Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Dla fanów Angelfall, Szeptem i twórczości Cassandry Clare!
„Jedna z moich ulubionych serii urban fantasy z aniołami. Genialnie napisana, trzymająca w napięciu do ostatniej strony. Rafa jest… so hot”.
Gorące Book Story
Minął już rok od wypadku, w którym Gaby Winters straciła swojego brata bliźniaka Jude’a. Jej ciało zdążyło się zagoić, ale rany w sercu nadal palą żywym ogniem. Złych wspomnień nie pomaga odegnać fakt, że każdej nocy w jej snach nawiedzają ją potworne wizje, w których dziewczyna zabija demony i bierze udział w krwawej jatce.
Ale to przecież tylko sny. Żeby pomóc sobie się z nimi uporać, Gaby opisuje je na stronie internetowej. Jej przyjaciółkę niepokoją te historie, jednak dziewczyna nie potrafi przestać. Wydają się tak rzeczywiste, jakby wydarzyły się naprawdę.
Pewnego dnia w spokojnym miasteczku, w którym Gaby próbuje ułożyć sobie życie, pojawia się Rafa. Chłopak oznajmia, że ją zna. W ogóle zachowuje się bardzo dziwnie, ale to, co najbardziej szokuje Gaby, to fakt, że wygląda dokładnie jak bohater z jej snów. Z wizji, które od dawna ją nawiedzają.
Rafa twierdzi, że zna też Jude’a, ale to, co o nim opowiada, nie ma żadnego sensu. W ogóle to, co mówi, wydaje się nieprawdopodobne. Kiedy całuje Gaby, dziewczyna po raz pierwszy czuje coś ekscytującego. Jednak potem Rafa bez ogródek informuje, że to był tylko test.
Kim on jest? Kim są Refaim? Dlaczego Rafa sądzi, że Gaby jest kimś innym i nazywa się inaczej? I dlaczego w mieście zaczynają pojawiać się ludzie, którzy chcą skrzywdzić dziewczynę, a Rafa tylko się temu przygląda?
Opis pochodzi od wydawcy.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 362
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tytuł oryginału
Shadows
Copyright © 2012 by Paula Weston
All rights reserved
Copyright © for Polish edition
Wydawnictwo Nowe Strony
Oświęcim 2022
Wszelkie Prawa Zastrzeżone
Redakcja:
Alicja Chybińska
Korekta:
Agnieszka Nikczyńska-Wojciechowska
Edyta Giersz
Redakcja techniczna:
Paulina Romanek
Projekt okładki:
Paulina Klimek
www.wydawnictwoniezwykle.pl
Numer ISBN: 978-83-8320-183-2
Biegnę wzdłuż promenady, piasek unoszony wiatrem kłuje mnie w ramiona, a ciemne, burzowe chmury pędzą po niebie.
Ludzie skończyli pracę, a ja mimo to mam cały trakt dla siebie. Kilku surferów walczy ze wzburzonymi falami, a Williamsonowie spacerują po plaży, jak każdego ranka i popołudnia, w pasujących do siebie dresach i butach ortopedycznych. Pochylają głowy ze srebrzystymi włosami na wietrze, ale nadal trzymają się za ręce. Przez to czuję większą pustkę niż zwykle.
Obok mnie drzewa palmowe drżą i trzeszczą. Biegnę dalej. Kieruję się poza miasto, aż do rozwidlenia na trakcie. Prawa ścieżka wiedzie nadal wzdłuż plaży. Lewa prowadzi do lasu deszczowego i zmienia się w drogę gruntową. Jeszcze zanim tam dotrę, wiem, którą z nich pobiegnę, chociaż później moje nogi będą cierpieć.
Potrafię żyć z bólem. Niedawno w ogóle nie mogłam biegać. A później mogłam, a nie chciałam. Ale dzieląc dom z Maggie i patrząc, jak codziennie wiąże sportowe buty, w końcu i ja podniosłam się z kanapy. Przez jakiś czas biegałyśmy razem, ale w pierwszym miesiącu byłam dla niej zbyt wolna. Przekonywała, że jej to nie przeszkadza, ale wiem, że nie powiedziałaby mi, gdyby było inaczej. Podjęłam decyzję za nią i dlatego zaczęłam biegać popołudniami. Okazało się, że lubię tę samotność.
W lesie nadal czuć cień wichury z plaży. Tutaj jest chłodniej i ciszej. Paprocie wyższe ode mnie wychylają się na dróżkę, a ich liście dotykają moich ramion, kiedy przebiegam zbyt blisko. Drzewa figowe rozciągają się nad głową, ich gałęzie są tak grube, że prawie całkowicie przysłaniają niebo.
Koncentruję się na dźwięku, jaki wydają moje buty w zderzeniu z twardym podłożem.
Plaża Pandanus jest odosobniona, znajduje się spory kawałek od głównej drogi. Otaczają ją góry i drzewa z jednej strony, a ocean z drugiej. Możliwość biegania przez las deszczowy jest jednym z powodów, dla których nadal tu jestem.
Wysiadłam z autobusu Greyhound dziewięć miesięcy temu razem z grupką surferów z dredami. To było niedługo po moich osiemnastych urodzinach. Planowałam zatrzymać się tu na kilka tygodni i ruszyć dalej, ale tak się złożyło, że nadal tu jestem. Trochę zajęło mi znalezienie właściwego miejsca, takiego, w którym nie byłabym zauważana. Prawie każde przypominało mi Jude’a.
Podobałoby mu się tutaj. Pojechałby gdziekolwiek – byle była plaża i przyzwoity bar. Zawładnąłby tym miejscem w dwa tygodnie.
Ból uderza w moją pierś tak mocno, że drżą mi kolana. Zataczam się, ledwo utrzymując się na nogach. Staram się złapać oddech. Jednak to nie brak tlenu jest moim problemem, tylko ciężar. Okrutny, przytłaczający ciężar.
Opieram się o figowiec, a pierś mi faluje, do tego pali mnie gardło i pozwalam łzom płynąć. Przez jakiś czas nie robię nic więcej, szlocham i oddycham chłodnym leśnym powietrzem, walcząc z potrzebą wybuchnięcia krzykiem. Muszę zebrać się w sobie. Jestem silniejsza niż to.
Kiedy się prostuję, zauważam ruch z lewej strony. Migotanie. Odwracam głowę i wpatruję się pomiędzy gęste drzewa, ocierając policzki wierzchem dłoni. Dostrzegam kolejne migotanie, tuż na krawędzi pola widzenia, ale zdąży zniknąć, zanim moim oczom udaje się je wyśledzić. Czekam, wstrzymuję oddech. Tak. Cień, znika ponownie, nim zdołam mrugnąć. To nie walabia. To coś jest o wiele zbyt wysokie.
– Hej – wołam, ale mój głos nadal jest zniekształcony od płaczu. Jeśli ktoś tu jest, muszę brzmieć mniej żałośnie. – Przestań robić sobie jaja.
Cisza jest teraz nienaturalna. Nie słyszę fal ani wiatru. Przesuwam językiem po spierzchniętych wargach. Popołudniowe słońce szybko znika za horyzontem.
– Pieprzyć to – odzywam się stanowczo i ostro, przeczesując wzrokiem drzewa.
Po chwili ruszam dalej. Mój plan to wyglądać tak, jakbym zwyczajnie wracała tą samą drogą, którą przyszłam, ale po dwóch krokach adrenalina uderza w mój krwiobieg i pędzę, ile sił w nogach.
Nigdy nie zwracałam uwagi na to, ile ten szlak ma zakrętów i zwrotów. Jak blisko są drzewa. Las deszczowy jest pełen cieni, więc kiedy zauważam mroczny kształt przemykający pomiędzy paprociami po mojej prawej, zajmuje mi chwilę, żeby uświadomić sobie, że ktoś tu jest. Śledzi mnie. Z łatwością.
Nie mogę się odwrócić, żeby spojrzeć. Nie mogę oderwać wzroku od ścieżki i wystających z niej korzeni. Jestem pięćdziesiąt metrów od linii drzew, paprocie uderzają w moje ręce i nogi. Trzydzieści metrów. Pnącze uderza mnie w twarz. Dziesięć metrów. Krew pulsuje mi w uszach, a płuca płoną. Prawie jestem. Wysilam się, by usłyszeć za sobą kroki, ale wiatr zagłusza teraz wszystko.
Wypadam spomiędzy drzew.
Gdzie są surferzy?
Ruszam ścieżką przy plaży, ignorując rwanie chorej nogi. Docieram do piasku, a moje stopy zatapiają się w nim. Biegnę dalej. W połowie drogi do brzegu moje łydki i uda w końcu zmieniają się w galaretę. Padam na kolana i odwracam się, oddech mam urywany, a pierś zaraz mi wybuchnie.
Nikt nie wybiegł za mną z lasu.
– Witaj, kochanieńka. – Podnoszę wzrok i widzę Williamsonów, wracających do miasta.
– Nic ci nie jest, moja droga? – Pani Williamson musi krzyczeć, żeby jej głos przebił się przez wiatr. Trzyma słomkowy kapelusz w zesztywniałych palcach.
Podnoszę dłoń. Nadal nie mogę mówić. Unoszę kciuk, a oni uśmiechają się, prawdopodobnie biorąc moje dziwne zachowanie za jakąś nową, fitnessową modę. Trening w stylu „wiej, gdzie pieprz rośnie i padaj twarzą w piach”.
Pozostaję na kolanach, wpatrując się w las. Kiedy słońce schodzi niżej na niebie, cienie strzelistych palm wydłużają się na piasku.
Nikt nie wychodzi z lasu. Czuję się głupio.
Chciałabym, żeby to było jedyne, co w tej chwili mi towarzyszy.
Maggie i ja stoimy w kuchni, w naszym domku znajdującym się przecznicę od plaży. Nakrapiane cienie, rzucane na ławkę przez drzewo jakarandy, ukrywają zadrapania i plamy po czerwonym winie.
Maggie odłożyła szydełkowanie i zajęła się czytaniem. Na zewnątrz ciągle słychać szum fal, choć stłumiony, na szczęście wczorajsza wichura odeszła już w niepamięć.
Żałuję, że nie mogę powiedzieć tego samego o tym, co stało się w lesie deszczowym. Ciągle odtwarzam to w głowie i próbuję zrozumieć. Byłam na skraju załamania, zanim postać zaczęła mnie śledzić między drzewami. Jakby moje ciało już się bało, zanim mózg zlokalizował zagrożenie. Ale czy rzeczywiście było jakieś zagrożenie?
Gdy nadszedł ranek, wydawało się to nierealne przy świecącym w oczy słońcu i czystym, błękitnym niebie. Mam wrażenie, że to wszystko jest nierzeczywiste. Teraz nie jestem nawet pewna, czy ta postać tam była.
Maggie wpatruje się w ekran laptopa przez kilka minut, a jej musli stoi nietknięte. Przesuwam się w plamę światła słonecznego i zaczynam opłukiwać naczynia w zlewie. Nie mogę się powstrzymać – zaglądam jej przez ramię, żeby sprawdzić, na jakim etapie się zatrzymała. Odwraca się do mnie.
– Naprawdę to napisałaś?
Przytakuję ostrożnie.
Wypija łyk kawy.
– Gaby… te rzeczy są w twojej głowie?
– Mam dziwne sny.
– Ale dlaczego wrzucasz to do sieci? – Wskazała na ekran. – I czemu ta strona?
– Mroczne Myśli? – Wycieram dłonie w wilgotną ściereczkę. – Opowiadanie z największą liczbą głosów wygrywa tysiąc dolców.
Patrzy z powrotem na ekran, klika myszką, a potem znowu zerka na mnie.
Mam na sobie stare dżinsy i żółtą koszulkę, przynajmniej wyglądam w tym niegroźnie. Maggie nie wydaje się taka przekonana, jak ja.
Cokolwiek wydarzyło się wczoraj w lesie, nie mogę jej o tym powiedzieć. Nie teraz.
Podnosi się od stołu i odstawia kubek na blat. Nadal ma na sobie strój do biegania, a jej blond włosy z pasemkami są związane w schludny kucyk. Jej opalona skóra wygląda tak zdrowo, że prawie błyszczy. Maggie można uznać za lokalną atrakcję, tuż obok plaży do surfowania i corocznego festiwalu piwa i wina. Pracuje w Green Bean, organicznej kawiarni przy Esplanadzie, prowadzonej przez jej matkę. Turyści chodzą tam, bo przeczytali o tym miejscu w kolorowych czasopismach o jedzeniu. Dla lokalnych mieszkańców Maggie jest po prostu kimś, kto przyciąga uwagę.
– Nie patrz tak na mnie – mówię. – Może lubię te rzeczy, bo nie są realne. – Przesuwam ręką po włosach. Nie są blond ani schludne, tylko ciemne i trudne do opanowania. Trochę jak cała ja.
– Nie mówię, że jest w tym coś złego. To po prostu trochę krwawe i tyle. Nawet nie wiedziałam, że lubisz pisać. – Jej uśmiech jest teraz swobodniejszy. To pewniejszy grunt. – Masz jeszcze inne opowiadania?
Chodzi jej o jakiekolwiek inne, niezawierające bestii z piekieł i scen z odcinaniem głów. Posyłam jej krzywy uśmiech.
– W porządku, Mags, nie każę ci czytać więcej.
Mina jej rzednie.
– Och, skarbie, nie miałam na myśli…
– Przestań – proszę, patrząc jej w oczy.
– Nie, naprawdę, jeśli chcesz porozmawiać o jakichś, no wiesz, rzeczach.
Naprawdę nie chcę odbywać tej rozmowy.
– Margaret Jane – zaczynam, udając jej matkę najlepiej, jak potrafię. – To nie jest nic wielkiego.
– Ale zbliża się, prawda?
Nadal się uśmiecham.
– Wszystko w porządku. – To kłamstwo, ale też najłatwiejsza rzecz do powiedzenia.
Za osiem dni minie rok od śmierci Jude’a. Był moim bliźniakiem.
– Nie musisz iść dzisiaj do pracy? – pytam.
Maggie zerka na zegarek na mikrofalówce i wzdycha.
– Tak, lepiej zacznę się zbierać. – Robi dwa kroki w stronę korytarza, lecz zatrzymuje się, by powiedzieć: – Ale wiesz, że możesz ze mną porozmawiać, tak?
– Wiem. Dzięki. – Lubię Maggie. Czuję się z nią na tyle komfortowo, jak to możliwe od czasu wypadku. I wiem, że sama też przeżyła stratę. Ale to nie jest coś, o czym będę dyskutować przy kawie.
Wychodzi z kuchni powoli, na wypadek gdybym zmieniła zdanie.
Podchodzę do blatu, żeby wyłączyć laptop. Znam każde z tych dwóch tysięcy słów, ale muszę przeczytać opowiadanie jeszcze raz, żeby spróbować spojrzeć na nie oczami Maggie. Klub nocny zasłany zwłokami. Bestia z piekła z błyszczącymi zębami i głową jak toster. Ja, odcinająca tę głowę mieczem, ramię w ramię z mężczyzną o jaskrawozielonych oczach, pachnącym drzewem sandałowym.
Jestem zaskoczona, że Maggie udało się dotrzeć tak daleko. Cieszę się, że nie zapytała, ile z tego przyśniło mi się rzeczywiście ani jak często facet o zielonych oczach pojawia się, by wraz ze mną walczyć z potworami. Każdego ranka budzę się, a on zajmuje moje myśli i czuję się winna – nie mam pojęcia dlaczego. Nazwałam go Matt.
Ostatecznie też poczułam ulgę, że mogłam wyrzucić go z głowy i przelać na papier.
Jest późne piątkowe popołudnie, a u Ricka zaczyna robić się tłoczno. To jedyne miejsce, do którego można przyjść, by posiedzieć w tym dniu tygodnia. Bar wychodzi na ulicę, a Maggie i ja siedzimy przy oknie, zagadując do ludzi, których znamy, kiedy przechodzą na zewnątrz. Słońce chyli się ku przylądkowi, pozostawiając delikatną purpurową poświatę na niebie ponad oceanem. Na końcu Esplanady błyszczą światełka zawieszone na gałęziach starej poincianie. Uwielbiam tutejsze drzewa.
Kiedy wysiadłam z autobusu w zeszłym roku, stanęłam na dywanie z płatków kwiatów pomarańczy. Czułam się bezpieczna pod tymi gałęziami. Chroniona.
– Witam panie. – Simon zbiera szklanki i ustawia je na tacy, po czym wyciera zewnętrzny parapet okna, o który się opieramy. – Jak się miewacie w ten uroczy wieczór?
– Cieszę się, że to koniec tygodnia – mówi Maggie.
Simon patrzy na mnie i czeka. Jest młodszym bratem Ricka, właściciela baru, pracuje na zmiany, żeby zarobić na studia.
– Spragniona – odpowiadam, unosząc pustą butelkę po piwie.
Mężczyzna pochyla się nad Maggie, żeby odebrać ode mnie puste szkło.
– Pozwól, że to naprawię.
Podaję mu butelkę i udaję, że nie zauważam, jak mierzy mnie wzrokiem. Simon patrzy mi w oczy i wie, że został przyłapany. Jest jednym z tych facetów, których większość dziewczyn uważa za seksownych: krótko ostrzyżone, jasne włosy, tatuaże w japońskim stylu na ramieniu i długie rzęsy. Przyjemny w obyciu i o świetnym ciele. I nadal ma nadzieję, że pewnej nocy wrócę z nim do domu.
– Wyobraź sobie, co by zrobił, gdybyś założyła krótką spódniczkę – rzuca Maggie, kiedy Simon rusza w stronę baru. – Pewnie dostałby zawału.
Spoglądam na moją koszulkę i bojówki, a potem znowu na nią.
– Nie każdy wygląda dobrze w takim stroju.
Maggie ma na sobie krótką dżinsową spódniczkę i podkoszulek.
– Ty byś mogła – odpowiada z szerokim uśmiechem. – Po prostu nie jesteś wystarczająco odważna.
– Tu masz rację. – Może i znowu jestem opalona, ale i tak nie pokazuję zbyt wiele skóry, z kilku powodów.
Po drugim piwie Maggie pochyla się bliżej mnie.
– Spójrz na nowego gościa w barze. Nie przestał wpatrywać się w ciebie, odkąd się pojawił.
Odwracam się i rozglądam się po twarzach. Nic interesującego, jak zwykle. Ale wtedy dostrzegam go i przestaję oddychać.
– Nie gap się. – Przyjaciółka mnie szturcha, przez co rozchlapuje trochę piwa.
Odwracam się.
To niemożliwe.
Wygląda jak facet, który ciągle pojawia się w moich snach. Dokładnie jak on: krótkie, ciemnoblond włosy, potargane, jakby dopiero co wstał z łóżka, rysy zbyt męskie, żeby mogły być uznane za ładne i smukłe, umięśnione ciało. Koszulka i dżinsy.
Spoglądam ponownie. Teraz siedzi twarzą do mnie, opiera się łokciami o wysłużony, drewniany bar, jakby to miejsce było jego własnością. Brakuje mu tylko miecza w jednej dłoni i odciętej głowy w drugiej.
Obserwuje, jak ja obserwuję jego. Nie może mieć więcej niż dwadzieścia lat.
Dokańczam piwo.
– Mój ruch. Gotowa?
– Idziesz z nim porozmawiać? – Maggie otwiera szeroko oczy, jakby ze mnie drwiła.
– Tak.
– Czekaj. – Wychyla resztę piwa i zakrywa usta dłonią, by zatuszować delikatne beknięcie. – Chodźmy. – Rusza prosto do niego.
Podążam za nią, niepewna tego, co robię.
Maggie opiera ramiona na barze, czekając na obsługę. Zajmuję miejsce pomiędzy nią a sobowtórem Matta i udaję, że staram się przyciągnąć uwagę Ricka lub Simona.
– Ciekawe miejsce. – Głos obok mnie jest niski, delikatnie chropowaty. Nawet brzmi jak Matt. A przynajmniej tak, jak Matt brzmi w mojej głowie.
Odwracam się do niego, starając się zachowywać zwyczajnie. Nieznajomy przygląda mi się ostrożnie. Jego oczy są zielone, rzęsy długie. Boże, to jest Matt. Ten facet jest prawdziwy.
Istnieje tylko jedno wytłumaczenie.
– Czy ja cię znam?
Śmiech wydobywa się gdzieś z głębi jego piersi.
– Ty naprawdę mnie podrywasz?
– Co? Nie. – Przygryzam wargę i się odwracam.
Niech mnie ktoś zastrzeli, proszę. Nie spojrzałam na nikogo w taki sposób od czasu sprzed wypadku. A teraz rumienię się, bo ten facet przypadkowo przypomina kogoś, kto bez przerwy pojawia się w moich coraz bardziej brutalnych snach. Cholera, mam nadzieję, że nie jest blogerem…
Patrzy za mnie.
– To twoja przyjaciółka? Fajna.
Maggie bardzo stara się udawać, że nie słucha, ale wargi jej drgają, to ją zdradza. Odsuwam się.
– Nie będę stała wam na drodze.
– Ale ja przebyłem taki kawał drogi, żeby zobaczyć się z tobą, Gabe.
Sztywnieję.
– Skąd znasz moje imię?
Marszczy brwi i znowu spogląda na Maggie, zanim jego wzrok spoczywa na mnie. Waży słowa.
– Znałem twojego brata.
– Co? – Znajdująca się za nim ściana pełna butelek rozmywa się, a ja zaciskam palce na rancie baru.
– Powiedz mi, co się stało – mówi.
Robię powolne wdechy i wydechy.
– Po prostu powiedz. Byłaś tam, prawda?
Całe poczucie winy, żal i gniew wracają do mojego serca i duszą mnie.
– Oczywiście, że tam byłam – odpowiadam przez zaciśnięte zęby. – Byłam w samochodzie.
Maggie obejmuje mnie w talii.
– Odsuń się – warczy do niego z takim jadem w głosie, jakiego u niej jeszcze nie słyszałam.
Teraz on wpatruje się w nas zaskoczony.
– W samochodzie? Jakim samochodzie?
Posyłam mu gniewne spojrzenie.
– Nie potrzebuję tego. – Odsuwam się od Maggie.
Odchodzę na kilka kroków, zanim on łapie mnie za ramię.
– Gabe.
Wyrywam się z jego uchwytu.
– Po prostu się odpieprz.
Puszcza mnie i rozgląda się po twarzach wokół nas. Kilka osób przygląda się z zainteresowaniem, a on bierze głęboki wdech i uśmiecha się, jakby nigdy nic.
– Chodź, postawię ci drinka.
– Czemu?
– Żeby porozmawiać.
– Na temat Jude’a? – Nie znoszę tego, jak mój głos nadal załamuje się, kiedy wypowiadam jego imię.
– Tak.
– Dlaczego?
Jego uśmiech blednie.
– Bo za nim tęsknię.
I to wystarcza.
Kupuje piwo dla nas, po czym prowadzi mnie do rogu pomieszczenia. Jakoś udaje mu się znaleźć wolny stolik z krzesełkiem, które od razu zajmuję. Maggie zostaje przy barze, ale co chwilę zerka to na nas, to na surfera z kręconymi włosami siedzącego obok niej. Gość nadal ma na sobie piankę, jest bez koszulki i dobrze wie, że podoba jej się ten widok.
– Gabe…
– Nie tak mam na imię.
– Co?
Wokół nas panuje spory hałas, więc muszę mówić głośniej.
– Mam na imię Gaby. Kim jesteś, u diabła?
Posyła mi dziwny uśmiech.
– Rafa.
Niezbyt popularne imię. Przeszukuję wspomnienia, próbując cokolwiek sobie przypomnieć.
– Nigdy o tobie nie wspominał. Nie mogłeś znać Jude’a tak dobrze. – Oczywiście widziałam go prawie każdej nocy przez rok, ale tego mu nie mówię.
Obserwuje mnie przez chwilę, a potem wyjmuje telefon. Przerzuca kilka zdjęć, a potem odwraca ekran w moją stronę. Zapiera mi dech. To Jude, uśmiecha się, niosąc na ramieniu skrzynkę piwa. Idzie w stronę aparatu, ma na sobie koszulkę Led Zeppelin, wyciągniętą ze spodni. Nie widzę, co znajduje się poniżej jego kolan, ale postawiłabym tygodniówkę, że ma na sobie wojskowe buty. Ma – miał – ciemne włosy, jak ja, na tyle długie, że prawie wpadają mu do oczu. Wygląda inaczej, niż zapamiętałam. W pewnym sensie bardziej dziko.
Rafa przesuwa palcem po ekranie i pokazuje mi kolejne zdjęcie. Tym razem to ich dwoje, ramię w ramię, a za nimi pełen stadion, są na meczu piłki nożnej. Obaj się śmieją. Kolejna, znowu Jude i Rafa… przy każdym stoi ładna blondynka, starając się wepchnąć w kadr. Dziewczyny pozują, Rafa patrzy ponuro w obiektyw, a Jude śmieje się z niego.
Nie zdaję sobie sprawy, że dotykam ekranu, aż zdjęcie przesuwa się w lewo i pojawia się kolejne. Rafa waha się przez chwilę, ale pozwala mi wziąć telefon. Teraz patrzę na Jude’a, siedzącego przy stole, gdzieś na zewnątrz. Za nim widać błyszczące na pomarańczowo niebo i spokojne morze. Na głowie ma czapkę, spod której wystają włosy. Jego głowa i ramiona wypełniają cały kadr, ale nie patrzy w obiektyw. Myśli intensywnie, stara się coś zrozumieć. To cichy Jude, którego większość ludzi nigdy nie poznała. Wygląda na około siedemnaście lat, krótko przed wypadkiem, ale nie mam pojęcia, kiedy te fotografie zostały zrobione.
Nie mogę oderwać wzroku. Widząc nowe zdjęcia Jude’a… wiem, że to zmiażdży moje serce i to wkrótce, ale w tej chwili czuję, jakby to był dar.
– Możesz mi je przesłać?
– Jeśli chcesz. – Bierze łyk piwa.
Nie potrafię rozpoznać jego akcentu – a to dla mnie rzadkość.
– Kiedy widziałeś go po raz ostatni? – pytam, odrywając wzrok od telefonu.
Znowu patrzy na mnie oceniająco, jakby to pytanie było podchwytliwe.
– Tuż przed waszym wyjazdem. – Przygląda mi się uważnie. Wcale nie jest przy tym subtelny. – Byłaś ranna?
Przytakuję.
– Jak bardzo?
– Dość mocno. – Cieszę się, że mam rozpuszczone włosy. Są dość długie, żeby przykryć cały mój kark.
Unosi brwi, na co wzdycham.
– Złamana noga, dwa pęknięte żebra, dwadzieścia szwów na szyi, stłuczona śledziona, wielki guz na głowie. – Dotykam palcami miejsca, w którym znajdował się guz. Dawno zniknął, ale przyzwyczajenie pozostaje. – Jak to możliwe, że nigdy o tobie nie słyszałam?
Przesuwa kciukiem po całej długości butelki z piwem. To bardzo rozpraszające.
– Ty mi powiedz.
Patrzę prosto na niego, w te zielone oczy, i znowu zaskakuje mnie, jak bardzo znajomy się wydaje. Musiałam spotkać go wcześniej. Jak inaczej mogłabym wyobrazić go sobie tak dokładnie? Ale dlaczego o nim śniłam?
Stukam brzegiem szyjki butelki o skroń.
– Straciłam trochę wspomnień po wypadku. Mam luki tu i tam.
Prawdę mówiąc, szczegóły mojego życia sprzed zderzenia nadal pozostają zamglone. Opuszczenie szkoły, całe to zamieszanie z rodzicami… to wszystko tam siedzi, pod warstwą odrętwienia, z którym nie jestem jeszcze gotowa się zmierzyć.
Rafa pochyla się, a do mnie dociera subtelny zapach jego wody po goleniu. Drzewo sandałowe.
– Więc, co robisz – rozgląda się wkoło – tutaj?
– Jest spokojnie – odpowiadam bez zastanowienia. – Podoba mi się w tym miejscu. Wszystko jest proste.
– A jak długo zamierzasz pozostawać przy tej prostocie?
– Tak długo, jak będę mogła.
– Trudno mi w to uwierzyć.
Przyglądam się zafascynowana, jak zdziera etykietkę z butelki bez patrzenia. Odrywa długie paski, a potem w zamyśleniu układa je na stole rzędem jak żołnierzy. Dokładnie tak samo, jak robił to Jude.
Chociaż raz wspominam swojego brata i nie czuję się przy tym, jakbym połknęła mokry cement.
– Chciałeś porozmawiać na temat Jude’a?
Przytakuje.
– Ale teraz ty stawiasz kolejkę.
Unoszę brew, ale ruszam do baru. Maggie nadal jest z tym surferem, ale typ w końcu założył koszulkę i związał jasnoblond włosy. Zawsze jest uprzejma dla facetów, którzy do niej uderzają, ale naprawdę wydaje się zainteresowana tym, co on mówi. Dotyka jego ramienia, kiedy on o czymś gada, a jej oczy błyszczą.
Simon mnie obsługuje.
– Kto to? – Wskazuje w kierunku Rafy.
Podążam za jego wzrokiem i napotykam spojrzenie mojego nowego znajomego.
– Przyjaciel Jude’a.
Podchodzę, żeby zapłacić, a Simon wpatruje się we mnie. Nigdy wcześniej nie słyszał, żebym wypowiedziała imię Jude’a na głos i chyba go tym zaskoczyłam.
– W porządku?
– Tak. – Unikając jego wzroku, zabieram piwa i idę z powrotem do stolika.
– Nowy chłopak? – pyta Rafa.
– Jest na krótkiej liście.
– Odważny facet.
Układam dłonie na stole i czekam.
– Naprawdę chcesz rozmawiać tylko na temat Jude’a?
Prawdę mówiąc, nie jestem przekonana, czy chcę tego, czy nie, ale i tak przytakuję. Rafa mnie obserwuje. Odzywa się dopiero po kilku sekundach.
– Byliśmy raz w Egipcie – mówi – a Jude zjadł kushari z przydrożnego stoiska. Jak to Jude, zjadał wszystko.
Wyobrażam to sobie, a historia się rozwija: wybuchowy nieżyt żołądka i jazda na osiołku. Słucham, ale dystans pomiędzy mną a Rafą jest teraz o wiele większy niż ten stół, który nas dzieli. Nie mogę przestać myśleć: nie pamiętam, żeby Jude kiedykolwiek wyjechał do Egiptu.
Rafa uśmiecha się szeroko, opowiadając, jak Jude zapłacił parze Egipcjan kilka funtów za kawałek papieru toaletowego w jakimś wychodku w Trzecim Świecie, a Rafa musiał jeszcze dopłacić, żeby Jude mógł tam siedzieć tak długo, aż będzie mógł bezpiecznie wyjść.
– Był blady i spocony. Boże, ależ się śmiałem. Ale ogarnął się i jeszcze tej nocy udało mu się wyrwać jakąś randkę. Facet miał dar. Tutaj…
Kilka razy przesuwa kciukiem, aż odnajduje zdjęcie przedstawiające dwóch wysokich chłopaków na maleńkich osiołkach na tle suchego krajobrazu. Obok nich stoi nastolatek w białej szacie do kostek, na jego twarzy widnieje szeroki uśmiech. Wyglądają niedorzecznie, bo ich stopy prawie dotykają ziemi. Obaj mają czapki z daszkiem i okulary przeciwsłoneczne, ale Jude’a poznałabym wszędzie, a drugi jeździec to bez wątpienia Rafa. To nie ma sensu. Zaczynam się zastanawiać, ile wspomnień naprawdę straciłam w tym wypadku.
Idę do toalety i ochlapuję twarz wodą. Rafa obserwuje, jak wracam, a ja czuję gorąco wspinające się po mojej piersi.
– Naprawdę zamierzasz to ciągnąć? – pyta, kiedy siadam z powrotem.
Nie mam pojęcia, o czym mówi, a kiedy nie odpowiadam, pochyla się bliżej.
– A co, jeśli zrobię to? – Przesuwa palcami po moich włosach, zaczynając tuż nad uchem i ciągnie aż do podstawy czaszki, ale nie dość daleko, żeby odkryć bliznę.
Czuję się dobrze. Tak dobrze, że lekko wzdycham.
Nadal trzymając dłoń w moich włosach, przysuwa usta do mojego ucha.
– Nie zamierzasz mnie uderzyć?
– Jeszcze nie.
– A jeśli zrobię to… – Całuje moją szyję, tuż pod uchem, czuję ciepły język na skórze. Nie mogę się powstrzymać i drżę z przyjemności. Minęło wiele czasu, odkąd ostatni raz pozwoliłam, by ktokolwiek mnie dotknął. Nie sądziłam, że zgodzę się na to, by ktoś zbliżył się do mojej szyi.
Odsuwa się i patrzy mi w oczy. To typ faceta, który nigdy nie wraca do domu sam, ale wygląda, jakby spodziewał się odrzucenia. Ode mnie. To dość urocze. Odstawiam butelkę na stół i dotykam chłodnymi palcami jego warg. Są tak miękkie, na jakie wyglądają.
Całuję go.
Odpowiada, ale nie jest zbyt zaangażowany. Jakby na coś czekał. Dotykam jego koszulki, przesuwam palcami po twardym brzuchu i zaczepiam palcem o brzeg jego dżinsów, by go do siebie przyciągnąć. Zaciska dłoń na moich włosach i obejmuje mnie w talii. Już nie czeka. Czuję tylko gorąco, jego oddech i język. Nigdy nikt mnie tak nie całował.
W końcu, po jak mi się wydaje nieprzyzwoicie długim czasie, odsuwamy się od siebie.
– Nie miałem pojęcia, że jesteś taka dobra… – Dyszy lekko, ale ja również nie mogę złapać tchu i trochę kręci mi się w głowie przez piwo, odgłosy w barze i żar mojego ciała. Nocne powietrze jest przesycone zapachem kwiatów i drzewa sandałowego.
– Dobra, myślę, że czas zabrać cię do domu. – Maggie staje obok mnie i odsuwa do połowy opróżnioną butelkę poza zasięg moich rąk. – Jutro wielki dzień. Musisz pracować, pamiętasz?
Rafa zabiera rękę z mojej talii. Nie tego chcę. Pragnę zabrać go do swojego pokoju i zobaczyć, w czym jeszcze jestem dobra.
Mężczyzna dokańcza moje piwo.
– Pracować gdzie? – Nadal wpatruje się we mnie uważnie.
– W bibliotece – odpowiada Maggie, ściągając mnie ze stołka.
– Pracujesz w bibliotece?
– Zdecydowanie. – Moje nogi trochę drżą, więc ciągle podpieram się na Maggie.
Odrzuca głowę w tył i śmieje się.
– Bezcenne.
Pochyla się i całuje mnie ponownie, udaje mu się wsunąć czubek języka do moich ust na oczach Maggie. Czuję jego uśmiech, zanim się odsuwa.
– Do zobaczenia wkrótce… Gaby.
Znika w tłumie, a każda dziewczyna, którą mija, mierzy go wzrokiem.
– Och, skarbie. – Maggie ściska moje ramię. – Co w ciebie wstąpiło?
Nie odpowiadam, bo szczerze mówiąc, nie mam pojęcia.
Gdy otwieram oczy, czuję się fatalnie, ale ból u podstawy czaszki bardziej przypomina tępe rwanie niż miarowe pulsowanie, więc chyba powinnam być wdzięczna.
Kiedy wchodzę do kuchni, powłócząc nogami, Maggie już tam jest, siedzi przy stole, czytając gazetę, i pije ciemny sok. Burak i marchewka. Przewraca mi się w żołądku.
– Czyli pan wysoki, przystojny i mroczny obudziłby się, widząc coś takiego? Zdecydowanie wisisz mi przysługę.
Patrzę w dół. Mam na sobie szare spodnie od dresu, workowatą białą koszulkę z plamą po jakimś jedzeniu na przedzie – prawdopodobnie sos do spaghetti sprzed dwóch dni – a moje włosy przypominają ptasie gniazdo.
– Miał blond włosy – mówię, opadając na krzesło naprzeciwko niej – nie ciemne.
– Nie mówiłam o jego włosach. – Uśmiecha się, ale nie jest tak rozbawiona, na jaką stara się wyglądać.
Maggie nie radzi sobie za dobrze z konfliktami, ale jeśli ma coś do powiedzenia, znajdzie sposób, żeby to przekazać. Zwykle zajmuje jej chwilę, aby odpowiednio ułożyć słowa w głowie, więc zgaduję, że przez ostatnią godzinę denerwowała się tym, co chciała mi powiedzieć. Aż dziwne, że nie wyjęła swojej torby z robótkami – nie żeby musiała wydziergać kolejny szalik, którego i tak w tym klimacie nie założy.
– Przez ostatnie dziewięć miesięcy co drugi facet w barze próbował cię poderwać – zaczyna – ale ty nie wykazywałaś ani odrobiny zainteresowania. A tu nagle pojawia się ten koleś, a ty przechodzisz od warczenia na niego do wkładania mu języka do gardła w ciągu godziny. Na oczach Simona!
Moja współlokatorka zna Simona od przedszkola. To żadna tajemnica, że miała nadzieję na związek między nami.
– Co się dzieje, Gaby?
Wzruszam ramionami.
– Tak jakoś wyszło.
Zamyka gazetę, składa ją, odkłada na stół i odsuwa na bok.
– Czy to ma związek z żałobą?
– Może. Nie wiem.
– Ale dlaczego on?
Myśl o Rafie wywołała uderzenie gorąca w mojej piersi. Boże, ubiegłej nocy byłam gotowa zaciągnąć go do domu. Nawet nie znam jego nazwiska, nie wiem, skąd pochodzi. Albo – teraz, kiedy się nad tym dłużej zastanowię – skąd wiedział, gdzie mnie znaleźć.
Znowu wzruszam ramionami.
– Widziałaś go?
Przytakuje.
– Och, tak, ma wszystko, co trzeba, zgadzam się. Myślę tylko, że powinnaś zanurzać się powoli w tym randkowym basenie. Nie rzucaj się wprost do akwarium z rekinami.
Śmieję się i nie mogę przestać. Maggie rzadko aż tak się irytuje.
– Czy to ma coś wspólnego z tą twoją historią?
Przestaję chichotać.
– O czym ty mówisz? – Wstaję i podchodzę do ekspresu do kawy.
– Wypisywałaś te okropne rzeczy, a teraz obmacujesz się z facetem, którego nigdy wcześniej nie widziałyśmy… Nie wiedziałam, że to twój typ.
– Bo nie jest w moim typie. – Nabieram kawy z puszki i wsypuję do kolby.
– Ale spotkasz się z nim znowu?
– To małe miasto, a ty sama powiedziałaś mu, gdzie pracuję.
Zaczynam spieniać mleko, a odgłos temu towarzyszący na chwilę kończy rozmowę. Robię nam obu cappuccino i siadam ponownie. Maggie nie zauważa nawet liścia paproci, który stworzyłam na piance.
– To dlatego, że zna Jude’a? Dlatego mogłaś z nim rozmawiać?
W końcu następuje olśnienie. Maggie nie martwi się o moje życie seksualne, czuje się zraniona, bo mogę rozmawiać o bracie z kimś zupełnie obcym, a z nią nie.
Poznałam Maggie drugiego dnia pobytu na Pan Beach, kiedy zrzuciła talerz z jajecznicą na podłogę obok mnie w Green Bean. Pomogłam jej posprzątać, a ona przyniosła mi śniadanie na koszt firmy. Rozmawiałyśmy o podróżowaniu i książkach, a ona pożyczyła mi swój egzemplarz Złodziejki książek (który trzyma pod ladą w pracy na takie właśnie okazje). Potem szepnęła o mnie dobre słowo w bibliotece i namówiła do zamieszkania ze sobą. Wiem, że trudno było jej zostawić mamę. Jej tata umarł zaledwie rok wcześniej, szybką i potworną śmiercią, na raka. Ale potrzebowała oddechu. Powiedziała mi, że nie było jej stać na zamieszkanie samej, ale wiedziałam, że to nieprawda, nawet wtedy. Znalazłyśmy to miejsce – jest ciasne, ale lokalizacja wynagradza niewielkie niedogodności: ciśnienie w prysznicu przypomina cieknący wąż ogrodowy, drzwi frontowe kleją się zawsze, kiedy pada, a na kuchence działają tylko trzy palniki. A ja zawsze będę jej wdzięczna.
Biorę głęboki wdech, chcąc podarować jej choć fragment siebie.
– Za każdym razem, kiedy w moich myślach pojawia się Jude, mam wrażenie, jakby ktoś dźgał mnie w serce. – Stukam dwoma palcami w mostek. Czuję nadchodzące łzy i choć raz ich nie powstrzymuję. – Nie mogę tego znieść, więc wolę unikać. Ale Rafa… on zna Jude’a i tęskni za nim, więc chyba jest mi trochę łatwiej, bo on też przeżywa żałobę. – Odwracam się, zanim łzy spłyną mi po policzkach.
Maggie przechodzi na moją stronę stołu i obejmuje mnie ramionami. Ona i jej mama uwielbiają się tulić. Nie pamiętam, żeby ktoś mnie tyle przytulał, zanim tu przyjechałam. Do niedawna było to dla mnie niekomfortowe, ale teraz już mi nie przeszkadza. Mimo to Maggie robi to krótko, ściska mnie mocno i potem puszcza.
– Przepraszam. Jestem beznadziejną przyjaciółką – mówi.
Zbieram się w sobie.
– Maggie, można powiedzieć o tobie wiele rzeczy, ale na pewno nie, że jesteś beznadziejną przyjaciółką. – Uśmiecham się do niej i naprawdę tak myślę. Potrzebuję, żeby między nami było dobrze.
– Naprawdę?
– Absolutnie.
Uśmiecha się na moje słowa.
Sprawdzam godzinę.
– Lepiej, żebyśmy ruszyły tyłki. – Odstawiam kawę i ścigam się z nią o pierwszeństwo wzięcia prysznica. Dopiero kiedy znajduję się pod kapiącą ze słuchawki gorącą wodą, uderza mnie myśl: właśnie przespałam noc, nie śniąc o bestiach z piekieł. Ani o Matcie.
Biblioteka i galeria Pan Beach górują nad Esplanadą, a ich błyszcząca, szklana fasada odbija niebo i fale uderzające o brzeg po drugiej stronie ulicy. Wysoka rzeźba fali na dachu rzuca abstrakcyjne cienie na plażę każdego popołudnia. Centrum zostało otwarte tuż przed moim przyjazdem do miasta i nadal trwa dyskusja, czy dzięki temu Pan Beach trafiło na kulturalną mapę, czy może zaprzedaje duszę żądnym morza milionerom, których posiadłości zdominują krajobraz.
To moja przystań. Wszystkie te książki na parterze i dzieła sztuki na piętrze oraz zapach świeżo zmielonej kawy wpadający przez okno, które łączy Green Bean z biblioteką, tworzą moją ostoję.
Ale tego ranka wyczuwam panikę, kiedy tylko przechodzę przez automatyczne szklane drzwi.
Wszystkie kanapy poza jedną przy oknie kawiarni zostały odsunięte, a około trzydziestu pięciu osób siedzi na plastikowych krzesłach, czekając. Na samotnej kanapie zajął miejsce Jacques, którego wystawę otwarto na piętrze poprzedniego wieczoru. Nie powinien siedzieć sam.
Znajduję Jane, naszą główną bibliotekarkę będącą w ciąży z głową w toalecie.
– Musisz przejąć sesję – mówi.
– Nie-e. Jacques to czubek. Znajdź kogoś innego.
Opiera podbródek o deskę toaletową, twarz ma bladą i spoconą.
– Wiesz więcej o sztuce niż ktokolwiek inny tutaj.
– Wcale że nie.
– W ubiegłym tygodniu dyskutowałaś o różnicach między galeriami Uffizi i Accademia, jakbyś spędziła rok we Florencji. – Jane ociera usta wierzchem ręki. – Po prostu to zrób, proszę.
Zwykle trzymałabym się swojego, ale skoro nie ma szans, żeby przeprowadziła wywiad z Jacquesem bez zwymiotowania na niego – choć mogłoby to wyglądać zabawnie…
Nalewam jej wody do butelki.
– Gdzie twoje pytania?
Dwie minuty później siedzę na kanapie obok artysty. Jest po sześćdziesiątce. Chudy. Tworzy z ludzkich włosów. A także paznokci stóp i dłoni. W zasadzie z wszystkiego, co można uznać za odpad ludzkiego ciała, nawet martwego naskórka. Na górze znajduje się dziwaczna zbieranina rzeczy – filiżanki, klatka dla ptaków, pergamin, mydło i, co najbardziej zatrważające, suknia ślubna – wszystko to zrobione z rzeczy, które kiedyś były częścią ludzkiego ciała.
Na spotkaniu widzę mieszankę znajomych twarzy – wszyscy mają na sobie więcej czerni, niż zwykle spotyka się w Pan Beach, niektórzy zabrali notatniki i długopisy – a także kilku turystów, których skusił darmowy sok pomarańczowy i babeczki.
Odchrząkuję, a zebrani się uspokajają, a rozmowy cichną.
– Jacques, opowiedz nam, jak pozyskujesz materiały?
Kiwa głową, bo spodziewał się tego pytania.
– Moja bratanica jest właścicielką spa. Rzeczy, których używam do tworzenia, są produktem ubocznym jej pracy.
– Lokalne spa? – Są trzy w samym miasteczku i okolicy. Kobieta z idealnym manikiurem, siedząca w pierwszym rzędzie, wygląda, jakby ją zemdliło, zapewne zastanawia się, czy niechcący wzięła udział w procesie twórczym Jacquesa.
– Nie, nie. W mieście. – Przysuwa się, czekając na trudniejsze pytanie. Ale ja jeszcze nie skończyłam z tym.
– Czy zaniepokoiła się w ogóle tym, co zamierzał pan zrobić z… materiałami?
Uśmiecha się i opiera wygodnie.
– To ciekawe założenie, że ta prośba byłaby dla niej odpychająca. Właśnie to przedstawia sedno moich prac.
– Myślę, że to ważne pytanie.
– Oczywiście. Ale jesteś młoda i zapewne nie potrafisz spojrzeć poza swoje ograniczone doświadczenia i zacząć myśleć szerzej.
Uśmiecham się do niego.
– Czyli moje pytanie nie jest słuszne, ponieważ jestem młoda? Myślałam, że twoje prace mają przemawiać do każdego, nie tylko do tych wystarczająco doświadczonych, żeby je zrozumieć.
Jacques siada prosto.
– Nie to miałem na myśli. – Dotyka swojej łysej głowy.
– Czy jest coś z ciebie w twoich pracach? – Zerkam na jego głowę, na co rozlega się kilka stłumionych śmiechów.
– Zaniepokoiłoby cię, gdybym potwierdził?
Piszę o wypatraszaniu i obcinaniu głów. Co mnie obchodzi, co jakiś świr robi z paznokciami? Ale zamiast skomentować, mówię:
– Ani trochę. To jeden ze wspaniałych atutów młodości: otwarty umysł. – Chociaż po cichu mam nadzieję, że jeśli użył własnych włosów, to pochodziły z miejsca znajdującego się gdziekolwiek powyżej pępka.
Zerkam na publiczność. Zdecydowanie są zaabsorbowani, a to lepsze niż mieliby gapić się w przestrzeń, żałując, że nie poszli po prostu do Green Bean, aby poczytać gazetę.
Nagły ruch po prawej stronie przyciąga moją uwagę.
To Rafa.
Opiera się o koniec najbliższego regału. Zobaczenie go teraz, to taki sam wstrząs jak wtedy w barze. Zaczęłam się zastanawiać, czy wyobraziłam sobie jego podobieństwo do Matta. Ale jest dzień, ja jestem kompletnie trzeźwa, a Rafa nadal wygląda jak jego wymyślony przeze mnie sobowtór. Szerokie ramiona, opalone ręce i krótko przycięte włosy. Nie wiem, jak długo tam stoi, ale czekał, żebym go zauważyła.
Posyła mi powolny uśmiech, przez co na sekundę umyka mi to, co mówi Jacques.