Ciuciubabka - Paulina Ziarko - ebook + książka

Ciuciubabka ebook

Ziarko Paulina

4,3

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Ciuciubabka drogę zna,

Choć zakryte oczy ma...

Flora Jutraj jest potomkiem potężnej medium z wpływowej rodziny, która od wieków para się biznesem związanym ze sferą zaświatów. Po śmierci babki to na nią spadają obowiązki pośrednika między światami, przed którymi ucieka prawie całe życie. Po burzliwych latach i próbach zmiany swojego przeznaczenia w końcu osiada w Międzysłowiu – spokojnym miasteczku, w którym po pewnym czasie zaczyna czuć się jak w domu...

...aż do czasu spotkania jednej z ofiar tragicznej zagadki.

Poznaje także Arkadiusza Sepię, który po śmierci żony samotnie wychowuje sześcioletniego syna. Od lat poszukuje odpowiedzi na swoje – podobno absurdalne – pytania. W końcu los się do niego uśmiecha i stawia na jego drodze osobę, która – być może – będzie mogła mu pomóc.

Wszystko byłoby dobrze, gdyby nie ONI. Stracili kolejną ofiarę i nie spoczną, dopóki nie zdobędą z powrotem kompletu...

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 307

Oceny
4,3 (20 ocen)
12
4
3
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
luizapanczyk

Nie oderwiesz się od lektury

Wciągająca i niezwykle ciekawa. Zakończenie genialne!
00
Veronica41pl

Nie oderwiesz się od lektury

Mroczna, tajemnicza i wciagajaca historia. Flora jest dziewczyna, ktora widzi zmarlych. Jest medium tak jak jej babka. Flora nie chce jednak tego dziedzictwa i stara sie zyc normalnie. Ale widzenie zmarlej dziewczynki z przepaska na oczach, slowa rymowanki, niepokojace i przerazajace oraz odkrycie, ze w okolicy ktos porywa dzieci sprawia, ze Flora chce odkryc parawde. Prawde przerazajca, ktora zaskoczy nie jedno z was. Polecam i czekam na kolejne spotkanie z Flora.
00
ewakurz

Nie oderwiesz się od lektury

pomysł na książkę jak i fabuła bardzo fajna. człowiek wkręca sie od pierwszej do ostatniej strony. Tylko te ucięte zakonczenie w środku akcji. teraz trzeba czekać na drugą część aby znać zakończenie całej historii. w filmie to jakoś gra ale w książce to kiepski efekt
00
llonaEm

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna historia. Pokochałam Florę i mam nadzieję, że za jakiś czas pojawi się kontynuacja 🙂
00

Popularność




Re­dak­cja: Alek­san­dra Ju­rysz­czak
Ko­rekta: Magda Gonta-Bier­nat
Pro­jekt okładki: To­masz Bier­nat
Skład: Ma­rek Jad­czak
Co­py­ri­ght by Pau­lina Ziarko 2024
Co­py­ri­ght for the Po­lish Edi­tion by Wy­daw­nic­two Nocą, War­szawa 2024
ISBN 978-83-68037-31-9
WY­DAW­NIC­TWO NOCĄ ul. Fi­li­piny Pła­sko­wic­kiej 46/89 02-778 War­szawa NIP: 9512496374www.wy­daw­nic­two­noca.pl e-mail: kon­takt@wy­daw­nic­two­noca.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Pro­log

Chmura dymu z ta­nich pa­pie­ro­sów oto­czyła głowę mło­dego męż­czy­zny, który za­kasz­lał, pró­bu­jąc roz­go­nić ją ręką. W mię­dzy­cza­sie osoba, z winy któ­rej ta chmura po­wstała, odło­żyła nie­do­pa­łek do mi­ski po kra­ker­sach. Po chwili za­sta­no­wie­nia wzięła do ust ka­wa­łek sło­nej prze­ką­ski, który spadł jej na ko­szulę nocną. Młody męż­czy­zna nie chciał tego ko­men­to­wać, więc od­chrząk­nął po raz ko­lejny i de­li­kat­nie po­na­glił star­szą ko­bietę, by od­po­wie­działa na jego wcze­śniej za­dane py­ta­nie.

– Je­steś bar­dzo nie­uprzejmy – rze­kła ochry­płym gło­sem, po czym za­kasz­lała od dymu, który sama po­now­nie wy­two­rzyła. Wy­glą­dało na to, że za­pa­liła po raz pierw­szy po dłuż­szej prze­rwie i nie do końca od­po­wia­dał jej smak pa­pie­rosa, co rów­nież można było stwier­dzić po jej nie­za­do­wo­lo­nej mi­nie. – Na­cho-dzisz bez­bronną star­szą pa­nią w środku nocy – do­dała.

– Mi­nęła dwu­dzie­sta, sza­nowna pani – bro­nił się mło­dzie­niec.

Ko­bieta zdu­miona zer­k­nęła na ze­ga­rek. Są­dziła, że jest dużo póź­niej.

– No cóż, wiek zo­bo­wią­zuje do wcze­śniej­szych drze­mek. – Za­mil­kła, a na­stęp­nie przyj­rzała się nie­cier­pli­wemu go­ściowi. – To nie to, że nie chcę ci nic po­wie­dzieć, chłop­cze. Po pro­stu to bę­dzie długa, na­prawdę długa opo­wieść.

– Nie szko­dzi. Naj­waż­niej­sze, żeby po­mo­gła w mo­ich po­szu­ki­wa­niach. – Chło­pak się wzdry­gnął, gdy ko­bieta wy­buch­nęła śmie­chem.

– Po­szu­ki­wa­nia... Sporo osób przy­cho­dzi do mnie w tej spra­wie. Nie za­po­mnę ta­kiej jed­nej, która go­ściła u mnie czę­sto, na­wet za czę­sto. Było to... z czter­dzie­ści lat temu. Ga­dała i ga­dała... Cza­sem mia­łam jej dość, ale cóż mo­głam zro­bić. Taka moja ro­bota. – Przy­su­nęła się bli­żej swo­jego go­ścia, za­cią­gnęła się pa­pie­ro­sem i dmuch­nęła dy­mem w złotą po­piel­nicę w kształ­cie pier­ście­nia, za­wie­szoną obok sto­lika, przy któ­rym sie­działa.

Ruch po­wie­trza spo­wo­do­wał de­li­katny brzdęk po­piel­nicy.

Ko­bieta otwo­rzyła księgę le­żącą po jej pra­wej stro­nie, jakby miała za­miar za­cząć za­pi­sy­wać jej karty.

– Gdy ktoś ma wo­bec cie­bie pewne ocze­ki­wa­nia, w końcu za­czy­nasz wie­rzyć, że musi mieć ra­cję... – do­dała.

Roz­dział 1

Po­łu­dniowo-wschod­nia Pol­ska, rok 1996, Mię­dzy­słów

Gdy ktoś ma wo­bec cie­bie pewne ocze­ki­wa­nia, w końcu za­czy­nasz wie­rzyć, że musi mieć ra­cję. Po­woli wie­rzysz w ko­goś, kim nie je­steś. Mó­wią, iż każdy ma swoje prze­zna­cze­nie, a ja wów­czas do­daję, że tro­chę lep­sze lub znacz­nie gor­sze.

Mię­dzy­słów był mie­ściną nie­wielką i nie­zbyt znaną. W za­sa­dzie to mia­steczko po­wstało z przy­padku, gdy twórca są­sied­niej wsi prze­kro­czył wy­ma­gany te­ren i ja­koś tę „nad­wyżkę” trzeba było za­go­spo­da­ro­wać. Naj­pierw wieś, a po­tem pełne ży­cia mia­sto, któ­rym jest do dzi­siaj. Z cza­sem za­częto tu pro­du­ko­wać bar­dzo do­brą kawę, ale lata tej świet­no­ści dawno już prze­mi­nęły. A szkoda, bo z cze­goś by­śmy przy­naj­mniej za­sły­nęli.

Gdy po­pi­ja­łam swoją ni­sko­pro­cen­tową „kawę”, za­cze­pił mnie męż­czy­zna w śred­nim wieku odziany w długi kre­mowy płaszcz.

– Nie za wcze­śnie na ta­kie kop­niaki? – za­żar­to­wał, wdy­cha­jąc za­pach do­cho­dzący z mo­jego kubka ter­micz­nego.

– Skoń­czyła mi się kawa – uspra­wie­dli­wi­łam się.

Wy­pi­łam ko­lejny, nieco więk­szy łyk drinka. Ra­fał Bu­rak był kie­dyś moim klien­tem, ale wkrótce za­mie­ni­li­śmy się ro­lami i te­raz ja czę­ściej ko­rzy­sta­łam z jego usług. Bu­rak nie cie­szył się do­brą opi­nią wśród swo­ich ko­le­gów dzien­ni­ka­rzy, ale za to miał wy­soką ocenę u mnie. Był rzad­kim ty­pem czło­wieka uczci­wego i – co naj­waż­niej­sze – nie miał nic prze­ciwko temu, czym się zaj­mo­wa­łam poza co­dzienną pracą.

– Masz to, o co pro­si­łam?

Ra­fał wy­cią­gnął zdję­cia z kie­szeni płasz­cza. Jedno przed­sta­wiało bal­kon, dru­gie ścianę ap­teki, inne jedną z ulic, ale każde z nich łą­czyło to samo.

– To na pewno Hra­bina? – za­py­ta­łam, po­ka­zu­jąc pal­cem na cze­ko­la­do­wego kota bry­tyj­skiego. – Do­brze wiesz, że to już trze­cie po­dej­ście i jak dzi­siaj nie znaj­dziemy tego cho­ler­nego pchla­rza, to we­zwę de­mony, żeby zro­biły to za mnie.

– Wy­śmiał­bym cię, gdy­bym cię nie znał – rzu­cił Bu­rak i po­dał mi na­zwę ulicy, na któ­rej zo­stały wy­ko­nane zdję­cia. – No, mu­szę wra­cać. Uwiel­biam być twoim chłop­cem na po­syłki, ale praw­dziwa praca nie hańbi.

Od­pro­wa­dzi­łam dzien­ni­ka­rza wzro­kiem, ale w pew­nym mo­men­cie za­trzy­ma­łam go na męż­czyź­nie, któ­rego mi­nął Ra­fał.

Był nieco przy­gar­biony i po­łowę ciała miał roz­oraną, jak gdyby tylko w tym miej­scu prze­je­chała po nim ko­siarka. Krew ska­py­wała na zie­mię, ale prze­cho­dzący obok niego lu­dzie zda­wali się tego nie za­uwa­żać. Do­koń­czy­łam swo­jego drinka, po czym ru­szy­łam tym sa­mym chod­ni­kiem w stronę ulicy Ko­pyt­nej.

Na świe­cie spo­ty­kamy wiele ku­rio­zal­no­ści, ale nic nie bę­dzie dziw­niej­sze od przy­na­leż­no­ści za­świa­tów, czyli pro­ściej mó­wiąc: du­chów. Nie są to jed­nak przy­ja­zne du­szyczki po­kroju Kac­pra czy szla­mo­wa­tych by­tów z Po­grom­ców du­chów. Te praw­dziwe cza­sem trudno od­róż­nić od ży­ją­cych. Mimo że nie za­wsze mają ochotę uka­zać się zwy­kłemu śmier­tel­ni­kowi, ist­nieją lu­dzie, któ­rzy wi­dzą je nie­za­leż­nie od ich na­stroju.

Na­leżę do tych nie­szczę­śni­ków.

Za­trzy­ma­łam się przed do­mem, który był na jed­nym ze zdjęć. Obej­rza­łam bal­kon z każ­dej strony, ale po Hra­bi­nie nie było śladu. Na­gle zo­ba­czy­łam pu­chaty, brą­zowy ogon nik­nący w oknie na dru­gim pię­trze. Bez za­sta­no­wie­nia ru­szy­łam przed sie­bie, ale po chwili się za­wa­ha­łam i sta­nę­łam przed drzwiami wej­ścio­wymi do ob­cego mi domu. Po­wstrzy­ma­łam się przed za­dzwo­nie­niem po Ra­fała.

Nie lu­bi­łam na kimś po­le­gać, za­wsze czu­łam się sa­mo­wy­star­czalna. Nie zli­czę, ile razy w dzie­ciń­stwie zo­sta­wi­łam gdzieś swoją part­nerkę tre­nin­gową, za­po­mi­na­jąc o jej ist­nie­niu, pod­czas gdy sama po­tra­fi­łam ukoń­czyć dane za­da­nie. Je­śli cho­dziło o co­dzienną in­te­rak­cję mię­dzy­ludzką, mu­sia­łam nie­stety pro­sić Ra­fała o po­moc, po­nie­waż pra­wie każda próba roz­mowy, jaką po­dej­mo­wa­łam z ob­cymi ludźmi, koń­czyła się wy­mio­tami. Raz na­wet sub­tel­nie rzy­gnę­łam do do­niczki, gdy wy­cho­dzi­łam z urzędu.

Za­pu­ka­łam do drzwi, by mieć z głowy tę ko­cią aferę. Za­ci­snę­łam od razu zęby, sta­ra­jąc się nie my­śleć o pod­cho­dzą­cym mi do gar­dła żo­łądku.

– Dzień do­bry – pi­snę­łam.

– Dzień do­bry – od­po­wie­działa nie­pew­nie ko­bieta z cho­chlą w dłoni. – W czym mogę po­móc?

– Ja... Ja ko­goś szu­kam. A do­kład­niej cze­goś. Mogę wejść?

Ko­bieta wy­da­wała się bar­dziej prze­stra­szona niż ja. Wpu­ściła mnie jed­nak do środka, za­pewne uzna­jąc mnie za bez­domną, która pra­gnie cie­płego po­siłku, bo po chwili przy­nio­sła mi mi­skę ro­sołu. Pie­nię­dzy ge­ne­ral­nie mi nie bra­ko­wało, ale jak ktoś czę­stuje dar­mową, pyszną zupą, to grzech po­gar­dzić.

– Mamo, ona mnie bije! – roz­legł się na­gle głos, kiedy ze scho­dów zbie­gła dziew­czynka, a po niej na­stępna, bar­dzo do niej po­dobna.

– Nie­prawda! Skar­ży­pyta!

– To nie­prawda czy skar­ży­pyta? – za­py­tała z uśmie­chem matka. Zła­pała swoje córki za ra­miona i wska­zała na mnie głową. – Mamy go­ścia. Za­cho­wuj­cie się.

Wy­star­czyło jedno spoj­rze­nie bliź­nia­czek w moim kie­runku, żeby za­nie­mó­wiły, choć nie wie­dzia­łam, czy to z cie­ka­wo­ści, czy z prze­ra­że­nia. Po chwili pod­bie­gły do mnie, za­in­try­go­wane.

– Mamo, mamo! Ta pani ma jedno nie­bie­skie i jedno zie­lone oko! – krzyk­nęła jedna z nich.

– Nie­któ­rzy tak mają, rybko. To się na­zywa he­te­ro­chro­mia.

– Mamo, mamo, a dla­czego ta pani ma brudną bu­zię?

– Ona nie jest brudna, ko­cha­nie, to piegi. Są bar­dzo uro­cze.

– Uro­cze to ma pani dzieci – wy­ce­dzi­łam przez zęby, od­sta­wi­łam pu­stą mi­skę na pa­ra­pet i kuc­nę­łam przed ma­lu­chami. – Szu­kam ta­kiego gru­bego, cze­ko­la­do­wego kotka. Na­zywa się Hra­bina, ma to też na­pi­sane na ob­roży. Na pewno wie­cie, o czym mó­wię, prawda?

Dziew­czynki spoj­rzały po so­bie, po­krę­ciły gło­wami i ucie­kły na górę, dość gło­śno szep­cząc mię­dzy sobą, że mu­szą ukryć kota. Wy­pro­sto­wa­łam się, a ich matka uśmiech­nęła się do mnie prze­pra­sza­jąco.

– Przy­szedł wczo­raj wie­czo­rem. Nie wie­dzia­łam, że do ko­goś na­leży.

– Ro­zu­miem, ła­two się po­my­lić. Ob­roże z imie­niem i ad­re­sem mają wszyst­kie bez­domne koty – po­wie­dzia­łam z sar­ka­zmem, ale ona na­wet nie za­re­ago­wała, co mnie po­iry­to­wało.

Na­gle po­czu­łam ciarki na ple­cach, po czym su­peł na moim żo­łądku się za­ci­snął i na­de­szły zna­jome mdło­ści. Otruła mnie! – było moją pierw­szą głu­pią my­ślą, choć z dru­giej strony nie­ko­niecz­nie bez­pod­stawną. Mo­gła chcieć za­tu­szo­wać kra­dzież kota. Ale wtem znowu go zo­ba­czy­łam.

Stał tuż obok wła­ści­cielki domu zmy­wa­ją­cej na­czy­nia. Wy­soki i za­krwa­wiony. Cia­łem był zwró­cony ku mnie, lecz głowę miał prze­chy­loną w bok i wpa­try­wał się w matkę bliź­nia­czek.

– Twoja żona? – za­py­ta­łam.

Obie głowy ob­ró­ciły się w moją stronę, z czego tylko jedna od­po­wie­działa:

– Słu­cham?

– Nic, nic.

Na­wet je­śli duch się zo­rien­to­wał, że go wi­dzia­łam, nie mia­łam moż­li­wo­ści uzy­skać od niego szcze­gó­łów. Wła­śnie taki był ze mną pro­blem: wi­dzia­łam je, jed­nak ich nie sły­sza­łam. Ale mimo że nie mo­głam usły­szeć, co mó­wił, wciąż mógł mi po­ka­zać – bo kto nie lubi ka­lam­bu­rów z tru­pami?

– Pani mąż w pracy?

– Nie ro­zu­miem pani py­tań. – Ko­bieta się zde­ner­wo­wała i gło­śno odło­żyła umyte ta­le­rze. – Ani po­wodu, dla któ­rego pani wciąż tu jest.

– Ge­ne­ral­nie to przy­szłam po kra­dzio­nego kota, ale za­in­te­re­so­wało mnie pani ży­cie. – Nie­któ­rzy po­wie­dzą, że je­stem gru­biań­ska i wścib­ska, a inni da­rują so­bie obe­lgi i od razu na­ślą na mnie po­li­cję. Przez ja­kiś czas uda­wało mi się unik­nąć kon­fron­ta­cji z nimi, ale coś mi się wy­daje, że dzi­siaj bę­dzie ina­czej. – Ktoś w tym domu umarł – do­da­łam.

Matka bliź­nia­czek mo­men­tal­nie zbla­dła, za­po­mi­na­jąc o zło­ści.

– Męż­czy­zna po trzy­dzie­stce, krót­kie włosy, oczy chyba brą­zowe, trudno zo­ba­czyć ko­lor pod pła­tami ode­rwa­nej skóry... – Uchy­li­łam się przed le­cącą pa­tel­nią, a na­stęp­nie opu­ści­łam dom, wi­dząc, że ko­bieta dzwoni po po­moc.

Za­nim jed­nak zdo­ła­łam uciec, wpa­dłam w siatkę dla zwie­rząt, która mu­siała być pre­zen­tem dla Hra­biny, aby nie ucie­kła przez bal­kon. To wy­star­czyło, żeby zła­pać mnie na „go­rą­cym uczynku”, bo gdy tylko wy­plą­ta­łam się z sieci, nad­je­chał ra­dio­wóz, który aku­rat pa­tro­lo­wał oko­licę.

– Zdaje się, że po­trze­buję tłu­ma­cza mo­ich re­la­cji z dru­gim świa­tem, a nie ad­wo­kata – po­ża­li­łam się Ra­fa­łowi przez te­le­fon kilka mi­nut póź­niej.

– Tyle razy ci mó­wi­łem, że­byś uwa­żała! I co? Chcą cię aresz­to­wać?

– Jesz­cze nie wiem, ten su­kin­syn cały czas spi­suje skargi tej ko­biety. Czy moje piegi wy­glą­dają jak brud?

– Flora, skup się!

Obej­rza­łam się, gdy do­strze­głam nad­cho­dzą­cego po­li­cjanta.

– Za­dzwo­nię póź­niej...

– Pani god­ność?

– Flora Ju­traj.

Po­ste­run­kowy spoj­rzał na mnie nie­mal z roz­ba­wie­niem. Wes­tchnę­łam.

– Nie, to nie jest żart i nie, nie mam sio­stry Fauny.

Kiedy prze­szedł do no­to­wa­nia, za­czę­łam się roz­glą­dać i wtedy za­uwa­ży­łam w bło­cie ślady bo­sych stóp pro­wa­dzące na tyły domu. Wy­ko­rzy­sta­łam chwi­lową nie­uwagę funk­cjo­na­riu­sza i uda­łam się do ogrodu.

Za­trzy­ma­łam się w po­ło­wie drogi, gdy zo­ba­czy­łam przed sobą ścieżkę zro­bioną z ogryz­ków, które za­raz zo­stały za­stą­pione przez peł­niej­sze, choć nieco zmal­tre­to­wane jabłka – zu­peł­nie jakby ktoś pró­bo­wał ro­ze­rwać je pal­cami. Gdy do­szłam do końca tej prze­dziw­nej dróżki, moim oczom uka­zał się świeży grób. Kuc­nę­łam i chcia­łam wziąć je­den z ogryz­ków, ale na­gle spod ziemi wy­strze­liła ręka i mi go za­brała.

Ra­zem z ode­bra­nym nie­do­je­dzo­nym owo­cem po­czu­łam, jakby to coś chwy­ciło opusz­kami pal­ców rów­nież moją świa­do­mość.

Na­stęp­nie przez moje ciało prze­biegł prąd i od­le­cia­łam w ciem­ność.

Roz­dział 2

Wie­dzia­łam, że to był sen, ale mimo to na­wet się nie po­ru­szy­łam. Sie­dzia­łam przez kilka se­kund w cał­ko­wi­tym bez­ru­chu, a dło­nie wo­kół mnie, wy­ra­sta­jące z ziemi jak trawa, były otwarte i go­towe, żeby coś zła­pać i uwię­zić. Na wieki.

Omio­tłam wzro­kiem oko­licę, upew­niw­szy się, że cały czas znaj­duję się w ogródku zło­dziejki kota. Czu­jąc pod sobą ruch, po­spiesz­nie wsta­łam i cof­nę­łam się, klu­cząc mię­dzy dłońmi i uni­ka­jąc tym sa­mym po­chwy­ce­nia przez ko­lejne, które wy­ro­sły w miej­scu, w któ­rym przed chwilą sie­dzia­łam. Unio­słam wzrok. Niebo było sza­rawe, za­po­wia­da­jące deszcz. On jed­nak nie spad­nie. Taką po­godę mia­łam za­wsze w tych „snach”, co mu­siało od­zwier­cie­dlać mój wro­dzony pe­sy­mizm. Wie­dzia­łam, jak się tu za­cho­wać, a ra­czej czego na pewno nie ro­bić. Te mary były je­dy­nym do­wo­dem na to, że pły­nęła we mnie krew me­dium.

Głów­nym za­da­niem me­dium jest po­ro­zu­mie­wa­nie się z za­świa­tami. Naj­czę­ściej na­stę­puje to po­przez wy­słu­chi­wa­nie ich próśb bądź uży­cze­nie swo­jego ciała, by dana du­sza sama prze­ka­zała swoje ży­cze­nie. Każde me­dium jest wraż­liwe na po­czy­na­nia dru­giego świata, a pro­fe­sja prze­cho­dzi z po­ko­le­nia na po­ko­le­nie i – co naj­waż­niej­sze i we­dług mnie naj­głup­sze – może być tylko jedno ak­tywne me­dium w ro­dzi­nie.

Ten nie­spo­ty­kany za­wód prze­ka­zuje się tuż przed śmier­cią ak­tu­al­nego me­dium. Ja otrzy­ma­łam swój ofi­cjalny ty­tuł sześć lat temu, tuż przed odej­ściem mo­jej babci, która była po­śred­niczką mię­dzy świa­tami przede mną. Do­piero co wcho­dzi­łam w do­ro­słość i wszy­scy za­pew­niali mnie, że mam jesz­cze czas zro­zu­mieć swoje po­wo­ła­nie. Czas jed­nak mi­jał, a u mnie je­dyną oznaką ro­dzin­nego sza­leń­stwa było Wi­dze­nie oraz te dziwne sny, które nie były pro­ro­cze, ani tym bar­dziej nie były ta­kim ob­ja­wem kon­taktu ze zmar­łymi, z ja­kim po­win­nam mieć do czy­nie­nia. Z cza­sem do­szedł mi „trupi” węch i zro­zu­mia­łam, że te sny są wspo­mnie­niami zmar­łych.

Wi­dze­nie nie było ni­czym szcze­gól­nym, wszy­scy w ro­dzi­nie me­dium mo­gli je mieć. Weźmy na przy­kład moją sio­strę, Różę, która do dziś ma mi za złe, że to ja zo­sta­łam wy­brana przez bab­cię, a nie ona, mimo że poza Wi­dze­niem nie ma wię­cej da­rów. Ja z ko­lei przy­znaję jej ra­cję, po­nie­waż rów­nież uwa­żam, że nie na­daję się do peł­nie­nia tej funk­cji.

Po­krą­ży­łam chwilę wo­kół grobu, przez który naj­wy­raź­niej zo­sta­łam wcią­gnięta do kosz­maru. Na pewno żadna ręka nie wy­strze­liła spod ziemi, to mu­siała być du­sza tego męż­czy­zny. Tylko dla­czego to zro­bił?

– Co ukry­wasz? – mruk­nę­łam. Kuc­nę­łam przy gro­bie i za­czę­łam roz­gar­niać zie­mię.

Była nie­przy­jem­nie zimna, lepka i wcho­dziła mi pod pa­znok­cie ra­zem z za­miesz­ku­ją­cym ją ro­bac­twem. To był je­den z po­wo­dów, dla któ­rych nie lu­bi­łam wcho­dzić we wspo­mnie­nia zmar­łych. Tu­taj dzia­łały wszyst­kie moje me­dialne zmy­sły i było tu re­al­niej niż w rze­czy­wi­sto­ści. Ro­biło mi się słabo na myśl, że kie­dyś mia­ła­bym to samo czuć na ja­wie.

Gdy skoń­czy­łam roz­gar­niać zie­mię, moim oczom uka­zał się sym­bol. Wy­glą­dał jak mo­tyl z po­strzę­pio­nymi skrzy­dłami i ludzką czaszką za­miast mo­ty­lej głowy. Pierw­szy raz wi­dzia­łam ten znak. Przy­po­mi­nał herb. Z grobu wy­le­ciał po­dobny mo­tyl, tyle że bez czaszki. I tego już ko­ja­rzy­łam. Wy­glą­dał, jakby ktoś nie do­koń­czył go ry­so­wać, ale nie prze­szka­dzało mu to w lo­cie. Bez wa­ha­nia po­dą­ży­łam za nim w głąb sadu.

Le­ciał na tyle po­woli, że mo­głam się po dro­dze ro­zej­rzeć. Je­żeli łą­czę się z du­szą we śnie i do­ty­kam jej wspo­mnień, naj­czę­ściej w ten spo­sób znaj­duję od­po­wie­dzi na nur­tu­jące mnie py­ta­nia. Mimo że nie była to zdol­ność po­żą­dana przez moją ro­dzinę, po­nie­waż nie kon­tak­to­wa­łam się ze zmar­łymi w od­po­wied­nim „cza­sie”, do pew­nego stop­nia im po­ma­ga­łam, na przy­kład od­kry­wa­jąc prawdę o ich śmierci.

Jed­nak nie każde wej­ście w czy­jeś wspo­mnie­nia koń­czyło się do­brze.

Mo­tyl usiadł na jed­nej z rąk, która wy­sta­wała z ziemi po ło­kieć – czyli bar­dziej niż po­zo­stałe – i za­marła w po­zy­cji, jak gdyby chciała coś wy­pu­ścić. Zmarsz­czy­łam brwi. Mo­tyl roz­sy­pał się, gdy tylko do­tknę­łam pal­ców ręki, jak zro­biony z czar­nego pia­sku. My­śla­łam, że koń­czyna rów­nież się roz­pad­nie, ale nic ta­kiego się nie stało. My­li­łam się rów­nież co do po­zy­cji dłoni. Ona nic nie wy­pusz­czała, tylko coś ukry­wała. Roz­war­łam jej zimne i sztywne palce, ma­jąc wra­że­nie, że bez­czesz­czę ciało praw­dzi­wego nie­bosz­czyka. Na szczę­ście nie za­jęło to długo i już trzy­ma­łam w swo­ich dło­niach stary klucz.

Nie­raz za­gadki, które wspo­mnie­nia mi ser­wo­wały, były de­ner­wu­jące, ale tym ra­zem po­czu­łam nie­mal za­po­mniany już dresz­czyk emo­cji, który zmu­sił mnie do kon­ty­nu­owa­nia po­szu­ki­wań.

W końcu opu­ści­łam pole mar­twych rąk i we­szłam do za­mglo­nego sadu.

Ci­sza, jaka mnie oto­czyła, była gor­sza od tego, czego do­świad­czał wzrok, jako że tu­taj by­łam w sta­nie usły­szeć ele­menty dru­giego świata. Dla­tego też ta ci­sza mnie prze­ra­żała, bo nie by­łam pewna, skąd i kiedy spo­dzie­wać się na­stęp­nego ru­chu. Z każ­dym kro­kiem, z każ­dym sze­le­stem i chrup­nię­ciem pod sto­pami czu­łam, że wło­ski stają mi dęba na rę­kach. Kilka razy wy­da­wało mi się, że ktoś mnie śle­dzi, ale to tylko echo mo­ich kro­ków mie­szało mi w gło­wie.

W pew­nym mo­men­cie mu­sia­łam się za­trzy­mać.

Nad­sta­wi­łam uszu. By­łam pewna, że sły­szę wię­cej kro­ków, niż po­win­nam. Wzno­wi­łam marsz, po czym tro­chę przy­spie­szy­łam i gwał­tow­nie za­ha­mo­wa­łam. „Echo” stało się nie­re­gu­larne, jakby ktoś spró­bo­wał mnie na­śla­do­wać, ale po­gu­bił się w licz­bie stąp­nięć. Od­wró­ci­łam się gwał­tow­nie, jed­nak ni­kogo nie do­strze­głam. Kop­nę­łam przed sie­bie, oczy­wi­ście przede mną też wiało pustką. Zro­bi­łam krok na­przód, tyle że te­raz coś in­nego ka­zało mi za­nie­chać chodu. Sły­sząc od­głos od­dy­cha­nia nad głową, po­woli i bar­dzo nie­chęt­nie spoj­rza­łam w górę.

Z gru­bej ga­łęzi zwi­sało do góry no­gami unie­ru­cho­mione sznu­rami ciało, ma­jące na gło­wie wo­rek po ziem­nia­kach. Nie po­ru­szało się, poza lek­kim ko­ły­sa­niem w przód i w tył na nie­ist­nie­ją­cym wie­trze. Za­czę­łam się za­sta­na­wiać, czy od­dy­cha­nie na pewno usły­sza­łam stąd, kiedy za­uwa­ży­łam, że wo­rek w oko­li­cach twa­rzy się po­ru­szył.

Od­su­nę­łam się nieco, by mieć lep­szy wi­dok.

Już po ubio­rze do­my­śli­łam się, że to była ta sama ofiara, którą wi­dzia­łam w dro­dze na Ko­pytną. Sprana, czę­ściowo po­darta ko­szula, krew są­cząca się z otwar­tych ran. Albo za ży­cia zo­stał za­ata­ko­wany piłą, albo mu­siał wpaść do ma­szy­ne­rii, która roz­orała mu ciało aż do ko­ści, które miej­scami rów­nież były wi­doczne.

Po­de­szłam do ofiary i prze­szu­ka­łam jej kie­sze­nie, w na­dziei zna­le­zie­nia ja­kichś do­ku­men­tów po­twier­dza­ją­cych jej toż­sa­mość. Je­śli byłby to mąż tej ko­biety, mia­ła­bym wtedy do­wód, któ­rego nie mo­głaby pod­wa­żyć.

Wy­cią­gnę­łam szybko z kie­szeni rękę, jed­nak po­czu­łam, że coś mnie w nią ukłuło. Spoj­rza­łam na pa­lec, ale skóra nie zo­stała na­ru­szona, za to na zie­mię spa­dła płytka z łań­cusz­kiem. Nie­śmier­tel­nik? Pod­nio­słam go i wy­tar­łam z brudu, ale był zbyt znisz­czony, żeby co­kol­wiek z niego od­czy­tać. Wid­niał wpraw­dzie na nim ja­kiś nu­mer, ale nic mi nie mó­wił.

Na­gle mój nad­gar­stek chwy­ciła ko­ści­sta dłoń, chcąc ode­brać swoją wła­sność. Od­da­łam ją bez walki, a zwi­sa­jący do góry no­gami trup scho­wał do­by­tek z po­wro­tem do kie­szeni spodni, po czym trzy­ma­jący go sznur ze­rwał się i ciało wpa­dło do otwar­tego – i tym ra­zem cał­ko­wi­cie pu­stego – grobu.

Zaj­rza­łam do środka, ale po męż­czyź­nie nie było śladu. Pod­nio­słam się i jesz­cze raz do­kład­nie obej­rza­łam klucz. Był za­rdze­wiały i miej­scami wy­szczer­biony. Nie mia­łam po­ję­cia, do czego mógł słu­żyć. Po­trzą­snę­łam ręką i na­gle się roz­sy­pał, a z jego resz­tek wy­le­ciał ten sam mo­tyl, który do­pro­wa­dził mnie do tego miej­sca. Za­wio­dłam się tro­chę, ale ru­szy­łam za nim.

Coś się zmie­niło. Droga zda­wała się taka sama, tylko at­mos­fera stała się gęst­sza. Im głę­biej wcho­dzi­łam do ogrodu, tym czę­ściej sły­sza­łam szepty. Do­cho­dziły spo­mię­dzy drzew, zza krza­ków, a kilka roz­brzmiało tuż za mną i nade mną. Przy­ło­ży­łam dło­nie do uszu. Nie mo­głam się roz­pra­szać, je­śli to zro­bię, utknę tu na za­wsze.

Za­sada nu­mer je­den kon­taktu z za­świa­tami: nie po­zwól, by cię ocza­ro­wał, czy to w po­zy­tyw­nym, czy w ne­ga­tyw­nym zna­cze­niu. Szepty zmar­łych są prze­ra­ża­jące, ale jed­no­cze­śnie fa­scy­nu­jące. Czę­sto cie­ka­wość zwy­cięża i chcesz się do­wie­dzieć, co mó­wią. Czego pra­gną. Czego szu­kają.

– PO-O-MO-CY...

Z tru­dem po­wstrzy­ma­łam się od od­sko­cze­nia od źró­dła głosu, który brzmiał, jakby jego wła­ści­ciel był czymś przy­du­szany. Pod­nio­słam wzrok i tym ra­zem szpilki zimna wbiły mi się w każdy kręg krę­go­słupa.

Pra­wie z każ­dego drzewa zwi­sało ciało. Każde do góry no­gami i z wor­kiem na twa­rzy. Nie­ważne, czy to sen, czy jawa. Nie­ważne, że sie­dzę w tym całe ży­cie. Do tego nie spo­sób się przy­zwy­czaić. Wzię­łam głę­boki wdech, po czym kon­ty­nu­owa­łam drogę, którą wy­zna­czył mi mój ta­jem­ni­czy prze­wod­nik.

Czar­nych mo­tyli nie na­leży igno­ro­wać, zwłasz­cza przez ko­goś, kto jest w taki czy inny spo­sób po­wią­zany ze spra­wami dru­giego świata. W nie­któ­rych bo­wiem wie­rze­niach jest on sil­nie zwią­zany ze śmier­cią. Może ozna­czać zbli­ża­jącą się śmierć albo próbę kon­taktu tych, któ­rzy ode­szli. Taka forma ko­mu­ni­ka­cji czę­sto wy­stę­puje w po­staci czar­nego mo­tyla, cza­sem „nie­peł­nego”, jakby ktoś za­po­mniał do­ry­so­wać mu frag­ment skrzy­dła czy nie­dbale stwo­rzył go z pro­chu. Po­dobno miał re­pre­zen­to­wać prze­mi­ja­jące i w końcu roz­pa­da­jące się ży­cie. Zda­rza się, że wi­duję go we wspo­mnie­niach dusz. Jed­nak im wię­cej tych la­ta­ją­cych owa­dów, tym więk­sze praw­do­po­do­bień­stwo, że mam do czy­nie­nia z bar­dzo nie­za­do­wo­loną i pod­stępną du­szą, co tylko utrud­niało moją ucieczkę do rze­czy­wi­sto­ści.

Ob­ję­łam się rę­kami, sta­ra­jąc się nie do­tknąć po dro­dze żad­nego z nie­bosz­czy­ków. Na pewno tylko je­den był tym, któ­rego szu­ka­łam, reszta była frag­men­tami jego bytu – ilu­zją. I nie­ko­niecz­nie miały do­bre za­miary wo­bec ta­kich in­tru­zów jak ja.

Na­gle usły­sza­łam trzesz­cze­nie.

Za­ha­mo­wa­łam gwał­tow­nie, nie wie­dząc, skąd do­kład­nie do­cho­dzi.

Za mną – po­my­śla­łam. Oczy­wi­ście, że za mną.

Trzesz­cze­nie zwięk­szyło swoją czę­sto­tli­wość i do­piero wtedy zro­zu­mia­łam, że to nie był ka­wa­łek drewna, o czym po­my­śla­łam na po­czątku, tylko ko­ści. To tak, jakby ktoś, kto bar­dzo długo ich nie uży­wał, na­gle za­czął nimi po­ru­szać, skła­da­jąc je gło­śno jak klocki. Od­wró­ci­łam się bar­dzo po­woli, żeby nie ha­ła­so­wać.

Ciała już nie były na sznu­rach, ale na ziemi. Stały sztywno, po­roz­sta­wiane po oko­licy jak pionki sza­chów. Wszyst­kie zwró­cone były przo­dem do mnie.

– A pie­przyć to – wark­nę­łam, nie wy­trzy­mu­jąc dłu­żej. Chwy­ci­łam czar­nego mo­tyla krą­żą­cego nade mną, po czym zgnio­tłam go w dłoni.

Mo­tyle były waż­nymi prze­wod­ni­kami we wspo­mnie­niach zmar­łych, ale – tak jak oni – były kru­che. Otwo­rzy­łam prawą dłoń i zdmuch­nę­łam z niej czarny py­łek, który za­wisł na wy­so­ko­ści dwóch me­trów, a póź­niej z po­wro­tem za­ci­snę­łam prawą pięść, unio­słam ją gwał­tow­nie i ude­rzy­łam w szczękę naj­bliż­szego trupa.

Po nim obu­dziła się reszta.

Jak ma­wiała moja bab­cia: „Jak nie masz wyj­ścia, zrób je sama”.

W tej sy­tu­acji mu­sia­łam tak po­stą­pić, ina­czej uwię­zi­łoby mnie w pę­tli, którą te frag­menty wspo­mnień wy­two­rzyły. Dla­tego były dwa mo­tyle? Je­den był ilu­zją, żeby mnie tu spro­wa­dzić i uwię­zić. Po czym to po­zna­łam? Mo­tyl za­czął się gu­bić, co jest nie­spo­ty­kane. Praw­dzi­wemu prze­wod­ni­kowi ni­gdy się to nie zda­rza. Była więc szansa, że rze­czy­wi­sty wła­ści­ciel wspo­mnień był po­śród tego tłumu. Jedno ude­rze­nie na każde ciało wy­star­czyło, żeby się roz­sy­pało jak fi­gura z pia­sku, dla­tego wie­dzia­łam, że do­tar­łam do celu, kiedy jedno z nich za­trzy­mało mój cios. Uśmiech­nę­łam się pół­gęb­kiem.

– Tu je­steś.

Wi­sie­lec tak sze­roko otwo­rzył usta, że zsu­nął mu się z głowy ciężki wo­rek. Za­nim przyj­rza­łam się jego twa­rzy, z jego gar­dła wy­ro­sły mo­tyle skrzy­dła i oto­czyły mnie jak ko­kon.

Wtedy się ock­nę­łam.

Za­czerp­nę­łam gwał­tow­nie po­wie­trza jak no­wo­na­ro­dzone dziecko. Ktoś po­mógł mi usiąść, a na­stęp­nie wstać.

– Bu­rak, ale od­lot! – syk­nę­łam do Ra­fała, wie­sza­jąc mu się na ra­mie­niu, żeby za­cho­wać rów­no­wagę.

– Flora, pro­szę...

– Czy brała pani nar­ko­tyki? – ode­zwał się je­den z po­li­cjan­tów.

Unio­słam ręce wy­soko, co, o dziwo, przy­wró­ciło mi czu­cie w no­gach.

– Nie mam żad­nych ero­ty­ków, pa­nie wła­dzo. – Na­chy­li­łam się ku Ra­fa­łowi i szep­nę­łam: – Dla­czego pyta mnie o ero­tyki?

– Nar­ko­tyki, nie ero­tyki. – Bu­rak wes­tchnął i zwró­cił się do po­li­cji. – Prze­pra­szam, jest tro­chę oszo­ło­miona. Czę­sto tak ma, jak zo­sta­nie wy­rwana z kosz­maru.

– Trup... – mruk­nę­łam, przy­po­mi­na­jąc so­bie ostat­nie wy­da­rze­nia. Wska­za­łam pal­cem na ogró­dek. – Tam jest trup.

Nikt nie za­re­ago­wał od razu, co mnie tylko bar­dziej zmie­szało. Na­wet przez mo­ment się za­sta­na­wia­łam, czy nie plotę bzdur. Za­raz jed­nak, nie­za­leż­nie od tego, czy wciąż wie­rzyli, że by­łam pod wpły­wem nar­ko­ty­ków, po­szli we wska­za­nym kie­runku i fak­tycz­nie od­kryli to, co po­winni. W mię­dzy­cza­sie prze­ka­za­łam Ra­fa­łowi wszystko, co po­wie­dzia­łam matce bliź­nia­czek.

– Zwa­rio­wa­łaś?! Każdy by tak za­re­ago­wał! Kto przy­cho­dzi do czy­je­goś domu i za­czyna mó­wić o za­krwa­wio­nych tru­pach?! Nie je­steś z po­li­cji, dla­czego ba­brasz w czymś, co cię nie do­ty­czy?

– No prze­pra­szam, je­śli wy­ko­nuję le­piej pracę co nie­któ­rych i je­żeli było to zbyt bez­po­śred­nie z mo­jej strony, ale nie chcia­łam mar­no­wać czasu!

– Wi­dzisz, Flora, taki jest z tobą pro­blem. Ni­gdy nie chcesz mar­no­wać swo­jego czasu. A co z in­nymi? Ze sta­nem tej bied­nej matki, do któ­rego ty do­pro­wa­dzi­łaś? Albo z moim cza­sem, który po­wi­nie­nem spę­dzać w pracy, a nie wy­cią­gać z kło­po­tów do­ro­słą, dwu­dzie­stocz­te­ro­let­nią ko­bietę?

Otwo­rzy­łam usta, by kon­ty­nu­ować kłót­nię, ale tak na­prawdę nie mia­łam nic mą­drego do po­wie­dze­nia. Ze zło­ścią za­ci­snę­łam pię­ści i prze­mil­cza­łam to. Nie było na­wet czasu na spory, bo wła­śnie roz­wią­zała się za­gadka trupa w ogródku.

Po­de­szli­śmy z po­li­cją do nie­wiel­kiej wy­pu­kło­ści, która była gro­bem. „Sen” w pew­nym stop­niu za­czął się speł­niać. Co­raz bar­dziej prze­ra­żona tym, co mo­gli w nim zna­leźć – albo co mo­gło za­raz nas za­ata­ko­wać – ga­pi­łam się na ręce lu­dzi za­kła­da­ją­cych rę­ka­wiczki, a na­stęp­nie roz­ko­pu­ją­cych zie­mię. Na szczę­ście wię­cej ele­men­tów z tru­pich wspo­mnień się nie po­ja­wiło, dzięki czemu mo­głam ode­tchnąć z ulgą. Ra­fał szturch­nął mnie, po­nie­waż od­czu­cie ulgi na wi­dok nie­bosz­czyka mo­gło źle o mnie świad­czyć. Spię­łam się z po­wro­tem, gdy wró­ci­łam wzro­kiem na szkie­let, który po­li­cjanci czę­ściowo od­ko­pali. Cze­kali te­raz na po­siłki, w tym me­dy­ków są­do­wych. Ogród za­bez­pie­czono jako miej­sce zbrodni, a matkę bliź­nia­czek za­trzy­mano do prze­słu­cha­nia.

Nieco póź­niej się do­wie­dzia­łam ze źró­deł Ra­fała, że szkie­let na­le­żał do nie­ja­kiego Ta­de­usza To­ma­szew­skiego i spo­czy­wał koło domu na Ko­pyt­nej od około trzy­dzie­stu lat. We­dług in­for­ma­cji na jego nie­śmier­tel­niku, który rów­nież znaj­do­wał się z nim pod zie­mią, był by­łym woj­sko­wym. W dniu śmierci mu­siał mieć czter­dzie­ści lat, więc nie mógł to być oj­ciec dzieci, co też po­twier­dzili funk­cjo­na­riu­sze prze­słu­chu­jący wła­ści­cielkę domu. Nie była ona do końca nie­winna. Do­sko­nale wie­działa, co ma w ogródku, po­nie­waż kie­dyś sama przy­pad­kiem od­ko­pała grób. Ni­komu jed­nak tego nie zgło­siła i jak gdyby ni­gdy nic miesz­kała koło po­ten­cjal­nej ofiary mordu do­ko­na­nego trzy de­kady wcze­śniej. Wię­cej się nie do­wie­dzia­łam, więc pew­nie zo­sta­nie na­ło­żona na nią kara za za­ta­je­nie istot­nych dla śledz­twa szcze­gó­łów sprawy, ale nie bar­dzo mnie to już ob­cho­dziło. Sama mu­sia­łam od­być swoją karę.

Jak też wcze­śniej za­po­wie­dziano, jesz­cze tego sa­mego dnia pod­dano mnie te­stom na obec­ność nar­ko­ty­ków, które przy­szły po ty­go­dniu. Oczy­wi­ście wy­nik był ne­ga­tywny.

To była ko­lejna cie­ka­wostka w moim ży­ciu. Gdy do­świad­cza­łam wspo­mnień bar­dzo mści­wej du­szy, bu­dzi­łam się w sta­nie upo­je­nia albo go­rzej. To ko­lejny po­wód, dla któ­rego nie chcia­łam po­ma­gać zmar­łym. W prze­szło­ści kilka razy się zda­rzyło, że taki se­ans omal nie za­koń­czył się moją śmier­cią. W po­przed­nim domu Ra­fała i Ha­liny pra­wie do tego do­szło, więc oboje do­sko­nale wie­dzieli, czym może skoń­czyć się ta moja pa­ra­nor­malna wę­drówka. Tak na­prawdę to do­piero te­raz, w ogro­dzie matki bliź­nia­czek, po raz pierw­szy udało mi się wy­rwać ze wspo­mnień zmar­łego, nie roz­wią­zu­jąc sprawy jego mor­der­stwa, ale też nie nisz­cząc przy tym jego du­szy. Albo sam mnie wy­rzu­cił, albo wy­star­czyło mu, że zna­le­ziono jego ciało.

Po wyj­ściu z ko­mi­sa­riatu na­tknę­łam się na ema­nu­jącą złym hu­mo­rem żonę mo­jego bro­kera in­for­ma­cji – Ha­linę. Była tro­chę star­sza od Ra­fała i ni­gdy nie ży­wiła do mnie urazy, że jej mąż po­święca mi tyle czasu. Oboje bar­dziej trak­to­wali mnie jak córkę niż przy­ja­ciółkę ro­dziny, być może dla­tego, że byli bez­dzietni. Za­wsze by­łam mile wi­dziana u nich na obie­dzie.

– Po­win­naś w końcu gdzieś wy­je­chać – po­wie­działa po raz enty parę go­dzin póź­niej, kiedy wpa­dłam do nich do miesz­ka­nia przy ulicy No­stra­da­musa coś prze­ką­sić. – Od­żyć! To miej­sce cię przy­tła­cza.

– Od­żyć. – Za­śmia­łam się, prze­sta­jąc mie­szać her­batę. Zda­wało mi się, że coś do niej wpa­dło. – Je­stem jak naj­bar­dziej żywa w mo­jej sa­motni. Nie mam za­miaru opusz­czać tego mia­sta.

Nie mia­łam wów­czas po­ję­cia, że wy­jazd uła­twiłby mi ży­cie.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki