Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Ciuciubabka drogę zna,
Choć zakryte oczy ma...
Flora Jutraj jest potomkiem potężnej medium z wpływowej rodziny, która od wieków para się biznesem związanym ze sferą zaświatów. Po śmierci babki to na nią spadają obowiązki pośrednika między światami, przed którymi ucieka prawie całe życie. Po burzliwych latach i próbach zmiany swojego przeznaczenia w końcu osiada w Międzysłowiu – spokojnym miasteczku, w którym po pewnym czasie zaczyna czuć się jak w domu...
...aż do czasu spotkania jednej z ofiar tragicznej zagadki.
Poznaje także Arkadiusza Sepię, który po śmierci żony samotnie wychowuje sześcioletniego syna. Od lat poszukuje odpowiedzi na swoje – podobno absurdalne – pytania. W końcu los się do niego uśmiecha i stawia na jego drodze osobę, która – być może – będzie mogła mu pomóc.
Wszystko byłoby dobrze, gdyby nie ONI. Stracili kolejną ofiarę i nie spoczną, dopóki nie zdobędą z powrotem kompletu...
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 307
Prolog
Chmura dymu z tanich papierosów otoczyła głowę młodego mężczyzny, który zakaszlał, próbując rozgonić ją ręką. W międzyczasie osoba, z winy której ta chmura powstała, odłożyła niedopałek do miski po krakersach. Po chwili zastanowienia wzięła do ust kawałek słonej przekąski, który spadł jej na koszulę nocną. Młody mężczyzna nie chciał tego komentować, więc odchrząknął po raz kolejny i delikatnie ponaglił starszą kobietę, by odpowiedziała na jego wcześniej zadane pytanie.
– Jesteś bardzo nieuprzejmy – rzekła ochrypłym głosem, po czym zakaszlała od dymu, który sama ponownie wytworzyła. Wyglądało na to, że zapaliła po raz pierwszy po dłuższej przerwie i nie do końca odpowiadał jej smak papierosa, co również można było stwierdzić po jej niezadowolonej minie. – Nacho-dzisz bezbronną starszą panią w środku nocy – dodała.
– Minęła dwudziesta, szanowna pani – bronił się młodzieniec.
Kobieta zdumiona zerknęła na zegarek. Sądziła, że jest dużo później.
– No cóż, wiek zobowiązuje do wcześniejszych drzemek. – Zamilkła, a następnie przyjrzała się niecierpliwemu gościowi. – To nie to, że nie chcę ci nic powiedzieć, chłopcze. Po prostu to będzie długa, naprawdę długa opowieść.
– Nie szkodzi. Najważniejsze, żeby pomogła w moich poszukiwaniach. – Chłopak się wzdrygnął, gdy kobieta wybuchnęła śmiechem.
– Poszukiwania... Sporo osób przychodzi do mnie w tej sprawie. Nie zapomnę takiej jednej, która gościła u mnie często, nawet za często. Było to... z czterdzieści lat temu. Gadała i gadała... Czasem miałam jej dość, ale cóż mogłam zrobić. Taka moja robota. – Przysunęła się bliżej swojego gościa, zaciągnęła się papierosem i dmuchnęła dymem w złotą popielnicę w kształcie pierścienia, zawieszoną obok stolika, przy którym siedziała.
Ruch powietrza spowodował delikatny brzdęk popielnicy.
Kobieta otworzyła księgę leżącą po jej prawej stronie, jakby miała zamiar zacząć zapisywać jej karty.
– Gdy ktoś ma wobec ciebie pewne oczekiwania, w końcu zaczynasz wierzyć, że musi mieć rację... – dodała.
Rozdział 1
Południowo-wschodnia Polska, rok 1996, Międzysłów
Gdy ktoś ma wobec ciebie pewne oczekiwania, w końcu zaczynasz wierzyć, że musi mieć rację. Powoli wierzysz w kogoś, kim nie jesteś. Mówią, iż każdy ma swoje przeznaczenie, a ja wówczas dodaję, że trochę lepsze lub znacznie gorsze.
Międzysłów był mieściną niewielką i niezbyt znaną. W zasadzie to miasteczko powstało z przypadku, gdy twórca sąsiedniej wsi przekroczył wymagany teren i jakoś tę „nadwyżkę” trzeba było zagospodarować. Najpierw wieś, a potem pełne życia miasto, którym jest do dzisiaj. Z czasem zaczęto tu produkować bardzo dobrą kawę, ale lata tej świetności dawno już przeminęły. A szkoda, bo z czegoś byśmy przynajmniej zasłynęli.
Gdy popijałam swoją niskoprocentową „kawę”, zaczepił mnie mężczyzna w średnim wieku odziany w długi kremowy płaszcz.
– Nie za wcześnie na takie kopniaki? – zażartował, wdychając zapach dochodzący z mojego kubka termicznego.
– Skończyła mi się kawa – usprawiedliwiłam się.
Wypiłam kolejny, nieco większy łyk drinka. Rafał Burak był kiedyś moim klientem, ale wkrótce zamieniliśmy się rolami i teraz ja częściej korzystałam z jego usług. Burak nie cieszył się dobrą opinią wśród swoich kolegów dziennikarzy, ale za to miał wysoką ocenę u mnie. Był rzadkim typem człowieka uczciwego i – co najważniejsze – nie miał nic przeciwko temu, czym się zajmowałam poza codzienną pracą.
– Masz to, o co prosiłam?
Rafał wyciągnął zdjęcia z kieszeni płaszcza. Jedno przedstawiało balkon, drugie ścianę apteki, inne jedną z ulic, ale każde z nich łączyło to samo.
– To na pewno Hrabina? – zapytałam, pokazując palcem na czekoladowego kota brytyjskiego. – Dobrze wiesz, że to już trzecie podejście i jak dzisiaj nie znajdziemy tego cholernego pchlarza, to wezwę demony, żeby zrobiły to za mnie.
– Wyśmiałbym cię, gdybym cię nie znał – rzucił Burak i podał mi nazwę ulicy, na której zostały wykonane zdjęcia. – No, muszę wracać. Uwielbiam być twoim chłopcem na posyłki, ale prawdziwa praca nie hańbi.
Odprowadziłam dziennikarza wzrokiem, ale w pewnym momencie zatrzymałam go na mężczyźnie, którego minął Rafał.
Był nieco przygarbiony i połowę ciała miał rozoraną, jak gdyby tylko w tym miejscu przejechała po nim kosiarka. Krew skapywała na ziemię, ale przechodzący obok niego ludzie zdawali się tego nie zauważać. Dokończyłam swojego drinka, po czym ruszyłam tym samym chodnikiem w stronę ulicy Kopytnej.
Na świecie spotykamy wiele kuriozalności, ale nic nie będzie dziwniejsze od przynależności zaświatów, czyli prościej mówiąc: duchów. Nie są to jednak przyjazne duszyczki pokroju Kacpra czy szlamowatych bytów z Pogromców duchów. Te prawdziwe czasem trudno odróżnić od żyjących. Mimo że nie zawsze mają ochotę ukazać się zwykłemu śmiertelnikowi, istnieją ludzie, którzy widzą je niezależnie od ich nastroju.
Należę do tych nieszczęśników.
Zatrzymałam się przed domem, który był na jednym ze zdjęć. Obejrzałam balkon z każdej strony, ale po Hrabinie nie było śladu. Nagle zobaczyłam puchaty, brązowy ogon niknący w oknie na drugim piętrze. Bez zastanowienia ruszyłam przed siebie, ale po chwili się zawahałam i stanęłam przed drzwiami wejściowymi do obcego mi domu. Powstrzymałam się przed zadzwonieniem po Rafała.
Nie lubiłam na kimś polegać, zawsze czułam się samowystarczalna. Nie zliczę, ile razy w dzieciństwie zostawiłam gdzieś swoją partnerkę treningową, zapominając o jej istnieniu, podczas gdy sama potrafiłam ukończyć dane zadanie. Jeśli chodziło o codzienną interakcję międzyludzką, musiałam niestety prosić Rafała o pomoc, ponieważ prawie każda próba rozmowy, jaką podejmowałam z obcymi ludźmi, kończyła się wymiotami. Raz nawet subtelnie rzygnęłam do doniczki, gdy wychodziłam z urzędu.
Zapukałam do drzwi, by mieć z głowy tę kocią aferę. Zacisnęłam od razu zęby, starając się nie myśleć o podchodzącym mi do gardła żołądku.
– Dzień dobry – pisnęłam.
– Dzień dobry – odpowiedziała niepewnie kobieta z chochlą w dłoni. – W czym mogę pomóc?
– Ja... Ja kogoś szukam. A dokładniej czegoś. Mogę wejść?
Kobieta wydawała się bardziej przestraszona niż ja. Wpuściła mnie jednak do środka, zapewne uznając mnie za bezdomną, która pragnie ciepłego posiłku, bo po chwili przyniosła mi miskę rosołu. Pieniędzy generalnie mi nie brakowało, ale jak ktoś częstuje darmową, pyszną zupą, to grzech pogardzić.
– Mamo, ona mnie bije! – rozległ się nagle głos, kiedy ze schodów zbiegła dziewczynka, a po niej następna, bardzo do niej podobna.
– Nieprawda! Skarżypyta!
– To nieprawda czy skarżypyta? – zapytała z uśmiechem matka. Złapała swoje córki za ramiona i wskazała na mnie głową. – Mamy gościa. Zachowujcie się.
Wystarczyło jedno spojrzenie bliźniaczek w moim kierunku, żeby zaniemówiły, choć nie wiedziałam, czy to z ciekawości, czy z przerażenia. Po chwili podbiegły do mnie, zaintrygowane.
– Mamo, mamo! Ta pani ma jedno niebieskie i jedno zielone oko! – krzyknęła jedna z nich.
– Niektórzy tak mają, rybko. To się nazywa heterochromia.
– Mamo, mamo, a dlaczego ta pani ma brudną buzię?
– Ona nie jest brudna, kochanie, to piegi. Są bardzo urocze.
– Urocze to ma pani dzieci – wycedziłam przez zęby, odstawiłam pustą miskę na parapet i kucnęłam przed maluchami. – Szukam takiego grubego, czekoladowego kotka. Nazywa się Hrabina, ma to też napisane na obroży. Na pewno wiecie, o czym mówię, prawda?
Dziewczynki spojrzały po sobie, pokręciły głowami i uciekły na górę, dość głośno szepcząc między sobą, że muszą ukryć kota. Wyprostowałam się, a ich matka uśmiechnęła się do mnie przepraszająco.
– Przyszedł wczoraj wieczorem. Nie wiedziałam, że do kogoś należy.
– Rozumiem, łatwo się pomylić. Obroże z imieniem i adresem mają wszystkie bezdomne koty – powiedziałam z sarkazmem, ale ona nawet nie zareagowała, co mnie poirytowało.
Nagle poczułam ciarki na plecach, po czym supeł na moim żołądku się zacisnął i nadeszły znajome mdłości. Otruła mnie! – było moją pierwszą głupią myślą, choć z drugiej strony niekoniecznie bezpodstawną. Mogła chcieć zatuszować kradzież kota. Ale wtem znowu go zobaczyłam.
Stał tuż obok właścicielki domu zmywającej naczynia. Wysoki i zakrwawiony. Ciałem był zwrócony ku mnie, lecz głowę miał przechyloną w bok i wpatrywał się w matkę bliźniaczek.
– Twoja żona? – zapytałam.
Obie głowy obróciły się w moją stronę, z czego tylko jedna odpowiedziała:
– Słucham?
– Nic, nic.
Nawet jeśli duch się zorientował, że go widziałam, nie miałam możliwości uzyskać od niego szczegółów. Właśnie taki był ze mną problem: widziałam je, jednak ich nie słyszałam. Ale mimo że nie mogłam usłyszeć, co mówił, wciąż mógł mi pokazać – bo kto nie lubi kalamburów z trupami?
– Pani mąż w pracy?
– Nie rozumiem pani pytań. – Kobieta się zdenerwowała i głośno odłożyła umyte talerze. – Ani powodu, dla którego pani wciąż tu jest.
– Generalnie to przyszłam po kradzionego kota, ale zainteresowało mnie pani życie. – Niektórzy powiedzą, że jestem grubiańska i wścibska, a inni darują sobie obelgi i od razu naślą na mnie policję. Przez jakiś czas udawało mi się uniknąć konfrontacji z nimi, ale coś mi się wydaje, że dzisiaj będzie inaczej. – Ktoś w tym domu umarł – dodałam.
Matka bliźniaczek momentalnie zbladła, zapominając o złości.
– Mężczyzna po trzydziestce, krótkie włosy, oczy chyba brązowe, trudno zobaczyć kolor pod płatami oderwanej skóry... – Uchyliłam się przed lecącą patelnią, a następnie opuściłam dom, widząc, że kobieta dzwoni po pomoc.
Zanim jednak zdołałam uciec, wpadłam w siatkę dla zwierząt, która musiała być prezentem dla Hrabiny, aby nie uciekła przez balkon. To wystarczyło, żeby złapać mnie na „gorącym uczynku”, bo gdy tylko wyplątałam się z sieci, nadjechał radiowóz, który akurat patrolował okolicę.
– Zdaje się, że potrzebuję tłumacza moich relacji z drugim światem, a nie adwokata – pożaliłam się Rafałowi przez telefon kilka minut później.
– Tyle razy ci mówiłem, żebyś uważała! I co? Chcą cię aresztować?
– Jeszcze nie wiem, ten sukinsyn cały czas spisuje skargi tej kobiety. Czy moje piegi wyglądają jak brud?
– Flora, skup się!
Obejrzałam się, gdy dostrzegłam nadchodzącego policjanta.
– Zadzwonię później...
– Pani godność?
– Flora Jutraj.
Posterunkowy spojrzał na mnie niemal z rozbawieniem. Westchnęłam.
– Nie, to nie jest żart i nie, nie mam siostry Fauny.
Kiedy przeszedł do notowania, zaczęłam się rozglądać i wtedy zauważyłam w błocie ślady bosych stóp prowadzące na tyły domu. Wykorzystałam chwilową nieuwagę funkcjonariusza i udałam się do ogrodu.
Zatrzymałam się w połowie drogi, gdy zobaczyłam przed sobą ścieżkę zrobioną z ogryzków, które zaraz zostały zastąpione przez pełniejsze, choć nieco zmaltretowane jabłka – zupełnie jakby ktoś próbował rozerwać je palcami. Gdy doszłam do końca tej przedziwnej dróżki, moim oczom ukazał się świeży grób. Kucnęłam i chciałam wziąć jeden z ogryzków, ale nagle spod ziemi wystrzeliła ręka i mi go zabrała.
Razem z odebranym niedojedzonym owocem poczułam, jakby to coś chwyciło opuszkami palców również moją świadomość.
Następnie przez moje ciało przebiegł prąd i odleciałam w ciemność.
Rozdział 2
Wiedziałam, że to był sen, ale mimo to nawet się nie poruszyłam. Siedziałam przez kilka sekund w całkowitym bezruchu, a dłonie wokół mnie, wyrastające z ziemi jak trawa, były otwarte i gotowe, żeby coś złapać i uwięzić. Na wieki.
Omiotłam wzrokiem okolicę, upewniwszy się, że cały czas znajduję się w ogródku złodziejki kota. Czując pod sobą ruch, pospiesznie wstałam i cofnęłam się, klucząc między dłońmi i unikając tym samym pochwycenia przez kolejne, które wyrosły w miejscu, w którym przed chwilą siedziałam. Uniosłam wzrok. Niebo było szarawe, zapowiadające deszcz. On jednak nie spadnie. Taką pogodę miałam zawsze w tych „snach”, co musiało odzwierciedlać mój wrodzony pesymizm. Wiedziałam, jak się tu zachować, a raczej czego na pewno nie robić. Te mary były jedynym dowodem na to, że płynęła we mnie krew medium.
Głównym zadaniem medium jest porozumiewanie się z zaświatami. Najczęściej następuje to poprzez wysłuchiwanie ich próśb bądź użyczenie swojego ciała, by dana dusza sama przekazała swoje życzenie. Każde medium jest wrażliwe na poczynania drugiego świata, a profesja przechodzi z pokolenia na pokolenie i – co najważniejsze i według mnie najgłupsze – może być tylko jedno aktywne medium w rodzinie.
Ten niespotykany zawód przekazuje się tuż przed śmiercią aktualnego medium. Ja otrzymałam swój oficjalny tytuł sześć lat temu, tuż przed odejściem mojej babci, która była pośredniczką między światami przede mną. Dopiero co wchodziłam w dorosłość i wszyscy zapewniali mnie, że mam jeszcze czas zrozumieć swoje powołanie. Czas jednak mijał, a u mnie jedyną oznaką rodzinnego szaleństwa było Widzenie oraz te dziwne sny, które nie były prorocze, ani tym bardziej nie były takim objawem kontaktu ze zmarłymi, z jakim powinnam mieć do czynienia. Z czasem doszedł mi „trupi” węch i zrozumiałam, że te sny są wspomnieniami zmarłych.
Widzenie nie było niczym szczególnym, wszyscy w rodzinie medium mogli je mieć. Weźmy na przykład moją siostrę, Różę, która do dziś ma mi za złe, że to ja zostałam wybrana przez babcię, a nie ona, mimo że poza Widzeniem nie ma więcej darów. Ja z kolei przyznaję jej rację, ponieważ również uważam, że nie nadaję się do pełnienia tej funkcji.
Pokrążyłam chwilę wokół grobu, przez który najwyraźniej zostałam wciągnięta do koszmaru. Na pewno żadna ręka nie wystrzeliła spod ziemi, to musiała być dusza tego mężczyzny. Tylko dlaczego to zrobił?
– Co ukrywasz? – mruknęłam. Kucnęłam przy grobie i zaczęłam rozgarniać ziemię.
Była nieprzyjemnie zimna, lepka i wchodziła mi pod paznokcie razem z zamieszkującym ją robactwem. To był jeden z powodów, dla których nie lubiłam wchodzić we wspomnienia zmarłych. Tutaj działały wszystkie moje medialne zmysły i było tu realniej niż w rzeczywistości. Robiło mi się słabo na myśl, że kiedyś miałabym to samo czuć na jawie.
Gdy skończyłam rozgarniać ziemię, moim oczom ukazał się symbol. Wyglądał jak motyl z postrzępionymi skrzydłami i ludzką czaszką zamiast motylej głowy. Pierwszy raz widziałam ten znak. Przypominał herb. Z grobu wyleciał podobny motyl, tyle że bez czaszki. I tego już kojarzyłam. Wyglądał, jakby ktoś nie dokończył go rysować, ale nie przeszkadzało mu to w locie. Bez wahania podążyłam za nim w głąb sadu.
Leciał na tyle powoli, że mogłam się po drodze rozejrzeć. Jeżeli łączę się z duszą we śnie i dotykam jej wspomnień, najczęściej w ten sposób znajduję odpowiedzi na nurtujące mnie pytania. Mimo że nie była to zdolność pożądana przez moją rodzinę, ponieważ nie kontaktowałam się ze zmarłymi w odpowiednim „czasie”, do pewnego stopnia im pomagałam, na przykład odkrywając prawdę o ich śmierci.
Jednak nie każde wejście w czyjeś wspomnienia kończyło się dobrze.
Motyl usiadł na jednej z rąk, która wystawała z ziemi po łokieć – czyli bardziej niż pozostałe – i zamarła w pozycji, jak gdyby chciała coś wypuścić. Zmarszczyłam brwi. Motyl rozsypał się, gdy tylko dotknęłam palców ręki, jak zrobiony z czarnego piasku. Myślałam, że kończyna również się rozpadnie, ale nic takiego się nie stało. Myliłam się również co do pozycji dłoni. Ona nic nie wypuszczała, tylko coś ukrywała. Rozwarłam jej zimne i sztywne palce, mając wrażenie, że bezczeszczę ciało prawdziwego nieboszczyka. Na szczęście nie zajęło to długo i już trzymałam w swoich dłoniach stary klucz.
Nieraz zagadki, które wspomnienia mi serwowały, były denerwujące, ale tym razem poczułam niemal zapomniany już dreszczyk emocji, który zmusił mnie do kontynuowania poszukiwań.
W końcu opuściłam pole martwych rąk i weszłam do zamglonego sadu.
Cisza, jaka mnie otoczyła, była gorsza od tego, czego doświadczał wzrok, jako że tutaj byłam w stanie usłyszeć elementy drugiego świata. Dlatego też ta cisza mnie przerażała, bo nie byłam pewna, skąd i kiedy spodziewać się następnego ruchu. Z każdym krokiem, z każdym szelestem i chrupnięciem pod stopami czułam, że włoski stają mi dęba na rękach. Kilka razy wydawało mi się, że ktoś mnie śledzi, ale to tylko echo moich kroków mieszało mi w głowie.
W pewnym momencie musiałam się zatrzymać.
Nadstawiłam uszu. Byłam pewna, że słyszę więcej kroków, niż powinnam. Wznowiłam marsz, po czym trochę przyspieszyłam i gwałtownie zahamowałam. „Echo” stało się nieregularne, jakby ktoś spróbował mnie naśladować, ale pogubił się w liczbie stąpnięć. Odwróciłam się gwałtownie, jednak nikogo nie dostrzegłam. Kopnęłam przed siebie, oczywiście przede mną też wiało pustką. Zrobiłam krok naprzód, tyle że teraz coś innego kazało mi zaniechać chodu. Słysząc odgłos oddychania nad głową, powoli i bardzo niechętnie spojrzałam w górę.
Z grubej gałęzi zwisało do góry nogami unieruchomione sznurami ciało, mające na głowie worek po ziemniakach. Nie poruszało się, poza lekkim kołysaniem w przód i w tył na nieistniejącym wietrze. Zaczęłam się zastanawiać, czy oddychanie na pewno usłyszałam stąd, kiedy zauważyłam, że worek w okolicach twarzy się poruszył.
Odsunęłam się nieco, by mieć lepszy widok.
Już po ubiorze domyśliłam się, że to była ta sama ofiara, którą widziałam w drodze na Kopytną. Sprana, częściowo podarta koszula, krew sącząca się z otwartych ran. Albo za życia został zaatakowany piłą, albo musiał wpaść do maszynerii, która rozorała mu ciało aż do kości, które miejscami również były widoczne.
Podeszłam do ofiary i przeszukałam jej kieszenie, w nadziei znalezienia jakichś dokumentów potwierdzających jej tożsamość. Jeśli byłby to mąż tej kobiety, miałabym wtedy dowód, którego nie mogłaby podważyć.
Wyciągnęłam szybko z kieszeni rękę, jednak poczułam, że coś mnie w nią ukłuło. Spojrzałam na palec, ale skóra nie została naruszona, za to na ziemię spadła płytka z łańcuszkiem. Nieśmiertelnik? Podniosłam go i wytarłam z brudu, ale był zbyt zniszczony, żeby cokolwiek z niego odczytać. Widniał wprawdzie na nim jakiś numer, ale nic mi nie mówił.
Nagle mój nadgarstek chwyciła koścista dłoń, chcąc odebrać swoją własność. Oddałam ją bez walki, a zwisający do góry nogami trup schował dobytek z powrotem do kieszeni spodni, po czym trzymający go sznur zerwał się i ciało wpadło do otwartego – i tym razem całkowicie pustego – grobu.
Zajrzałam do środka, ale po mężczyźnie nie było śladu. Podniosłam się i jeszcze raz dokładnie obejrzałam klucz. Był zardzewiały i miejscami wyszczerbiony. Nie miałam pojęcia, do czego mógł służyć. Potrząsnęłam ręką i nagle się rozsypał, a z jego resztek wyleciał ten sam motyl, który doprowadził mnie do tego miejsca. Zawiodłam się trochę, ale ruszyłam za nim.
Coś się zmieniło. Droga zdawała się taka sama, tylko atmosfera stała się gęstsza. Im głębiej wchodziłam do ogrodu, tym częściej słyszałam szepty. Dochodziły spomiędzy drzew, zza krzaków, a kilka rozbrzmiało tuż za mną i nade mną. Przyłożyłam dłonie do uszu. Nie mogłam się rozpraszać, jeśli to zrobię, utknę tu na zawsze.
Zasada numer jeden kontaktu z zaświatami: nie pozwól, by cię oczarował, czy to w pozytywnym, czy w negatywnym znaczeniu. Szepty zmarłych są przerażające, ale jednocześnie fascynujące. Często ciekawość zwycięża i chcesz się dowiedzieć, co mówią. Czego pragną. Czego szukają.
– PO-O-MO-CY...
Z trudem powstrzymałam się od odskoczenia od źródła głosu, który brzmiał, jakby jego właściciel był czymś przyduszany. Podniosłam wzrok i tym razem szpilki zimna wbiły mi się w każdy kręg kręgosłupa.
Prawie z każdego drzewa zwisało ciało. Każde do góry nogami i z workiem na twarzy. Nieważne, czy to sen, czy jawa. Nieważne, że siedzę w tym całe życie. Do tego nie sposób się przyzwyczaić. Wzięłam głęboki wdech, po czym kontynuowałam drogę, którą wyznaczył mi mój tajemniczy przewodnik.
Czarnych motyli nie należy ignorować, zwłaszcza przez kogoś, kto jest w taki czy inny sposób powiązany ze sprawami drugiego świata. W niektórych bowiem wierzeniach jest on silnie związany ze śmiercią. Może oznaczać zbliżającą się śmierć albo próbę kontaktu tych, którzy odeszli. Taka forma komunikacji często występuje w postaci czarnego motyla, czasem „niepełnego”, jakby ktoś zapomniał dorysować mu fragment skrzydła czy niedbale stworzył go z prochu. Podobno miał reprezentować przemijające i w końcu rozpadające się życie. Zdarza się, że widuję go we wspomnieniach dusz. Jednak im więcej tych latających owadów, tym większe prawdopodobieństwo, że mam do czynienia z bardzo niezadowoloną i podstępną duszą, co tylko utrudniało moją ucieczkę do rzeczywistości.
Objęłam się rękami, starając się nie dotknąć po drodze żadnego z nieboszczyków. Na pewno tylko jeden był tym, którego szukałam, reszta była fragmentami jego bytu – iluzją. I niekoniecznie miały dobre zamiary wobec takich intruzów jak ja.
Nagle usłyszałam trzeszczenie.
Zahamowałam gwałtownie, nie wiedząc, skąd dokładnie dochodzi.
Za mną – pomyślałam. Oczywiście, że za mną.
Trzeszczenie zwiększyło swoją częstotliwość i dopiero wtedy zrozumiałam, że to nie był kawałek drewna, o czym pomyślałam na początku, tylko kości. To tak, jakby ktoś, kto bardzo długo ich nie używał, nagle zaczął nimi poruszać, składając je głośno jak klocki. Odwróciłam się bardzo powoli, żeby nie hałasować.
Ciała już nie były na sznurach, ale na ziemi. Stały sztywno, porozstawiane po okolicy jak pionki szachów. Wszystkie zwrócone były przodem do mnie.
– A pieprzyć to – warknęłam, nie wytrzymując dłużej. Chwyciłam czarnego motyla krążącego nade mną, po czym zgniotłam go w dłoni.
Motyle były ważnymi przewodnikami we wspomnieniach zmarłych, ale – tak jak oni – były kruche. Otworzyłam prawą dłoń i zdmuchnęłam z niej czarny pyłek, który zawisł na wysokości dwóch metrów, a później z powrotem zacisnęłam prawą pięść, uniosłam ją gwałtownie i uderzyłam w szczękę najbliższego trupa.
Po nim obudziła się reszta.
Jak mawiała moja babcia: „Jak nie masz wyjścia, zrób je sama”.
W tej sytuacji musiałam tak postąpić, inaczej uwięziłoby mnie w pętli, którą te fragmenty wspomnień wytworzyły. Dlatego były dwa motyle? Jeden był iluzją, żeby mnie tu sprowadzić i uwięzić. Po czym to poznałam? Motyl zaczął się gubić, co jest niespotykane. Prawdziwemu przewodnikowi nigdy się to nie zdarza. Była więc szansa, że rzeczywisty właściciel wspomnień był pośród tego tłumu. Jedno uderzenie na każde ciało wystarczyło, żeby się rozsypało jak figura z piasku, dlatego wiedziałam, że dotarłam do celu, kiedy jedno z nich zatrzymało mój cios. Uśmiechnęłam się półgębkiem.
– Tu jesteś.
Wisielec tak szeroko otworzył usta, że zsunął mu się z głowy ciężki worek. Zanim przyjrzałam się jego twarzy, z jego gardła wyrosły motyle skrzydła i otoczyły mnie jak kokon.
Wtedy się ocknęłam.
Zaczerpnęłam gwałtownie powietrza jak nowonarodzone dziecko. Ktoś pomógł mi usiąść, a następnie wstać.
– Burak, ale odlot! – syknęłam do Rafała, wieszając mu się na ramieniu, żeby zachować równowagę.
– Flora, proszę...
– Czy brała pani narkotyki? – odezwał się jeden z policjantów.
Uniosłam ręce wysoko, co, o dziwo, przywróciło mi czucie w nogach.
– Nie mam żadnych erotyków, panie władzo. – Nachyliłam się ku Rafałowi i szepnęłam: – Dlaczego pyta mnie o erotyki?
– Narkotyki, nie erotyki. – Burak westchnął i zwrócił się do policji. – Przepraszam, jest trochę oszołomiona. Często tak ma, jak zostanie wyrwana z koszmaru.
– Trup... – mruknęłam, przypominając sobie ostatnie wydarzenia. Wskazałam palcem na ogródek. – Tam jest trup.
Nikt nie zareagował od razu, co mnie tylko bardziej zmieszało. Nawet przez moment się zastanawiałam, czy nie plotę bzdur. Zaraz jednak, niezależnie od tego, czy wciąż wierzyli, że byłam pod wpływem narkotyków, poszli we wskazanym kierunku i faktycznie odkryli to, co powinni. W międzyczasie przekazałam Rafałowi wszystko, co powiedziałam matce bliźniaczek.
– Zwariowałaś?! Każdy by tak zareagował! Kto przychodzi do czyjegoś domu i zaczyna mówić o zakrwawionych trupach?! Nie jesteś z policji, dlaczego babrasz w czymś, co cię nie dotyczy?
– No przepraszam, jeśli wykonuję lepiej pracę co niektórych i jeżeli było to zbyt bezpośrednie z mojej strony, ale nie chciałam marnować czasu!
– Widzisz, Flora, taki jest z tobą problem. Nigdy nie chcesz marnować swojego czasu. A co z innymi? Ze stanem tej biednej matki, do którego ty doprowadziłaś? Albo z moim czasem, który powinienem spędzać w pracy, a nie wyciągać z kłopotów dorosłą, dwudziestoczteroletnią kobietę?
Otworzyłam usta, by kontynuować kłótnię, ale tak naprawdę nie miałam nic mądrego do powiedzenia. Ze złością zacisnęłam pięści i przemilczałam to. Nie było nawet czasu na spory, bo właśnie rozwiązała się zagadka trupa w ogródku.
Podeszliśmy z policją do niewielkiej wypukłości, która była grobem. „Sen” w pewnym stopniu zaczął się spełniać. Coraz bardziej przerażona tym, co mogli w nim znaleźć – albo co mogło zaraz nas zaatakować – gapiłam się na ręce ludzi zakładających rękawiczki, a następnie rozkopujących ziemię. Na szczęście więcej elementów z trupich wspomnień się nie pojawiło, dzięki czemu mogłam odetchnąć z ulgą. Rafał szturchnął mnie, ponieważ odczucie ulgi na widok nieboszczyka mogło źle o mnie świadczyć. Spięłam się z powrotem, gdy wróciłam wzrokiem na szkielet, który policjanci częściowo odkopali. Czekali teraz na posiłki, w tym medyków sądowych. Ogród zabezpieczono jako miejsce zbrodni, a matkę bliźniaczek zatrzymano do przesłuchania.
Nieco później się dowiedziałam ze źródeł Rafała, że szkielet należał do niejakiego Tadeusza Tomaszewskiego i spoczywał koło domu na Kopytnej od około trzydziestu lat. Według informacji na jego nieśmiertelniku, który również znajdował się z nim pod ziemią, był byłym wojskowym. W dniu śmierci musiał mieć czterdzieści lat, więc nie mógł to być ojciec dzieci, co też potwierdzili funkcjonariusze przesłuchujący właścicielkę domu. Nie była ona do końca niewinna. Doskonale wiedziała, co ma w ogródku, ponieważ kiedyś sama przypadkiem odkopała grób. Nikomu jednak tego nie zgłosiła i jak gdyby nigdy nic mieszkała koło potencjalnej ofiary mordu dokonanego trzy dekady wcześniej. Więcej się nie dowiedziałam, więc pewnie zostanie nałożona na nią kara za zatajenie istotnych dla śledztwa szczegółów sprawy, ale nie bardzo mnie to już obchodziło. Sama musiałam odbyć swoją karę.
Jak też wcześniej zapowiedziano, jeszcze tego samego dnia poddano mnie testom na obecność narkotyków, które przyszły po tygodniu. Oczywiście wynik był negatywny.
To była kolejna ciekawostka w moim życiu. Gdy doświadczałam wspomnień bardzo mściwej duszy, budziłam się w stanie upojenia albo gorzej. To kolejny powód, dla którego nie chciałam pomagać zmarłym. W przeszłości kilka razy się zdarzyło, że taki seans omal nie zakończył się moją śmiercią. W poprzednim domu Rafała i Haliny prawie do tego doszło, więc oboje doskonale wiedzieli, czym może skończyć się ta moja paranormalna wędrówka. Tak naprawdę to dopiero teraz, w ogrodzie matki bliźniaczek, po raz pierwszy udało mi się wyrwać ze wspomnień zmarłego, nie rozwiązując sprawy jego morderstwa, ale też nie niszcząc przy tym jego duszy. Albo sam mnie wyrzucił, albo wystarczyło mu, że znaleziono jego ciało.
Po wyjściu z komisariatu natknęłam się na emanującą złym humorem żonę mojego brokera informacji – Halinę. Była trochę starsza od Rafała i nigdy nie żywiła do mnie urazy, że jej mąż poświęca mi tyle czasu. Oboje bardziej traktowali mnie jak córkę niż przyjaciółkę rodziny, być może dlatego, że byli bezdzietni. Zawsze byłam mile widziana u nich na obiedzie.
– Powinnaś w końcu gdzieś wyjechać – powiedziała po raz enty parę godzin później, kiedy wpadłam do nich do mieszkania przy ulicy Nostradamusa coś przekąsić. – Odżyć! To miejsce cię przytłacza.
– Odżyć. – Zaśmiałam się, przestając mieszać herbatę. Zdawało mi się, że coś do niej wpadło. – Jestem jak najbardziej żywa w mojej samotni. Nie mam zamiaru opuszczać tego miasta.
Nie miałam wówczas pojęcia, że wyjazd ułatwiłby mi życie.