rytualny pojedynek rybaka Virka z młodym drengrem Guðvarrem. Virk zwycięża, ale łamie reguły holmgangi i ginie z ręki spaczonej niewolnicy jarli Sigrúny.

Po powrocie do domu Orka i Thorkel decydują się poszukać nowego miejsca do zamieszkania. Orka udaje się po poradę do froi, potężnego ducha i strażniczki jesionowego drzewa, lecz znajduje ją martwą, a jej drzewo spalone. Wtedy od strony gospodarstwa niesie się krzyk i Orka wkrótce przekonuje się, że jej dom płonie, mąż został zamordowany, a syn uprowadzony. Tropi porywaczy i zabija ich, a jednego przedtem przesłuchuje. Dowiaduje się, że syna odebrał jej człowiek imieniem Drekr.

Wraca do swojego spalonego domu, grzebie męża i składa przysięgę: zemści się na mordercach i odzyska syna z rąk porywaczy. Zbroi się i nocą zakrada do pobliskiego Felluru, gdzie znajduje dwóch synów Virka, Morda i Lifa, przywiązanych do słupa w oczekiwaniu na karę za to, że napadli na Guðvarra, chcąc pomścić śmierć ojca. Orka uwalnia ich, po czym włamuje się do domu jarli Sigrúny, rani ją i przepytuje jej niewolnicę, kobietę imieniem Vafri, w której żyłach płynie krew boga-wilka Ulfrira. Vafri wyjawia Orce, że powinna odszukać Drekra w fortecznym mieście Darlu.

Wywiązuje się walka i Orka ucieka z Felluru łodzią wraz z Mordem i Lifem. Wspólnie ruszają do wskazanego przez niewolnicę miasta. Dwaj chłopcy zgadzają się zasiąść przy wiosłach w zamian za lekcje posługiwania się bronią. Gdy docierają do Darlu, Orka porzuca braci, radząc im, by zaczekali z powrotem do Felluru i zemstą, sama zaś znajduje Drekra na tajnym spotkaniu z księciem Hakonem, synem królowej Helki. Przystępują do walki, lecz tę przerywa straż miejska. Znikąd pojawiają się Lif i Mord, którzy zabierają towarzyszkę w bezpieczne miejsce.

Po jakimś czasie Orka odkrywa, że Drekr wyjechał z Darlu i kieruje się do twierdzy Grimholt, wieży strzegącej przełęczy przez góry zwane Gnatami. W tej samej chwili pojawia się Guðvarr, który otrzymał zadanie zabicia Orki, Morda i Lifa za zbrodnie, jakich dopuścili się w Fellurze. Trójka bohaterów opuszcza Darl w pogoni za Drekrem, a Guðvarr rusza za nimi.

Orka, Mord i Lif docierają do Grimholtu, a po walce z mrozipająkami i spotkaniu z dwoma wielkimi krukami zostają porwani przez galdurmaga Skalka i wojowników z twierdzy. Trafiają do wieży, gdzie rozpoczyna się przesłuchanie. W jego trakcie okazuje się, że Drekr ma jakiś układ z księciem Hakonem. Wówczas młody drengr wpada do pomieszczenia i zabija skutego łańcuchami Morda. Orka słyszy zza okna płacz dziecka i jest przekonana, że to jej syn. Nadzieja, strach i wściekłość doprowadzają do ujawnienia się drzemiącego w niej wilka. Orka jest úlfhéðinną, wojowniczką, w której żyłach płynie krew boga-wilka Ulfrira. Uwalnia się z więzów i w morderczym szale zabija swoich prześladowców. Z początku obrońcy Grimholtu stawiają opór, lecz szybko okazuje się, że nie mają szans z owładniętą furią Orką. Obrona załamuje się i kto może, ratuje się ucieczką z twierdzy.

VARG

Varg jest niewolnikiem, który zabił swojego pana, bogatego właściciela ziemskiego, i uciekł. Jego siostra została zamordowana i Varg poszukuje galdurmaga lub seiðrwiedźmy (czarodzieja bądź czarownicy), którzy mogliby odprawić dla niego rytuał akáll – magiczną inwokację ukazującą ostatnie chwile życia martwej osoby. Varg chce w ten sposób odkryć, kto zgładził jego siostrę.

Uciekinier dociera do Ligi, portu handlowego, dokąd zawitała słynna kompania najemników – Krwiozaprzysiężonych – wśród których znajduje się seiðrwiedźma zdolna odprawić rytuał. Rzecz w tym, że swoich czarów używa tylko dla Krwiozaprzysiężonych. Varg przystępuje do turnieju, gdzie nagrodą jest przyjęcie do drużyny. Zostaje pobity do nieprzytomności i porzucony na brzegu fiordu. Gdy dochodzi do siebie, opatruje swoje rany i rozpala ognisko. Wtedy napada na niego Leif Kolskeggson, syn zabitego przez Varga ziemianina. Niewolnik zostaje pojmany, lecz zaraz ratują go Krwiozaprzysiężeni i przyjmują na próbę we własne szeregi. Varg musi teraz nauczyć się walczyć i dać dowód lojalności, nim czarownica Vola odprawi dla niego rytuał.

Gdy Krwiozaprzysiężeni zbierają się do opuszczenia Ligi, spotykają księcia Jaromira z Iskidanu oraz jego drużynę (konny oddział wojowników). Następca tronu domaga się wydania mu jednego spośród nich, człowieka imieniem Sulich, który jest poszukiwany za zbrodnie popełnione w dalekim Iskidanie. Glornir, wódz Krwiozaprzysiężonych, odmawia i wywiązuje się krótka, ale krwawa walka, którą przerywa pojawienie się strażników oraz trzech drakkarów królowej Helki.

Władczyni zleca najemnikom wykonanie pewnego zadania. Jak się okazuje, mieszkańcy północno-zachodnich kresów jej królestwa giną w niewyjaśnionych okolicznościach. Królowa chce, by Krwiozaprzysiężeni dowiedzieli się, kto jest za to odpowiedzialny. Wysyła wraz z nimi swojego galdurmaga Skalka oraz dwójkę jego drengrów.

Krwiozaprzysiężeni znajdują w Gnatach starą kopalnię eksploatowaną przez wojowników i væsenidów – skrælingów i trolla – którzy niewolą i zmuszają do pracy mieszkających w okolicy ludzi. Dochodzi do bitwy, w czasie której smokozrodzony, spaczony potomek bogini-smoczycy Lik-Rify, członek rodu od dawna uważanego za wymarły (jeśli w ogóle kiedykolwiek istniejący), wyłania się z kopalni, dzierżąc w dłoni kość bogini Orny. Varg pokonuje smokozrodzonego, lecz odnosi poważne rany.

Gdy się budzi, dowiaduje się, że Krwiozaprzysiężeni znaleźli dowody na to, iż kopalnia jest tak naprawdę domem szczurzego boga Rotty, który został w niej uwięziony i skazany na tortury z ręki swego brata i siostry. Kompania znajduje też fragmenty galdurboka, magicznej księgi zatytułowanej „Czerwiskórnik”.

Vola zjawia się przy posłaniu Varga, by zająć się jego ranami, a chwilę później do pomieszczenia wchodzi Skalk ze swoją świtą. Pozbawiają czarownicę przytomności, zabijając przyjaciela Varga – Torvika – i wykradają fragment kości bogini Orny oraz inne kosztowne przedmioty.

Skalk daje Vargowi wybór: może przyłączyć się do niego, by to on odprawił dla niego akáll, którego Varg tak desperacko pragnie. Varg jednak nie przystaje na jego propozycję i rzuca się na mordercę Torvika, po czym w przypływie furii zagryza go na śmierć. Wtedy Skalk pozbawia Varga przytomności.

Po jej odzyskaniu były niewolnik odkrywa, że Skalk uciekł ze szponem Orny, skrzynią pełną artefaktów oraz czarownicą Volą. Svik i Røkia, jego towarzysze z Krwiozaprzysiężonych, oświadczają mu, że Varg jest spaczeńcem i że w jego żyłach płynie krew Ulfrira. Mało tego – sami Krwiozaprzysiężeni okazują się kompanią spaczeńców, którzy przyjęli Varga w swoje szeregi właśnie ze względu na jego proweniencję. Varg potrzebuje czasu, by się z tym oswoić, ale wkrótce wraz z wojbandą rusza w pogoń za Skalkiem, aby pomścić śmierć Torvika i odbić pojmaną Volę. Podążają jego śladem, który wiedzie ich do Grimholtu. Za murami twierdzy stygnie krwawe pole walki, a na stopniach prowadzących do twierdzy siedzi Orka. Jest zbryzgana krwią pokonanych wrogów, których stos piętrzy się u jej stóp. Wokół niej siedzą dzieci.

Glornir, wódz Krwiozaprzysiężonych, zsiada z konia, ponieważ rozpoznał starą przyjaciółkę. Była kiedyś znana jako Miażdżyczaszka – najsłynniejsza wojowniczka w całym Vigriðzie i niegdysiejsza przywódczyni Krwiozaprzysiężonych. Thorkel, jej zabity mąż, był bratem Glornira. Orka jest owładnięta żalem, gdyż pośród przetrzymywanych w twierdzy dzieci nie znalazła Breki.

Glornir bierze zdruzgotaną Orkę w objęcia.

ELVARA

Elvara jest młodą wojowniczką, członkinią słynnej wojbandy zwanej Zwiastunami Śmierci. Dziewczyna chce zdobyć bitewną sławę w szeregach najemnej kompanii wojowników dowodzonej przez weterana imieniem Agnar. Zwiastuni Śmierci płyną okrętem na wyspy Iskalt, archipelag przy północno-zachodnim wybrzeżu Vigriðu. Polują na człowieka imieniem Berak. Ten podobno jest spaczeńcem, berserkiem, w którego żyłach płynie krew boga-niedźwiedzia Bersera. W pogoni za nim trafiają do wioski, gdzie dochodzi do bitwy, a potem w góry, gdzie doganiają Beraka, który, uciekając, natknął się na trolla. Elvara dostrzega też kobietę i dziecko. Kobieta wrzuca jakąś księgę do dołu, w którym gromadzi się spływająca z gór lawa.

Agnar, dowódca Zwiastunów Śmierci, nakazuje swoim wojownikom zabić trolla, zanim ten uśmierci lub zrani Beraka. Po krótkiej, lecz intensywnej walce Elvara zadaje olbrzymowi ostateczny cios. Uciekinier zostaje schwytany, poskromiony i zakuty w łańcuchy, podobny los spotyka też jego syna i żonę, która ma na imię Uspa i, jak się okazuje, jest seiðrwiedźmą.

Zwiastuni odpływają z Iskaltu wraz z więźniami i ruszają do Snakaviku, fortecy zbudowanej w czaszce martwego boga-węża Snaki. Tam zasiada na tronie jarl Störr, który słynie z tego, że w jego gwardii przybocznej służą wyłącznie zniewoleni berserkowie. Jest on także ojcem Elvary, choć nie ma między nimi zażyłości. Elvara porzuciła rodzinę i szlacheckie przywileje, by uniemożliwić ojcu wydanie jej za mąż. Dziewczyna woli sama zapracować na sławę i uznanie.

Jarl Störr kupuje od Agnara schwytanego berserka. Gdy Zwiastuni Śmierci odpoczywają w Snakaviku, zostają napadnięci, a Bjarna, syna Beraka, porywa Ilska, dowódczyni najemnej wojbandy – Karmicieli Kruków. Seiðrwiedźma Uspa zawiera pakt z Agnarem: jeśli ten złoży krwioprzysięgę, która zobowiąże go do odzyskania syna Uspy, ona zaprowadzi go na mityczne pole bitwy, gdzie znajduje się Wielki Jesion Oskutreð – w dawnych czasach stoczyli tu bój i poginęli bogowie. Legendy mówią, że znajdują się tam nieopisane skarby, artefakty sprzed wieków.

Elvara składa blóð svarið, krwioprzysięgę, wraz z Grendem, swoim wiernym towarzyszem i opiekunem, oraz kilkoma innymi kamratami. Zwiastuni Śmierci ruszają do Oskutreðu, po drodze potykając się z chmarą tennúrów i pokonując magiczny most. Podczas podróży Elvara i młody wojownik Biórr zostają kochankami.

Pod Oskutreðem kompania znajduje przysypaną popiołem równinę pełną kości zabitych bogów i strzaskany pień wielkiego drzewa. Froa imieniem Vörna wychodzi im na spotkanie i zakazuje wejścia do wnętrza drzewa, ale pozwala zebrać rozsypane wokół skarby. Zanim jednak Zwiastuni zdążą się do tego zabrać, na polanie pojawi się Ilska Bezlitosna i jej Karmiciele Kruków. Agnar i czempion Ilski, olbrzymi wojownik imieniem Skrið, toczą holmgangę, która ma rozstrzygnąć, komu wolno będzie wejść do Oskutreðu. Agnar wygrywa, lecz ginie zdradziecko z ręki swojego podwładnego, Biórra, który, jak się okazuje, jest spaczeńcem w służbie Ilski. To właśnie on zaaranżował porwanie Bjarna i pomógł Ilsce wraz z jej drużyną podążyć za Zwiastunami na północ, gdzie stoi Wielki Jesion.

Rozpętuje się bitwa, pojedynek tarczowych murów, ale jednocześnie Ilska rzuca na Vörnę i Uspę grupę wojowników, którzy okazują się smokozrodzonymi. Po ich pokonaniu Karmiciele prowadzą na strzaskany pień gromadę przywiezionych tu na wozach, zakutych w łańcuchy dzieci. Ilska, korzystając z magii krwi oraz galdurboka, rzuca zaklęcie i zrywa magiczne więzy, które pętały boginię-smoczycę Lik-Rifę w lochu głęboko w trzewiach wielkiego drzewa. Bogini wzbija się w powietrze, gdzie toczy krwawą bitwę ze swoimi dozorczyniami, trzema skrzydlatymi siostrami, córkami Ulfrira i Orny. Jedna z nich pada nieprzytomna na ziemię, a dwie pozostałe zostają zabite.

Lik-Rifa porozumiewa się z Ilską i smokozrodzonymi, którzy ją uwolnili, po czym wiedzie ich na południe.

Elvara zostaje ranna w bitwie z Karmicielami Kruków i może tylko w zdumieniu i przerażeniu patrzeć na odlatującą smoczycę.

Orka stała pośród nawałnicy ognia i dymu. Biły w nią chmury popiołu i rozedrgane płomienie. Odór śmierci wisiał ciężko w powietrzu, drapał ją w gardło rozżarzonymi szponami. Trzask i syk ognia zagłuszyły wszystkie inne dźwięki – świat płonął. Wtem niebo nad jej głową zasnuł cień i rozległ się trzepot wielkich skrzydeł. Wtedy przez tumult burzy przedarł się płacz dziecka. To był głos Breki, jej syna. Okręciła się, szukając go zrozpaczonym wzrokiem i potykając się na nierównościach terenu, ale świat naokoło tonął w kurzawie dymu, rozdrapywany przez rozcapierzone palce płomieni. Potknęła się o coś. Jakiś człowiek leżał u jej stóp. Z jego ran lała się krew, a martwe oczy wpatrywały się w przestrzeń. Thorkel, jej mąż, jej przyjaciel. Jej ukochany. Jego zaszklone, puste oczy nie pozwalały jej odwrócić wzroku, a jego usta poruszały się i wydobywał się z nich trupi, sykliwy jak u węża ton.

Zabrali go.

Obudziła się z ustami otwartymi do krzyku. Otworzyła oczy i ujrzała nad sobą wiszący w szarej poświacie cień. Instynktownie zerwała się do ruchu; jedna ręka wystrzeliła naprzód, by zacisnąć się na gardle cienia, a druga wyszarpnęła saks z pochwy na pasie, który zwinęła i podłożyła pod głowę jak poduszkę.

– To... tylko... ja – zacharczał jakiś głos. – Lif!

Orka zamarła z saksem przy oku chłopaka. Zwalczyła żądzę mordu, rozproszyła szalejącą w sercu burzę. Dreszcz zbiegł jej po plecach i odepchnęła od siebie Lifa, po czym usiadła i schowała saks do pochwy.

Poczuła w ustach smak krwi. Oblizała zęby pokryte stygnącym strupem. Charknęła, splunęła i z jękiem dźwignęła się na nogi. Bolało ją całe ciało, mięśnie i ścięgna za nic nie chciały jej nieść, dodatkowo obciążone brynją. Zgromiła wzrokiem wpatrzonego w nią Lifa.

– No co? – warknęła.

Stali pośród zgliszczy, które były kiedyś główną salą twierdzy Grimholt, fortecy królowej Helki strzegącej przełęczy wiodącej na drugą stronę Gnatów. Wokół nich chrapali owinięci w płaszcze Krwiozaprzysiężeni. Twarz jednego z nich drgnęła, jakby jego też nawiedził zły sen. Ogień w palenisku dawno już wygasł i ostały się w nim tylko popioły, tak samo szare i martwe jak cała okolica. Trwał sólstöður, długi dzień, który na cały miesiąc przepędzał noc z nieboskłonu, ale wnioskując z szarawej mgły wsączającej się do pomieszczenia przez wyrwę w suficie, było wcześnie rano. Orka przeciągnęła się, aż strzeliły kości.

– Chciałem z tobą pomówić – powiedział Lif. Był blady, a jego sine usta nabrały w półmroku jeszcze ciemniejszej barwy. Resztki jadu mrozipająka wciąż krążyły w jego żyłach. Orka spostrzegła, że chłopak trzyma coś w rękach.

Schyliła się po leżący na podłodze topór. Jego były właściciel na pewno nie spodziewał się, że zostanie rozpłatany własną bronią. Gdy tego dokonała, zwróciła broń przeciwko jego kamratom. Teraz ostrze było czyste, tak jak oba saksy i toporek, które wisiały u jej pasa. Orka wciąż była utytłana zakrzepłą krwią, ale nim owładnął nią sen, zdążyła jeszcze zadbać o broń. Oparła topór o ramię, ogarnięta dreszczem. Jednocześnie kochała i nienawidziła czuć w rękach ten znajomy ciężar.

– No to mów – poleciła, kierując się do wyjścia. Zmełła cisnące jej się na usta ostre słowa. Wybitnie nie miała dziś ochoty gadać z kimkolwiek. Głos Breki, który słyszała we śnie, wciąż wisiał w jej myśliklatce, odbijał się echem jak magiczne zaklęcie. Nie chciała niczego, tylko odzyskać syna. Wczoraj pomyślała już, że jej się to udało. Zdawało jej się, że usłyszała jego wołanie, i radość zdążyła rozpalić jej serce. Wyrąbała sobie do Breki krwawą ścieżkę. A potem okazało się, że to nie był on, choć znalazła inne spaczone dzieci, porwane i zniewolone przez Drekra, starzy bogowie raczą wiedzieć, w jakim celu.

Ale nie Brekę. Zrozumienie, że nie ma go wśród uwięzionych, trafiło ją jak cios mieczem i nieomal złamało. Rozpacz wylała się z niej jak krew. Lecz dzisiaj ta rana była już wyparzona i zaszyta, a jej serce znów stało się twarde i zimne niczym głaz. Będzie szukać go dalej. W końcu go znajdzie, jeśli tylko skupi na tym wszystkie swoje siły. A nie zdoła tego zrobić, jeśli coś – lub ktoś – nieustannie będzie ją rozpraszać. Gdy jednak spojrzała na Lifa, dostrzegła na jego twarzy smutek. Żałoba kapała z wykrzywionych rysów chłopaka, jak trucizna wycieka z otwartej rany. Rodzony brat, Mord, zginął na jego oczach. Szubrawiec Guðvarr wraził mu miecz w brzuch, kiedy ten był przykuty do ściany i bezbronny. Zła śmierć. Przez wzgląd na to Orka zacisnęła zęby, by nie warknąć na Lifa, gdy usłyszała za sobą jego kroki.

Zimny wiatr szarpał jej jasnym warkoczem, kiedy maszerowała szerokimi, umazanymi krwią stopniami. Trupy uprzątnięto i wrzucono do świeżo wykopanego na dziedzińcu rowu. Choć byli w górach, gdzie panował chłód, nad stertą ciał już bzyczały muchy. Dziedziniec otaczały zbite ciasno budynki gospodarcze, które ciągnęły się aż do samej rzeki wzdłuż traktu meandrującego skarpą ku palisadzie i zamkniętej bramie. Tam płonęło ognisko, a nad nim wisiał kocioł. Orka ujrzała Glornira, wodza Krwiozaprzysiężonych, rozmawiającego z grupą wojowników. Był wśród nich drągal Einar Półtroll, mieszający w kotle drewnianą łyżką i gadający o czymś z kowalem Jökulem. Ten głowę o przerzedzonych włosach miał owiniętą bandażem, a w jego brodzie dostrzegła siwe pasma, których wcześniej tam nie było. Odruchowo dotknęła dłonią pasa, brązowej sprzączki i mocowań, które dla niej wykuł. Pośród cieni rzucanych przez budynki zobaczyła innych wojów i jeszcze jednego przy samej bramie. Wpatrywał się w nią smukły mężczyzna o wilczych rysach i krótko ściętych włosach, które nie pasowały do reszty Krwiozaprzysiężonych. Miał na sobie kolczugę, a w ręce ściskał włócznię. Z jego pleców zwieszała się tarcza, zaś u pasa dyndał hełm. Odpowiedziała mu beznamiętnym spojrzeniem i odwrócił głowę.

Orka dotarła do rzeki, która bystrym, lodowatym nurtem spływała z Gnatów. Gdy wstąpiła na pomost, chrzęst żwiru pod jej stopami przeszedł w drewniany stukot. Wczoraj cumowały tam dwie smukłe snekki o płytkich kadłubach, podobne do drakkarów, lecz znacznie mniejsze, każda na zaledwie dwanaście wioseł. Teraz żadnej z nich nie było. Postrzępione liny zwisały do wody, dowodząc, że ktokolwiek uciekał przed jej zemstą, robił to rozpaczliwie i w pośpiechu. Pamiętała wskakujące do łodzi sylwetki rąbiące mieczami cumy, niezawracające sobie głowy odwiązywaniem ich od pachołków. Podniosła wzrok i przesunęła nim po lodowato błękitnej wodzie spienionej przy wychylających się ponad taflę otoczakach, przywodzących na myśl połamane zęby. Głębiej zauważyła skulony wśród kamieni koniec pokrytego chitynowym pancerzem ogona. To Spert odsypiał wczorajszą bitwę. Jego segmentowane ciało poruszało się, wzbudzając chmurkę mułu, drgało jak pies, któremu coś się śni. Nieopodal brzegu złapała też wzrokiem tennúrę imieniem Vesli. Stworek spał, nakrywszy bezwłose ciało błoniastym skrzydełkiem niby płaszczem. W małej i bladej piąstce wciąż ściskał krótką włócznię.

Włócznię Breki.

Orka położyła na deskach swój pas z bronią oraz długi topór, po czym schyliła się i wypełzła z brynji niczym wąż zrzucający łuskowatą skórę, następnie zdjęła buty, skarpety i bryczesy, a na końcu jednym ruchem ściągnęła z siebie podtunikę. Stała chwilę, wydychając w powietrze blade chmurki, czując, jak obłazi ją gęsia skórka. Wtedy wybiła się z ugiętych nóg i z pluskiem wskoczyła do wody.

Nagłe uderzenie chłodu wydusiło jej powietrze z płuc. Zanurkowała w głębinę. Gdy poczuła targnięcie nurtu, machnęła nogami i pomknęła niczym wielki łosoś, wpłynęła jeszcze głębiej, niemal dotykając dna, a potem okręciła się, wczepiając stopy w zalegający na dole muł. Tam zatrzymała się na moment, by się rozejrzeć. Z powierzchni dobiegały ją stłumione dźwięki i załamane promienie słońca, połyskujące w podwodnej przestrzeni jak guðljós na północnym niebie. Tutaj wszystko działo się wolniej, z opóźnieniem docierały do niej zniekształcone odgłosy świata ponad taflą, również wolniej i z mniejszą zajadłością jątrzyły się w jej sercu złość i trwoga, aż do całkowitego znieruchomienia, do zupełnego zamarznięcia w lodowatym nurcie wypływającym z serca gór. Po jakimś czasie zaczęło ją palić w piersi i zapragnęła kolejnego oddechu. W jej głowie narastało ciśnienie, lecz Orka czekała, wdzięczna za tę chwilę przerwy od wydarzeń toczących się na lądzie. Wreszcie gdy rozpłonione płuca nie mogły już wytrzymać, odepchnęła się potężnie od dna i pomknęła ku falującej nad jej głową płaszczyźnie; wzbijała się coraz wyżej, ku słońcu, aż w końcu przebiła z bryzgiem lustro wody.

Lif stał na pomoście, tam gdzie rzuciła swoje rzeczy. Trzymał coś w rękach. Raptownymi, wprawnymi ruchami rozgarnęła wodę i stanęła na płytkim gruncie, wciąż do połowy zanurzona w rzece. Usiadła na płaskiej skale, schyliła się po kamień i zaczęła trzeć nim po skórze, zdrapując zaschniętą krew i brud.

Wreszcie wyczłapała na brzeg, ociekając lodowatą wodą. Lif rozłożył dla niej wełniany płaszcz, który przyjęła i zaczęła się osuszać. Spojrzała na obstrupiałą od potu i krwi stertę ubrań.

– Masz – powiedział Lif, podsuwając jej zawiniątko, które przez cały ten czas trzymał w rękach. – Znalazłem to tam. To chyba był magazyn dla stacjonujących tu żołnierzy. – Orka zajrzała do pakunku. Czyste bryczesy, lniana podtunika i gruba wełniana tunika. – To największe, jakie znalazłem. Chyba będą na ciebie pasować.

– Dzięki – mruknęła, zakładając bryczesy. Gdy się ubrała, pokręciła ramionami, by poprawić lepiącą się do wilgotnej skóry wełnę. Jako ostatnie wdziała skarpety i buty. Przyjrzała się kolczudze i uznała, że przyda jej się czyszczenie. Przewiesiła ją przez ramię, zapięła pas na biodrach. Schyliła się po topór i wsparła się na nim jak na kosturze.

– Nie chciałeś o czymś pomówić? – powiedziała, łypiąc na Lifa.

Chłopak wciągnął powietrze. Słowa jakoś nie cisnęły mu się na usta.

– O trzech rzeczach – wydusił w końcu, po czym kłapnął ustami i zawiercił się nerwowo na nogach.

Orka spojrzała w niebo, a potem znowu na niego.

– Dzień nie będzie na ciebie czekał, chłopie. Ani ja.

– Jesteś spaczenicą, w twoich żyłach płynie krew martwego boga, w twoim ciele zawiera się cząstka jego mocy – wypalił Lif, a słowa potoczyły się z jego ust, wpadając jedno na drugie.

– Owszem. – Orka skinęła głową. Wcisnęła język w szczelinę między zębami i wygrzebała z niej jakieś włókno. Gdy je wypluła, okazało się krwawym kawałkiem mięsa. Wolała nie wiedzieć, jak znalazło się w jej ustach. Najwyraźniej nie samym toporem przetarła sobie wczoraj szlak przez twierdzę. – Jestem spaczenicą. – Na dźwięk własnych słów wstrząsnął nią dreszcz. Dotąd był to pilnie strzeżony sekret, i to jeden z tych, od których mogło zależeć jej życie. Wbiła uważne spojrzenie w twarz Lifa, szukając na niej oznak odrazy, strachu lub nienawiści, którymi zwykle kwitowano to wyznanie. Ale w jego oczach dostrzegła tylko... Właściwie co? Rozczarowanie?

– Nic nam nie powiedziałaś – rzekł Lif. – Tyle razem podróżowaliśmy, tyle walczyliśmy. Wtedy w Darlu uratowaliśmy ci życie, wyrwaliśmy cię Drekrowi spod topora...

Orka westchnęła i przetarła twarz dłońmi.

– Nie nawykłam do mówienia tego na głos. A to dlatego, że takich jak ja bierze się w niewolę lub wsadza do klatki. To pilnie strzeżony sekret.

Ale Lif zaufał mi, podążył za mną, a ja nawet jemu nie pozwoliłam dostąpić tej tajemnicy.

– Powinnam była powiedzieć tobie i Mordowi – wyznała ze wzruszeniem ramion. – Masz rację. Obaj na to zasługiwaliście.

Lif kiwnął głową.

– Też tak sądzę – potwierdził. – Wtedy w wieży powiedziałaś, że Drekr porywa spaczone dzieci. – Znowu zamilkł, mieląc w głowie tę myśl. – Nie wiedziałem o tym, ale tak, teraz ma to sens. A więc Breka też jest spaczeńcem?

– Tak. W jego żyłach płynie moja wilcza krew.

Lif potwierdził ruchem głowy, najwyraźniej już wszystko przemyślawszy.

– Jaka jest ta druga rzecz? – spytała Orka.

Chłopak podniósł na nią spojrzenie.

– Tamten łysy brodacz... – zaczął.

– Glornir, wódz Krwiozaprzysiężonych.

– Nazwał cię Miażdżyczaszką.

Orka odbiegła wzrokiem, a potem wolno pokiwała głową.

– Więc to rzeczywiście ty? A nam powiedziałaś, że Miażdżyczaszka nie żyje.

– Bo umarła tego dnia, gdy odeszłam od Krwiozaprzysiężonych – odparła Orka.

Rozproszone obrazy napłynęły do jej myśliklatki. Tego też nie chciała wspominać. Nawet z Thorkelem nie rozmawiała o tamtych czasach. Zostawili to życie za sobą, zamknęli te wspomnienia w klatce, a wszystkie pamiątki zakopali w skrzyni przy domu, który wspólnie zbudowali.

Lif wpatrywał się w nią z twarzą naznaczoną smutkiem i podziwem, tak jak przysiężny kamień naznaczało się runami. Widząc to spojrzenie, poczuła wstyd, a upiór tamtego życia szeptał jej do ucha chropawe, nieprzyjemne w brzmieniu słowa. Wzięła głęboki wdech.

– Wtedy Breka rósł już w moich brzuchu i nie chciałam dłużej wieść życia Krwiozaprzysiężonej. Życia z piętnem śmierci, ciągłego brodzenia we krwi. Thorkel też miał już tego dość, więc odeszliśmy. – Wzruszyła ramionami. – Podjęcie tej decyzji przyszło nam z większym trudem niż mnie teraz mówienie ci o tym, ale tak było: zdecydowaliśmy się i odeszliśmy. To właśnie zrobiliśmy. Podczas morskiej bitwy wskoczyliśmy do wody i popłynęliśmy do brzegu. Krwiozaprzysiężeni uznali, że zginęliśmy w boju. Bo i wielu wojów postradało tego dnia życie, a ich kości bez wątpienia wciąż zalegają w mulistej głębi.

– Gdy patrzyłem wczoraj na ciebie i na to, co robisz... Byłaś kimś, kogo w ogóle nie znam.

Orka wyrzuciła powietrze z płuc.

– Przez długie lata trzymałam Miażdżyczaszkę w tej samej klatce, o której przed chwilą wspomniałam. Krzyk Breki... a raczej jakiegoś innego dziecka, sprawił, że ona znowu wyrwała się na wolność. A potem to wpadło mi w ręce. – Spojrzała na topór w swojej garści i wzruszyła ramionami. – Miażdżyczaszka wróciła i pomoże mi znaleźć Brekę.

Cisza rosła między nimi. Tennúra Vesli pisnęła przez sen i zawierciła się na ziemi.

– A ta trzecia rzecz? – spytała Orka.

Lif obejrzał się przez ramię na to, co zostało z hali i wieży, i zmarszczył mocno brwi.

– Pomożesz mi znieść Morda na dół i usypać mu kurhan? Próbowałem sam, ale wciąż jest przykuty.

Orka również skierowała wzrok na rumowisko. Większość dachu poszła z dymem i zawaliły się dwie ściany, poczerniałe dźwigary sterczały w niebo jak trupie palce.

– Pomogę.

Razem przecięli dziedziniec i wspięli się po schodach do hali. Woje wiercili się pod płaszczami, wracając powoli do świata żywych. Orka minęła ich i przeszła na tył gmachu, gdzie drzwi prowadziły na klatkę schodową. Stopnie skrzypiały pod jej stopami, a buty brodziły w popiele, który wzbijał się szarą chmurą z każdym krokiem. Zaraz znalazła się w korytarzu, którego jedna ściana legła w gruzach, odsłaniając widok na ciągnący się aż do rzeki dziedziniec. Zobaczyła przed sobą spalone na wiór drzwi. Ostrożnie weszła do znajdującego się za nimi pomieszczenia.

Podłoga zasłana była trupami i odrąbanymi kończynami, a wszystko czarne i powykręcane od gorąca.

Deski zaskrzypiały pod stopami podchodzącego do niej Lifa. Stanęli oboje, patrząc na zwłoki. Zwęglone ciało Morda leżało przy przeciwległej ścianie. Jedno jego ramię zastygło uniesione do góry, wciąż przykute do ściany, a reszta ciała obwisła i skuliła się wokół ziejącej w jego brzuchu rany po mieczu.

Orka nastąpiła na sękaty, zwęglony kij, który pękł pod jej ciężarem. Ruszyła ostrożnie naprzód, unosząc topór, po czym zamachnęła się i przecięła łańcuch. Metal jęknął i prysnęły iskry, a oswobodzone ramię Morda upadło na ziemię. Orka zdjęła płaszcz, rozłożyła go na podłodze i przetoczyła nań Morda. Lif schylił się, by jej pomóc.

Łaty poczerniałego mięsa odpadały od ciała pod ich dotykiem. Lif odwrócił się, żeby zwymiotować. Orka owinęła zwłoki płaszczem, podniosła je i przerzuciła sobie przez ramię. Miała wrażenie, że prawie nic nie ważą.

– Daj, pomogę – zaoferował Lif, plując żółcią i ocierając łzy.

– Poradzę sobie.

Usłyszeli ze schodów kroki i jęk drewna. W drzwiach stanęła jakaś postać. Mężczyzna średniej budowy o zaplecionych w warkocz rudych włosach związanych na karku oraz ze srebrnym pierścieniem w naoliwionej, wypielęgnowanej brodzie. Miał na sobie lśniącą brynję, u pasa miecz i saks. Jego ramiona zdobiły grube srebrne bransolety. Nosił bryczesy z bladoniebieskiej wełny, a nogawki obwiązał ciemnymi winnigasami.

– Miażdżyczaszka – powiedział, skinąwszy głową.

– Svik – odpowiedziała Orka, przystając.

Dwoje wojowników chwilę mierzyło się wzrokiem.

– Wyglądasz jak gówno – skomentował Svik.

– Za to ty, jakbyś wystroił się na Julblot.

– Dobrze jest wyglądać jak najlepiej – odparł ze wzruszeniem ramion mężczyzna nazwany Svikiem. – Któż wie co przyniesie nowy dzień. I jaka szczęściara znajdzie się w moim zasięgu.

– Lata mijają, a ty wciąż jesteś dupkiem – prychnęła Orka.

Svik wybuchnął śmiechem, błyskając małymi, białymi zębami, ale rozbawienie nie dosięgło jego oczu. Wbijał spojrzenie w Orkę, a jego wesoła mina zmieniała się wolno w coś zgoła innego, coś naznaczonego rozpaczą, tchnącego złamanym sercem.

– Porzuciłaś nas. Złożyłaś przysięgę, a i tak nas porzuciłaś – wydusił z wysiłkiem.

Orka patrzyła mu w oczy. Nie znalazła słów, w które mogłaby ubrać myśli kłębiące się jej w głowie. Svik zamrugał i odwrócił wzrok.

– Glornir cię woła.

Kobieta mruknęła i ruszyła przed siebie, a mężczyzna odsunął się na bok, by przepuścić ją w drzwiach. Lif podniósł jej długi topór i podążył za nią, a Svik poszedł w ich ślady. Cała trójka zeszła schodami na dziedziniec, gdzie rozpalono kolejne ogniska, nad którymi bulgotały już kotły ze strawą. Orka poczuła zapach owsianki i miodu. Krwiozaprzysiężeni kręcili się po placu i między budynkami twierdzy. Kilku pełniło wartę na palisadzie, wodząc wzrokiem na północ i południe.

Glornir czekał na nią. Zauważyła, że jego broda jest już bardziej siwa niż czarna. Mroził ją posępnym spojrzeniem, ściskając w wielkiej dłoni długi topór, jakby ten nie ważył więcej niż leszczynowa rózga. W oczach wojownika dostrzegła cień jego brata, wydobyła go z bruzd i zmarszczek kreślących jego twarz. Skrzywiła się, gdy uderzyło w nią bolesne wspomnienie zabitego męża. Wokół wodza stali wojowie, których znała. Przysłaniający słońce Einar Półtroll. Kowal Jökul Młotoręki. Zwiadmistrzyni Edela o srebrnych warkoczach i pustym oczodole, z wilczurami przy nodze. Smukła Røkia o surowej twarzy. Byli tam też inni, młodsi, którzy musieli dołączyć do grupy po tym, jak ona i Thorkel ją opuścili. Wyłowiła z tłumu ciemnoskórego mężczyznę o ogolonej głowie, z której czubka zwieszał się długi czarny warkocz. Wyróżniał się spośród kompanów brakiem brody, za to miał długie, związane rzemieniami wąsy. U jego boku wisiała zakrzywiona szabla i nosił workowate bryczesy, w jakie ubierali się Iskidańczycy. Dalej stała złotowłosa kobieta o spłaszczonym od ciosów nosie oraz mężczyzna, który wcześniej przypatrywał się Orce. Ten o krótkich włosach i kilkudniowym zaroście, przez który wyglądał wśród brodatych Krwiozaprzysiężonych jak młodzik. Lecz choć wrażenie robił niepozorne, miał na sobie dobrą brynję, ciemną i lśniącą od oliwy, przy pasie saks i toporek, a obok porządny hełm z osłoną na oczy. Jedno jego ramię ściskała srebrna bransoleta.

Orka podeszła do Glornira, zatrzymała się i złożyła na ziemi owinięte płaszczem ciało Morda. Lif stanął przy jej ramieniu i podsunął jej topór. Svik wyszedł zza ich pleców i dołączył do Glornira oraz jego ludzi.

– Mamy do pogadania, Orko – powiedział wódz. – Gdy cię wczoraj znaleźliśmy, byłaś styrana bojowym szałem i rozgoryczona. Wilk w twojej krwi wyrwał się na wolność.

Kiwnęła tylko głową, wiedząc, że to prawda. Pamiętała jedynie urywki – bryzgi krwi, wrzaski konających, szopę pełną dzieci. I swój skowyt, gdy nie znalazła pośród nich Breki. A potem nadejście Glornira na czele Krwiozaprzysiężonych, kiedy siedziała na schodach, umazana posoką i zatopiona w rozpaczy. I jego objęcia.

Lecz dzisiaj to ona dostrzegła smutek w jego oczach, w pochyleniu masywnych ramion.

– O co chodzi? – spytała go.

– Vola została porwana – zawarczał nieludzko Glornir. – Przez przeklętego galdurmaga.

– Skalk – rzekła Orka, przykładając dłoń do głowy, tam gdzie rósł zakrwawiony guz, pamiątka po jego kiju. – Był tutaj – wypluła. – Wraz z drengrem i więźniem przerzuconym przez koński grzbiet.

– To oni – potwierdził Glornir, ledwie hamując złość. Orka ujrzała groźny błysk w jego oczach, zwiastujący nadejście bitewnego szału. – Szukałem tutaj ich ciał, ale nie znalazłem.

Orka przymknęła oczy, myśląc intensywnie, klejąc w głowie fragmenty wspomnień z wczorajszej bitwy.

– Uciekli. Popłynęli rzeką jedną ze snekk. – Podbródkiem wskazała nabrzeże, a Glornir i reszta podążyli za jej spojrzeniem.

Vesli poruszyła się przez sen, szarpnęła się i krzyknęła. Wysoki, piskliwy skrzek. Orka podeszła do væsenidki. Stworek wybałuszył oczy i usiadł, skamląc.

– Truporozdzierczyni jest wolna – zapiszczała Vesli, kuląc się ze strachu i zerkając małymi oczkami na niebo. Niektórzy wojownicy także popatrzyli w górę.

– Przyśniło ci się – uspokoiła ją Orka, kładąc dłoń na jej ramieniu, a jednocześnie przypominając sobie swój koszmar, w którym płonął ogień, buchały chmury popiołu i łopotały wielkie skrzydła.

– O nie – zaprzeczyła Vesli. – Lik-Rifa naprawdę wyzwoliła się ze swojej podziemnej klatki.

Orka zmarszczyła brwi, a Krwiozaprzysiężeni zaczęli szeptać między sobą.

– Ja też śniłem o smoczycy – odezwał się jakiś głos w tłumie.

– To tylko złe sny – powiedział Glornir, choć na jego twarzy już zbierały się burzowe chmury.

Coś zabulgotało w rzece i głowa Sperta przebiła taflę. Stwór podpłynął w stronę brzegu. Potoczył po wszystkich wyłupiastymi czarnymi oczami osadzonymi w twarzy wyglądającej, jakby była ulepiona z nadtopionego wosku.

– Vesli nie kłamie – zacharczał. – Lik-Rifa wróciła. – Oblizał wargi grubym, sinym językiem. – A Spert jest głodny. Będzie owsianka na śniadanie?

Elvara patrzyła, jak Sighvat Pasibrzuch kładzie ostatni kamień na kurhanie Agnara. Skrzywiła się, gdy po raz kolejny przerażenie dobiło się do jej świadomości. Zaledwie wczoraj Agnar powiódł ich na równinę, gdzie stał Wielki Jesion Oskutreð, a serce Elvary radowało się na myśl o czekających ich tam bogactwach. Snuła marzenia o ich bitewnej sławie, która rozciągnie się na cały świat jak pieśń i saga. Oto Agnar i jego Zwiastuni Śmierci, odkrywcy bajecznego Oskutreðu, pod którym walczyli i ginęli bogowie, z którego konarów zwieszają się złoto, srebro i artefakty z dawnych dni, niczym dojrzałe owoce, po które wystarczy sięgnąć ręką.

I owszem, znaleźliśmy go.

Elvara stała na szarej równinie, gdzie delikatny wiatr lepił wiry z popiołu, który rozprószał się w powietrzu jak ciemny śnieg. Wszędzie wokoło pęczniały hałdy ziemi, wiele z nich zaś skrywało szkielety obsypane ziemią i wygładzone wiatrem na podobieństwo kurhanu. A między nimi leżały świeższe trupy. Niektóre nie miały jeszcze dnia. Garstka Zwiastunów Śmierci, okutana płaszczami i gotowa na własne kurhany, oraz ponad tuzin Karmicieli Kruków Ilski Bezlitosnej. Wciąż leżeli tam, gdzie padli w bitwie i w wyniku wypadków, które nastąpiły po niej. Łaziły po nich muchy i dziobały ich kruki.

Tak, znaleźliśmy Oskutreð i znacznie więcej. Znaleźliśmy bitwę i krew. I śmierć.

– Tutaj spoczywa Agnar Broksson, wojownik, wódz i przyjaciel – zaintonował Sighvat swoim tubalnym głosem, nie mogąc zdusić drżenia, które zabrzmiało w ostatnim słowie. – Zwiastun Śmierci. Płomienna Pięść. Pogromca Smoków. – Łza wymknęła mu się spod powieki i spłynęła po policzku.

Wszystkie przydomki były prawdziwe. Zwłaszcza ten ostatni wzbudził w niej falę dumy, a ta rozparła jej pierś na wspomnienie holmgangi Agnara ze Skriðem, spaczeńcem, który okazał się smokozrodzonym. Był to wojownik potężny i szybki jak żmija, wróg, którego nie każdy zdołałby pokonać. Stoczyli bój, który powinni opiewać skaldowie na całym świecie. Agnar stawił czoła smokozrodzonemu i pokonał go, a Elvara zdarła sobie gardło, chwaląc bitewną sprawność, przebiegłość i odwagę swojego wodza.

Wszyscy Zwiastuni potwierdzili słowa bosmana gromkimi okrzykami, nawet Grend, stojący nieruchomo u boku Elvary niczym osmagany burzą klif.

Dziewczyna uklękła i dotknęła jednego z kamieni na kopcu Agnara. Skrzywiła twarz, gdy nawet tak nieznaczny ruch wzbudził ból w rannym ramieniu, a drugą dłoń zacisnęła na kle trolla, który zwieszał się z jej szyi na skórzanym rzemieniu. Prezent od Agnara. Za jej wkład w zabicie trolla na wyspach Iskalt. Miała wrażenie, jakby to się wydarzyło pół życia temu.

– Będzie nam cię brakować, Agnarze Zwiastunie Śmierci – wydyszała. – Już brakuje. – A potem dodała: – Pomszczę cię. Biórr umrze za tę zdradę.

Smak tego imienia sprawił, że zadrżała z wściekłości. Biórr, jej kochanek, człowiek, którego darzyła zaufaniem, związany z nią przez przysięgę, bitwę i przez wiele więcej. A jednak zdradził ją i ich wszystkich. A szczególnie Agnara, i to w najbardziej parszywy sposób – pchnął go włócznią, gdy ten prosił go o pomoc.

Wstała z sykiem bólu na ustach i Grend podtrzymał ją, by nie upadła.

– Co teraz robimy? – powiedział Sighvat, rozglądając się po towarzyszach.

Wszyscy stali pogrążeni w ciszy – nieco ponad trzydzieścioro niedobitków ze znacznie liczniejszej kompanii. Wpatrywali się w bosmana, a on odwzajemniał ich rozżalone i niepewne spojrzenia. Pręgi i sińce pokrywały odsłonięte fragmenty jego ciała, jego twarz, nadgarstki i przedramiona, tam gdzie pętał go żywy bluszcz, który wyrósł z ziemi na rozkaz froi. Elvara obejrzała się na spalony pień, który był kiedyś Vörną, strażniczką Wielkiego Jesionu. Ilska i jej smokozrodzone rodzeństwo podpalili ją runicznym czarem i teraz leżała poczerniała i skręcona jak martwy konar rzucony do ognia.

– Bierzemy to, po cośmy tu przyszli – powiedziała Hulda ze wzruszeniem ramion. Była najmłodsza wśród Zwiastunów Śmierci, przyjęta do drużyny zaraz po Elvarze. Miała ciemne oczy i serce pełne złości. – Zdobyliśmy bitewną sławę, a teraz czas zdobyć skarb.

– Dobwe gada – potwierdziła Sólína, stalowowłosa i muskularna kobieta z brakami w uzębieniu po walce z chmarą tennúrów. – Biefmy, ile zdołamy, i wynofmy fię ftąd. Tyle zoftało nam tu do frobienia.

Pozostali Zwiastuni pokiwali głowami i mruknęli na znak zgody.

– A więc to właśnie zrobimy – przystał Sighvat. – Co kto znajdzie i założy, to jego. Resztę zwalimy na wóz i podzielimy się po równo.

Orv Skradacz, którego nazwano tak ze względu na to, jak cicho potrafił się poruszać, trącił butem przysypaną popiołem górkę, rozgrzebał znajdujące się pod spodem kości, aż błysnął między nimi jakiś metalowy przedmiot. Wtedy kucnął i podniósł bransoletę z poczerniałego srebra, którą wsunął na ramię, poderwał wzrok i uśmiechnął się.

Reszta Zwiastunów, zapomniawszy o ranach, zaczęła szperać w popiele, natomiast Elvara odwróciła się i ruszyła w stronę ich rozbitego naprędce obozu, który był właściwie tylko skupiskiem wozów, związanych razem kuców i rozrzuconych tu i ówdzie posłań. Wzbijając z każdym krokiem chmurki popiołu, słyszała idącego z tyłu Grenda. Przed nią rysował się niczym linia przypływu podłużny wał trupów, miejsce, gdzie Zwiastuni Śmierci wznieśli mur tarcz przeciw wojbandzie Ilski. Elvara wciąż pamiętała fetor zwartych w boju ciał, ogłuszające bojowe okrzyki, szczęk stali i łomot tarcz. W jej piersi wezbrała duma, gdyż ona także stanęła w szeregach Zwiastunów Śmierci, ona także stawiła czoła przeważającemu liczebnie wrogowi – i znalazła się w gronie zwycięzców. Nie było wśród Zwiastunów ani jednego słabeusza; czy to mężczyzna, czy kobieta, na wszystkich spłynęła chwała łupieżców i rębaczy, pooranych bliznami, lecz nieugiętych i niepokonanych. Rozgramiali Karmicieli Kruków, choć tych ściągnęła tu cała chmara. Szale bitwy były wyraźnie przechylone na ich korzyść... Dopóki smoczyca nie wyrwała się ze swojego więzienia. Elvara otrząsnęła się z tego wspomnienia, próbując wypędzić je z pamięci, tak jak wypędza się muchy z otwartej rany.

Seiðrwiedźma Uspa siedziała na tylnej klapie jednego z wozów, zapatrzona w ogromną dziurę ziejącą w miejscu, gdzie jeszcze niedawno stał pień Wielkiego Jesionu. Olbrzymie drzazgi, długie jak dechy na burty drakkarów, sterczały z ziemi, okalając wyrwę, z której wyłoniła się na świat Lik-Rifa. Włosy czarownicy były zaplecione i związane, a spod jej tuniki wypełzały na szyję i kłębiły się pod linią żuchwy runiczne tatuaże. Dłonie miała splecione, aż bielały jej kostki. Rozplotła je i zacisnęła znowu, jakby dusiła w garści pęk nocnych wyrmów.

Na ziemi u jej stóp leżała jakaś postać. Kobieta o wielkich skrzydłach koloru rdzy i zaplecionych rudych włosach, u której boku wisiała pusta pochwa po mieczu. Miała skrępowane nadgarstki i kostki. Wciąż nie odzyskała przytomności. Nikt tak naprawdę nie wiedział, kim lub czym była. Jedynie Vörna, która wywodziła się z rodu froa, wspomniała coś o trzech siostrach, strażniczkach przedwiecznej smoczycy. Wszyscy byli zgodni co do tego, że jeśli kobieta rzeczywiście od trzystu lat strzegła uwięzionej smoczycy, głupotą byłoby jej nie obezwładnić.

– Pewnie nie będzie zadowolona, gdy się dowie, że Lik-Rifa uciekła – zauważyła Hulda.

– I że jej siostry zostały zabite – dodał Orv Skradacz.

Elvara zgodziła się z nimi i dlatego związali skrzydlatą kobietę skórzanymi pasami.

– Czas ruszać – powiedziała Uspa, gdy Elvara skierowała się tam, gdzie leżały jej rzeczy: potrzaskana tarcza, kolczuga z krwawą dziurą w miejscu, gdzie włócznia rozerwała pierścienie i wbiła się w ramię.

– Ruszać dokąd? – odburknęła.

– W pogoń za moim Bjarnem – odrzekła Uspa, groźnie mrużąc oczy. – Złożyłaś mi przysięgę.

– Tak, obiecałam odbić twojego syna z rąk Ilski po tym, jak nas tu przyprowadzisz. Pamiętam.

– Ja dochowałam swojej części umowy.

– Ale śmierć Agnara i uwolnienie morderczej smoczycy nie były jej częścią – zauważyła Elvara, grzebiąc w rynsztunku.

– Ostrzegałam, że to się źle skończy – syknęła czarownica.

– Nie sądziłam, że to oznacza bicie się ze smokozrodzonymi i latające po niebie smoczyce.

– Można otworzyć drzwi i nie mieć władzy nad tym, co przez nie przejdzie – sarknęła Uspa, by zaraz wciągnąć do płuc rozedrgany oddech. – Zresztą nic z tego nie ma znaczenia. Złożyliśmy przysięgę i ta przysięga nas zobowiązuje.

– Już widzę, jak dają ci się przekonać – rzuciła Elvara, skinąwszy przez ramię na Zwiastunów Śmierci. Wokoło rozbrzmiewały okrzyki, gdy któremuś z wojowników udało się wygrzebać spod popiołu jakieś drogocenne cacko. – Robią to, po co tu przyszli, szukają bogactw.

– Złożyłaś przysięgę – ostrzegła ją Uspa.

– To było wtedy, gdy jeszcze żył Agnar – prychnęła Elvara.

– Ty także złożyłaś blód svarið – odpowiedziała Uspa wolno, doprowadzającym do szału tonem. – A blód svarið nie obchodzą umarli, tylko żywi.

– Niektórych przysiąg nie da się dochować – wymamrotała Elvara, choć czuła jeszcze na swoich wargach smak krwioprzysięgi, a na skórze żar i ból. Raptem zachwiała się w tył, głośno łapiąc powietrze, i upadła na ziemię, ściskając rękę. Gdy tylko zaczęła myśleć o złamaniu przysięgi, wyżłobione w jej ciele białe blizny zapłonęły czerwienią, a skóra pokryła się ropiejącymi pęcherzami.

Grend warknął, dobył broni i ruszył w stronę Uspy.

– Przerwij to – zawarczał i uniósł topór nad jej głowę.

– Nie mogę. Żywa, martwa, nic nie zdołam na to poradzić. Raz złożona blód svarið jest jak fala przypływu: nie da się jej cofnąć ani opanować. To się skończy tylko wtedy, gdy Elvara dochowa przysięgi. Jeśli pomyśli o złamaniu przyrzeczenia, krwioprzysięga dowie się o tym i zacznie działać.

Cofam, cofam, co powiedziałam. Pójdę szukać Bjarna, krzyczała Elvara w swojej głowie i ból natychmiast ustał, żar w jej żyłach zgasł, jakby dziewczyna zanurzyła świeżo wykutą rękę w zimnej wodzie.

– Sami widzicie – powiedziała Uspa z oczami pełnymi żalu. Elvara nie dostrzegła w nich chełpliwości, której się spodziewała. – Blód svarið żyje w tobie. Zna twoje myśli, zna twoje serce. Nie uciekniesz przed nią.

Wtem rozległ się krzyk. Elvara okręciła się, a jej ręka sama pomknęła do pasa.

Sighvat złapał się za ramię, zachwiał na nogach i padł na kolano. Nawet z tej odległości Elvara widziała dym unoszący się z jego ręki i słyszała syk palonego ciała.

– Coś mi się widzi, że Sighvatowi też znudziła się nasza przysięga – skwitował Grend.

– Ja nie mówiłem poważnie, to tylko takie żarty! – wył bosman w niebo, a wtedy czerwony żar przygasł. Gruby wojownik zastygł na kolanach, dyszał ciężko, pochyliwszy głowę.

– Nikt z nas nie ucieknie przed tym – podjęła Uspa. – Ani Sighvat, ani ty, ani Grend, ani nawet ja. Wszyscy złożyliśmy przysięgę. Niezależnie od tego, kto ją złamie, umrzemy wszyscy, gdy krew zagotuje się w naszych żyłach. Czyście już zapomnieli?

– Nawet jeśli, to już sobie przypomniałam – warknęła Elvara, wodząc wzrokiem od swojej ręki do Uspy. – Nurtuje mnie tylko jedno pytanie: jak mamy odzyskać twojego syna, skoro przebywa teraz w towarzystwie Lik-Rify? Już wyrwanie go z łap Ilski i jej Karmicieli miało być trudne. W dodatku Agnar nie żyje...

Spuściła głowę i poczuła, że znowu ogarnia ją smutek i frustracja. Warknęła jak wilczyca, zabraniając łzom napłynąć do oczu. Nie tak to miało wyglądać. Podróż do Oskutreðu wyobrażała sobie zupełnie inaczej – jako podróż po skarby, która rozsławi jej imię po krańce Vigriðu, docierając w końcu do uszu jej ojca w jego miodowej sali w odległym Snakaviku. A on wówczas pojmie, że Elvara ma dość siły i samozaparcia, by osiągnąć coś bez jego pomocy. A wręcz pomimo niego, pomimo przynależności do tego przeklętego rodu, pomimo uwikłania w jego kręte i zdradliwe ścieżki. Choć nie znosiła ojca, wciąż chciała, by to zrozumiał.

Z zamyślenia wyrwał ją dudniący krok Sighvata.

– Jak uwolnić się od tej przeklętej przysięgi? – spytał, unosząc ramię. Żyły wciąż były czerwone, a z ran sączyła się ropa.

Elvara podniosła własne zaczerwienione ramię i bosman zamrugał, a potem spojrzał na Uspę spode łba.

– Jedynym sposobem jest wypełnić ją – oświadczyła Uspa.

– Po niebie lata smoczyca, wiedźmo! – przypomniał jej Sighvat. – Jak mamy odebrać jej twoje dziecko?

– Tego nie wiem – powiedziała Uspa – ale musimy spróbować.

– To niemoż... – zaczął Pasibrzuch, ale nim skończył, jego rana zaczęła syczeć i dymić, a żyły znowu zmieniły kolor. Złapał ją drugą ręką i ponownie padł na kolana. – Spróbuję, spróbuję, no spróbuję! – ryczał. Podniósł na Uspę nachmurzone spojrzenie. Pot ściekał mu po twarzy, a resztki bólu gasły wolno w jego oczach. – Wiedziałem, że złożenie tej przysięgi się kiedyś zemści – gderał. – Nie dość, że Agnar nie żyje... – zerknął podejrzliwie na własne ramię – to jeszcze w mojej ręce zamieszkał ognisty demon.

– Nie tylko w ręce – poprawiła go Uspa. – Ostrzegałam was, że karą za wiarołomstwo jest cierpienie.

– Jest wiele rodzajów cierpienia – wymamrotał Sighvat. – Można uderzyć się w palec u nogi. Można sparzyć się w tyłek. Mieć gazy po zepsutej potrawce. Ale to? Mam wrażenie, że ktoś wrzucił mnie do kotła. – Pokręcił głową i z ciężkim westchnieniem klapnął na wóz obok Uspy. – Nie jest dobrze. – Objął wzrokiem Elvarę i Grenda. – No to co robimy? Potrzeba nam zmyślnego planu, by wyjść z tej kabały z życiem i ze spaczonym małym berserkiem, ale bez gotującej się w żyłach krwi.

– Miałam nadzieję, że to ty podsuniesz nam jakiś pomysł – zripostowała Elvara.

– To Agnar był myślicielem. Ja tylko rozwalałem, co kazał mi rozwalić.

– Uspa chce, byśmy ruszyli w ślad za Lik-Rifą i Ilską Bezlitosną i ot tak odebrali im Bjarna – zakpiła Elvara.

– Nie nazwałbym tego planu zmyślnym. – Sighvat skrzywił się.

Cisza zawisła między nimi.

– Może mielibyśmy jakąś szansę, gdybyśmy wzięli ze sobą wszystkich Zwiastunów – podsunął Grend.

– Właśnie – potwierdziła Elvara. – Ale to nie oni złożyli przysięgę, tylko my. Nie są więc do niczego zobowiązani, a złota ani srebra im teraz nie brakuje. Gdyby Agnar żył, poszliby za nim, ale za nami...? – Potoczyła wzrokiem po towarzyszach. – Ty byś poszedł?

– Szczerze mówiąc, nie – odparł Sighvat.

Elvara wypuściła powietrze z płuc.

– Niech sobie szukają skarbów – powiedziała. – Jak skończą, to porozmawiamy z nimi i zobaczymy, co i jak.

– Zmarnujemy tylko czas – odezwała się Uspa. – Nasi wrogowie są coraz dalej, a z nimi Bjarn.

– Jestem związana przysięgą, przyznaję to wszem wobec – oświadczyła Elvara. – I zrobię, co w mojej mocy, by jej dopełnić i zwrócić ci syna. Ale jak tego dokonam, to już moja sprawa. Twierdzę ponadto, że potrzebujemy do pomocy Zwiastunów, lecz nie trzeba być myślicielem, by zrozumieć, że jeśli poprosimy ich o pomoc teraz, to na pewno odmówią. Musimy więc zaczekać, aż nagromadzą bogactw. – Spojrzała po towarzyszach. – Zgoda?

– Heja – zakrzyknęli jednocześnie Grend i Sighvat.

Uspa chyba chciała się spierać, ale tylko pokiwała głową.

– Właściwie lepiej sami zobaczmy, co uda nam się znaleźć – rzekł Sighvat. – Kto wie, może gdzieś tu leży smokobójcza włócznia?

– Wreszcie jakaś konstruktywna myśl – pochwaliła go Uspa.

Elvara nie odpowiedziała, lecz w duchu przyznała rację Sighvatowi. Skoro mają trochę czasu, równie dobrze sami mogą zacząć szukać. Jej tarcza była połamana, a kolczuga porwana. Może znajdzie w popiele resztki rynsztunku jakiegoś martwego boga. A nawet jeśli nie, to i tak lepiej się obłowić, jak tylko się da.

Może jeśli Zwiastuni Śmierci nie zechcą nam pomóc, wynajmiemy sobie drużynę smokobójców.

Elvara ujęła włócznię wspartą o stos ekwipunku i zaczęła nią grzebać w zasypanym popiołem podłożu.

Skądś nieopodal poniósł się krzyk i zobaczyła Orva Skradacza, który podniósł coś z ziemi. Podwójnie gięty łuk z wciąż nałożoną na cięciwę strzałą.

Jak to możliwe, że ta cięciwa nie zgniła? – pomyślała. Przecież broń leży tu od trzystu lat. Raptem do niej dotarło: łuk należał do jednej ze skrzydlatych kobiet, które walczyły ze smoczycą. Do tej o srebrnych włosach i białych skrzydłach. Lik-Rifa oderwała jej głowę, a resztę ciała stratowała. Ale Elvara przypomniała sobie, że przedtem widziała jeszcze wystrzelające ze smoczego boku ogniste błyski, w miejscach gdzie strzały wojowniczki przebiły cielsko.

Czy to łuk był magiczny, czy może strzały?

W każdym razie dobrze, że broń trafiła się akurat Orvowi. Ze wszystkich Zwiastunów Śmierci on najbardziej nadawał się na strzelca wyborowego.

Elvara wróciła do własnych poszukiwań. Gdy trąciła włócznią coś twardego, ostry ból odezwał się w jej ramieniu. Wczoraj w murze tarcz ktoś pchnął ją włócznią. Byłoby z nią krucho, gdyby Grend nie odciągnął jej na tyły. Po tym, jak Lik-Rifa odleciała znad równiny, a Ilska i jej kompania podążyli za swoją boginią, jak kruki podążają za wojbandą, Grend przemył jej ranę, wygrzebał wyrwane z brynji metalowe pierścienie, odkaził ją i zszył haczykiem na ryby. Krzywiąc twarz, poprawiła uścisk na włóczni i podniosła tajemniczy przedmiot. Popiół osypał się, ukazując szkieletowe ramię okryte rękawem kolczugi. Zmatowiałe srebrne pierścienie zadzwoniły, uderzając o siebie. Koścista dłoń wciąż trzymała stylisko topora. Elvara kucnęła, by wyłamać broń z zaciśniętych trupich palców. Ujrzawszy ją w pełnej krasie, zassała głośno powietrze. Rękojeść była niemal tak długa jak przedramię Elvary, nabita żelaznymi ćwiekami i owinięta aż po głownię srebrnym drutem. Żeleźce było jednosieczne i brodate, tak jak lubił Grend. Wokół ostrza wił się wyszczerzony groźnie wilk – ozdoba, jakiej Elvara nigdy nie widziała na broni przeznaczonej do walki, a ta ewidentnie widziała niejedną bitwę, wnosząc z ciemnych plam krwi oraz z tego, że wciąż tkwiła w czyjejś zgruchotanej czaszce.

– Grend! – Poderwała wzrok i znalazła go dwadzieścia kroków dalej. Nie szukał, tylko stał nieruchomo i gapił się na hałdę popiołu, którą badali wczoraj zaraz po przybyciu na Bitewną Równinę. Na szkielet boga-wilka Ulfrira, na jego wrośnięte w ziemię gnaty obsypane pyłem na podobieństwo wielkiego kurhanu, na jego długie jak włócznie kły wyrastające z rozwartej do ryku paszczy.

– Co? – odburknął. Obrócił się wolno i spojrzał na nią.

– To dla ciebie – powiedziała Elvara, szarpiąc za topór. Czaszka skruszyła się, gdy dziewczyna wreszcie wydobyła z niej broń i złapała ją mocniej lewą ręką. Odkąd urosła na tyle, by móc utrzymać w ręce patyk, Grend szkolił ją w walce obiema rękami, więc lewa wcale nie była słabsza od prawej.

Topór był dobrze wyważony. Rzuciła go Grendowi, gdy szedł w jej stronę. Złapał go z łatwością. Zważył w dłoni, okręcił młynkiem i mruknął z aprobatą. Przeciął z sykiem powietrze. Dotknął kciukiem ostrza.

– Wciąż ostry – wymamrotał. Popatrzył na Elvarę i cień uśmiechu skrzywił zaciętą linię jego ust.

Ale mu się spodobał! – domyśliła się dziewczyna.

– A ta kolczuga. – Wskazał brynję, w którą ubrany był szkielet. – Nie pasuje aby na ciebie?

– Nie mogę jej podnieść. – Elvara wykrzywiła się z bólu, który znowu odezwał się w nadwyrężonym ramieniu.

Grend zaczepił brodę topora pod ramieniem trupa i pociągnął w górę. Gnaty wysunęły się z brynji i opadły na ziemię, a wojownik wsunął broń za pas. Ujął kolczugę obiema rękami i przyłożył ją do Elvary. Zbroja była brudna, ale dziewczyna nie wypatrzyła rdzy na drobnych, nitowanych pierścieniach. Dobry znak. Im mniejsze pierścienie, tym ciaśniejszy splot i tym lepsza ochrona. Krążki przy szyi i na rękawach zalśniły i Grend otrzepał kolczugę z popiołu, wydobywając na światło dzienne trzy lub cztery rzędy pierścieni z mosiądzu.

– Niewolnik raczej tego nie nosił – stwierdził. Spojrzał na nią i uśmiechnął się. To był rzadki widok. Jakby nagle góra rozpękła się na boki. – Ja mam nowy topór, a ty kolczugę.

– Bardziej cieszy cię dobry topór i kolczuga niźli wóz załadowany srebrem – powiedziała Elvara, czując, że i jej usta sposobią się do uśmiechu. Pierwszego od śmierci Agnara.

– Wóz srebra nie chroni przed ciosami – odparł Grend, wzruszając ramionami.

Elvara obróciła się i potknęła o coś leżącego na ziemi. Zadzwoniło żelazo i wśród pyłu dostrzegła niewolniczą obrożę.

A przy niej pęk kluczy.

Kucnęła i dotknęła metalu.

– Albo Kráki, albo Ilmura – zamruczał nad nią Grend. Jasne jak błyskawica wspomnienie rozświetliło jej myśliklatkę: Biórr odbierający klucze Agnarowi. Krzyczący do Kráki, do zniewolonej seiðrwiedźmy Zwiastunów Śmierci, i do Ilmura, tropiciela, potomka boga-psa Hundura, którzy następnie pobiegli do niego. Przypomniała sobie, jak Kráka i Ilmur zdjęli niewolnicze obroże ze swoich karków i rzucili je w pył obok wciąż drgającego ciała ich wodza.

Lubiłam Krákę i Ilmura, pomyślała Elvara. Ale oni są spaczeńcami i, podobnie jak Biórr, udowodnili, że spaczeńcom nie wolno ufać.

– Nie podnoś się! – dobiegł ją krzyk Sighvata.

Bosman stał przy jej wozie, patrząc na coś leżącego na ziemi. Wirująca chmurka popiołu, a w niej poruszało się coś ciemnego i czerwonego. Sighvat kopnął to.

Elvara zmrużyła oczy, chcąc zrozumieć, na co właściwie patrzy.

Skrzydła. Rdzawoczerwone skrzydła. Poruszały się, wzburzając szary pył.

Sighvat wrzasnął coś niezrozumiale, gdy postać na ziemi drgnęła i zaczęła wstawać na nogi. Oddzielił się od niej wyszarpniętym zza pasa toporem. Kobieta ręce i nogi wciąż miała związane, ale skrzydła rozpostarła na pełną szerokość i strzepnęła nimi raz i drugi, a potem wzbiła się w powietrze. Chmura pyłu spowiła ich oboje. Zduszony krzyk.

Elvara puściła się biegiem z Grendem przy ramieniu, który zaraz ją wyprzedził. Inni Zwiastuni ruszyli za nimi.

W kurzawie popiołu coś się poruszyło. Wyprysnął z niej Sighvat, pofrunął łukiem w powietrzu i potoczył się po ziemi. Topór wyleciał mu z ręki, a skrzydlata kobieta zawisła nad nim, młócąc powietrze skrzydłami. Napięła mięśnie i wydała z siebie okrzyk, świdrujący uszy skrzekot jastrzębia, dziki, pierwotny i straszny. Rzemienie na jej nadgarstkach i kostkach zerwały się i opadły na ziemię. Sięgnęła w dół i złapała topór Sighvata.

Wtedy Grend natarł na nią od tyłu, wymierzając ciosy trzonkiem swojej nowej broni. Upadli razem i potoczyli się po ziemi w kurzawie popiołu i piór. Elvara pobiegła za nimi. Sighvat zaklął, wstając na nogi i nieomal upadając na kolano, nim nie podbiegła do niego Sólína.

Coś trzasnęło, jakby łamała się gałąź, i Grend poleciał w powietrze, roniąc krew z rozbitego nosa. Czerwonowłosa kobieta szła w jego stronę.

Elvara dała susa naprzód. Zderzyła się z nią i nieomal zemdlała z bólu, który wybuchł w jej ramieniu. Uderzenie rzuciło nieznajomą na wóz, tak że grzmotnęła głową o felgę koła. Osunęła się na ziemię, ogłuszona, z wciąż wczepioną w jej ubranie Elvarą, która z trudem łapała powietrze, przyduszona bólem.

Kobieta zamrugała, a gdy przejaśniło jej się przed oczami, skupiła wzrok na Elvarze.

A ta zarzuciła jej na szyję niewolniczą obrożę, zatrzasnęła ją i przekręciła ślizgający się w palcach klucz, jęcząc, gdy od rany biły aż do mózgu fale bólu. Sięgnęła po saks przy pasie i odnalazła palcami rękojeść.

Silna ręka chwyciła ją za gardło i ścisnęła z mocą imadła.

Elvara wyrwała saks zza pasa, chlasnęła się po ręce, a potem złapała żelazną obrożę i rozmazała na niej krew.

– Hold, blóð og bein, járnsmíðar kraga, þú ert bundinn núna, hlýddu mér – wycharczała.

Przez ciało i krew, i kość pętam cię tą żelazną obrożą – bądź mi posłuszna.

Palce na jej gardle zacisnęły się mocniej. Płuca Elvary wrzeszczały o tlen.

– Verkur... – wyrzęziła przez ściśnięte gardło, gdy pod powiekami zajaśniały jej jasne punkciki. Obroża buchnęła ogniem i czerwonowłosa kobieta zawyła z bólu, puszczając Elvarę i wczepiając się palcami w obręcz na swojej szyi.

Elvara odskoczyła od niej, zachwiała się na nogach, ale już pochwycił ją wyrosły jak spod ziemi Grend z twarzą zalaną krwią.

Ruda kobieta zamachała skrzydłami i wzbiła się w powietrze ze świecącą na czerwono obrożą na szyi.

– VERKUR! – wrzasnęła Elvara i żelazo buchnęło białym blaskiem, a kobieta zaszamotała się w locie, krzycząc, kopiąc i szarpiąc obrożę rozcapierzonymi na podobieństwo szponów palcami. – Rób, co mówię, a ból ustanie – zawołała do niej dziewczyna. – Ląduj!

Skrzydlata kobieta zgromiła ją dzikim, przeraźliwym spojrzeniem, choć skóra na jej karku zaczęła już syczeć i pokrywać się pęcherzami. Wygięła skrzydła i opadła ciężko na kolana, wciąż bezskutecznie czepiając się palcami żelaznej obroży.

– Friður – rozkazała Elvara i obręcz zgasła.

Czerwonoskrzydła łypnęła na Elvarę, walcząc o oddech.

– Jak ci na imię? – spytała dziewczyna.

– Kim ty jesteś, by mnie wypytywać, ty żało...

– Smíða hita – powiedziała Elvara i obroża znowu zapłonęła czerwienią.

Wrzask bólu wyrwał się z ust skrzydlatej kobiety.

– Skulda – wysyczała. – Nazywam się Skulda.

– Friður – rzekła Elvara i metal natychmiast się ostudził. Skulda nie podnosiła się z kolan. Wwiercała się morderczym spojrzeniem w Elvarę, haustami łapiąc powietrze. Jej skrzydła drgały.

– Jesteś teraz moją niewolnicą i resztę życia spędzisz u mnie na służbie.

W gardle Skuldy wzbudził się jakiś dźwięk, ale nie pozwoliła słowom wylać się z ust.

– Na włochatą dupę Bersera, mam już dość seiðrtkniętych bab, co wycierają mną całą tę przeklętą równinę! – zagrzmiał Sighvat.

– Gdzie jest Lik-Rifa? I gdzie moje siostry? – spytała skrzydlata wojowniczka, odrywając wzrok od Elvary i wodząc nim dookoła, dostrzegając strzaskany pień Oskutreðu.

– Twoje siostry nie żyją – odezwał się Grend. – Poległy w walce z Lik-Rifą.

– Walczyły dzielnie i zginęły bohaterską śmiercią – dodała Elvara.

Po kręgosłupie skrzydlatej kobiety spłynął dreszcz, wykrzywiła usta w nienawistnym grymasie i łzy popłynęły jej po policzkach, pochyliła głowę.

Elvara wydała z siebie głębokie westchnienie i rozejrzała się dookoła. Zwiastuni Śmierci stali w luźnym półokręgu z bronią skierowaną na Skuldę.

– A co wy tu robicie? – Skulda warknęła na nich. Zatrzymała wzrok na wozach załadowanych bitewnym rynsztunkiem i srebrem. Skrzywiła pogardliwie wargi. – Jesteście ścierwojadami, co przyszli tu ogryzać kości swoich niegdysiejszych władców.

– Zasłużyliśmy na ten skarb – odwarknęła Hulda, podchodząc i opuszczając miecz bliżej Skuldy, która tylko gromiła spojrzeniem ciemnowłosą wojowniczkę.

– Muszą gdzieś tu być tłustsze fanty. Gdzie? – spytała Elvara.

Skulda rozejrzała się po popielnym pustkowiu i utkwiła oczy w ziejącej wyrwie prowadzącej w głąb Oskutreðu.

– To wszystko drobiazgi. Prawdziwy skarb jest tam, niżej.

Varg przewalał ziemię szpadlem, który Røkia znalazła w jednym z budynków otaczających dziedziniec twierdzy. Orka Miażdżyczaszka machała swoim długim toporem, rozdrabniając ubitą ziemię, którą następnie inni odgarniali na bok. Pomagali jej wykopać płytki grób, w którym miano złożyć ciało przyniesione przez Orkę z wieży, teraz owinięte w płaszcz i spoczywające u stóp zakrwawionych schodów.

Pomagam Orce Miażdżyczaszce, jednej z najsławniejszych i najbardziej krwawych wojowniczek w całym Vigriðzie, wykopać grób.

Od walki stoczonej w kopalni Varg miał wrażenie, że znalazł się w sadze, a kopanie grobu jeszcze go w tym utwierdziło. Inni znosili z rzeki kamienie. Einar Półtroll dźwigał na ramieniu otoczak wielkości dorosłego mężczyzny, jakby to był wór ziarna. Zrzucali głazy obok świeżo wykopanej mogiły. Kawałek dalej Svik mieszał łychą w zawieszonym nad ogniem wielkim czarnym kotle. Varg aż tutaj czuł zapach owsianki, od którego kruczało mu w brzuchu.

Tennúra Vesli odgarniała luźną ziemię swoimi długopalczastymi rękami, przerywając od czasu do czasu, by zerknąć w niebo.

Jak twierdziła, bogini-smoczyca Lik-Rifa, którą zwano truporozdzierczynią, wyzwoliła się ze swojego więzienia pod Wielkim Jesionem. W zaledwie kilka dni cały świat wywrócił się do góry nogami. Varg odkrył na przykład, że jest spaczeńcem, potomkiem wilczego boga Ulfrira, oraz że spaczeńcami są wszyscy Krwiozaprzysiężeni. Lecz teraz, gdy powiedziano mu jeszcze, że jedna z bogiń, o której słyszał w sagach, wyrwała się na wolność i lata po niebie, ogarnęło go niedowierzanie. To już nie mieściło mu się w głowie. Kiedy ten mały væsenida Spert ogłosił, że Lik-Rifa jest wolna, miał wrażenie, iż śpiący dotąd w jego żołądku wąż poruszył się. Oczywiście nie sposób było potwierdzić tych rewelacji, ale jakimś sposobem Varg czuł głęboko w kościach, że to prawda. Minionej nocy śnił o smoczych skrzydłach i chmurach popiołu. I wyglądało na to, że inni Krwiozaprzysiężeni także.

Orka przestała pracować i cofnęła się o krok. Oparła się o swój długi topór, by Varg, Røkia i ten chłopak, którego znaleźli przy Orce, gdy poprzedniego dnia wjechali do Grimholtu, mogli wygarnąć luźną ziemię. Vargowi zdawało się, że nazywali go Lifem. Nie wyglądał na wojownika. Wydawał się jakiś... zagubiony. A może tylko smutny. Ten trup owinięty płaszczem to był jego brat.

Bez zastanowienia Varg wyciągnął rękę i ścisnął ramię Lifa.

– Okropna rzecz stracić brata – powiedział, spoglądając w pytające, zaczerwienione oczy Lifa.

Chłopak kiwnął raptownie głową, jakby to łamała się poruszona wiatrem gałązka.

– Ty też...?

Vargowi stanął przed oczami Torvik. I Yrsa mordująca go na jego oczach na rozkaz chłodnego i obojętnego Skalka. Torvik, który nazywał Varga bratem.

– Też – odparł, bo choć z Torvikiem nie łączyły go więzy krwi, to był mu przyjacielem i nie mógłby wymarzyć sobie lepszego brata.

Jökul przestał machać szuflą i podniósł wzrok na Varga.

– Torvika pomścimy – zawarczał spod siwiejącej brody.

– Tak będzie – odmruknął Varg i wrócił spojrzeniem do Lifa. – Miałem też siostrę. – Twarz Frøi pojawiła się w jego myśliklatce. Przysięga pomszczenia jej była niczym wielki, czarny kruk drążący mu duszę ostrymi szponami.

Czy już o mnie zapomniałeś, bracie? – szepnęła zza grobu głosem podobnym do szeptu.

– Dlaczego nas porzuciłaś, Miażdżyczaszko? – spytała Røkia, wyrywając Varga z zamyślenia. – Wszak przyrzekałaś stać z nami w jednym szeregu. Wspólnie przelewać krew i nawet zginąć, jeśli będzie trzeba.

Orka uniosła na Røkię swoje szarozielone oczy, w których pełgała zapowiedź sztormu. Cisza wisiała w powietrzu, a Røkia dzielnie opierała się spojrzeniu, podczas gdy normalny człek dawno skryłby się w jakiejś bezpiecznej przystani.

– Miałam już dość krwi i śmierci – odrzekła wreszcie Orka.

Røkia kiwnęła głową. Rozejrzała się po dziedzińcu i zatrzymała wzrok na stosie trupów, z których większość padła pod toporem Orki.

– Za to krew i śmierć nie mają jeszcze dość ciebie.

Orka obróciła się i podeszła do martwego Morda, schyliła się, by go podnieść, a potem uklękła i złożyła ciało w grobie. Popatrzyła na pobladłego Lifa. Zauważyła, że drga mu policzek.

– Czy jest coś, co chciałbyś powiedzieć, nim wzniesiemy kurhan nad ciałem twego brata? – spytała go.

Chłopak spojrzał na nią, ale zaraz wrócił wzrokiem do martwego brata. Varg nie musiał podchodzić, by poczuć swąd spalonego ciała.