Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Z marzeń zostaną tylko cienie
Oparta na faktach saga historyczno-obyczajowa
Jest rok 1941, na tereny Kresów wkraczają Niemcy. Początkowo witani są przez mieszkańców Baranowicz jako wybawiciele od „czerwonej zarazy”. Stefania cieszy się, że jej córka wreszcie uwolniła się od zakochanego w niej rosyjskiego sołdata.
Między Janką a jej „fikcyjnym mężem” Stachem powoli rodzi się uczucie, na świat przychodzi ich syn. Wydaje się, że wojna zmierza ku końcowi. Na Kresy wracają Sowieci. Życie „za drugiego Sowieta” jest spokojniejsze, ale rodzinę rozdziela kolejna mobilizacja. Dowiadują się też o akcie podziału Polski. Kobiety mają wybór: mogą pozostać u siebie i przyjąć obywatelstwo rosyjskie, bądź w ramach akcji ekspatriacyjnej wyjechać na Ziemie Odzyskane.
Księgarnie i biblioteki są pełne sag, ale ta jest wyjątkowa. Prawdziwa, wzruszająca, nielukrowana. W dodatku bardzo dobrze napisana. Polecam!
Magdalena Kawka,
autorka sagi Lwowska Odyseja, i książki Na jedną noc
Wkrótce trzeci tom sagi kresowej:
W cudzych ogrodach
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 315
Pamięci moich dziadków
Copyright © Katarzyna Majewska-Ziemba
Copyright © Wydawnictwo Replika, 2024
Wszelkie prawa zastrzeżone
Redakcja
Magdalena Kawka
Korekta
Paulina Kawka
Skład i łamanie
Izabela Szewczyk-Martin
Projekt okładki
Mikołaj Piotrowicz
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej
Dariusz Nowacki
Wydanie elektroniczne 2024
eISBN 978-83-68135-12-1
Wydawnictwo Replika
ul. Szarotkowa 134, 60–175 Poznań
www.replika.eu
Rozdział I
Lato 1941
W powietrzu unosił się letni zaduch, było gorąco. Stefania jak zwykle narzekała, że czuje zapach bagna. W słoneczne niedzielne popołudnie siedziały z córką w domu, szczęśliwe, że dzisiaj nie muszą iść do pracy. Nie mogły, jak kiedyś, posiedzieć w sadzie ze szklanką kompotu. Bały się, że ktoś z sąsiadów doniesie, a nie chciały kłopotów. Praca w kołchozie była przymusem, chodziły na zmianę, odrabiały zlecone prace jak pańszczyznę. Nowa władza skrupulatnie kontrolowała obecność. Nikt nie pytał, jak się czują i czy mają siłę pracować. Nieraz deszcz kapał za kołnierz, wiało śniegiem, a trzeba było iść. Stanisław za każdym razem powtarzał:
– Wot tak skazał bidniak, kaniołku nadzioł, w kołchoz poszoł…
Wkładał swoją czapkę i szedł z musu, niechętnie, wlokąc się noga za nogą.
Stefania z Janką dostały przydział do obory, tam było trochę cieplej i miały mleko. Co prawda z udoju rozliczano je skrupulatnie, ale zawsze mogły napić się chociaż odrobinę. W kołchozie była też Tećka, ślubny prezent Janki. Nie chciały jej oddawać, tłumaczyły, że w domu potrzebna, mlekiem dzielą się z sąsiadami, ale nie było dyskusji. Porykująca rozpaczliwie Tećka została zabrana i stała się kołchozową krową. Czasami Stefanii udało się schować małą buteleczkę mleka i przynieść Julkowi. Janka nie wiedziała, jak matka to robi, że nigdy nikt niczego u niej nie znalazł. Jednak Stefania nie chciała o tym rozmawiać, tłumaczyła, że dla swojego dziecka zrobi dużo więcej niż tylko kradzież jednej małej buteleczki mleka. Czasem na tej odrobinie gotowali zacierki z burej mąki, dolewając do mleka bardzo dużo wody. Smakowała im ta biedazupa bardzo, ale i tak byli głodni. Julek schudł, rósł i dalej się jąkał. Stefania miała nadzieję, że jak minie wojna, to i jąkanie przejdzie. Chłopiec niechętnie się odzywał, wiejskie dzieciaki nazywały go Jątek i śmiały się z niego. Najlepszy przyjaciel, Henio Szlechter, nazywany Niuśkiem, nie śmiał się i nie dokuczał. Widywali się codziennie i tylko przy nim Julek miał odwagę mówić, a nawet śmiać się głośno.
W domu zaczęło być biednie, a one nie miały pomysłu na zarobek. Zbierane jesienią w sadzie jabłka musiały oddać, a z worka szybko ubywało potajemnie wykopanych ziemniaków. Udało im się go zatrzymać, bo ukryły go starannie w leśnej ziemiance. Wykopaną w lesie jamę Stanisław przygotował na wypadek burzy, teraz była tajnym schowkiem na jedzenie. Zrobił ją, kiedy piorun zabił mu narzeczoną, od tej pory bał się tak bardzo, że las ograniczał się dla niego tylko do tego miejsca. Grzyby, jagody, maliny i drewno zbierał jedynie wkoło schronu, żeby w razie grzmotów natychmiast się ukryć. Wykopał go sam, zabezpieczył i często korzystał. Raz nawet zdarzyło się, że wszyscy w nim spali, kiedy któryś z sąsiadów doniósł im, że będą polskie gospodarstwa palić. Bali się wtedy bardzo, nawet nie pytali kto i dlaczego ma im podpalać dom. Stefania, biegnąc z nimi do lasu, nie zabrała z sobą nic, żeby nie wzbudzać sąsiedzkiej ciekawości. Poszli tylko z koszem i zostali w lesie dwie noce. Spali przykryci słomą, którą Stach przezornie tam zostawił po żniwach. Na szczęście po powrocie zastali dom cały, niesplądrowany i niespalony.
Teraz w leśnej ziemiance trzymali baniaki z bimbrem, worek z ziemniakami i wszystko to, co głodni ruscy żołnierze rekwirowali, bo mogło im się przydać. Stach chodził tam z wiaderkiem co drugi dzień, przynosił po kilka ziemniaków, starannie przykrytych suchymi gałęziami i szyszkami. Nawet zwykłe kartofle były łakomym kąskiem dla wygłodniałych żołnierzy. Nie gardzili niczym, co nadawało się do jedzenia czy picia.
Stefania bała się, że przyjdzie taki moment, że już nie będzie jedzenia i umrą z głodu jak Ukraińcy parę lat wcześniej. O wielkim głodzie ludzie opowiadali straszne historie, śmierć głodowa była dla niej przerażająca. Zbierała w lesie bulwy, kłącza, suszyła je i ucierała, a potem robiła z nich podpłomyki na kuchennej płycie. Janka zamykała oczy, żuła gorzkie placki i wyobrażała sobie, że to ociekające miodem wiatruszki albo drożdżowe ołatki, obłożone słoniną.
Interes alkoholowy przynosił niewielkie pieniądze, ale coraz trudniej przychodziło im zdobywać to, co było niezbędne do jego produkcji. Nie mogli zrezygnować, bo zupełnie straciliby źródło dochodu. Całą produkcją zarządzał teraz Stach. Władek dowiedział się o ukazie wywózki i zdążył się ukryć. Najpierw pomieszkiwał w starej chałupie Stacha, potem ktoś mu powiedział, że leśni się organizują, pożegnał matkę i poszedł. Długo płakała, jeszcze wciąż zastanawiała się, czy walczy, jak mu tam w tym lesie. Pamiętała spanie w ziemiance i wiedziała, jak Władziowi musi być ciężko. Do tego miał sztywne dwa palce, co praktycznie uniemożliwiało strzelanie. Jak więc sobie radził?
Stach pilnował bimbru, ale to one starały się o zboże. Przynosiły na zmianę z kołchozu garście jęczmienia, po kilka ziemniaków starannie ukrytych pod spódnicami. Wiedziały, że złe oczy patrzą, więc nie brały za wiele, ot po troszkę, ale prawie za każdym razem. Na początku miały wyrzuty sumienia, że kradną, przecież to nie ich.
Stach cierpliwie im tłumaczył:
– A myślicie, że oni mają takie myśli, jak piją mleko od Tećki? Albo żałują was, że wy głodne? Jestem pewny, że nie wy jedne okradacie kołchoz, nie dla zysku przecież, ale żeby jeść.
Rozgrzeszały się więc, ale księdzu na spowiedzi szczerze o tym powiedziały. Dobrotliwy ksiądz mówił prawie to samo, co Stach, ale innymi słowami.
– Takie czasy, kradzież to kradzież, ale Bóg zrozumie matkę, co dzieci chce nakarmić, wybaczy. Żałuj za te grzechy.
Żałowały szczerze. Że czas taki nastał, że nie mogą inaczej, że nie mają już prawie nic i muszą kraść. Wiosnę jakoś udało się przeżyć, kiedy już łąki się zazieleniły, zrobiło się ciut lepiej. Były wdzięczne Filomenie za wszystko, czego nauczyła Stefanię. Młode pokrzywy, lebioda, mniszek – to wszystko można było zjeść. Stefania robiła zielone zupy, które chociaż na chwilę syciły żołądek. Szczawiowa z dzikiego szczawiu była gorzkawa, ale pyszna. Po dodaniu do niej odrobiny jajka i połowy ziemniaka stawała się prawdziwym przysmakiem. W domu nigdy nie jadło się wystawnie, jedzenie było dość proste, ale smaczne, i nigdy go nie brakowało. Teraz niestety głód pukał do każdych drzwi. Ludzie ze wsi zaczęli polować. Zastawiali wnyki, budowali pułapki, w które czasem łapał się jakiś zając bądź sarna. Stach niestety tego nie umiał. Bimber robił dobry, ale zabijanie zwierząt było zupełnie nie dla niego. Wolał w zakamarkach lasu sadzić kartofle, po kilka sztuk w jednym miejscu, niż poderżnąć gardło bezbronnemu zwierzęciu. I za jedno, i za drugie można było dostać kulę w łeb albo w najlepszym razie stracić zęby. Niejeden we wsi już się o tym przekonał, jak próbował z sarną do domu wrócić. Ruski patrol specjalnie chodził brzegiem lasu, żeby kłusowników łapać. Zabierali to, co mogli, a potem zamęczyli, jak byli za mało pijani. Niedopici tortury wymyślali straszne, żeby mieć rozrywkę; staremu Tońkowi z końca wsi kazali swojego syna powiesić. Tak długo męczyli starego, bili i po kawałku skórę mu zrywali, że w końcu założył synowi postronek. Zaraz potem sam się obok powiesił, po omacku, bo wcześniej wyłupili mu oczy. Gdy już wystarczająco się napili, zabierali, co się dało, i puszczali wolno. Na koniec zawsze przyłożyli kłusownikowi kolbą karabinu w szczękę, tak mocno że z przodu niewiele zębów zostawało. Ludzie woleli głodować, niż się narażać.
One też bały się bardzo, starały się jak najmniej pokazywać we wsi. Poprzedniego lata dostały urzędowe pismo, że mają obowiązkowo przyjąć rosyjski paszport. Dla Stefanii było nie do pomyślenia, że może zrzec się polskiego obywatelstwa. Znowu chodziła nocami, gubiła włosy, obgryzała do krwi paznokcie i nie wiedziała co robić. Z jednej strony musiała chronić Julka, ale z drugiej jej patriotyzm nie pozwalał napluć na narodowe wartości i wyrzec się ich. O Jankę mniej się martwiła, w końcu dziewczyna miała już swój rozum i sama mogła podjąć decyzję.
Janka w tej sprawie naradzała się z mężem. Myślała podobnie jak matka, nie chciała być obywatelką Rosji, ale Stach przekonywał:
– Janka, może to tylko na chwilę. Weźmy dla świętego spokoju.
– A potem okaże się, że nie wrócimy już do Polski, tylko gdzieś nas powiozą, bośmy Ruscy? Nie zgadzam się.
– Może zrozumieją, że taki przymus był? Szczególny czas, to szczególne decyzje.
– Nie zgadzam się, ale ty rób, co chcesz.
– Zrobię wszystko, żeby was chronić, Jania. Mężem twoim jestem, to jak mam robić to, co chcę?
Uśmiechnęła się do niego serdecznie. Nie kochała go. Był dobry, miły, opiekuńczy i potrzebny, ale nie czuła, że go kocha. A jednak nie wyobrażała sobie, jak mogłyby przetrwać bez niego.
Nie byli całkiem prawdziwym małżeństwem. Pop pobłogosławił, urzędowy papier podpisali, ale żyli oddzielnie. Janka wciąż u matki, a Stach w warsztacie Ludwika. Po wojnie, jak mówili, będą własne sprawy prostować. W tych okolicznościach Janka nie czuła się zobowiązana do lojalności, niech Stach podejmuje swoje decyzje, ona miała swoje zdanie.
U Szlechterów nie było inaczej, próbowali handlować, robili skarpety, swetry, coś tam czasem uszyli, ale nie wystarczało im na nic. Liczyli ziemniaki, jedli mało i nieregularnie. Marii najbardziej brakowało cygaretek. Przed wojną paliła damskie waniliowe papierosy w długiej lufce, w powietrzu unosił się wtedy tajemniczy zapach wielkiego świata. Teraz miała ruską machorkę. W tajemnicy skręcała papierosy z gazetowego papieru. Pomagało na nerwy i była mniej głodna. Miała ostatnie dwie cygaretki, odłożone na ten moment, kiedy wreszcie skończy się wojna. Wtedy naleją sobie z Aaronem koniaku, ona zapali swoją cygaretkę i wreszcie poczuje się wolna. A potem zrobią przyjęcie. Będą jeść, pić, znowu jeść… Była wdzięczna Stefanii za przepis na zieloną zupę, jedli ją ze smakiem. Już zapomnieli o wspaniałościach, które potrafiła przygotować Ryfka, przygarnięta przez nich sierota. Kuchnia Ryfki była znana w okolicy, a teraz Ryfka pomagała siekać lebiodę, żeby w ogóle było co do garnka włożyć. Opowiadała przy tym rozmarzonym głosem, co przygotują na uroczystą powojenną kolację.
Szlechterowie na początku liczyli dni, potem tygodnie, spekulowali o końcu wojny. Uważali, że to nie potrwa długo, ale sytuacja polityczna nie normowała się, nic nie było do końca jasne. Władza rosyjska nie była przeciwna Żydom, szczególnie tym bardziej wpływowym. Największy problem mieli Polacy. Szlechterowie starali się pomagać Stefanii, wciąż zlecali jej robienie skarpet, choć nie było na nie odbiorców.
Stefania doskonale o tym wiedziała. W końcu powiedziała Marii wprost:
– Proszę cię, nie dawaj mi więcej wełny, przecież wiem, że nie macie zbytu na skarpety. Jakoś muszę sobie sama radzić.
– Teraz nie mamy, ale jak się zrobi chłodniej, może znowu handel ruszy.
– Wątpię, ludzie oszczędzają, na czym mogą. Kto teraz dba o ciepło? Najważniejsze to mieć pełny brzuch, taki czas. Sami macie niewiele.
Maria nie przyznawała się przyjaciółce, że u nich też nielekko. Po zamianie waluty ze złotówek na ruble stracili właściwie całą gotówkę, która im została. Reszta, ulokowana w różnych bankach, była praktycznie nieosiągalna. A już zupełną katastrofą okazała się wiadomość przyniesiona pięknego czerwcowego poranka w zaklejonej kopercie z pieczęcią. Marii nie zdziwiło, że posłaniec wcisnął jej coś w rękę i kazał podpisać, nie zamieniwszy z nią ani słowa.
– Przekażę mężowi – powiedziała, ale strach ścisnął ją za gardło, miała złe przeczucia.
Aaron pracował w szwalni, prawie pustej, od dawna nie miał już pomocników. Ciągle coś przekładał, przesuwał, pruł, sam sobie wymyślał zajęcie, bo przeszkadzało mu poczucie bezużyteczności.
Maria weszła bez słowa i podała mu papier.
Aaron usiadł na jedynym krześle, które tu zostało. Zanim otworzył, poprosił:
– Maniu, daj papierosa.
W pierwszym odruchu chciała zaprotestować, że przecież ona nie pali. Ale pomyślała, że to zupełnie bez sensu. Mąż udawał, że nie widuje jej z papierosem, nie znaczy jednak, że stracił węch. Okropny zapach czuć było od niej z daleka.
– Zaraz przyniosę.
Wróciła po chwili z dwoma skrętami, mało zgrabnymi, skręconymi niewprawnie. Zapalili wspólnie i siedzieli w milczeniu. Kiedy wypalili prawie do końca, Szlechter zdusił niedopałek.
– No to pora na wyrok.
Otworzył kopertę i zaczął czytać.
Maria patrzyła mu w oczy i czekała, myślała tylko o tym, gdzie ich wysiedlą. Przypomniała jej się przedwojenna loteria w baranowickim parku. Grała orkiestra, jedli lody, dzieci miały w rękach balony. Wszyscy byli podekscytowani, kto wygra świniaka i zabierze go na sznurku do domu, narażając się na niewybredne żarty zazdrośników. Kto wygra rower a kto obejdzie się smakiem. Teraz też mieli loterię, kupony życia, które przyjdzie im dźwigać. Kołyma, Workuta, Sybir, kto wie, co dzisiaj przyniesie im los?
Po długiej chwili zapytała męża:
– Dokąd?
– Do ruskiego wojska.
Tego się nie spodziewała, wiadomość ją poraziła. Była gotowa jechać gdziekolwiek, ale razem. Nie mogą się rozstać, bo wydarzy się coś strasznego.
– Aaron, co zrobimy?
– Nie wiem, Maniu, nie wiem. Zostaw mnie samego.
Wyszła bez słowa.
Szlechter zaczął się gorączkowo zastanawiać, jedyne, co przychodziło mu do głowy, to wykupienie. Próbował przypomnieć sobie, czego jeszcze nie sprzedał, co leży zakopane w drewnianych skrzyniach w ogrodzie. Liczył na palcach pierścionki, bransoletki i złote zegarki. Szczególnie te ostatnie były łakomym kąskiem, a miał ich chyba cztery. Jeśli wykopie i da komu trzeba, może uda się wykupić. Nie mógł teraz zostawić rodziny.
Wypalił jeszcze jednego skręta, cuchnącego i mocnego. Skończył, wyrzucił niedopałek z obrzydzeniem i miał już w głowie plan. Najlepiej wykopać wszystko nocą, tak żeby nikt nie widział. Jeśli pojawi się patrol, zabiorą, co się da i nic z tego nie będzie, zostanie z niczym. Albo i zastrzelą na miejscu, że złoto kradzione. Żołnierze wymyślali powody na poczekaniu, niby że taka ichnia sprawiedliwość i wyrok ma uzasadnienie. A tak po prawdzie to nikt sowietów o nic nie pytał, z niczego nie rozliczał, czuli się bezkarni. Tak samo bali się ich Polacy, Żydzi jak i Ruscy. Postanowił, że wyjmie kilka rzeczy z zakopanej skrzyni, a jutro pojedzie do NKWD, weźmie jeszcze wódkę, żeby tak od razu nie wyciągać wszystkiego. Jak trochę łykną, to i humor będą mieli lepszy. Powie im, że choruje, nie nadaje się. Resztę zrobią złote zegarki. Taką miał nadzieję.
Maria nie mogła usnąć, czerwcowy księżyc świecił mocno. Wydawało się, że noc jest parna, ale kiedy otwierała okno, robiło się chłodno. Marzyła, by zapalić, myślała o cienkiej pachnącej cygaretce, ale nie mogła ruszyć tych dwóch ostatnich, schowanych na koniec wojny. Teraz musiał wystarczyć wojenny tytoń. Nie chciała smrodzić w pokoju, pomyślała, że może zapali z mężem. Po cichu zeszła na dół.
Wszyscy spali, w kuchni nie było nikogo. Aaron pewnie siedział w pracowni i rozmyślał, co dalej. Ciemnym korytarzem poszła do niego, ale tam też go nie zastała. Może pali w ogrodzie? A może siedzi tam sam, zatopiony w myślach? Otworzyła drzwi i wyszła na drewnianą werandą.
W głębi ogrodu zobaczyła męża. Rył w ziemi łopatą, widoczny w świetle księżyca. Maria domyśliła się, co robi. Podeszła do niego i podała mu skręconego papierosa.
– Myślisz że to dobra decyzja?
W półmroku kiwnął głową.
– Chyba nie mamy wyjścia.
– To wszystko, co mamy?
– Zostanie coś, ale niewiele. Gorzej już chyba nie będzie, to jest czas na decyzję. Jeśli chcesz, żeby to zostawić to muszę iść do wojska, jeśli mam zostać – oddajemy zegarki. Nie widzę innego rozwiązania. Mam nadzieję, że to już nie potrwa długo, jakoś przetrzymamy.
– Ten zegarek też oddasz?
Aaron popatrzył na najdroższy dla niego szwajcarski zegarek marki Doxa, miał wygrawerowaną datę ich ślubu i imiona, był prezentem od matki. Wręczyła mu go w dniu ślubu rano, mówiąc, że to niezawodny zegarek,a Aaron ma być taki jako mąż.
– Oddam wszystkie, byle tu zostać.
– A jeśli wezmą wszystko, a do wojska i tak pójdziesz?
– Muszę zaryzykować. Nie chce was tu zostawić samych, mały Niusiek i same baby. – Uśmiechnął się.
Ale Maria znała go dobrze, widziała niepewność i w jego oczach, i w uśmiechu.
– Oddaj, Aaron, zarobimy jeszcze po wojnie, dobry krawiec zawsze będzie miał pracę. Ludzie znowu śluby będą brali, futra nosili. Oddaj i zostań w domu – powiedziała i przytuliła się do niego.
Wiedział, że taką podejmie decyzję i był jej za to wdzięczny.
– Została jeszcze gotówka w bankach. Teraz nie ma szansy, żeby dostać pieniądze, zresztą i tak są niewiele warte. Mam jeszcze kilka dolarów, ale nawet Ruskim nie pokażę, bo za to mogą zabić. Samogon i zegarki więcej dla nich znaczą. Po wojnie wypłacimy procenty i zaczniemy od nowa.
– Damy radę, Aaron, żeby tylko nie głodować, reszta nie ma znaczenia. Ryfka ma warzywa w ogrodzie, jakoś przeżyjemy. Gotlieb obiecał trochę mąki załatwić, może się uda. Trzeba będzie dobrze schować. Chciałam dać trochę Stefanii, ale w tej sytuacji każdy musi sam się o siebie martwić, taki czas. Jak mogliśmy, to pomagaliśmy, teraz nie możemy.
Przytaknął, wsadził do kieszeni zawiniątka z zegarkami i powiedział:
– Chodź spać, pojadę jutro do Baranowicz, mam nadzieję, że załatwię, co trzeba.
Rozdział II
Z pamiętnika Janki
Mama pokazała mi swój pamiętnik. Zapisywała w nim wszystko, co było dla niej ważne: przepisy, wspomnienia, zabawne rodzinne historie. Nie chciała dać mi przeczytać całości, powiedziała, że na to przyjdzie pora. Ukrywa go gdzieś starannie, boi się, że jej zabiorą. Nie martwi się o rodzinne sekrety, boi się, że go zwyczajnie spalą, zrobią z niego skręty i wszystkie jej historie dosłownie pójdą z dymem. Kiedy spytałam, co tam jest tak ważnego, że trzeba chować, mama odpowiedziała:
– Wspomnienia. Kiedyś, jak to się skończy, będziecie mogli poczytać, że było pięknie. I znowu może być. Mam nadzieję, że nikt nie zabije waszej duszy, dzięki wspomnieniom od nowa będziecie budować przyszłość. Niedługo wszystko się skończy, wtedy wam dam.
Myślałam sobie, że chyba nie tylko o to chodzi. Mam wrażenie, że mama ma jakieś sekrety, a przecież nie jestem dzieckiem. Mam już męża! To śmieszne dla mnie nawet jak piszę – mężatka. Zamężne kobiety u nas na wsi obcinają warkocz, zakładają chustki i bawią dzieci. Ja mam męża tylko na papierze, bo tak teraz bezpieczniej. Stach mieszka w warsztacie taty, nawet niewiele czasu spędzamy razem, on chyba woli rozmowy z mamą. Może mają więcej wspólnych tematów? W końcu Stach jest sporo ode mnie starszy, całe dwadzieścia lat, dla niego jestem smarkulą. Zgodził się na ten ślub, bo mówił, że tak może nas chronić. Jestem mu wdzięczna i lubię go, ale wcale nie czuję się mężatką. Po wojnie to wszystko wyjaśnimy.
Zaczęłam pisać moje notatki, naśladując mamę, miała dobry pomysł. Lżej mi, jak sobie popiszę, a nie muszę za wiele mówić. Może pokażę mamie, kiedy już da mi ten swój? Chociaż jakieś sekrety powinnam zostawić tylko dla siebie. Wszyscy myślą, że ta wojna niedługo minie, ale czuję, że to nieprawda. Dużo jeszcze przed nami. Mam ten dar od babki, ona też widziała i czuła to, co dla zwykłych ludzi niedostępne. Bali się jej we wsi, ale chętnie przychodzili zamawiać choroby i pytać o zmarłych. Też to potrafię, dużo słabiej niż kiedyś, ale wciąż.
Jak byłam mała i mówiłam o tym mamie, to złościła się i na babcię, i na mnie. Babcia mi powiedziała, żeby ten dar ukryć, nic nikomu nie mówić. Miałam trzymać wszystko w swojej głowie, i to, co czuję, i to, co widzę, tak było lepiej. Mama myślała, że wszystko minęło i nie złościła się, a ja mogłam spokojnie się zastanawiać, czy można zatrzymać to, co przed nami.
Wyszłam za mąż, żeby uchronić się przed Ruskim. Przychodził tu, pił, jadł i patrzył na mnie. Miał takie straszne oczy… Opowiadał o matce, o rodzeństwie, ale czułam, że nie ma w nim dobra, był w środku jakby pusty. Swoją matkę bił i nie szanował, mnie też by skrzywdził. Mówił, że popa umówi i siłą mnie poślubi, będę ruską żoną i to dla mnie wielkie szczęście. Nie chciałam takiego miodu, jak to u nas na wsi mówią, chciałam męża wybrać sama. Posłuchałam mamy i Władka, zrobiłam, co radzili. Wzięliśmy szybki ślub ze Stachem, u Hanki było przyjęcie. Nawet prezent ślubny dostałam; mąż kupił mi Tećkę. Pomysł był dobry, ale niedługo krowa u nas była, zabrali ją zaraz do kołchozu. Myślałam, że ślub to dobre rozwiązanie, nie miałam złych przeczuć. Ruski czuł się zawiedziony i oszukany. Ukarał, ale nie mnie. Wierkę.
Rodzice ze dwa dni jej szukali, nie wiedzieli, co się stało. W końcu znaleźli moją przyjaciółkę pod lasem, okrwawioną i zimną. Broniła się, więc poderżnęli jej gardło. We wsi mówili, że to jacyś ruscy żołnierze Wierkę sponiewierali, ale ja wiedziałam. Dokładnie wiedziałam kto. Pochowali ją na tutejszym cmentarzu, Wowa nawet na pogrzebie był. Stał koło brata Wierki i patrzył na jej rodziców, jakby nie on był winny. Kiedy spojrzałam mu w oczy, wiedziałam o czym myśli: „To twoja wina, za to ją ukarałem, że mnie nie chciałaś”.
Wtedy po raz pierwszy wzięłam za rękę Stacha i popatrzyłam Wowie w oczy. Chciałam, żeby widział, jak bardzo nim gardzę. Boję się, ale gardzę. Patrzyłam, jak poklepuje Gienę po plecach, potem razem idą do Fiodorów na wódkę, żeby powspominać Wierę. Z mordercą wznosili toasty, żeby Wierka trafiła do raju. Oleg z rozpaczy zaraz po pogrzebie zgłosił się do armii. Nie pomogło szlochanie Olegowej matki ani jej prośby. Przyszedł się pożegnać, powiedział, że już mu wszystko jedno. Kochał Wieroczkę i nie chciał bez niej żyć. Żegnałam go serdecznie, czułam że już się nie spotkamy. Poszedł szukać śmierci i ją znalazł. Niedługo potem opustoszał dom Fiodorów. Nikomu nie powiedzieli, gdzie jadą, z nikim się nie żegnali. Zniknęli. Mama Olega mówiła, że mieli jakąś rodzinę w Rosji, może tam pojechali? Ale nikt tego nie wiedział na pewno.
Płakać zaczęłam dopiero u Hanki, po pogrzebie. Powiedziałam, co myślę, że to przeze mnie.
Uspokajała mnie.
– Janka, wojna przez ciebie? Całe zło przez ciebie? Skrzywdził ją, bo jest zły, na ciebie zrzuca odpowiedzialność, a on ma czyste sumienie. Nie wierz w to, Jania. To morderca. Schodź mu z drogi, proszę cię. Niedługo się to skończy, wtedy może powiesz Fiodorom. Albo i nie. Po co im ta wiedza?
– Nie powiem nikomu, Haniu. Ale tobie coś powiem, czuję, że to się szybko nie skończy. Jeszcze dużo złego się zadzieje, boję się.
– Codziennie złe się dzieje, mam nadzieję, że się mylisz. Może być gorzej niż teraz? Ryfka mówi, że już prawie nie ma zapasów, nie ma jak zarobić, nikt nie kupuje skarpet ani chustek, ludzie chcą mąki i kaszy, a tego brakuje.
Popatrzyłam wtedy na nią i zastanawiałam się, czy powiedzieć jej, co przeczuwam? Czy powiedzieć to, co mówił mi Władek?
Brat ukrywa się w lesie, dołączył do partyzantów. Gdzie śpią, co robią – nie wiem. Pierwszy raz spotkałam go w lesie, w ziemiance Stacha. Byłam przerażona. Kiedy poszliśmy po kartofle, pochyliłam się nad workiem i zobaczyłam, jak unosi się klapa i ukazały się czyjeś nogi w wysokich butach. Chciałam ugryźć tę nogę, nie miałam nic innego, żeby się bronić. Stach zasłonił mnie i złapał butelkę z bimbrem, nic więcej nie zdążył zrobić.
Zobaczyłam Władka. Miałam ochotę przyłożyć mu z całych sił, wystraszył mnie. Nie zdążyłam, podniósł mnie do góry i przytulił.
– Jania, jak tam? Julek i mama zdrowi?
– Władziu, jak nas znalazłeś? Wystraszyłeś mnie. – Trzęsły mi się ręce, kilka kartofli potoczyło się po ziemi.
Stach pokiwał głową.
– Wiedziałem, że znasz to miejsce, ale wystraszyłeś i mnie. Nie spodziewałem się. Następnym razem śpiewaj coś albo zagwiżdż.
– Będę pamiętał. – Władek się uśmiechnął i powiedział mi to, co sama wiedziałam. – Spotkałem kiedyś Stacha w lesie, mówił, że trzymacie tu zapasy, wiedziałem, że i ciebie tu spotkam. Dobrze, że macie jeszcze jedzenie, oszczędzajcie, bo to się szybko nie skończy. Kto wie, czy Niemiec aż tu nie przyjdzie? Szlechter powinien wyjechać, póki może. Wszędzie Żydów prześladują to i tu zaczną, to kwestia czasu. A matce nic nie mów, po co ma się martwić.
Kiwnęłam głową.
– Znasz ją, ciągle się martwi.
– Matki tak mają, nie mów nic o mnie. Jakby przyszli i pytali, od razu powie im, co wie, żeby Julka chronić. Tobie mogę zaufać.
– No nie wiem…
– Ale ja wiem – odpowiedział. – Ty jesteś silna, Janka. Jak coś do jedzenia zorganizuję, to wam tu zostawię.
– A co powiem matce, że gdzie niby jedzenie rozdają?
– Irena ci przysłała przez kogoś, w szpitalu mają więcej, to się dzieli.
– A co u niej, Władziu?
– Zdrowa, pracuje. Nie widziałem się z nią, wysyłam jej tylko wiadomości. Nie chce do was przychodzić, żeby czegoś nie przywlec. Mówią, że ludzie na tyfus zaczynają chorować, w ochronce coraz więcej przypadków.
– Od czego?
– Zaraza ze wschodu, mówią, że z brudu, a może z głodu? Wszy roznoszą.
– Ludzie od tego umierają?
– Zazwyczaj tak, najpierw wielka gorączka, a potem ból brzucha, słabość i śmierć. Szczepionka podobno jest, ale skąd teraz wziąć? Profesor we Lwowie bada tę chorobę i umie leczyć, nic więcej nie wiem. Irena na szczęście zdrowa.
Stach zapytał Władka:
– A skąd macie jedzenie? Teraz nic nie można dostać.
– Od ludzi.
– Od ludzi ze wsi? Dają wam? – spytałam zdziwiona. – Skąd tyle mają?
– Bierzemy – odpowiedział cicho, schylając głowę.
– Ale jak bierzecie? Kradniecie?
– To nie tak, Janka. Bronimy ich, żeby im chałupy z dymem nie puścili, żeby się nawzajem na wsiach nie mordowali. Coś musimy jeść.
– To czym się od Ruskich różnicie? Oni też porządku pilnują, tak mówią, kradną, co się da. Ludzie chowają jedzenie przed nimi i przed wami.
– To nieprawda, bierzemy trochę, żeby mieć co jeść, nie zabieramy im wszystkiego. Ktoś musi was bronić.
– Może ci ludzie nie chcą obrony, tylko chcą nakarmić dzieci.
– Może i chcą, wojna rządzi się swoimi prawami. My uważamy, że robimy słusznie, nie muszę ci się tłumaczyć.
– Nie musisz, Władziu, idź do Irenki, zabierz jej leki, które ma dla dzieci z ochronki i powiedz, że nie musi tego rozumieć, taka jest potrzeba.
– Myślisz, że się nie dzieli z nami? Ona rozumie sytuację.
Janka popatrzyła uważnie na brata.
– Nie zostawiaj nam tego kradzionego jedzenia, poradzimy sobie.
– Dasz komuś, kto potrzebuje, jak nie chcesz. Stachu, bimbru dasz?
Stach podał mu cztery butelki owinięte szmatami.
Władek delikatnie ustawił je w plecaku.
– Nie martw się, Jania, to nie do picia. Dwie dam do szpitala, dwie na wymianę. Można pistolet za to dostać albo coś do jedzenia. Tak, wiem, od wroga, nie musisz nic mówić. Ale jak będzie trzeba, to użyjemy przeciwko nim. Do zobaczenia.
Włożył plecak, wspiął się po małej drabinie i zamknął za sobą klapę.
– Myślisz, że ma rację? – spytałam Stacha, byłam ciekawa jego zdania.
– Myślę, że ma, zostaliśmy tu sami na Kresach. Jakby się coś działo, to chociaż na leśnych można liczyć. Muszą jeść.
– No muszą.
Co miałam powiedzieć? Od tej pory jak do ziemianki chodziłam, to rozglądałam się na wszystkie strony, naszym też przestałam wierzyć. Nie chciałam, żeby mi ktoś te resztki kartofli czy kapusty zabrał, bo zaczęłabym ich nienawidzić. A komuś musiałam wierzyć. Nie mogłam wrócić do domu z niczym, popatrzyć na głodnego Julka i pokręcić przecząco głową. Jak miałam mu powiedzieć, że nic nie ma? Nawet jakbym musiała za te kartofle zabić, to chyba bym to zrobiła. Myślałam sobie, że mogli jak my narwać sobie jakiegoś zielska na zupę albo na zająca zapolować. Najłatwiej zabrać ludziom. Nie wiedziałam, kto ma rację, myślę, że Władek też nie wiedział.
Władkowi się dziwiłam, że poszedł do lasu. Jedni, jak pan Szlechter, nie chcieli żadnego wojska, inni szli tam na ochotnika. Hanka mówiła mi w tajemnicy, że pan Szlechter miał pochowane zegarki, wykopał to wszystko i zaniósł Ruskim, żeby się wykupić. Udało mu się. Żona była szczęśliwa, nie zależało jej na tych rzeczach, chciała mieć męża obok siebie. Czuję, że źle zrobili. Przyjdzie jeszcze gorsze i te pieniądze będą im potrzebne. Nie powiedziałam Hani, niech się cieszą, że ojciec jest w domu.
Matka chciała sprzedać jedną ze złotych „świnek”, które miałyśmy pochowane w butach. Czasy takie przyszły, że i buty chowałyśmy. Nie wiadomo było, czy nam który z nóg nie zedrze. Rozmiar był za mały na sołdata, ale mógł jakiejś Ruskiej oddać. Tam był cały nasz majątek. Chowałyśmy te buty w skrytce pod podłogą. Jakby przyszli na przeszukanie, nie powinni znaleźć. A jakby chcieli nas wywieźć, zdążymy włożyć buty. Stach trochę je zniszczył, żeby porządna robota taty nie rzucała się w oczy. Takie buty zabraliby od razu. Trochę wykrzywione i zdarte były idealne; wciąż solidne i ciepłe, a już nie takie ładne.
Mama tak się martwiła, że czasami spała w tych butach. A potem w nocy budziła się, że w razie rewizji pieniądze znajdą, wstawała i je chowała. Miotała się tak po kilka razy w ciągu jednej nocy. Potem zaczęłam jej zioła na spanie parzyć i było trochę lepiej. Mama bardzo się postarzała. Jeszcze nie dawno to była piękna, wysoka kobieta. Miała długie wypielęgnowane włosy. Dbała o nie, myła jajkami, jakimiś szamponami od ciotki Kazi, płukała w ziołach. Teraz wisiały przerzedzone siwe kępki, mama zgarbiła się i poszarzała. W krótkim czasie przybyło jej sporo lat. Nie umiała podjąć żadnej decyzji, szarpała się i rozpaczała. Starałam się ją wspierać, ale to nie było łatwe. Sama niedawno byłam beztroską uczennicą i potrzebowałam, żeby i mnie ktoś wspierał. Nie chciałam chodzić do kołchozu ani martwić się o kolejną porcję pokrzyw. Zabrali moje dzieciństwo bezpowrotnie. To samo zrobili z Julkiem.
Tych „świnek” sprzedać nie pozwoliłam. Za duże ryzyko. Niech sobie leżą schowane w obcasach.
Ciąg dalszy w wersji pełnej