Tytuł dostępny bezpłatnie w ofercie wypożyczalni Depozytu Bibliotecznego.
Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej oraz z zasobów Fundacji Krajowy Depozyt Biblioteczny!
Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego.
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.
Robert E. Howard, zwany przez wielbicieli krótko REH, zakosztował za życia tylko tej namiastki popularności, która bywała udziałem pisarzy magazynowych — zachwytu w liście fana, aprobującej oceny kolegów po piórze, względnie regularnych czeków od wydawcy. Chorobliwie przywiązany do matki, nie mogąc pogodzić się z myślą o jej nieuchronnej śmierci, zmarł samobójczo w wieku trzydziestu zaledwie lat 11 czerwca 1936 roku, ćwierć wieku przed wielkim boomem fantasy, której to popularniejszego nurtu postacią sztandarową jest bez wątpienia Conan z Cimmerii.
[Fragment posłowia]
Zawartość zbioru:
- Czerwone ćwieki
- Za Czarną Rzeką
- Szkarłatna Cytadela
Cykl: Conan (wyd. Alfa), t. 2
Książka dostępna w zasobach:
Fundacja Krajowy Depozyt Biblioteczny
Biblioteka Publiczna Miasta i Gminy Jarocin
Powiatowa i Gminna Biblioteka Publiczna w Jerzmanowicach (3)
Powiatowa i Miejska Biblioteka Publiczna w Kole
Miejska Biblioteka Publiczna im. Zofii Urbanowskiej w Koninie
Biblioteka Publiczna w Dzielnicy Wola m.st. Warszawy
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 330
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Wybór i posłowie Andrzej Ziembicki
Powróciwszy do królestw hyboryjskich, jął się znów Conan najemniczego rzemiosła, ale armia, w której służył, została zdradą rozbita w południowej Stygii. Przez sawanny czarnych królestw dotarł tedy Cymmeryjczyk do wybrzeża i przystąpił do piratów z Wysp Baracha. Raz jeszcze imię Amra — Lew, pod którym znany był Conan za czasów Belit, głośnym echem odbiło się w portach. Utraciwszy na koniec okręt, związał się barbarzyńca z Wolną Kompanią niejakiego Zaralla i w przygranicznym Sukhmecie, gdzie oddział ów stacjonował, począł się straszliwie nudzić...
Niewiasta zatrzymała strudzonego wierzchowca. Stał na rozkraczonych nogach, opuściwszy głowę, jakby giął ją ku ziemi ciężar zdobnych złotymi chwastami cugli z czerwonej skóry. Wyjęła stopę ze srebrnego strzemienia i zeskoczyła z szamerowanego złotem siodła. Przymocowawszy wodze do gałązki młodego drzewa, wsparła dłonie na biodrach i jęła rozglądać się wkoło.
Niegościnne było otoczenie. Olbrzymie drzewa przeglądały się w małym stawie, z którego przed chwilą pił jej wierzchowiec, gęstwa krzów ograniczała pole widzenia, od góry zamknięte wyniosłym sklepieniem ze splątanych gałęzi. Kobieta wzruszyła kształtnymi ramionami i szpetna klątwa spłynęła z jej ust.
Była wysoka, o piersi pełnej, członkach krągłych, lecz krzepkich. Cała jej postać o niezwykłej zdawała się świadczyć sile, która wszelako nie odbierała jej przemożnego powabu kobiecości. Niewiastą była, bez względu na postawę swą i szatę. Ta bowiem, miast sukni, z krótkich a szerokich składała się spodni, które kończąc się na szerokość dłoni przed kolanami, w talii podtrzymywane były jedwabną szarfą noszoną w miejsce pasa. Jaskrawe buty z cienkiej skóry sięgały niemal kolan, a dopełniała stroju jedwabna bluza o szerokim kołnierzu i obfitych rękawach. Jedno z kształtnych bioder obciążał prosty, obosieczny miecz, drugie — długi sztylet. Jej rozwiane złote włosy, równo przycięte na wysokości ramion, opasywała wstęga szkarłatnego atłasu.
Na tle posępnego, pierwotnego lasu malownicze i niezwykłe sprawiała wrażenie. Łacniej wyobrazić by ją sobie można, jak wsparta o barwiony maszt patrzy na pierzaste obłoki i kołujące nad okrętem mewy. Kolor mórz wyzierał z jej ogromnych oczu. I tak być powinno, albowiem zwano ją Valerią z Czerwonego Bractwa, zaś czyny jej w pieśni sławiono i balladzie, gdziekolwiek zbierali się żeglarze.
Próbowała przeniknąć wzrokiem ponury zielony dach ze splątanych gałęzi i ujrzeć skryte za nim niebo, lecz w końcu dała za wygraną, mamrocząc pod nosem przekleństwa.
Zostawiła za sobą spętanego konia i ruszyła na wschód, spozierając od czasu do czasu w kierunku stawu, by zapamiętać drogę. Przygnębiała ją panująca w lesie cisza. W wysokich gałęziach nie śpiewały ptaki, żaden szmer nie zdradzał obecności drobnej zwierzyny. Wiele mil przebyła w owej krainie wszechobecnego milczenia, zakłócanego tylko stukiem kopyt jej wierzchowca.
Pragnienie zaspokoiła przy stawie, ale teraz poczuła gwałtowny głód i jęła szukać tych owoców, którymi żywiła się, odkąd wyczerpała zapasy z toreb przytroczonych do siodła.
Dostrzegła przed sobą złomy ciemnego kamienia pnące się w górę ku czemuś, co wyglądało jak postrzępiona turnia wznosząca się wśród drzew. Jej szczyt ginął w chmurze listowia. Być może, pomyślała, wznosi się ponad wierzchołki drzew i można z niej będzie ujrzeć to, co leży dalej — jeśli w ogóle jest tam coś innego od owej puszczy bez granic, przez którą jechała tyle dni.
Wąziutki upłaz tworzył naturalną ścieżynę prowadzącą w górę stromego zbocza. Gdy pokonała jakieś pięćdziesiąt stóp, znalazła się na wysokości otaczającego skałę pasa listowia. Drzewa wprawdzie rosły dość daleko, ale sięgały turni niektóre z ich gałęzi, tworząc wokół kamienia ów zielony welon. Brnęła przez gąszcz liści, nie widząc nic ni w dole, ni w górze, lecz nagle ujrzała w prześwicie błękitne niebo i wyszła w czysty, gorący blask słońca, i zobaczyła pod swymi stopami dach lasu.
Stała na szerokiej półce, prawie równej z wierzchołkami drzew, z której strzelała skalna iglica, będąca szczytem turni. Ale na jeszcze jedną rzecz zwróciła uwagę, jej stopa bowiem uderzyła o coś ukrytego w kobiercu martwych liści pokrywających półkę. Odgarnęła je, by ujrzeć szkielet ludzki. Doświadczonym okiem zmierzyła wyblakłe kości, nie dostrzegając złamań lub innych oznak przemocy. Człek ten zemrzeć musiał naturalną śmiercią, po co jednak wspinał się przedtem na wyniosłą skałę, wyobrazić sobie nie mogła. Wdrapała się na szczyt iglicy i omiotła wzrokiem otoczenie. Dach lasu — posadzką raczej będący z jej punktu widzenia — równie jak z ziemi był nieprzenikniony. Nie widziała nawet stawu, przy którym zostawiła wierzchowca. Spojrzała ku północy, w kierunku, z którego przybyła. I tu falował zielony ocean, dalej sięgający i dalej, aż ku wątłej linii błękitu, co w istocie pasmem była wzgórz, które przebyła wiele dni temu, by pogrążyć się w ten liściasty bezmiar.
Taki sam obraz na zachodzie ujrzała i wschodzie, choć brakowało wzgórz w tych kierunkach. Gdy wszelako wzrok zwróciła na południe, zesztywniała i dech zamarł jej w piersi. Oto bowiem w mili las poczynał rzednąć, ustępując miejsca usianej kaktusami równinie. A w głębi owej równiny wznosiły się mury i wieże grodu.
Zaklęła z wielkiego zdziwienia, rzecz bowiem do wiary nie była podobna. Nie zdziwiłyby jej innego rodzaju ludzkie sadyby — przypominające ule chaty czarnych, wyryte w skałach siedziby tajemniczej rasy brązowej, która, jak głosiły legendy, zamieszkiwała w części niezbadanych regionów. Ale niezwykłym było doświadczeniem znaleźć warowny gród o tyle tygodni marszu od najbliższych przyczółków jakiejkolwiek cywilizacji.
Czując zmęczenie w dłoniach dzierżących obłą iglicę, opuściła się na półkę skalną niezdecydowana, co dalej czynić. Z daleka przybyła — z obozu najemników obok granicznego miasta Sukhmet wśród trawiastych sawann, gdzie desperaccy awanturnicy z mnogich krain strzegą stygijskich dominiów przed najazdami, które na kształt czerwonej fali napływają z Darfaru.
Ślepa była jej ucieczka w krainy, o których nie wiedziała nic. I teraz miotała się w rozterce między pragnieniem, by udać się wprost do miasta na równinie, a instynktowną obawą podpowiadającą, by dalekim obejść je łukiem i dalej podążać samotnym szlakiem.
Szelest liści w dole rozwiał jej myśli. Odwróciła się jak kot, chwytając za miecz, lecz nagle zastygła bez ruchu na widok stojącego przed nią męża.
Olbrzymem był niemal, a mięśnie piętrzyły się pod skórą, której słońce nadało barwę brązową. Podobnie był do niej odziany i tylko miast szarfy nosił szeroki skórzany pas. Miecz ogromny i puginał wisiały u pasa.
— Conan, Cymmeryjczyk! — wykrzyknęła kobieta. — Czego szukasz na moich śladach?
Grymas wykrzywił mu oblicze, a jego srogie błękitne oczy zapłonęły światłem, które pojęłaby każda kobieta, i jęły wędrować po wabnych kształtach, zatrzymując się na dłużej przy wypukłych piersiach, okrytych lekką szatą.
— Zali nie wiesz? — zaśmiał się. — Albom to nie okazywał ci uwielbienia od pierwszej chwili?
— Ogier by tego nie uczynił jaśniej — odparła ze wzgardą. — Alem się nie spodziewała spotkać cię tak daleko od baryłek i garnków Sukhmetu. Czyś po prawdzie szedł za mną z obozu Zaralla, czy cię za łotrostwa przepędzili?
— Dobrze wiesz, że nie ma Zarallo tylu zbirów, by mnie z obozu przegnać — skrzywił się. — Wiadoma rzecz, żem za tobą podążał. I rzekę ci, że masz, dziewko, szczęście. Kiedyś zadźgała tego stygijskiego oficera, utraciłaś łaskę i opiekę Zaralla, a od zemsty Stygijczyków banicją musiałaś się ratować.
— Wiem ja to — odparła ponuro — ale com miała uczynić? Pojmujesz, dlaczego to zrobiłam.
— Ano — zgodził się. — Gdybym tam był, to sam bym go wypatroszył. Atoli jeśli niewiasta w obozach, śród zbrojnych mężów żyć pragnie, rzeczy takich winna się spodziewać.
Valeria tupnęła nogą i zaklęła.
— Czemuż nie pozwolą mi żyć jak oni?
— To oczywiste! — Znów omiótł ją chciwym spojrzeniem. — Aleś mądrze uczyniła czmyhając. Stygijczycy pasy by z ciebie darli. Brat owego oficera podążał twym śladem, szybciej, mniemam, niżbyś się spodziewała. Tuż był za tobą, kiedym go dopadł. Konia miał lepszego. Kilka jeszcze mil, a gardło by ci poderżnął.
— No i ... — spytała wyczekująco.
— No i co? — odrzekł zaskoczony.
— No i co z tym Stygijczykiem?
— A jak przypuszczasz? — burknął niecierpliwie. — Jasna rzecz, żem go ubił, ścierwo zostawiając sępom. To mnie zadzierżyło i małom śladu twego nie stracił, gdyś przekraczała skaliste partie wzgórz. W innym razie dawno bym cię dogonił.
— I pewnie myślisz wlec mnie na powrót do obozu Zaralla? — warknęła.
— Głupot nie powiadaj — zaprzeczył. — Pójdź, dziewczyno, nie bądź taką jędzą. Innym jest od owego Stygijczyka, którego zakłułaś, i ty to wiesz.
— Golec i włóczykij — zakpiła.
Roześmiał się jej w twarz.
— A ty za kogo się masz? Nawet na nowe łaty do portek cię nie stać. Nie omami mnie twa wzgarda. Dobrze wiesz, żem większymi okrętami dowodził i tęższe watahy do boju puszczał, niż tobie się zdarzało. A co do tego, żem golec — któryż z korsarzy nie jest nim przez większą część żywota? Galeon nie pomieściłby złota, którem we wszystkich portach świata roztrwonił. I to też wiedzieć powinnaś.
— Gdzie tedy owe okręty wspaniałe i owi chłopcy mężni, którymiś dowodził?
— Przeważnie w głębinach — odparł beztrosko. — Ostatni mój korab zatopili Zingaranie u wybrzeży Kush — oto dlaczegom się przyłączył do Wolnej Kompanii Zaralla. Ale kiedyśmy przymaszerowali do granicy z Darfarem, pojąłem, żem się oszukał. Żołd lichy, wińsko kwaśne i nie lubię czarnych niewiast. A tylko takie zjawiały się w obozie obok Sukhmetu — kółka w nosach, zęby spiłowane, ba! A tyś dlaczego przyłączyła się do Zaralla? Daleko od słonych wód leży Sukhmet.
— Czerwony Ortho kochanicę swą chciał ze mnie uczynić — odrzekła ponuro — tedym pewnej nocy, gdy kotwiczyliśmy u wybrzeży kushyckich, skoczyła za burtę i popłynęła do lądu. Obok Zabheli to było. Tam shemicki kupiec rzekł mi, że przywiódł Zarallo swą Wolną Kompanię na południe, by strzec granicy z Darfarem. Nic lepszego na widoku nie miałam, więcem się przyłączyła do zmierzającej na wschód karawany i w końcu dotarłam do Sukhmetu.
— Czystym było szaleństwem tak gnać ku południowi, jakeś uczyniła — stwierdził Conan — a zarazem rzeczą niegłupią, bo patrolom Zaralla nie mogło przyjść do głowy, by w tej cię szukać stronie. Jeno brat człeka, któregoś skłuła, trafił na twój ślad.
— A cóż ty czynić zamierzasz? — spytała władczo.
— Skręcić na zachód — odrzekł. — Nigdym nie był tak daleko na wschodzie, jak na południu. Wiele dni drogi stąd ku zachodowi leżą otwarte sawanny, gdzie czarne ludy wypasają bydło. Mam wśród nich przyjaciół. Dotrzemy do wybrzeża i statek jakiś znajdziemy. Po uszy mam dżungli!
— Tedy bywaj — odrzekła. — Ja inne mam plany.
— Głupia! — Po raz pierwszy przemówił z gniewem. — Daleko sama przez ten las nie ujdziesz.
— Ujdę, jeśli zechcę.
— Co zatem zrobisz?
— Nie twoja sprawa — parsknęła.
— Moja, moja — odrzekł cicho. — Zali myślisz, że po tom tak daleko za tobą podążał, by teraz zawrócić i z kwitkiem odjechać? Bądź rozumna, dziewko, uczynić ci krzywdy nie mam zamiaru.
Postąpił ku niej, a ona odskoczyła do tyłu, dobywając miecza.
— Precz, psie barbarzyński, boć rozpłatam jak pieczone prosię!
Zatrzymał się niechętnie i zapytał:
— Chcesz, bym ci zabawkę tę zabrał, a potem nią wy płazował?
— Słowa! Nic jeno słowa! — zakpiła, a światła jak błysk słońca na błękitnej wodzie zatańczyły w jej oczach.
Wiedział, że to prawda. Nie narodził się taki, co by Valerię z Czerwonego Bractwa mógł rozbroić gołymi rękoma. Warknął, czując kotłujący w duszy kłąb sprzecznych uczuć. Zły był, a przecie zdziwiony i pełen uznania dla jej rezolucji. Płonął chęcią, by to ciało cudowne w żelaznym zmiażdżyć uścisku, a przecie wołał dziewczyny nie krzywdzić. Rozdarty był między pragnieniem, by krzepko nią potrząsnąć, a pragnieniem, by czule pieścić. Wiedział, że jeśli na krok jeszcze się zbliży, miecz pogrąży się w jego sercu. Po wielokroć widział Valerię ubijającą mężów w granicznych potyczkach i karczemnych burdach, i złudzeń nie żywił. Szybka była i drapieżna jak tygrysica. Mógł dobyć swego olbrzymiego miecza i oręż wytrącić jej z dłoni, ale wstrętna mu była myśl, aby ostrze, nawet bez zamiaru uczynienia krzywdy, kierować przeciw niewieście.
— Niech demony porwą twą duszę, kocico — oznajmił rozdrażniony. — Zabioręć twój...
Ruszył ku niej, bo namiętność uczyniła go bezrozumnym, a ona zamierzyła się do śmiertelnego pchnięcia. I nagle drgnęli oboje, a Conan, w którego dłoni błysnął wielki miecz, zwinął się w miejscu jak kot. Gdzieś w lesie buchnęły jęki i kwiki przerażające, przemieszane z trzaskiem pękających kości.
— Lwy mordują konie! — wrzasnęła Valeria.
— Lwy? Bzdura! — parsknął Conan i zabłysły mu oczy. — Czyś słyszała ryk lwa? Anim ja nie słyszał. U waż, jak kości trzeszczą — nawet lew nie narobiłby tyle hałasu ubijając konia.
Pobiegł w dół po skalistym występie, a ona poszła w jego ślady, pamięć bowiem o waśni musiała ustąpić miejsca odwiecznej zasadzie awanturników, by się zjednoczyć przeciw wspólnemu niebezpieczeństwu. Jęki ucichły, gdy przebijali się przez zielony welon okrywających skałę liści.
— Znalazłem twego konia spętanego u stawu — wymamrotał stąpając tak bezszelestnie, że przestała się dziwić, iż zaskoczył ją na skale. — Swego przywiązałem obok i śladem twym poszedłem. Uważaj teraz!
Wychynęli z pasa liści i ujrzeli dolne partie lasu, nad którymi zielona plątanina gałęzi rozsnuwała swój mroczny baldachim. Przenikające przezeń smużki słonecznego blasku rozpraszały się tu w wątłą jaspisową poświatę. Gigantyczne pnie drzew, nie bardziej oddalonych niż o sto kroków, widmowe były i ledwie widoczne.
— Konie za tą tam gęstwiną być powinny — wyszeptał Conan. — Słuchaj!
Lecz Valeria już usłyszała i mróz przeniknął do jej żył; odruchowo wsparła swą białą dłoń na brązowym, muskularnym ramieniu kompana. Zza drzew dobiegał suchy trzask miażdżonych kości, dźwięk rozdzieranego mięsa i cała gama zgrzytów, mlaskań i pochrząkiwań towarzyszących potwornej uczcie.
— Nie lwy czynią ten hałas — szepnął Conan. — Coś żre nasze konie, ale to nie lwy. Na Croma...
Dźwięki umilkły nagle i Conan cicho zaklął. Zerwał się wietrzyk, wiejący z ich strony ku miejscu, gdzie skrywał się niewidoczny drapieżnik.
— Nadchodzi! — mruknął Conan, wznosząc swój miecz.
Gęstwina gwałtownie zafalowała, a Valeria mocniej ścisnęła ramię Conana. Choć nieświadoma wiedzy dżungli, wiedziała przecie, że mało jest zwierząt zdolnych podobnie rozkołysać wysoki las.
— Wielki być musi jak słoń — wymamrotał Conan, wtórując jakby jej myślom. — Jakież diabelstwo... — jego głos zamarł gwałtownie.
Z gąszczu łeb wyjrzał, rzekłbyś, ze snu koszmarnego. Rozwarta paszcza ukazywała rząd ociekających pożółkłych kłów; nad monstrualnymi szczękami grymasem obrzydłym marszczył się jaszczurczy pysk. Olbrzymie ślepia, niczym tysiąckrotnie powiększone oczy pytona, patrzyły nieruchomo na sparaliżowanych ludzi, którzy przylgnęli do skały. Krew plamiła obwisłe łuskowate wargi i kapała z ogromnej mordy.
Łeb, znacznie większy niż łeb największego krokodyla, tkwił na długiej pancernej szyi, z której sterczały rzędy żłobkowanych kolców, a dalej, miażdżąc krzewy i drzewka, wyłoniło się ciało tytaniczne, olbrzymi baryłkowaty korpus na przedziwnie krótkich nogach. Białawy brzuch szorował niemal po ziemi, gdy kolczasty grzbiet wyżej się wznosił, niżby mógł sięgnąć Conan stanąwszy na czubkach palców. Długi, zakończony ogromnym kolcem ogon, ogon niewiarygodnie wielkiego skorpiona, wlókł się daleko z tyłu.
— Z powrotem na skałę, szybko! — rzucił Conan, popychając dziewczynę. — Nie myślę, żeby mógł się wspiąć, ale sięgnie nas, jeśli stanie na zadnich łapach...
Miażdżąc i gnąc krzaki i pomniejsze drzewa, potwór sunął przez gęstwę, a oni mknęli ku szczytowi skały, jak liście niesione wichrem. Nim pogrążyła się Valeria w zielony gąszcz listowia, zerknęła za siebie i ujrzała, że przerażający olbrzym stoi na tylnych słupowatych nogach, dokładnie tak, jak przepowiadał Conan. Panika wkradła się w jej serce. Stojąc pionowo, ogromniejsza zdawała się być bestia niż przedtem, a jaszczurczy pysk sięgał koron drzew.
I wtedy żelazna dłoń Conana zawarła się na jej przegubie i siła straszliwa wciągnęła ją w zieloną plątaninę, a potem w gorący blask słońca na mgnienie przed tym, jak przednie łapy potwora opadły na skałę, która zadrżała i jęknęła, zda się, pod olbrzymim ciężarem.
Tuż za uciekinierami wychynął z gałęzi ogromny łeb i przez mrożącą krew w żyłach chwilę patrzyli na obramowany zielenią okropny pysk o rozwartych szczękach
i płonących ślepiach. A potem gigantyczne kły trzasnęły w powietrzu i łeb zniknął, jakby pogrążył się w jeziorze. Zerkając przez połamane gałęzie zobaczyli, że potwór siedzi na zadnich łapach u stóp skały i nieruchomo spogląda w górę.
Valeria zadrżała.
— Jak długo pozostanie?
Conan kopnął czaszkę spoczywającą wśród liści.
— Ten biedak wspiąć się tu musiał, umykając przed nim lubo jego krewniakiem. I sczezł z głodu. Kości całe. To bydlę smokiem jest niechybnie, o którym czarni gadają w legendach. Jeśli tak, nie poniecha nas, pókiśmy żywi.
Valeria spojrzała nań nieprzytomnie, zapominając o dawnej niechęci. Próbowała pokonać panikę. Po tysiąckroć dowiodła swej szalonej odwagi w bitwach na morzu i lądzie, na śliskich od krwi pokładach wojennych galer, na murach szturmowanych miast, na zdeptanych piaszczystych plażach, gdzie desperaci z Czerwonego Bractwa kąpali noże w krwi towarzyszy, walcząc o przywództwo.
Ale wizja tego, co ją czeka, ścinała krew. Cios szabli w ogniu bitwy był niczym; ale siedzieć bezczynnie i bezradnie na nagiej skale, czekając głodowej śmierci, oblężona przez potworny relikt dawniejszych epok — ta myśl słała przez jej duszę fale panicznego lęku.
— Oddalać czasem się musi, by żreć i pić — powiedziała bezradnie.
— Blisko ma do jednego i drugiego — odrzekł Conan. — Spasł się teraz końskim mięsem i jak prawdziwy wąż długo wytrzyma bez strawy i wody. Choć nie śpi po żarciu jak węże. Tak czy owak, na skałę nie wlezie.
Conan mówił obojętnie. Był barbarzyńcą i przerażająca cierpliwość puszczy i jej mieszkańców stała się cechą jego natury w równym stopniu jak żądze i niepohamowany gniew. I w największych tarapatach zachowywał chłód, na jaki nie zdobyłby się człek cywilizowany.
— Zali nie moglibyśmy wdrapać się na drzewa i umknąć, przeskakując jak małpy z gałęzi na gałąź? — spytała z rozpaczą.
— Myślałem o tym. Zbyt cienkie są gałęzie tykające skały. Złamią się pod nami. A poza tym coś mi się zda je, że to bydlę mogłoby każde w okolicy drzewo wyrwać z korzeniami.
— Tedy mamy tu siedzieć na zadkach i czekać, aż z głodu zdechniemy? — wrzasnęła z furią, kopiąc czaszkę, która ze stukiem potoczyła się po skale. — Nie chcę! Zejdę na dół i zetnę mu łeb piekielny!
Conan siadł na kamiennym występie u stóp iglicy. Z błyskiem zachwytu patrzył na jej płonące oczy i sprężystą rozdygotaną postać, ale świadom, że jest zdolna w tej chwili na każde się porwać szaleństwo, nie pozwolił, by zachwyt ów zadźwięczał w jego głosie.
— Siądź — mruknął, ujmując ją za przegub i sadzając sobie na kolanie. Zbyt była zaskoczona, by stawić opór, gdy wyjął jej miecz z dłoni i na powrót wsunął do pochwy. — Siedź cicho i uspokój się. Stal jeno połamiesz na jego łuskach. Na jeden kęs mu starczysz lubo rozbije cię swym kolczastym ogonem jak jajo. Wybrniemy z tego jakoś, ale nie wtedy, gdy damy się pierwej zgryźć i połknąć.
Nic nie rzekła i nie uczyniła, by ramię jego zrzucić ze swej kibici. Strach ją dławił i było to nowe uczucie dla Valerii z Czerwonego Bractwa. Siedziała tedy na kolanie swego towarzysza z potulnością, co wielce zaskoczyłaby Zaralla, który ochrzcił był Valerię mianem diablicy z piekielnego haremu.
Conan igrał leniwie z jej kręconymi, złotymi włosami, zajęty, widno, tylko swym podbojem. Ani szkielet u stóp, ani potwór u skały nie rozpraszały go ani też nie przytępiały zainteresowania dziewczyną.
Jej zaś niespokojne oczy, wędrujące wśród listowia, odkryły na tle zieleni barwne plamy. Były to owoce, wielkie ciemnopurpurowe kule wiszące na gałęziach drzewa, którego szerokie liście wyróżniały się osobliwie żywą i bogatą zielenią. I uświadomiła sobie dręczący głód i pragnienie, choć to drugie napastować ją poczęło dopiero od chwili, gdy zdała sobie sprawę, że nie może zejść ze skały, by pójść do stawu.
— Nie musimy głodować — rzekła. — Są owoce w zasięgu ręki.
Conan zerknął w kierunku, który ukazywała.
— Jeśli je zjemy — mruknął — nie trza będzie zębów smoka. Czarni ludzie z Kush zwą je Jabłkami Derkety. Derketo zaś jest Królową Umarłych. Wypij odrobinę ich soku albo pokrop nim skórę, a zemrzesz szybciej, niż byś stoczyć się zdołała do stóp tej skały.
— Och! — zamilkła zmieszana. Pomyślała ponuro, że nie ma ucieczki od ich przeznaczenia. Nie widziała drogi ratunku, a Conan zdawał się być zajęty tylko jej talią i kręconymi lokami. Jeśli nawet myślał o ucieczce, nie dawał tego po sobie poznać.
— Gdybyś zdjął ze mnie ręce na chwilę dość długą, by wspiąć się na ten szczyt — rzekła kokieteryjnie — ujrzysz coś, co wielce cię zaskoczy.
Rzucił jej pytające spojrzenie i wzruszając potężnymi ramionami uczynił, o co prosiła. Przyklejony do skalnej iglicy patrzył nad lasem. Długą chwilę stał potem w milczeniu, jak brązowa statua.
— Wiera, gród warowny — mruknął. — Tam zmierzałaś, gdyś mnie chciała samego posłać ku wybrzeżom?
— Ujrzałam go tuż przed twoim przybyciem. Nie wiedziałam o jego istnieniu, gdym opuszczała Sukhmet.
— Któż by pomyślał, miasto — tutaj! Nie myślę, by Stygijczycy dotarli kiedy tak daleko. Ale czy mogli miasto podobne wznieść czarni? Stad nie widzę na równinach, upraw, ludzi...
— Zali myślałeś dostrzec coś z takiej odległości?
Wzruszył ramionami.
— Cóż, mieszkańcy i tak pomóc nam nijak nie mogą. Ludy Czarnych Krain wrogie są zwykle obcym. Naszpikowaliby nas włóczniami.
Przerwał i zastygł w milczeniu, jakby zapomniał, o czym ma mówić, gapiąc się na purpurowe kule łyskające wśród liści.
— Włócznie! — wymamrotał. — Głupiec przeklęty, żem o tym wcześniej nie pomyślał. Oto masz, co dziewka urodziwa z męża rozumem czyni!
— O czym gadasz? — spytała.
Nie odpowiadając, zbiegł ku pasmu liści i spojrzał przez nie w dół. Trwał tam niezmiennie ogromny potwór, wpatrując się w skałę z przerażającym uporem właściwym rodowi gadziemu. Tak, w erach dawno minionych, mogli spozierać jego krewniacy na jaskiniowych praprzodków człowieka, szukających ratunku na wysokich skałach.
Sklął go Conan bez gniewu i jął ścinać gałęzie, próbując sięgnąć jak najgrubszych ich części. Poruszenia listowia zaniepokoiły bestię, która powstała na cztery łapy i biła przeraźliwym ogonem na wsze strony, wyrywając przy tym młode drzewka jakby to były trzaski. Uważnie obserwował go Cymmeryjczyk kątem oka i gdy zdało się Valerii, że potwór znów zamierza rzucić się na skałę, Conan odskoczył i wspiął się na półkę z przygarścią ściętych gałęzi. Były to trzy smukłe pręty, długie na stóp siedem, nie grubsze zaś niż kciuk. Zerwał również nieco krzepkich choć cienkich lian.
— Zbyt lekkie te gałęzie na drzewce do włóczni, a pnącza nie grubsze od sznurka — rzeki, ukazując gąszcz otulający skałę. — Ciężaru naszego nie zdzierżą. Atoli w jedności siła — oto co nam, Cymmery jeżykom, mawiali aquilońscy renegaci, gdy się na wzgórzach zjawiali, by wojów werbować na kraju własnego pustoszenie. My wszelako zawsze walczyliśmy klanami i plemionami.
— A cóż, do stu piorunów, ma to do owych kijaszków? — zapytała.
— Czekaj, a ujrzysz.
Złożywszy pręty do kupy wraził między nie rękojeść swego puginału, a potem omotał mocno lianą, otrzymując tym sposobem krzepką włócznię siedmiostopowej długości, zakończoną srogim ostrzem.
— I cóż po tym — rzekła — skoroś sam mówił, że stal łusek bestii nie przesiecze?
— Nie cały on łuskami okryty — odrzekł Conan. — Różnymi sposoby panterę można skórować.
Podszedł do krawędzi skały, wystawiwszy włócznię, i ostrożnie grot jej pogrążył w jednym z Jabłek Derkety. Odchylał się przy tym jak najdalej, by uniknąć ciemno purpurowych kropli spływających z rozciętego owocu. Wyciągnął w końcu ostrze i ukazał jej błękitną stal pokrytą matowym, szkarłatnym nalotem.
— Nie wiem — powiedział — czy rzecz ta poskutkuje, czy nie, ale dość tu jadu, by ubić słonia. Ale... cóż, zobaczymy.
Valeria szła tuż za nim, gdy stąpał w dół pod zasłoną z liści. Z wielką ostrożnością, dzierżąc zatruty oręż z dala od siebie, wytknął głowę spomiędzy gałęzi i ozwał się do potwora:
— I na cóż tak czekasz, pokręcony wyrodku z krokodylicy i skorpiona? Nuże, wystaw mordę obmierzłą, długoszyi robaku — czy zaś wolisz, bym zszedł do cię i twe padło bękarcie kopniakami od kości odbił?
Więcej tego było, o kwiecistości nieporównanie bogatszej, aż Valeria, edukowana przecie między wybornymi w słownym kunszcie żeglarzami, oczy rozwarła szeroko z wielkiego zadziwienia. A i na potworze przemowa Cymmeryjczyka zdała się wywierać wrażenie. Jak natarczywe ujadanie psa zatrważa i rozwściecza większe i z natury spokojniejsze zwierzęta, tak i hałaśliwy głos człowieka lęk budzi w jednych, szał zasię nieopanowany w innych bestiach. Nagle, z niezwykłą szybkością, porwało się tytaniczne bydlę na swe mocarne zadnie łapy, prężąc zarazem ciało i szyję w desperackiej próbie sięgnięcia owych zjadliwych karłów, których natarczywe bzyczenie zakłócało pierwotną ciszę jego pradawnej dziedziny.
Ale Conan dokładnie ocenił odległość. Jakieś pięć stóp pod nim olbrzymi łeb przebił zasłonę liści w daremnym ataku. I gdy potworne szczęki rozwarły się na kształt paszczy gigantycznego węża, wraził włócznię w czerwoną gardziel. Pchnął całą mocą obu muskularnych ramion i długie ostrze puginału po rękojeść pogrążyło się w ciele, ścięgnach i kości. Szczęki zawarły się konwulsyjnie, łamiąc na drzazgi uczynione z trzech prętów drzewce, Conan zaś zachwiał się na swym stanowisku i byłby spadł, gdyby stojąca za nim dziewczyna nie uchwyciła go za pas w desperackim geście. Przytrzymał się skalnego występu, odzyskując równowagę i mrukliwie wyraził swą wdzięczność.
W dole tarzał się potwór, jak pies, któremu w oczy sypnięto pieprzem. Trząsł łbem, darł go pazurami i najszerzej jak mógł rozdziawiał paszczę. W końcu udało mu się przycisnąć nogą złomek drzewca i wyrwać ostrze. A potem uniósł łeb o rozwartej paszczęce, z której tryskała krew, i spojrzał na skałę z tak rozumną, rzekłbyś, i uporną furią, że zadrżała Valeria i dobyła miecza. Łuski na karku i bokach bestii zmieniły kolor z rdzawobrązowego na jaskrawoczerwony. I co najstraszniejsze, potwór przerwał swe milczenie, a dźwięki dobywające się spomiędzy jego skrwawionych szczęk nie przypominały niczego, co wydają ziemskie stworzenia.
Z głuchym, drażniącym rykiem smok rzucił się na skałę, będącą fortecą jego wrogów. Raz za razem potężny łeb przebijał gałęzie, a szczęki zawierały się na pustym powietrzu. A potem cały swój straszliwy ciężar rzucił o skałę, aż ta zadrżała od podstawy po szczyt, i stojąc na zadnich łapach, ujął ją przednimi i próbował wyrwać, jakby to było drzewo.
Ów pokaz pierwotnej siły i furii zmroził krew w żyłach Valerii, lecz Conan zbyt był w swoich odruchach pierwotny, by czuć coś więcej niźli ciekawość pełną zrozumienia: Dla barbarzyńcy nie istniała aż taka przepaść między nim i innymi ludźmi a zwierzętami, jak to miało miejsce w duszy Valerii. Ów potwór był dla Conana po prostu inną formą życia, różną odeń tylko postacią cielesną. Przypisywał mu cechy podobne własnym i w jego gniewie widział odpowiednik własnych uniesień, a w rykach gadzie powtórzenie własnych przekleństw, którymi bestię obrzucał. Czując więzy pokrewieństwa z wszelkimi dzikimi kreaturami, nawet smokami, nie mógł doznać owego lęku i odrazy, które ogarniały Valerię na widok srogości potwora.
Siedział tedy i obserwował spokojnie, zwracając uwagę na rozmaite zmiany, jakie zachodziły w jego ryku i poczynaniach.
— Jad zaczyna działać — ozwał się z przekonaniem.
— Wierzyć mi się nie chce. — Valerii zdało się śmieszne, aby cokolwiek, nie wiedzieć nawet jak śmiercionośne, mogło mieć wpływ na ową górę mięśni i szału.
— Ból słychać w jego ryku — oznajmił Conan. — Zrazu był ledwie zły, bo go coś w szczękę kłuło. Teraz czuje ukąszenie trucizny. Patrz! Chwieje się. Oślepnie za parę chwil. Czym nie mówił?
I oto zachwiał się potwór i łamiąc krze popędził przez las.
— Zali umyka? — spytała Valeria niepewnie.
— Bieży do stawu! — Conan zerwał się w podnieceniu na nogi. — Pali go trucizna. Chodź! Za parę chwil oślepnie, ale po zapachu dotrzeć może na powrót do skały i jeśli wciąż woń naszą będzie czuć, pozostanie, póki nie padnie. A i jacy kuzyni jego mogą się zjawić zwabieni rykiem.
— Na dół? — Valeria była przerażona.
— Wiadomo! Dobieżymy do miasta! Mogą tam nam łby pościnać, ale to tylko możemy uczynić. Tysiąc innych smoków możemy spotkać na drodze, ale tu śmierć jest pewna. Za mną, spiesz się!
Zbiegł w dół, zwinnie jak małpa, przystając tylko, by pomóc mniej sprawnej towarzyszce, która nim ujrzała, jak wspina się Cymmeryjczyk, miała się za równą każdemu mężowi — czy to w olinowaniu statku, czy na stromym skalistym urwisku.
Wkroczyli w półmrok pod zasłoną z gałęzi i cicho zeszli na ziemię, choć Valeria była pewna, że bicie jej serca w całej słychać okolicy. Donośne odgłosy chłeptania i łykania dobiegały zza gąszczu świadcząc, iż smok pije u stawu.
— Wróci, gdy tylko kałdun napełni — wymamrotał Conan. — Godziny miną, nim go trucizna powali — jeśli powali...
Gdzieś w dali słońce ginęło za horyzontem i puszcza pomroczniała jeszcze, a w mglistym półświetle jęły tańcować czarne cienie. Conan pochwycił dłoń Valerii i co sił w nogach oddalał się od podnóża skały. Mniej czynił hałasu niż wietrzyk błądzący pomiędzy pniami drzew, lecz Valerii zdawało się, że jej miękkie buty zdradzają ich ucieczkę całej puszczy.
— Nie myślę, by mógł iść po śladach — mruknął Conan — ale jeśli wiatr poniesie ku niemu naszą woń, wywąchać nas potrafi.
— Mitro — błagalnie wyszeptała Valeria — spraw, by wiatr zacichł!
Jej twarz rysowała się w półmroku bladym owalem. W wolnej dłoni ściskała miecz, atoli dotyk wykładanej skórą rękojeści budził w niej poczucie bezradności.
Wciąż dzieliła ich od skraju lasu znaczna przestrzeń, gdy usłyszeli za sobą łomot i trzaski. Valeria zagryzła wargi, by nie wybuchnąć płaczem.
— Goni nas! — szepnęła z lękiem.
Conan potrząsnął głową.
— Nie wyczuł nas na skale, tedy błądzi po lesie, próbując chwycić woń. Chodź! Teraz miasto albo śmierć! Zdoła wyrwać każde drzewo, na które byśmy się wspięli. Oby nie zerwał się wiatr.
Las przed nimi poczynał rzednąć, za nimi zaś był nieprzeniknionym oceanem cieni, z którego wciąż dobiegały złowieszcze trzaski, gdy smok na oślep poszukiwał swych ofiar.
— Równina — szepnęła wreszcie Valeria. — Jeszcze trochę i...
— Na Croma! — zaklął Conan.
— Mitro! — szepnęła Valeria.
Wprost od nich wiatr powiał ku czarnej puszczy. Natychmiast ryk okropny zatrząsł gęstwiną i nieregularne, bezładne stuki i trzaski ustąpiły miejsca nieprzerwanemu łomotowi, gdy runął smok jak huragan ku miejscu, skąd dobiegała go woń nieprzyjaciół.
— Uciekaj! — warknął Conan, a oczy błysnęły mu jak chwyconemu w paść wilkowi. — Tylko to nam zostaje!
Żeglarskie buty nie szyte są dla gonitwy, a życie pirata nie czyni zeń biegacza. Po stu krokach Valeria dyszała ciężko i poczynała się potykać, z tyłu zaś nie łomot już dochodził, a grzmot jednostajny, potwór bowiem wychynął z lasu na wolną przestrzeń.
Żelazne ramię Conana owinęło się wokół kibici niewiasty, na pół unosząc ją z ziemi, i biegli z szybkością, na jaką sama żadną miarą nie potrafiłaby się zdobyć. Gdyby zdołali czas jeszcze jakiś uniknąć zębów bestii, zdradliwy wiatr mógłby odmienić kierunek — nie zmieniał wszelako, a rzucone przez ramię szybkie spojrzenie powiedziało Conanowi, że potwór tuż jest za nimi, pędząc jak niesiona huraganem wojenna galera. Odepchnął tedy Valerię od siebie tak mocno, że przeleciała kilkanaście stóp, nim na kształt zmiętego łachmana opadła u podnóża najbliższego drzewa, sam zaś przegrodził drogę rozwścieczonemu gigantowi.
Przekonany, że śmierć nadchodzi, działał Cymmeryjczyk zgodnie ze swym instynktem, i z całym impetem rzucił się na straszliwą bestię. Skoczył jak dziki kot i ciął potężnie, czując jak miecz głęboko tonie w opancerzonym łuskami łbie. A potem siła niesamowita odrzuciła go na bok, i koziołkował przez pięćdziesiąt stóp, tracąc dech cały i świadomości połowę.
Sam nie potrafiłby powiedzieć, jak się pozbierał i powstał na nogi. Jedyna myśl, jaka świtała w jego oszołomionym mózgu, dotyczyła dziewczyny, która nieprzytomna i bezradna leży na samej drodze rozpędzonego smoka. Nim oddech na nowo zaświstał w krtani, stał już nad nią z mieczem w garści.
Tam leżała, gdzie ją pchnął, ale już próby czyniła, by usiąść. Nie tknęły jej ani kły szabliste, ani nogi wszystko na swej drodze miażdżące. Samego zaś Conana bark zapewne na bok odrzucił, gdy zapominając o ofiarach, popędził potwór do przodu w nagłej męce śmiertelnych skurczów. I pędził tak bez opamiętania, aż nisko zwieszony łeb zderzył się z rosnącym na jego drodze gigantycznym drzewem. Siła zderzenia tak była wielka, że wyrwała drzewo z korzeniami i wytrząsła mózg z potwornego czerepu. Drzewo runęło na smoka i oszołomieni ludzie ujrzeli, jak liście i gałęzie drżą wstrząsane konwulsjami bestii, którą skrywały — potem wszystko ucichło.
Conan pomógł Valerii powstać i puścili się oboje w chwiejny bieg. Po chwili dotarli na bezdrzewną równinę, spowitą cichym półmrokiem.
Conan przystanął na moment i spojrzał do tyłu na hebanowy gąszcz. Ani liść tam zadrżał, ani ptak zakwilił. Drzewa stały w takiej ciszy, jaka panować musiała przed stworzeniem człowieka.
— Chodź — mruknął Conan. — Żywoty nasze na cienkiej wiszą strunie. Jeśli inne smoki wylezą z lasu...
Nie musiał kończyć zdania.
Dalekie było miasto, gdy patrzyli skroś równinę, dalsze, niż zdawało się być ze skały. Serce Valerii boleśnie kołatało w piersi, dławiąc ją niemal. Za każdym krokiem spodziewała się usłyszeć trzask krzaków i ujrzeć następny koszmar ogromny, jak wyłania się z gęstwy, by ruszyć ich tropem. Ale nic nie zakłócało ciszy.
Gdy mila oddzieliła ich od lasu, Valeria odetchnęła z ulgą. Poczęła tajać jej zmrożona grozą pogodna pewność siebie. Słońce już zaszło i ciemność gęstniała nad równiną, ledwie rozświetlana gwiezdną poświatą, która rozsianym tu i ówdzie kaktusom dawała pozór gnomów.
— Nie masz tu bydła ani pól zaoranych — mruczał Conan. — Jakże ci ludzie żyją?
— Bydło do zagród na noc mogli spędzić — zasugerowała Valeria — a pola i pastwiska są po drugiej stronie grodu.
— Może — odparł — chociem ze skały nic nie widział.
Księżyc wzniósł się nad miastem, a mury i wieże czarno zarysowały się w żółtej poświacie. Valeria zadrżała. Czarny w świetle księżyca, wyglądał ów gród osobliwy posępnie i groźnie.
Podobna widać myśl postała i w głowie Conana, zatrzymał się bowiem, rozejrzał wokół i rzekł:
— Tu pozostaniemy. Daremnie w nocy do bram kołatać, bo i tak nas nie wpuszczą. Nie wiada, jak nas przyjmą, tedy lepiej siły odzyskać. Po snu paru godzinach sposobniejsi będziemy do walki czy ucieczki.
Podszedł do kaktusowych zarośli krąg jakby tworzących — pospolite dość zjawisko na południowych pustyniach. Mieczem swym wyrąbał przejście i ukazując je Valerii, rzekł:
— Od wężów przynajmniej będziemy bezpieczni.
Z lękiem obejrzała się ku czarnej linii odległego o jakieś sześć mil lasu.
— Co zaś, jeśli smok z puszczy wylezie?
— Straż będziemy trzymać — odrzekł, choć nie powiedział, cóż w podobnym razie pomóc by to mogło. Patrzył na miasto. Żaden blask nie rozjaśniał wieżyc i kopuł. Było wielką mroczną zagadką, tajemniczo zarysowaną na tle rozświetlonego księżycem nieba.
— Legnij i śpij. Ja pierwszą wartę obejmę.
Zawahała się, patrząc nań niepewnie, ale siedział u wejścia ze skrzyżowanymi nogami i wpatrywał się w mrok, a miecz spoczywał na kolanach. Bez słowa położyła się tedy na piasku w środku kolczastego kręgu.
— Zbudź mnie, gdy księżyc stanie w zenicie — rozkazała.
Nic nie rzekł i nawet na nią nie spojrzał. Ostatnim jej wrażeniem, nim pogrążyła się w sen, był widok jego muskularnej postaci, nieruchomej jak odlana z brązu statua, czarną bryłą rysującej się na tle nisko zawieszonych gwiazd.
Valeria obudziła się z drżeniem i uświadomiła sobie, że szary świt rozciąga się nad równiną.
Siadła, trąc oczy. Conan krzątał się obok kaktusów, obcinając ich mięsiste liście i ostrożnie wyrywając z nich kolce.
— Nie zbudziłeś mnie — powiedziała z wyrzutem. — Pozwoliłeś mi spać całą noc!
— Zmęczona byłaś — odrzekł. — A i zadeczek musiałaś mieć obolały z długiej jazdy. Wy, piraci, nie zwyczaj niście końskiego grzbietu.
— Cóż tedy rzec o tobie? — odgryzła się.
— Byłem munganem, nimem został piratem — odrzekł. — A oni żyją w siodle. Chwile snu chwytałem jak pantera czająca się u ścieżki na przejście samy.
I w rzeczy samej, dziarsko wyglądał olbrzymi barbarzyńca, jakby noc całą w złotym przespał łożu. Usunąwszy kolce i twardą skórę, wręczył dziewczynie gruby, soczysty liść kaktusa.
— Wraź zęby w ten kąsek. To strawa i napitek dla ludów pustyni. Byłem kiedyś wodzem Zuagirów, pustynnego plemienia, które żyje z obłuskiwania karawan.
— Zali jest coś, czymżeś nie był? — z mieszaniną niewiary i zachwytu spytała dziewczyna.
— Nigdym nie był królem hyboryjskiej dziedziny — skrzywił się, odgryzając ogromny kęs kaktusa. — Ale marzy mi się i to. Któregoś dnia mogę nim zostać, bo niby czemu nie?
Potrząsnęła głową, dziwując się jego spokojnej zuchwałości, i poczęła jeść. Liść nie był podniebieniu niemiły, i pełen chłodnego, sycącego pragnienie soku. Skończywszy posiłek, wytarł Conan dłonie w piasek, powstał, przeczesał palcami swą gęstą czarną grzywę, zapiął pas z mieczem i rzekł:
— Cóż, ruszajmy. Jeśli lud z miasta gardła nam zamierza poderżnąć, uczynić to może równie dobrze teraz, nim gorąc dnia na dobre się nie zacznie.
Valeria pomyślała, że jego ponury żart, choć niezamierzony, wieszczym okazać się może. Również tedy zapięła swój pas i powstała. Minęły lęki nocy, a ryczące smoki z odległego lasu wspomnieniem były tylko mglistym. Buńczucznie kroczyła u boku Cymmeryjczyka. Bez względu na to, jakie leżały przed nimi niebezpieczeństwa, wrogowie będą ludźmi. A Valerii z Czerwonego Bractwa nie zdarzyło się spotkać człeka, który by lęk w niej zbudził.
Conan zerkał na nią z uczuciem podziwu, gdy maszerowała obok niego zamaszystym krokiem, równie jak jego szybkim.
— Jak góral raczej chodzisz, niż jak żeglarz — powiedział. — Musisz być Aquilonką. Słońce Darfaru nie uczyniło twej białej skóry brązową. Wiele księżniczek mogłoby ci pozazdrościć.
— Jestem z Aquilonii — odparła. Jego komplementy już jej nie złościły, a widoczne uwielbienie — sprawiało przyjemność. Gdyby inny mąż zastąpił ją na warcie, pozwalając spać, wpadłaby we wściekłość, zawsze bowiem gniewnie odrzucała próby mężczyzn, by ją chronić lub oszczędzać przez wzgląd na płeć. Ale tajemną radość sprawił jej fakt, że Conan to uczynił. I nie wykorzystał jej lęku, ani płynącej zeń słabości. W końcu, pomyślała, niezwykłym był człekiem.
Słońce powstało za miastem, a wieże zabłysły groźną purpurą.
— Czarne w księżycu — mruknął Conan, z oczyma, w których zapełgały światełka barbarzyńskiego fatalizmu — a czerwone jak krew i krew zwiastujące w słońcu dnia. Nie podoba mi się ten gród!
Ale szli dalej i Conan zauważył, że ani jedna droga nie wiodła ku miastu z północy.
— Nie zdeptało bydło pastwisk po tej stronie miasta — powiedział. — I pług ziemi nie tknął przez lata, a może wieki. Ale patrz: uprawiano tu niegdyś rolę.
Valeria dostrzegła pradawne rowy irygacyjne, które ukazywał, miejscami prawie zasypane, gdzie indziej zarosłe kaktusami. W zakłopotaniu zmarszczyła brwi, gdy oczy jej przebiegły równinę rozciągającą się ze wszech stron miasta, aż ku linii puszczy, która tworzyła niewyraźny olbrzymi krąg. Wzrok za ów krąg nie sięgał.
Niepewnie popatrzyła na miasto. Ni hełmy, ni ostrza włóczni nie połyskiwały na flankach, nie brzmiały trąbki, z wież nie płynęły wezwania... Cisza tak doskonała jak cisza puszczy okrywała mury i wieżyce. Słońce wysoko już stało nad wschodnim horyzontem, gdy stanęli przed wielką bramą w północnym murze, w cieniu wyniosłego parapetu. Plamy rdzy pstrzyły żelazne okucia potężnych wrót z brązu. Pajęczyny jak grube draperie zwieszały się z zawiasów, rygli i ćwieków.
— Przez lata nikt jej nie otwierał! — oświadczyła Valeria.
— Martwy gród — potwierdził Conan. — Oto dlaczego rowy zasypane i pola nie tknięte.
— Wszelako kto ów gród zbudował? Kto w nim mieszkał? Gdzie się podział, gdy miasto opuścił?
— Nie wiada. Może klan wygnańców stygijskich. A może nie. Inaczej Stygijczycy budują. Może wrogowie ich przegnali albo zaraza wytrzebiła.
— Tedy skarby wciąż gdzieś tam leżą, pyłem obrastając i pajęczyną — rzekła Valeria, w której jęła się budzić właściwa jej rzemiosłu zachłanność, krzepiona kobiecą ciekawością. — Zdołamyż te wrota rozewrzeć? Rozejrzyjmy się nieco!
Conan z powątpiewaniem zbadał ciężką bramę, ale wsparłszy o nią swe ogromne ramiona, pchnął całą siłą muskularnych barków i ud.
Z przeraźliwym zgrzytaniem zardzewiałych sworzni brama ciężko ruszyła, a Conan wyprostował się, dobywając miecza. Valeria zerkała przez jego ramię i wydała dźwięk, świadczący o niemałym zaskoczeniu.