Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
22 osoby interesują się tą książką
Siła nie musi oznaczać przemocy
Oparta na faktach saga historyczno-obyczajowa.
Stefania z rodziną zamieszkuje małą wieś przy wschodniej granicy, niedaleko Baranowicz zwanych Wschodnią Warszawą. Jej najbliższymi sąsiadami są Białorusini oraz Żydzi. Choć bohaterowie są świadomi nadchodzącej wojny, to nie wiedzą, czego się spodziewać. Pierwszy września przeraża wszystkich, ale jakoś potrafią oswoić strach. Dopiero wejście Armii Czerwonej do Polski sprawia, że zupełnie tracą orientację i poczucie tożsamości narodowej. W tak trudnym momencie umiera mąż Stefanii i kobieta zostaje sama z siedemnastoletnią Janką i małym Julkiem. Musi wykazać się wielką siłą, by przeżyć. Pomaga jej zaprzyjaźniona żydowska rodzina Szlechterów, doskonałych krawców, których córka Hanka jest najlepszą przyjaciółką Janki.
Wkrótce kolejne tomy sagi kresowej:
Na moście pożegnań
W cudzych ogrodach
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 377
Z całego serca dziękuję mojemu mężowi za wsparcie i motywację,
bratu - za konsultacje historyczne,
córce - za wyrozumiałość.
Copyright © Katarzyna Majewska-Ziemba
Copyright © Wydawnictwo Replika, 2024
Wszelkie prawa zastrzeżone
Redakcja
Magdalena Kawka
Korekta
Paulina Kawka
Skład i łamanie
Izabela Szewczyk-Martin
Projekt okładki
Mikołaj Piotrowicz
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej
Dariusz Nowacki
Wydanie elektroniczne 2024
eISBN 978-83-67867-73-3
Wydawnictwo Replika
ul. Szarotkowa 134, 60–175 Poznań
www.replika.eu
„Ci, co odchodzą, wciąż z nami są”
Jance
Pamiętnik Stefanii przywoływał najpiękniejsze momenty w jej życiu: ślub, narodziny dzieci, popołudnia w sadzie, kwitnące jabłonie gubiące białe płatki. Śmiali się, że to letni śnieg, na stole stał dzbanek soku, a oni czuli szczęście i spokój. Opisywała te dni w sekretniku, siedząc zmęczona przy stole, kiedy dzieci poszły już spać i miała czas dla siebie. Chciała zatrzymać chwile, żeby móc pamiętać szczegóły: głośny śmiech Julka, kasłanie męża, zapach maciejki.
Przestała pisać pamiętnik, kiedy straciła nadzieję. Myślała o tym, że kiedyś dzieci przeczytają jej wspomnienia i może znowu poczują to, co wtedy? Może zatęsknią za tym białym sadem, ojcem, za nią i Polesiem pachnącym bagnami. Nie tylko strach, płacz i rozpacz zostaną w ich pamięci, ale nagrzane słońcem jabłka, zapach świeżego chleba i smak zupy fasolowo-grzybowej. Taką jadła tylko tutaj, to ciotka nauczyła ją gotować. Stefania zanotowała przepis w pamiętniku dla córki, może Jania kiedyś zrobi?
Nie chciała opowiadać o swojej bezradności, kiedy nie potrafiła podzielić ostatniej kromki chleba, nie wiedziała, które z jej dzieci może być bardziej głodne. Nie umiała ich chronić, chociaż jako matka powinna była. Jak ochronić przed czymś, czego się nie spodziewamy?
Miała nadzieję, że oprawiony w skórę notes, prezent od Kazi, przetrwa.
Często otwierała wyciągany ze skrytki sekretnik, czytała swoje myśli, rozterki i zapiski, kończyła i zaczynała od nowa. Chowała go, chciała, żeby przynajmniej tyle zostało. Jeśli zarazi dzieci strachem przed życiem, nigdy się nie podniosą. Dlatego opowiadała im o tym, że jeszcze kiedyś będzie normalnie, będzie chleb, jabłka w sadzie, komary nad bagnami. Czytała im głośno wesołe fragmenty o ich psotach, małych smutkach i tym miejscu, które było tak bliskie.
Bała się, że jeśli pamiętnik trafi w ruskie ręce, pójdzie z dymem, podobnie jak książki. Cienki papier był idealny na skręty, lepszy niż gazety. Pamiętnik był jej potrzebny, chroniła go, chowała w piwnicy, owijała w stare szmaty i tylko córka wiedziała, gdzie szukać powiernika ich dawnego kresowego życia.
Stefania, czytając, myślała sobie, że tak wiele rzeczy przegapiła, nie była dobrą matką. Gdyby uważnie słuchała swojego dziecka, być może przewidziałaby chociaż część nieszczęść, które na nich spadły. Być może mogła coś zrobić.
Odpowiedź na to zostawiła córce, która kiedyś oceni matkę. I doceni albo nie, na to Stefania nie miała wpływu.
Oprócz pamiętnika zostały jeszcze złote monety, ukryte w obcasach butów. Nic więcej.
Rozdział I
Janka była wieśniaczką. Śmiała się z tego i wcale jej nie przeszkadzało, kiedy tak nazywały ją miejskie koleżanki. Urodziła się na wsi, mieszkała tu od zawsze i zwyczajnie kochała to miejsce. Umiała rozpoznać pogodę po locie jaskółek, pracy pszczół, a nawet po główkach kwiatów. Jak tylko zaczynały odrobinę się pochylać i płatki układały się inaczej niż zazwyczaj, wiedziała, że będzie deszcz. Umiałaby wydoić krowę, chociaż nie mieli krów, rozpalić w piecu i przyciąć gałęzie na jabłoniach. Nawet ubierać lubiła się tak, jak wiejskie dziewczyny, nie żadne sukienki z zakładkami, ale kolorowe chusteczki, proste spódnice i szyte ręcznie bluzki. Ponieważ była niska, uważała, że długie spódnice dodają jej wzrostu i smukłości. Mama śmiała się z niej, bo Janka była bardzo szczupła i drobna, smukłości nie musiała sobie dodawać.
W sadzie i koło domu zazwyczaj chodziła boso. Ojciec nie rozumiał, czemu córka szewca chodzi bez butów. Mama narzekała, co ludzie powiedzą, ale Jance było wszystko jedno, nie ona jedna chodziła boso. Lubiła czuć pod stopami mokrą od rosy trawę albo wygrzaną słońcem ziemię. Kochała wieś. Nigdzie indziej nie czuła się tak spokojnie i bezpiecznie. Szczególnie lubiła las i jego zakamarki, zaczynał się niedaleko sadu i ciągnął hen za horyzont. Miejscami był suchy i grzybowo-jagodowy, miejscami zdradliwy i bagienny. Często z ojcem robili sobie spacery, ojciec mówił, że muszą pooddychać lasem. Sporo tu było bagien, ale tata znał każdą ścieżkę, wiedział, które gdzie prowadzą, i jak iść, żeby omijać mokradła. Po tych podmokłych ścieżkach radził nie chodzić, były zdradliwe i zmienne, nawet on ich unikał. Las szumiał, pachniał, straszył, a jednocześnie dawał poczucie bezpieczeństwa, kiedy Janka miała ojca obok siebie.
Ojciec nieraz wspominał, że kiedy pytał małą Janię, kogo kocha najmocniej, zapewniała go, że sad, las, tatusia i mamę. Z tej odpowiedzi naprawdę się cieszył, on też kochał las. I swoją rodzinę.
Pod lasem stał ich dom, nie był zbyt duży, ale wystarczający i solidny. Mama kochała to słowo – solidny. Dla Stefanii nic nie musiało być ładne ani modne, ale miało być solidne. Ludwik był według niej solidnym szewcem, a Janka solidną uczennicą.
Codziennie rano Ludwik znikał w swoim warsztacie, włączał radio, pogwizdywał, nucił i coś przybijał, klepał, zgniatał i kleił. Kiedy Janka, a potem Julek, byli mali, zabierał ich ze sobą, a oni podawali potrzebne rzeczy, przekładali mniej potrzebne, pracowicie smarowali czymś kawałek skóry, czy głaskali filc. Nieważne czy ich praca była potrzebna, czy nie, ich dziecięce ręce miały zajęcie i nie psociły. Tatko pozwalał na wszystko, chwalił, pogwizdywał, dawał cukierki i znowu chwalił. Czuli, że cieszy się, że są obok.
Odkąd Janka pamiętała, ojciec był chorowity, często słabł, pokasływał, narzekał na kołatanie serca. Rzadko prosił o lekarza. Jak mawiał, Bóg zdrowia nie dał, a lekarz może resztę odebrać. A szewc nie musi mieć żelaznego zdrowia, bo pracuje na siedząco. Lekarzy ojciec nie lubił fatygować, mówił, że sam wie, że zimna ma unikać, fajki nie palić i nie mieć nerwów. Co więcej może mu powiedzieć konował?
Babcia Filomena opowiadała, że ojciec od dziecka łatwo się zaziębiał i niedomagał, a że babcia była mądra i na nauce zawodu nie oszczędzała. Wiedziała, że syn do ciężkiej pracy się nie nadaje, więc musi mieć w ręku fach. I miał. Składała Filomena zarobione grosze, żeby Ludwik mógł się nauczyć porządne buty szyć i dopięła swego. Oszczędzała na lekarzach, a na choroby dawała synowi miód, parzyła zioła i okrywała go ciepłą pierzyną kupioną na targu w Baranowiczach. Wszystkiego nauczyła synową, żeby ta też umiała zaparzyć podagrycznik na spuchnięte ręce, kwiaty lipy na poty i melisę na nerwy. Jak mówiła, zioła leczą wszystko oprócz śmierci i nie ma potrzeby lekarzom zawracać głowy.
Rósł ten podagrycznik w zacienionym lesie, a Stefania bała się sama po niego chodzić, zawsze prosiła Jankę, żeby szła z nią i odganiała licho. Potem suszyła go i parzyła ojcu zioła w wielkim kubku, dodawała miodu i niosła do warsztatu. A on pił po łyku, czasami dolewając odrobinę smorodinówki, jeśli miał. W tajemnicy oczywiście. Mówił, że to naprawdę stawia go na nogi i o wiele lepiej smakuje. Mama fukała, że ma jedno dziecko więcej do pilnowania. Obwąchiwała resztki ziół w kubku i pytająco zaglądała tacie w oczy.
Ludwik łagodnie się uśmiechał i tłumaczył:
– Stefciu, przesadzasz. Czarna jagoda jest zdrowa.
– Tak, ale bez bimbru, Ludwiku. Gdyby w twojej wersji była najzdrowsza, toby ją pan Bóg tak stworzył, w butelkach rosłyby na krzaku.
Tatko zazwyczaj puszczał wtedy oko do Janki, wtajemniczając ją w swoje małe sekrety. Podobnie robił, wyciągając z zakamarków warsztatowych cukierki przed obiadem lub dzieląc się kawałkiem ciasta, które koniecznie miał zjeść sam. Nie lubił dużo jeść, był szczupły i kościsty, szybko się męczył i miewał zadyszki. Nawet zapach kleju szewskiego potrafił sprawić, że sapał, tracił oddech i musiał wychodzić przed dom na świeże powietrze. Wtedy znowu brał mały łyk nalewki i od razu łatwiej mu było oddychać.
Janka uważała, że mama przesadza z tą troską. Tatko, owszem, czasem narzekał, ale w warsztacie nawet chory robił, co do niego należało, w domu pomagał i zawsze był uśmiechnięty. Dzieciom starał się nie pokazywać, że coś go męczy, że niedomaga. Więc chyba aż tak chory nie był?
W lecie w obejściu mieli pomoc ze wsi, bo pracy było więcej. Fiodorowa, duża jak biała pulchna bułka, smażyła konfitury, kisiła ogórki, kapustę szatkowała, robiła swoje i niewiele mówiła. Czasem pociągała łyk z butelki wyciąganej z zakamarków fartucha, ale Stefania udawała, że tego nie widzi. Późną jesienią pracy było mniej i można było obejść się bez jej pomocy. Wtedy tatko więcej pomagał, posapywał, odpoczywał, ale robił, co mógł i cieszył się, że razem pracują w ukochanym sadzie. Wtedy już tylko grabili gałązki i suche liście, owijali jabłonki w słomiane chochoły i czekali na chłody.
W domu rządziła mama, wydając polecenia wszystkim, nawet psu. Stefania zawsze miała coś do zrobienia. Gości przyjmowali rzadko, raczej w kuchni, po swojsku, a nie paradnie. Czasami ktoś ze wsi wpadał ze słoikiem miodu lub jajkami, ot tak, popleść, jak mawiała. Siadywali przy kubku herbaty i placku z kruszonką, proszenie na pokoje wprawiało gościa w zakłopotanie. Kuchnia była pachnąca i swojska. Proszonych gości przyjmowali w pokoju, a latem w ogrodzie lub w sadzie, gdzie stał stół. Można było gościa poczęstować wodą z sokiem i wystawiać twarz do słońca.
Latem chętnie spędzali czas w sadzie. Janka rozkładała tam swoje książki, hafty czy lekcje, i siedziała zamyślona, wsłuchując się w odgłosy. Z przyjaciółkami w cieniu koszteli też można było mówić o wszystkim, bo tylko pszczoły mogą słyszeć ich sekrety. Nikt tam nie wyśmiewał ich marzeń ani planów, które wybiegały daleko w przyszłość i zahaczały o stolicę, a nawet Paryż czy Wilno.
Sad mama odziedziczyła po ciotce, rosły w nim bardzo dobre gatunki jabłek, o które dbali z troską. Na początku zupełnie nie znała się na tym, wszystkim opiekowała się ciotka. Dopiero po jej śmierci Stefania kupiła książki i krok po kroku uczyli się z tatą sadownictwa. Mama czytała mu głośno o odmianach jabłek, szczepieniu drzewek i pielęgnacji sadu, bo bez tego, jak mówiła, na zatracenie pójdzie wszystko, a to przecież dziedzictwo. Tłumaczyła mu cierpliwie:
– Ludwiku, trzeba iść z nowymi trendami, inaczej nic z tego nie będzie. Ty butów też nie robisz jak dawniej, przecież łapci z łyka nie wyplatasz. No pomyśl, wszystko się zmienia, w postołach[1] już nikt nie chodzi.
Tatko uśmiechał się łagodnie.
– Dobrze, Stefciu, spróbujem po twojemu.
– Spróbujemy – poprawiała go mama.
– No tak ja powiedział. – Znowu się uśmiechał. Nie był konfliktowy, zgadzał się z żoną właściwie zawsze.
Ludwik pochodził z mieszanej rodziny, jego matka była Polką, za męża wzięła spokojnego Białorusina, żyli zgodnie i po bożemu, wychowali i zapewnili fach dwóm synom. Żyli w zgodzie z Bogiem i sąsiadami. Babcia Janki, Filomena, dość chętnie bratała się z zaświatami, duchy widywała i o różne rzeczy nadprzyrodzone potrafiła wypytać. Była z tego znana i nikomu we wsi to nie przeszkadzało, a nawet szanowali ją i grosik chętnie płacili, żeby się dowiedzieć czy Józkowi, Zenkowi, Helci i innym zmarłym niczego na tamtym świecie nie brakuje. Chociaż ksiądz mówił, że to grzech dusze męczyć i z zaświatów przywoływać.
Stefania miała troje dzieci. Najstarszy z rodzeństwa, Władek, mieszkał w mieście. Odwiedzał rodziców regularnie, przy okazji zaglądając, co na obiad, bo tu, na wsi, jedzenie najlepiej smakowało. Z ojcem miał wtedy okazję podyskutować o polityce nad talerzem zupy. Tak naprawdę dla Władka Ludwik był ojczymem, ale łączyła ich prawdziwa przyjaźń. Między swoimi dziećmi – Janką i Julkiem, a najstarszym, Władkiem, Ludwik nigdy nie robił różnicy. Tak samo karał, tak samo nagradzał i kochał. Własnego ojca Władek nie pamiętał, wcześnie został sierotą i bardzo przywiązał się do Ludwika. Po tym pierwszym ojcu miał jasne włosy, czym zdecydowanie się wyróżniał. I właściwie to tyle, bo całą resztę zawdzięczał Ludwikowi.
Złe języki czasem mówiły, że to syn z nieprawego łoża, którego Ludwik wziął na wychowanie i taką cenę zapłacił za żonę z miasta. A ona szewca zechciała, żeby uciec przed plotkami i męża mieć, co przychówkiem się zajmie. Na szczęście byli też tacy, którzy wiedzieli, jaka jest prawda i tłumaczyli, że Stefania to wdowa, Ludwik wychowuje jej syna, a reszta dzieci jego.
Wdowa podobała się innym, jak przyjechała na wieś w odwiedziny, to chłopi specjalnie przychodzili pod dom zobaczyć, jak spaceruje po sadzie. A i w mieście się zdarzało, że panowie ochoczo za nią spoglądali. Była wysoka, szczupła i miała ciemne długie włosy, z których była dumna. Na co dzień okrywała je chusteczką, do miasta wkładała kapelusz, ale i tak było widać tę gęstą, połyskującą koronę. I suknie nosiła inne niż wiejskie, bardziej paradne. Podobała się bardzo ta Stefania i chętnie we wsi o niej gadali.
Smorodinówkę w małej karafeczce Ludwik miał zawsze schowaną przed wzrokiem Stefanii. Przy okazji w skrzyni z narzędziami kryła się też miodówka i nalewka z ziół. Po co Stefania miała się denerwować? Czego oczy nie widzą…
Kiedy tylko Władzio wchodził, Ludwik bez słowa nalewał po kieliszku i dopiero wtedy zaczynali rozmowy.
– Co tam, tato, na wsi?
– To samo, co w mieście, tylko spokojniej.
Wtedy przychodziła pora na politykę.
– Coś niewesoło, Władziu, co tam się szykuje? Nu, jak myślisz?
– A co ja mogę wiedzieć więcej niż wy? Nic. W magistracie pracy dużo i plotek dużo. Na drugą nóżkę tato poleje?
Ludwik nalewał kolejny kieliszek domowej nalewki, a Władek mówił dalej.
– Ludzie gadają, że karty mobilizacji drukują, ale czy się przydadzą? Nikt ludziom nie powie wprost, że coś się szykuje, żeby paniki nie robić, wie tato, jak to jest. Podobno w Warszawie bardziej niespokojnie. Możecie więcej suchego kupować. Kaszę mama niech zamówi, mąkę, żeby zapas był. Ale zanim na Kresach coś się wydarzy, to wojna się skończy. Tu daleko, to i spokojniej. Powiem wam wcześniej, jak się czegoś więcej dowiem. I apteczkę koniecznie uzupełnijcie. Irena zawsze powtarza, że apteczka musi być zawsze gotowa, bo kto z sobą nosi, ten się nie prosi. U nich w PCK robią zapasy. Nawet sami pracownicy kupują, wiedzą, że lepszy nadmiar niż brak. Jakby co, to rozdadzą ludziom.
Władek czuł, że coś wisi w powietrzu, w magistracie przyglądali się polityce Hitlera i Stalina, prowadzili długie dyskusje, który z nich gorszy, i nie potrafili jednogłośnie określić, któremu bliżej do despoty i szaleńca. Kierownik od dawna wspominał, że muszą mieć plan na wypadek „nieprzewidzianego rozwoju sytuacji”, prosił o gotowość sanitarną i przygotowanie dokumentów do wywiezienia i ukrycia w razie potrzeby. Władek nie mógł powiedzieć o tym schorowanemu ojcu, który dostawał palpitacji serca, kiedy tylko słyszał o Stalinie lub Hitlerze.
Ludwik podklejał coś w bucie, jednocześnie słuchał syna i dopytywał zaciekawiony.
– Myślisz, Władziu, że ranni tu będą? Front przyjdzie?
– Nie wiem, tato, to nie po to te apteczki. To tylko tak na wszelki wypadek. Jakby ci serce znowu dokuczało albo żołądek rozbolał, to gdzie będziesz szukać pomocy? Różnie może być, w najgorszym razie to doktorów zabiorą i żadnego nie uświadczysz.
– Mądrze mówisz, może tak być. Buty przynieś, to przygotuję, żeby wszystko porządnie było, potem może problem być, żeby skórę kupić czy inne potrzebne rzeczy. Od razu trzeba reperować. A panna Irena na zimę buty ma? Bo jeszcze zrobić zdążę.
Ludwik z ojcowską troską wypytywał o narzeczoną syna, bo jakże to, żeby synowa szewca nie miała porządnych butów?
Władek machnął ręką.
– No w wojnę chyba ludzie butów naprawiać ani szyć nie będą, te kilka miesięcy przechodzą w starych, a Irena buty ma, dziękuję, tato, że pytacie.
– Władziu, ty może ożeń się? Już tyle pannę Irenę znasz, całkiem miła ona, i dla oka i dla serca. A mama mówiła, że gospodarna, dobra dziewczyna. Tak długo pierścionek od ciebie nosi i nic. Ja myślę, że w wojnę żona to poczeka, a narzeczona to już różnie.
– Żenić to się trzeba z miłości, tato, a nie z konieczności.
– Tak mówisz? A ja myślę, że różnie w życiu jest. Czasem się żenić trzeba z rozsądku, a miłość potem przyjdzie. U nas na wsi to różnie bywa, a potem to szczęśliwi są, dzieci mają, nie umieją żyć bez siebie. A jak trudy, choroby czy inne licho przyjdzie, to lepiej razem. A przecież wiem, że ty za nią jesteś, żeń się. Pomyśl, Władziu…
– Pomyślę, tato, a jakby co, to same te żony zostaną? Nas zabiorą do wojska.
– Mówią, że jak wojna, to się chłopaków więcej rodzi. To szansa, żeby syna mieć. – Ojciec się uśmiechnął.
– To tato pod pretekstem wojny już mi całe życie poukładał? Powiem Irenie, ucieszy się, że tak tato zadbał i o nas, i o następne pokolenia.
– Oj tam, zaraz powiem, powiem. To ty nie wiesz, że nie wszystko babom się powtarza? Ty chłop, to i decyzje twoje. Przecież ona nie powie „ożeń ty się ze mną”. Słowo powiedz, a wódkę kupimy, wesele będzie. Na szybko, ale z przytupem. A teraz tę miodówkę wypijmy, za wasze plany, Władziu. – Nalał jeszcze po małym kieliszku, przekonany, że nalewka na miodzie wzmacnia serce.
– Pomyślę, tato, ale możemy już tego nie wałkować jak mama ciasta na pierogi?
Dosyć miał już tych pytań o żeniaczkę, nie lubił się tłumaczyć. Faktycznie Irena już długo nosiła zaręczynowy pierścionek, ale wciąż czekali na dobrą porę, a ta nie była najlepsza do żeniaczki.
– Możemy. – Ludwik pociągnął łyk złocistej miodówki, mrużąc z zadowolenia oczy. – A jabłka, synu, suszyć i dla was?
– Tak, tato, suszyć. Nawet jak wojny nie będzie, to zjemy. Irena jak wiewiórka, orzechy i jabłka zimą chrupie.
– Myślisz, że do wojska cię wezmą?
Władek popatrzył na swoje sztywne dwa palce w prawej ręce, które kiedyś przytrzasnął drzwiami.
– Ręka nie działa sprawnie, ale trudno powiedzieć. Jak będzie potrzeba, to wezmą, ot chociażby, żeby zupę z gara nalewać albo dokumenty segregować.
– Masz rację, mogą powiedzieć, że granaty rzucać możesz, ślepy nie jesteś. Teraz to się cieszę, że nie jesteś wojskowy, jak matka chciała. Pamiętasz, jak mówiła „jeden wojskowy, jeden ksiądz i nauczycielka”. Mówiła, że to dla was najlepsza droga. A ja to tak myślę, że jak wojna, to szewc lepiej ma czy młynarz na przykład, a nie wojskowy, bo za takim potem tylko baby płaczą. Jeden mąkę, drugi buty zrobi i się wymienią, a wojskowego na początku wojny zabiorą i oddadzą na końcu albo i wcale. A dzieciaki w domu zostawia. A taka nauczycielka, co może?
– Niby racja, ale to potrzebny zawód, tato, żeby świat poznać, a potem o nim innym opowiedzieć. Buty potrzebne, ale nie każdy je robi, sam tato wie. Są tacy, co leczyć chcą albo inne ważne rzeczy robić, nie tylko samymi rękami pracują, ale i głową. Może Janka będzie chciała uczyć? To będzie nauczycielką, a kto wie, może i Julka do seminarium wyślemy, pomogę wam.
– Z Julkiem trochę zejdzie, to dziecko jeszcze. A psotny taki, że księdza w nim nie widzę. Tylko lata z Niuśkiem, wiesz, tym Heniem od Szlechterów, licho wie gdzie. Do książek nie przysiądzie, jak nie każesz. A Janka sama jeszcze nie wie, czy uczyć się dalej będzie, o damskich szmatkach tylko myśli. Ale nie, żeby nosić, tylko je robić, lubi to bardzo. Ciągle coś tam wyszywa, coś pruje i przerabia. Pieniądz niby jakiś na szkoły jest, ale takie czasy niespokojne. Różnie może być, nawet i tak, że tym pieniądzem to jutro okna uszczelnim, bo nie będzie nic wart. Idzie gorsze.
– Tato, czasy jak zawsze, kiedy było łatwo? Zawsze coś się dzieje, przecież już trochę żyjecie i sami wiecie, jak to się toczy. A uczyć się trzeba, Janka musi mieć dobry zawód. Chce szmatki szyć? Niech idzie na nauki do najlepszych, żeby nie była krawcową od nicowania starych portek, ale przynajmniej jak Szlechter, fachowiec jak się patrzy. Ślubny frak uszyje jak nikt i futro przerobi, że mucha nie siada. Z daleka tu przyjeżdżają szyć u niego, i nie tylko Żydzi. Nawet mówią że to nie szwalnia, ale pracownia mody. To samo, ale w ładniejszym papierku.
Ludwik pokiwał głową. Szlechtera znali wszyscy w okolicy. Znały się ich matki i miały swoje konszachty, odwiedzały się, kiedy trzeba było coś uszyć, ale też kiedy kłopoty przychodziły albo choroba. Przypomniał sobie, że zawsze wtedy Szlechterowa posyłała któregoś z synów po Filomenę, Ludwikową matkę. Zapraszała ją na herbatę, a tę robiła wyborną, w wielkim srebrnym samowarze. Do tego zawsze były jakieś słodycze, którymi częstowała i jeszcze pakowała dla synów Filomeny. Ludwiś i Boluś nieczęsto takie smakołyki jedli, jakie u Szlechterów dzieci miały na co dzień. Czekali więc z bratem na tę wizytę bo potem objadali się pysznościami.
W międzyczasie, przy filiżance czaju, Salomea Szlechter pytała o zmarłych. Podkreślała przy tym, że nie wierzy w życie pozagrobowe, bo w ich religii takiego nie ma, ale może Filomena wie przypadkiem, jak tam jej Baruch? Czy coś może chce żonie powiedzieć? Czy tęskni? Może o synów pyta? A może coś w temacie szwalni doradzi? Bo lepiej radzi niż żyjący. Owdowiała dość wcześnie, sama wychowywała synów i żelazną ręką rządziła w domu, a za mężem tęskniła.
Filomena zamyślała się i przekazywała rady spokojnego Barucha, który na tamtym żydowskim świecie, którego możliwe, że nie było, martwił się o rodzinę. Doradzał, co kupować, żeby z zyskiem sprzedać, jakie żurnale sprowadzać i które maszyny najmniej się psują. Całkiem dobrze umiał doradzić z zaświatów, jak mówiła Salomea. Zdarzyło się czasem, że był zły na żonę, kazał synom więcej wolności dać, żeby chłopcy wreszcie dorośli i sami zaczęli się o siebie martwić. Baruch często powtarzał, żeby Salcia sprzedała, co ma, i z dziećmi do Ameryki jechała.
To już wydawało się jej zupełnym absurdem. Myślała sobie, jak to jest z tymi zaświatami, czy słuchać męża, czy czasem kierować się własnym rozsądkiem. Pytała Filomeny, po co im ta Ameryka? Ale Filomena odpowiadała, że to dotyczy jej rodziny i ona musi podjąć decyzję.
Czekała więc Salomea, aż synowie dorosną, pożenią się, zgromadzą majątek, a potem wspólnie zastanowią się, co robić. Salcia zmarła nagle, uśmiechając się na widok brodatego Barucha, który po nią przyszedł. Nigdy nie powiedziała synom, że ojciec kazał im jechać do Ameryki.
Ludwik uśmiechnął się na wspomnienie Filomeny i przytaknął synowi.
– A to prawda, dobrze mówisz, Szlechter to prawdziwy mistrz, ma talent i pasję po matce. Ale złe sny mnie męczą, temu wiem, że coś będzie.
Bardzo chciał opowiedzieć synowi o wszystkich obawach i nocnych koszmarach, ale ten przerywał, żeby zmienić temat. Nie lubił, kiedy ojciec niepotrzebnie się denerwował:
– Sen mara Bóg wiara, tato, na zapas o kłopotach nie myślcie, bo wywołacie wilka z lasu. Mama i tak narzeka, że się denerwujecie bez potrzeby, potem zioła trzeba parzyć. I spać tatko nie może, po nocy chodzi.
– Mama się przejmuje, jak to ona. Twoja Irena też tak będzie miała, jak już obrączkę założy.
– No teraz mnie tato skutecznie zachęcił do tej żeniaczki. – Władek zaśmiał się głośno.
– Ojca słuchaj, wie, co mówi, już z niejednego pieca chleb jadł. I kieliszeczek wypił.
Uśmiechnęli się obaj, ojciec raz jeszcze nalał miodówki.
Władek spytał.
– A mama gdzie dzisiaj?
– Do miasta pojechała coś kupować i pocztę wysłać. Jak to ona, zawsze zajęta. Jankę wzięła, Julka chyba też, dlatego tak cicho. Ostatnio ją nosi, ciągle pyta, czy robić zapasy, czy oszczędzać? A potem mojego zdania i tak nie słucha. Jedzie do miasta, zaraz wraca, żeby koło domu być, też ma jakieś swoje lęki. W tajemnicy melisę parzy, jakieś zioła na sen, myśli, że nie widzę. A mogłaby ziołówki kieliszeczek łyknąć na dobre spanie, babcia tak robiła.
– Nawzajem się denerwujecie, dajcie spokój. Tato pewnie coś w radiu usłyszy, mamie powtarza, a potem złe sny. A Janka znowu z Julkiem? Aż dziwne to, że tak zawsze razem, bo panienki od młodszego rodzeństwa jak od muchy się oganiają, a ona nie.
– Ano prawda, od małego tak było. Jak prezent dostała jaki, to zawsze i dla Jula prosiła, do szkoły za rękę prowadzała. A jak mu dokuczali i wołali Julek Srulek, to i przyłożyć umiała. I kazała mu pełnym imieniem się przedstawiać, nie że Julek, ale Juliusz.
– Dobra dziewczyna.
– Dobra, pracowita i zdolniaszka taka. Ona jak matka, ciągle czymś ręce zajęte, a i uczy się chętnie, ciągle coś tam w swoim pamiętniku pisze. Stefania ją namawia, bo sama też pisze. Jak Janka dorośnie, to wspomnienia będą, swoim dzieciom poczyta. No prawda, jak mnie nie będzie, to o dziadku szewcu usłyszą. Udali się moje dzieci.
– Udać to się ciasto może, tato, reszta to wasza zasługa, twoja i mamy. Zawsze będę wdzięczny, żeście mnie wychowali i po równo wszystkich traktowali.
– Władziu, jak się dzieci kocha, to wdzięczności się nie oczekuje.
– Zbieram się, już, tato, pora. Mamę pozdrówcie. Nie bójcie się, ale czujni bądźcie, co tam kupić czy zrobić trzeba. A jakby co trzeba, do mnie Jankę podeślijcie.
– Idź, Władziu z Bogiem i pomyśl, o czym mówilim. O ślubie znaczy pomyśl.
Władek machnął ręką i pożegnał się z ojcem.
Janka wracała głodna. Pojechały na targ i nie miały czasu nic zjeść. Już od dłuższego czasu ludzie gadali, że coś się szykuje, więc powoli starały się uzupełniać zapasy. Wszystko zaczęło nagle drożeć, ludzi ogarnęła panika zakupów. Wydawali oszczędności, kupując to, co było, w obawie, że jutro nic nie będzie. Pańcie na targu kłóciły się o cenę, wyrywały sobie produkty, czasem dochodziło do rękoczynów. Przekupki patrzyły zdziwione, że niby takie państwo, a nie umieją się zachować i rzucają w siebie cebulą albo plują sobie na chleb.
Stefania nie chciała wdawać się w takie utarczki. Kupowały z Janką, co znalazły i na co było je stać, chciały czym prędzej wrócić do domu. Ale i tak jakoś długo im zeszło. Porównywały ceny, wracały, szły dalej, znowu wracały i próbowały się bezskutecznie targować. Przypominały sobie, co jeszcze by się przydało, a o czym wcześniej nie pomyślały. Stefania nie chciała panikować, udawała, że wszystko jest w najlepszym porządku, a kupuje, bo potem będzie więcej pracy w sadzie, kto będzie do miasta jeździł? Janka i tak wyczuwała niepokój matki i miotała się po targu razem z nią, jakby już jutro niczego miało tu nie być.
Wybierały razem wełnę na zimowe swetry i materiał na spódnicę, nie całkiem taki, jak Janka chciała. Marzyła jej się sukienka w kwiatki, najlepiej niebieskie, lekka i delikatna, letnia. A mama kupiła zwykły materiał, szorstki i bez koloru, mówiąc że tańszy i solidny. Lato się kończy i gdzie Janka letnią sukienkę założy? Poza tym jest zdolna, na wełnianej sukience wyszyje sobie, co tam zechce. Będzie ładnie i praktycznie.
Pewnie, że może wyszyć, ale nie była już dzieckiem i nie chciała sukienki wyszywanki, tylko coś ładnego. Marzyła jej się marszczona, z dekoltem, takie jak u Szlechterów baranowickie panny czasem zamawiały. Jej sukienki zawsze miały proste fasony, a ten jeden jedyny raz chciała coś innego. Pewnie że po wsi by w niej nie chodziła, ale do kościoła chętnie, albo na lody w Baranowiczach. Czasem w kościele takie elegantki widywała, że aż mama ją ściskała za ramię, że zamiast się skupiać, to ogląda stroje. Tłumaczyła, że to nie dom mody, tylko Dom Boży i trzeba się ubrać stosownie.
A co niestosownego było w dekolcie i bufkach?
Niestety Stefania nie dała się namówić na zbytki. Tłumaczyła córce, że czas jest trudny i muszą oszczędzać, więc zbytków nie będzie. Kupiła zwykłą szarą wełnę zamiast cienkiego jedwabiu w kwiatuszki, i dała znać, że pora wracać.
Ściskając paczki i pakunki, usiadły na wozie Olega. Mama siedziała z przodu i rozmawiała z Olegiem:
– Twoja mama też tyle kupuje? Macie jakieś zapasy?
– Coś tam robi, bo sąsiady mówią, że wojna będzie. Ale tu raczej nie przyjdzie. Tu Pambóg o Kresach zapomniał, to jaka tu będzie wojna? Tu bieda z bidoj, bo tylko piachy albo lasy, a tego wszędzie pod dostatkiem mają, nie muszą rąk wyciągać po nasze. Ja by zrozumiał na Ukrainie wojna, ale tu u nas?
Stefania spojrzała na sąsiada z ciekawością. Może miał rację i nic się nie wydarzy? Ale na wszelki wypadek trzeba być gotowym.
– Powiedz mamie, niech trochę jedzenia kupi na zapas.
Zdała sobie sprawę, że może sąsiadów nie stać na większe zakupy? Oleg zarabiał, pomagając w polu i wożąc ludzi na targ, pewnie nie miał aż tyle, żeby robić zapasy. Chciała spytać, czy nie potrzebuje pożyczki, ale on zmienił temat.
– A powiem matce. A Janka to niedługo do szkoły idzie? Ostatni rok już? – specjalnie mówił głośno, zerkając do tyłu, gdzie na wozie Janka oglądała książkę, którą ktoś jej sprzedał za grosze. Książki nagle przestały być cenne. Całe stosy leżały na targu, byle coś za to dać i brać, co kto zechciał, nigdy nie były takie tanie.
Zagadnięta odpowiedziała:
– Tak, znowu rok szkolny się zaczyna. Fartuszek już prawie szyć skończyłam, a teraz książki kupuję. A ty nie żałujesz, że tak szybko naukę zostawiłeś?
– Nie tam, mamie pomagać trzeba, ojca nie ma. Sama gospodarzy, ziemi kawałek mamy, nie dałaby matula rady. Podpisać się umiem i wystarczy do życia.
Stefania słuchała rozmowy i było jej żal chłopca, który tak wcześnie musiał wydorośleć. Własne dzieci chciała kształcić, żeby im było lepiej. Sama skończyła gimnazjum w Krakowie, nie tylko umiała czytać i pisać, ale też po niemiecku całkiem nieźle mówiła, a tu, na Kresach, to i rosyjski poznała. Nie chciała tłumaczyć temu chłopcu, który musiał ojca nieboszczyka zastępować, że warto się uczyć, bo to daje niezależność. Dla niego osiągnięciem były narodziny cielaka i za wiedzą książkową nie tęsknił. Niezależność to dla Olega skoszone zboże i zebrane ziemniaki. Zadowolony ze swojego losu oporządzał konie, miał kawałek pola, był samowystarczalny i pracowity. Po co mu szkoła?
Stefania Jankę nauczyła czytać jeszcze zanim ta poszła do szkoły. Siedziała z nią w długie jesienne wieczory, mała składała literki, a mama opowiadała jej, ile ciekawych rzeczy z tych książek można wyczytać. Jania była zafascynowana, jaki ten świat dziwny, ile wróżek, elfów i innych bab-jag po nim chodzi. Ojciec wieczorami snuł opowieści, ile z nich mieszka w pobliskich lasach, niektóre podobno sam widział, jak mu drogę przebiegały. W lesie żyły te miłe i pomocne, ale widywał też wróżki psotki, które tylko czekały, żeby dokuczyć.
Oboje z Julkiem długo wierzyli, że las to niezwykłe miejsce, gdzie żyją wszystkie te dziwoludy, a tato faktycznie je tam widuje. Na spacerach trzymali go kurczowo za rękę, żeby czasem któraś z tych złośliwych istot nie chciała ich porwać i wyprowadzić gdzieś daleko, gdzie trudno znaleźć drogę powrotną do domu.
Kochali książki. Tylko Ludwik nigdy nie dał się namówić na domowe nauki i nie czytał. Dwie klasy skończył, zawodu się nauczył i to było na tyle. Może wstydził się, żeby żona go uczyła? Umiał się koślawo podpisać, mówił że jemu dość. Nauczyła go mimo niechęci, ale i tak wolał słuchać, jak mu żona albo córka czytają. A świat znał z radia Kresy, mówił, że oszczędza, jak gazet nie kupuje. Nawet do Krakowa nie chciał nigdy się wybrać ze Stefcią, zawsze się wymawiał, że tyle pracy ma i zamówienia przepadną. A Stefania jakoś szczególnie nie naciskała, wiedziała, że skoro tu mu najlepiej, to niech tak będzie. Cichy, małomówny mąż, zazwyczaj w szewskim fartuchu, ujmował ją swoim spokojem i dobrocią. Wydawać by się mogło, że zupełnie do siebie nie pasują, miastowa pani i wiejski szewc, a jednak rozumieli się i żyli w zgodzie.
– Wio! – Oleg cmoknął na konia. – Janka to zdolna i uczona, książki czyta, chusty robi, wyszywa, jak mało która. Tu u nas pracowite dziewczyny na wsi, ale ona jeszcze i mądra. A Wiera od Fiodora to dopiero chaziajka[2], za pszczołami sama chodzi, sama konia zaprzęga.
Stefania spojrzała na uśmiechniętego chłopaka.
– Janka to się ma uczyć, a nie za pszczołami chodzić czy chusty na zarobek robić. Na gospodarzenie będzie miała całe życie. Julek to samo, najpierw książki potem robota.
– Racja, tak tylko mówiłem. A jakby co pomóc wam trzeba, to mamę podeślę.
– Dziękuję, jak coś będzie trzeba, to Janka powie.
Mama Olega też czasem pomagała po domach, jak Fiodorowa. Wszyscy wiedzieli, że od kiedy ojciec po pijaku pod wóz wpadł, to im ciężko. Nie przelewało się i każdy grosz się u nich liczył. Dlatego Oleg tak chętnie na każdą prośbę konia zaprzęgał i podwoził, gdzie trzeba, bo te grosze zawsze były w domu potrzebne. Radzili sobie, jak mogli i nigdy nie gardzili możliwością zarobienia.
Janka uśmiechnęła się do Olega ciepło, lubiła tego spokojnego chłopca. Jej przyjaciółka Wierka nazywała go Ruski. A przecież Oleg to Białorusin, po polsku mówił prawie poprawnie, lekko tylko zaciągał. A że do cerkwi z matką chodzili? Do cerkwi mieli najbliżej, to i tam chodzili.
Janka nieraz tłumaczyła przyjaciółce, że jej ojciec to też Białorusin, a nikt mu tego nie wypomina. Mówią na niego szewc od Stefanii albo syn zielarki. Prawda, że Oleg po białorusku więcej mówi niż po polsku, ale na pewno nie jest Ruski jak Wierka. To ona chodziła do cerkwi, paschy na prawosławną Wielkanoc piekła i Wiera Fiodorowna w dzienniku szkolnym miała napisane. A tak naprawdę to nie miało dla nikogo znaczenia, kto do cerkwi, a kto do synagogi w Baranowiczach jeździł, jak Hanki rodzice. W jednej wsi wszyscy żyli i starali się jakoś po bożemu unikać konfliktów, a jak trzeba, to sobie pomóc. Każdy miał swój kawałek materiału, jak mawiał Ludwik, a co sobie z niego wykroi, to jego sprawa. I każdy swojego powinien pilnować, a nie sąsiadowi w garnek zaglądać.
Wóz najechał na kamień i przerwał rozmyślania Janki. Poczuła, że jest porządnie głodna, bo już pora obiadowa. Przytuliła do siebie przysypiającego na wozie brata, zmęczonego zakupami i pogodą, i zapytała go cicho.
– Głodnyś, Juluś?
Chłopiec skinął głową i znowu przysnął. Pomyślała, że mogli zostawić go u Szlechterów, zmęczył się, a mógł pobiegać z kolegą, zamiast siedzieć na wozie i czekać. Znali Szlechterów od dawna, mama przyjaźniła się z Marią, a Janka z jej córką. Razem z Hanką dorastały, razem się bawiły, rozumiały się dobrze, chociaż sporo je dzieliło.
Hania była zamyśloną romantyczką, układała w głowie słowa wierszy, które zapisywała w swoim pięknym skórzanym notesie i nigdy nie chciała ich głośno czytać. Żyła we własnym świecie, do którego czasami wpuszczała przyjaciółki. Wierka-szałaput była zupełnie inna. Aż dziwne, że tak dobrze się rozumiały. Właściwie spędzały razem każdą wolną chwilę, oddając się marzeniom, co będą robić kiedyś. Bardzo chciały chociaż raz pojechać razem gdzieś w świat, może do Warszawy? Usiądą razem w kawiarni i z filiżanek (Julek wciąż mówił z fyżylanek) napiją się czekolady. Wielki świat, miasto, to było to, o czym marzyły, i to nie jakieś Baranowicze, ale stolica, o której często opowiadała mama Hani. Tam były prawdziwe elegantki, najlepsze kawiarnie, ten najprawdziwszy wielki świat. I koniecznie chciały razem iść do teatru i do kabaretu, posłuchać piosenek kuzyna Hanki, który czasami wysyłał im płyty.
Janka chciała to wszystko zobaczyć chociaż raz, ale potem wrócić do siebie i opowiedzieć o nim ojcu. Absolutnie nie ciągnęło jej, żeby tam zostać. Za to Hanka marzyła, że to będzie jej miejsce. Będzie tam pisała swoje wiersze, a może piosenki, i będzie znana jak jej kuzyn, Emanuel Szlechter[3]. Nuciły czasem jego przeboje albo słuchały płyt. Hania twierdziła, że talent się dziedziczy, więc kto wie, czy i ona nie napisze czegoś tak popularnego. Obiecywała, że na tę głuchą wieś wyśle Jance tomik wierszy z dedykacją.
Najmniejsze szanse na te podróże miała Wierka, córka średnio zamożnych chłopów. Składali pracowicie pieniądze, żeby chociaż trochę ją wyuczyć, ale wiedzieli, że wielkiego świata to dla niej nie będzie. Posłuchali rad Stefanii i wysłali córkę do szkoły, ale i tak wiedzieli swoje, ich Wierka tam nie pasowała. Szkołę w Baranowiczach skończy, a potem trzeba jej męża szukać i dobrą pracę znaleźć. Przynajmniej kartofli nie będzie musiała zbierać ani gnoju rozrzucać, może po tych szkołach to do magistratu pójdzie? Jeśli ktoś tam Ruską zechce. Jedno wiedzieli, że córka powinna mieć lepsze życie i walczyli o to, jak mogli.
Akurat Wierka dużo bardziej niż o Warszawie marzyła o podróży Transsyberyjską Koleją. Dużo mówiła o krajobrazach za oknem, czaju podawanym z samowara i ptifurkach. Namawiała przyjaciółki na taką podróż aż do samego Pekinu, o wiele ciekawszego niż Warszawa.
– Co tam taka Warszawa, coś innego tam jest niż w Brześciu czy Lwowie? A i Baranowicze podobne, chociaż mniejsze. Ale Pekin, mówię wam, ooo to coś zupełnie innego.
Śmiały się z niej, bo Wiera uczyła się średnio, czytała niewiele, skąd w niej ta miłość do Pekinu? Żadna nie wiedziała.
Janka lubiła bardzo obie dziewczyny. Tę zamyśloną poetkę i tę drugą – gadułę, paplającą czasem w dwóch językach naraz. Szałaput, jak mówiła mama o Wierce, ale ze złotym sercem. Nieraz od ojca przynosiła miód, wiatruszki[4] czy inne przysmaki, z wielką serdecznością dzieliła się, czym mogła. Do tego była uczynna i zawsze uśmiechnięta, kiedy Julek nogę rozciął, to na rękach go do domu przyniosła, rozbawiając po drodze.
Stefania złościła się czasem, że córka tyle czasu traci z koleżankami, zamiast pomagać w domu. To była prawda, w ich towarzystwie Janka zapominała o bożym świecie i nie miała głowy do grządek i kuchni. Wiedziała, że w obejściu za wiele pracy nie ma i mama narzeka tak sobie, żeby Janka dotrzymała jej towarzystwa. Ogrodu mieli tylko kawałek, rosło tam trochę warzyw i właściwie nic więcej. Mimo to pielenie kilku grządek, przerywanie marchewek czy pikowanie kapusty było jak kara i żadna z nich tego nie lubiła. Słońce świeciło, chciało się pić, pszczoły brzęczały, sad kusił cieniem… a tu marchewki i kapusta…
Sad to było zupełnie inne miejsce, tam Janka chętnie pracowała, nie trzeba było jej zachęcać ani prosić. Drzewa rzucały miły cień, dzbanek z wodą stał na stole, a nad głową wisiały gałęzie obsypane białymi kwiatami albo słodkimi owocami. Wystarczyło wyciągnąć po nie rękę. W sadzie rosły głównie jabłonie, same stare gatunki, o które mama dbała tak samo jak o własne dzieci, pielęgnując i doglądając każde drzewo.
Tata nie miał zdrowia, by za wiele pracować, ale i on chętnie zaglądał do sadu, pomagał, jak mógł; gdy się zmęczył, to siadał przy stole albo przytulał czoło do jabłoniowej kory i mówił, że daje mu to siłę. Nawet wyglądał wtedy na mniej zmęczonego.
W sadzie rodzice rozwiązywali wszystkie swoje spory, nieraz Janka słyszała, jak mama, zamiast udowadniać ojcu swoje racje, proponowała:
– Chodźmy do sadu.
Wiadomo było, że rodzice mają swoje sprawy, których dzieci nie powinny znać, i muszą je sobie przegadać. Z czasem i Janka przywykła do tego, że o ważnych sprawach trzeba z matką rozmawiać w sadzie, od razu było łatwej. Co zostało powiedziane w sadzie, zawsze tam zostawało i żadna nie wracała do tego tematu.
Z ojcem Janka dzieliła się swoimi sprawami w jego warsztacie. Tatko dłubał i słuchał. Ludzie do niego przyjeżdżali po buty aż z miasta, bo znał się na tym jak mało kto. Robił nowe na obstalunek, stare naprawiał starannie, nie patrząc na to, czy but już bardzo zdarty i łatany, czy jeszcze całkiem dobry. A prawdę mówiąc, do tych łatanych Ludwik jeszcze bardziej się przykładał, żeby biedakom nogi nie mokły. Potrafił naprawić tak, że jeszcze długo dało się w nich chodzić i nie przepuszczały wilgoci.
Z zarobku tatki żyło się spokojnie, w domu nie było biedy. Zimą robił na sprzedaż walonki z wojłoku, niezbędne na poleski śnieg i mróz. Na specjalnym klocku uklepywał wełnę, nakładał kolejne warstwy i wychodziły ciepłe buty, idealne na tutejsze zimy. Najpierw to było niezgrabne i śmieszne, jak źle złożona psia buda, a potem nabierało formy. Janka na swoich wyszyła piękne płatki śniegu, nosiła je dumna, bo widziała, jak miastowe panny przyglądały się jej butom. Stefania na początku narzekała, że to zbytek i strata czasu, ale potem i ona nosiła wyszywane walonki. Przyznała córce rację, że piękne. Podobne Janka zrobiła Hance i Wierce, bo bardzo im się spodobały. Walonki we wsi musiał mieć każdy, ale nie każdy miał takie jak one.
Ciąg dalszy w wersji pełnej
[1] Łapcie z kory, łyka lub skóry, wiązane sznurkiem.
[2] Gospodyni (ros.)
[3] Emanuel Szlechter (1904-1943), autor tekstów, satyryk, publicysta.
[4] Słodkie drożdżowe bułeczki.