Conan z Cimmerii - Robert E. Howard - ebook

Conan z Cimmerii ebook

Robert E. Howard

0,0

Opis

Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej! 

 

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego.
Tylko dla 
zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.  

 

Zawartość zbioru: 
Era Hyboryjska (część I) 
1. Dom pełen łotrów 
2. Córa lodowego olbrzyma 
3. Królowa Czarnego Wybrzeża 
4. Narodzi się wiedźma 
5. Pełzający cień 

 

Cykl: Conan (wyd. Alfa), t. 1 

 

Książka dostępna w zasobach: 
Wojewódzka i Miejska Biblioteka Publiczna im. Zbigniewa Herberta w Gorzowie Wielkopolskim
Biblioteka Publiczna Miasta i Gminy Barcin im. Jakuba Wojciechowskiego 
Biblioteka Publiczna Miasta i Gminy Jarocin 
Miejska Biblioteka Publiczna im. Adama Asnyka w Kaliszu (3) 
Powiatowa i Miejska Biblioteka Publiczna w Kole 
Miejska Biblioteka Publiczna im. Zofii Urbanowskiej w Koninie 
Biblioteka Publiczna w Dzielnicy Wola m.st. Warszawy

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 257

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Conan z Cimmerii

11 Biblioteka Fantastyki Fantasy

Robert E. Howard

Conon z Cimmerii

Wybór Andrzej Ziembicki

Wydawnictwa ALFAWarszawa 1988

Okładka

Robert Bury

Znak graficzny podserii Fantasy

Ryszard Z. Fiejtek

Redaktor

Marek S. Nowowiejski

Redaktor techniczny

Wanda Kędzierska

For the Polish edition

Copyright 1988 by Wydawnictwa ALFA

ISBN 83-7001-072-5

WYDAWNICTWA „ALFA” WARSZAWA 1988

Wydanie II. Nakład 70000 + 250 egz.

Format B6. Ark. wyd. 9,50. Ark. druk. 6,50

Skład: Zakład Poligraficzny Wydawnictw „Alfa

Druk i oprawa: Olsztyńskie Zakłady Graficzne

im. S. Pieniężnego, Olsztyn ul. Towarowa 2

Zam 1616/88 U-70/210

Od wydawcy

Znana czytelnikowi polskiemu z książek Tolkiena i Ursuli Le Guin odmiana baśni współczesnej zwana fantasy jest dziś na świecie równie popularna jak science fiction, a ma bodaj czy nie większą zdolność ewolucji, o czym świadczą utwory autorki Czarnoksiężnika z Archipelagu, a także Tanith Lee, Petera Beagle’a i innych. Fakty te skłaniają nas do podjęcia próby ukazania fantasy w jej zwartym, ale reprezentatywnym kanonie — od Haggarda i Morrisa po Leibera i Andersona. Gwoli kompletności owego kanonu zaczynamy nie od tego, co najlepsze, lecz od tego, co najpopularniejsze.

Niewątpliwie najpopularniejszy zaś jest podgatunek zwany heroic fantasy („fantazja heroiczna“), a w nim — historie o Conanie spisywane pół wieku temu przez Roberta E. Howarda i kontynuowane przez wielu pisarzy po dziś dzień. Książki te osiągają milionowe nakłady; powstają liczne adaptacje komiksowe, a ostatnio — filmowe. Z trzydziestu tomów rozmaitych „Conanów“ wybraliśmy osiem tekstów niewątpliwego autorstwa samego Howarda, opisujących karierę Cymmeryjczyka od złodziejskich początków po królewski finał. Dokładniejszemu przedstawieniu „czasów Conana“ służy zamieszczony na wstępie pierwszego i w zakończeniu drugiego tomu szkic Howarda „Era hyboryjska“, ważny również dlatego, że jest jedną z pierwszych prób spisania historii imaginacyjnej — najbardziej w tej kategorii znaną jest Tolkienowy Silmarillion.

I słowo o przekładach: swoboda, z jaką edytorzy zwykli sobie poczynać z materią fabuł o Conanie, uprawnia drobne zabiegi stylizacyjne wykonane dla potrzeb niniejszego wydania i nie będące odejściem od litery oryginalnych opowieści.

ERA HYBORYJSKA (część I)

O epoce znanej nemedyjskim kronikarzom jako Era Przedpotopowa wiadomo niewiele; wyjątkiem jest tu jej ostatni okres, ale i to, co o nim wiemy, otacza aura legendarności.

Najwcześniejsze przekazy historyczne dotyczą schyłku cywilizacji przedpotopowej; dominowały podówczas w święcie królestwa Kamelii, Valusii, Verulii, Grondaru, Thule i Commorii; ludy wymienionych państw używały tego samego języka, co świadczy o ich wspólnym pochodzeniu.

Istniały naonczas i inne królestwa o równym stopniu rozwoju, zaludnione przez rasy odmienne od wspomnianej powyżej, najpewniej starożytniejsze.

Barbarzyńcami owej epoki byli Piktowie, żyjący na wyspach położonych z dala od lądu stałego, na Oceanie Zachodnim, Atlanci, zamieszkujący mały kontynent pomiędzy Wyspami Piktyjskimi a Kontynentem Głównym, czyli Turańskim, oraz Lemurianie, osiedleni na archipelagu dużych wysp na półkuli wschodniej.

A były też wówczas rozległe połacie lądów niezbadanych; kraje cywilizowane, choć wielkie nadzwyczaj, zajmowały stosunkowo małą część ziemskiego globu.

Leżącym najdalej na zachodzie królestwem Kontynentu Turańskiego była Valusia, na wschodzie zaś — Grondar. Mieszkańcy Grondaru reprezentowali niższy poziom rozwoju cywilizacyjnego niż ludy im pokrewne a osiadłe w innych królestwach; dalej na wschód, za Grondarem, rozciągał się bezmiar nagich i dzikich pustyń. Tam, gdzie mniej jałową ziemię porastały dżungle, a także wśród gór, bytowały rozrzucone na znacznych przestrzeniach plemiona prymitywnych dzikusów. Daleko na południu istniała tajemnicza cywilizacja, nie mająca nic wspólnego z kulturą turańską i zapewne przedludzka w swej naturze. Wschodnie pobrzeża kontynentu zamieszkiwała inna ludzka rasa, także nieturańska; od czasu do czasu nawiązywali z nią kontakt Lemurianie; rasa ta pochodziła zapewne z okrytego mgłą tajemnicy bezimiennego kontynentu, leżącego gdzieś na wschód od Wysp Lemuryjskich.

Kultura turańska chyliła się ku upadkowi; turańskie armie składały się po większej części z barbarzyńskich najemników; generałami, politykami, a często i królami bywali w turańskich państwach Piktowie, Atlanci i Lemurianie.

O waśniach pomiędzy królestwami, o wojnach pomiędzy Valusią a Commorią, o tym wreszcie, jak Atlanci podbili część stałego lądu i utworzyli królestwo — o owych wydarzeniach dotrwało do czasów późniejszych więcej legend niż wiarygodnych przekazów historycznych.

A potem Kataklizm spustoszył świat. Wyspy Lemuryjskie i Atlantia zatonęły, zaś Wyspy Piktyjskie zostały wysoko wydźwignięte i stały się górskimi szczytami nowego kontynentu; znikły całe regiony Kontynentu Turańskiego, pogrążone w oceanicznych falach; zatonęły znaczne obszary i w głębi lądu, tworząc wielkie śródlądowe morza i jeziora. Wybuchły wulkany, a potworne trzęsienia ziemi wstrząsnęły posadami świetnych królewskich miast. Wyginęły całe narody.

Nacjom barbarzyńskim powiodło się nieco lepiej niż ludom cywilizowanym; mieszkańcy Wysp Piktyjskich ulegli zagładzie, ale wielka piktyjska kolonia posadowiona wśród gór na południowej granicy Valusii jako przedmurze przeciw obcym najazdom przetrwała nietknięta; powszechna zagłada ominęła też kontynentalne królestwo Atlantów, a tysiące ich rodaków ściągały doń na statkach z tonącego lądu macierzystego. Wielu Lemurian umknęło na względnie mało dotknięte kataklizmem wschodnie wybrzeże Kontynentu Turańskiego, gdzie popadło w niewolę zamieszkałego tam starożytnego ludu, a ich historia na tysiąclecia stała się historią okrutnego ucisku i niewolniczej służby.

W zachodniej części Kontynentu zmienne warunki doprowadziły do rozkwitu dziwnych form życia roślinnego i zwierzęcego; gęste dżungle porosły równiny, rwące rzeki, tocząc swe wody ku morzu, wyryły głębokie kaniony; wypiętrzyły się niebotyczne masywy górskie, a jeziora pokryły ruiny położonych w żyznych dolinach prastarych miast.

Ze wszystkich stron ściągały do kontynentalnego królestwa Atlantów miriady zwierząt i dzikusów — małp i małpoludów, uchodzących z zatopionych obszarów; zmuszeni do ciągłej walki o byt Atlanci zdołali jednak zachować resztki swej zaawansowanej w rozwoju barbarzyńskiej kultury; pozbawieni rud i metali poczęli — tak jak ich odlegli przodkowie — obrabiać kamień. Kiedy już wspięli się na wyżyny owej sztuki, doszło do starcia ich nacji z potężnym narodem Piktów. Ci ostatni także powrócili do wyrobu i użytkowania krzemiennych narzędzi, ale w rzemiośle wojennym rozwijali się znacznie szybciej niż Atlanci; byli rasą bardziej płodną, ale prymitywniejszą — nie pozostały po nich ani malowidła, ani rzeźby z kości słoniowej jak po Atlantach — zostawili za to po sobie mnóstwo doskonałej krzemiennej broni.

Starły się tedy owe królestwa epoki kamiennej i po serii krwawych wojen Piktowie zepchnęli Atlantów do poziomu prymitywnego barbarzyństwa, sami zaś zatrzymali się w rozwoju.

Po pięciu stuleciach od kataklizmu barbarzyńskie królestwa znikły z powierzchni ziemi; pozostały po nich dwa, wspomniane powyżej, plemiona — dzikie i nie ustające w walce pomiędzy sobą. Piktowie przeważają liczbą i jednością, zaś Atlanci stanowią szczepy połączone luźnymi związkami plemiennymi.

Taki oto był w owym okresie Zachód.

Na Dalekim Wschodzie żyją naonczas Lemurianie, odcięci od reszty świata gigantycznymi górami i łańcuchami olbrzymich jezior, wciąż jeszcze pędząc niewolniczy żywot pod panowaniem starożytnej rasy autochtonów.

Głębokie południe spowija mgła tajemnicy, nie tknął go Kataklizm, ale dopiero w przyszłości region ten odegra jakąś rolę w dziejach ludzkości.

Pośród niskich wzgórz na południowym wschodzie przetrwały niedobitki jednego z nievaluzyjskich narodów Kontynentu Turańskiego; ludzie ci zwą się Zhemri.

Tu i tam rozrzucone są po świecie plemiona podobnych małpom dzikusów, nieświadomych nawet powstania i upadku wielkich cywilizacji. Ale na dalekiej północy zbliża się powoli ku barierze człowieczeństwa inna pierwotna rasa.

Za czasów Kataklizmu grupa dzikusów na poziomie niewiele wyższym od neandertalczyka, szukając ocalenia, umknęła na północ; znaleźli oni śnieżne krainy zamieszkane jedynie przez gatunek wojowniczych małp — potężnych, białych, kosmatych zwierząt, najwyraźniej przywykłych do miejscowego klimatu. Uchodźcy podjęli z nimi walkę i zepchnęli je aż poza Koło Podbiegunowe, na oczywistą — jak sądzili — zagładę. Ale małpoludy przystosowały się do nowego, niesprzyjającego otoczenia — i przetrwały.

Po tym, jak wojny Piktów z Atlantami zniszczyły to, co mogło stać się zaczątkiem nowej cywilizacji, następny, Mniejszy Kataklizm znacznie odmienił wygląd dawnego kontynentu, pozostawiając w miejscu łańcucha jezior wielkie, śródlądowe morze, co jeszcze bardziej oddzieliło Wschód od Zachodu. Trzęsienia ziemi, powodzie i wybuchy wulkanów dokończyły zagłady barbarzyńców — zagłady, której sami dali początek, wszczynając między sobą wojny.

W tysiąc lat po Mniejszym Kataklizmie Zachód stał się dziką krainą dżungli, jezior i rwących rzek. Na północnym zachodzie, pomiędzy porośniętymi lasem wzgórzami, bytują koczownicze plemiona małpoludów nie znających mowy, ognia ani narzędzi; są to potomkowie Atlantów pogrążeni w otchłani zezwierzęcenia, z której przed wiekami wydźwignęli się w morderczym trudzie ich przodkowie. Na południowym zachodzie żyją rozproszone szczepy zwyrodniałych jaskiniowców, porozumiewających się prymitywnym językiem; zwą się nadal Piktami, ale miano owo poczęło już oznaczać „człowiek“ - dla odróżnienia ich od prawdziwych bestii, z którymi muszą walczyć o przetrwanie; tylko ta nazwa łączy piktyjskie wspólnoty z dawniejszymi dziejami plemienia. Ani zdegenerowani Piktowie, ani małpowaci Atlanci nie mieli kontaktu z innymi narodami.

Na Dalekim Wschodzie Lemurianie, nieomal zepchnięci w zezwierzęcenie przez niewolnicze warunki, wzniecili powstanie i wycięli w pień swych ciemiężców; są teraz dzikusami bytującymi pośród ruin tajemniczej cywilizacji. Niedobitki zgładzonego przez nich narodu, uszedłszy wściekłości swych niewolników, podążyły na zachód, gdzie po najeździe na zagadkowe, prymitywne królestwo, zdobyły je, ustanawiając swe własne rządy; kultura najeźdźców szybko uległa zmianom dzięki kontaktowi z kulturą podbitego narodu. Tak powstało nowe królestwo, które zwie się Stygią. Wiadomo też, że pierwotni mieszkańcy tamtych stron przetrwali w niewielkiej liczbie, a najeźdźcy darzyli ich nawet szacunkiem.

Tu i ówdzie na świecie małe plemiona dzikusów zdają się zmierzać ku człowieczeństwu, są one jednak nieliczne i nic bliższego o nich nie wiadomo.

Ale oto ludy północy rosną w siłę; zwą się Hyboryjczykami lub Hybori; ich bogiem jest Bori — pewien wielki wódz, który, według legendy, przewodził im dawniej nawet niż król, co na północ ich powiódł w dniach wielkiego kataklizmu, dniach wspominanych już tylko w ludowych podaniach i baśniach.

Hyboryjczycy rozproszyli się na północy i napierają nieśpiesznie ku południu; jak dotąd nie napotkali innych ludów i prowadzą wojny jedynie między sobą. Piętnaście stuleci w północnych krainach uczyniło z nich jasnowłosą rosłą rasę, ognistą przy tym i wojowniczą; już na tym etapie rozwoju cechuje ich kulturę swoista, naturalna poetyka; mają też dobrze wykształcone zdolności artystyczne. Żyją jeszcze głównie z łowów, ale ich południowe szczepy już od kilkuset lat hodują bydło.

W kompletnej izolacji Hyboryjczyków od innych narodów zdarzył się tylko jeden wyjątek — razu pewnego powrócił z dalekiej północy wędrownik niosący wieść, iż lodowe pustynie, uważane za bezludne, są zamieszkane przez liczne plemię małpoludów, wywodzących się — jak przysięgał — z małp, wypchniętych z bardziej nadających się do zamieszkania rejonów przez przodków hyboryjskiej rasy. Wędrowiec ów nalegał, by wysłać dużą siłę zbrojną poza Koło Podbiegunowe i bestie owe wygubić, ponieważ — jak twierdził — przekształcały się już w ludzi. Wyśmiano go; jeno niewielka grupka żądnych przygód młodych wojowników podążyła za nim na północ — i słuch po nich zaginął: żaden nie powrócił. A hyboryjskie plemiona parły na południe, i w miarę zwiększania się ich liczebności ów ruch przybierał na sile.

Stulecie następne było epoką wędrówek i podbojów; przez karty historii świata przelewają się rzeki plemion, ruchliwe i tworzące wiecznie zmienny obraz.

Spójrzmy na świat w pięćset lat później.

Szczepy płowowłosych Hyboryjczyków posunęły się na południe i na zachód, pokonując i niszcząc wiele małych, bliżej nieznanych narodów. Zasileni krwią zniewolonych ludów potomkowie pierwszych fal migracji przejawiają odmienne cechy rasowe, zaś na nich napierają kolejne rzuty plemion o czystej krwi, spychając przed sobą ludność zagarnianych ziem niczym szczotka niedokładnie zgarniająca śmiecie; jeszcze bardziej przemieszało to ze sobą rasy — czystą, mieszańców i niedobitki wyniszczonych narodów.

Jak dotychczas zdobywcy nie zetknęli się z rasą starożytniejszą od swojej.

Tymczasem na południowym wschodzie potomkowie ludu Zhemri, zasileni świeżą krwią jakiegoś nieznanego plemienia, czynią wysiłki, by choć częściowo odbudować swą prastarą kulturę.

Na zachodzie podobni małpom Atlanci rozpoczynają długą wspinaczkę; zamknął się dla nich pełny cykl rozwoju — dawno już zapomnieli, iż ich przodkowie byli niegdyś ludźmi: nieświadomi swego poprzedniego stanu ruszają w drogę ku człowieczeństwu bez drogowskazu, jakim by była pamięć historycznej przeszłości narodu.

Na południe od nich Piktowie pozostają dzikusami, jakby wbrew prawom natury ani nie rozwijając się, ani nie cofając w rozwoju.

Na jeszcze głębszym południu drzemie tajemnicze, starożytne już królestwo — Stygia. Na jej wschodnich rubieżach bytują koczownicze, nomadyjskie plemiona, już wtedy znane jako Synowie Shem.

U boku Piktów, w żyznej dolinie Zingg, pod osłoną wyniosłych gór bezimienny, prymitywny szczep uznany za pokrewny Shemitom wytworzył rozwiniętą kulturę rolniczą.

Do impetu hyboryjskiego napływu dołączył jeszcze jeden czynnik: pewne plemię odkryło sposób wznoszenia budowli z kamienia i wkrótce świat ujrzał pierwsze hyboryjskie państwo — prymitywne i barbarzyńskie królestwo Hyperborei, które wzięło początek od niezdarnie wzniesionej z głazów fortecy, dającej oparcie i obronę podczas waśni plemiennych. Ludzie owego szczepu szybko wyrzekli się namiotów z końskich skór i zamieszkali w domach wznoszonych niezgrabnie, ale solidnie z kamienia; tak zabezpieczeni wnet stali się potęgą na miarę ówczesnego świata.

Niewiele było w dziejach przewrotów bardziej dramatycznych niż powstanie owego silnego, wojowniczego państwa, którego obywatele nagle porzucili sposób życia nomadów i jęli wznosić domostwa z nie ociosanych głazów, otoczone cyklopicznymi murami — a dokonał tego lud dopiero wynurzający się z epoki kamienia gładzonego, przez czysty przypadek odkrywając podstawowe zasady sztuki budowlanej.

Narodziny królestwa Hyperborei dodały impetu wielu hyboryjskim plemionom, które, bądź to pokonane w boju, bądź to odmawiając uległości wobec swych zamieszkałych w zamkach pobratymców, ruszyły na szlak długich wędrówek, wiodący przez niemal połowę świata. A już wtedy wysunięte ku północy szczepy hyboryjskie poczynają coraz dotkliwiej odczuwać zaczepki ze strony ludu jasnowłosych, olbrzymich dzikusów, zaawansowanych w rozwoju niewiele bardziej niż małpoludy.

Opowieść o następnym tysiącleciu to saga o narodzinach potęgi Hyboryjczyków, których wojownicze plemiona zdominowały cały Zachód. Wtedy to właśnie kształtują się pierwsze prymitywne królestwa. Płowowłosi najeźdźcy starli się z Piktami i zepchnęli ich na jałowe ziemie zachodnie. Osiadli na północnym zachodzie potomkowie Atlantów powoli przeobrażają się z małp w prymitywnych dzikusów i — jak dotychczas — nie spotkali się jeszcze z Hyboryjczykami.

Na Dalekim Wschodzie Lemurianie rozwijają swą własną, dziwną cywilizację, zaś Hyboryjczycy tworzą na południu królestwo Koth, które graniczy z pasterską krainą zwaną Ziemią Shem; półdzikie ludy miejscowe poczynają stopniowo zrywać z barbarzyńskimi tradycjami — po części dzięki zetknięciu się z Hyboryjczykami, częściowo zaś przez kontakt ze Stygią, która od stuleci nękała pasterskie plemiona łupieżczymi najazdami.

Jasnowłosy lud dzikusów z dalekiej północy tak urósł w siłę i liczbę, że północne plemiona hyboryjskie ruszyły na południe, spychając przed sobą klany swych pobratymców. Jeden z północnych szczepów podbija starożytne królestwo Hyperborei, ale dawna nazwa kraju nie ulega zmianie.

Na południowy wschód od Hyperborei z królestwa Zhemri powstaje państwo zwane Zamorą, zaś na południowym zachodzie Piktowie najeżdżają żyzną dolinę Zingg i pokonawszy jej rolniczych mieszkańców, osiadają pośród nich; powstaje w ten sposób mieszana rasa, którą z kolei podbija plemię Hyboryjczyków i po stopieniu się z nią w jedną całość daje początek królestwu o nazwie Zingara.

W pięć stuleci później granice państw są już ściśle określone. W świecie zachodnim dominują królestwa Hyboryjczyków — Aquilonia, Nemedia, Brythunia, Hyperborea, Koth, Ophir, Argos, Corinthia i Królestwo Pograniczne. Na wschód od nich leży Zamora, a na południowy zachód Zingara; ich ludy nie są spokrewnione i są sobie podobne jedynie ciemną skórą i egzotycznymi obyczajami.

Daleko na południu drzemie Stygia, wprawdzie nie niepokojona przez obce najazdy, ale już w nieco innych granicach — oto ludy shemickie zrzuciły stygijskie jarzmo, zamieniając je na mniej dla nich uciążliwą zależność od Koth, zaś ciemnoskórzy ciemiężcy zostali odrzuceni za wielką rzekę zwaną Styx, Nilus lub Nil; rzeka ta wypływa na północ z tajemniczych obszarów południowych, po czym zakręca prawie pod kątem prostym i toczy swe wody na zachód przez żyzne pastwiska krainy Shem, by w końcu wpaść do wielkiego oceanu.

Najbardziej wysuniętym na zachód hyboryjskim królestwem jest leżąca na północ od Aquilonii Cimmeria; jej dzicy mieszkańcy nie zostali zmuszeni do uległości przez najeźdźców; są potomkami Atlantów i dzięki kontaktom z hyboryjską kulturą rozwijają się teraz szybciej niż ich odwieczni nieprzyjaciele, Piktowie, zamieszkujący dzikie dżungle na zachód od Aquilonii.

Po upływie następnych pięciu stuleci cywilizacja hyboryjska jest już tak rozwinięta, iż sam kontakt z nią umożliwia wydźwignięcie się z otchłani barbarzyństwa dzikim plemionom, które się z nią zetknęły. Najpotężniejszym królestwem jest podówczas Aquilonia, ale inne rywalizują z nią co do świetności i siły. Hyboryjczycy stali się rasą w znacznym stopniu skażoną przez obcą krew; najbliższym pokrewieństwem ze wspólnymi praprzodkami mogą się poszczycić mieszkańcy Gunderlandii — północnej prowincji aquilońskiej. Ale dopływ obcej krwi nie osłabił Hyboryjczyków— są przemożną siłą w świecie zachodnim, choć dzikie ludy stepowe nieustannie rosną w siłę.

Na północy potomkowie jasnowłosych dzikusów arktycznych — złotowłosi, niebieskoocy barbarzyńcy — wyparli hyboryjskie plemiona ze śnieżnych krain; jeszcze tylko starożytne królestwo Hyperborei daje odpór ich naciskowi. Kraj rodzinny owego północnego ludu zowie się Nordheim, a jego mieszkańcy dzielą się na rudych Vanirow z Vanaheimu i jasnowłosych Aesirów z Asgardu.

I oto na kartach Historii pojawiają się znów Lemurianie — tym razem już jako Hyrkańczycy. Przez całe stulecia parli stanowczo na zachód, by teraz osiągnąć południowe wybrzeże wielkiego, śródlądowego Morza Vilayet i założyć na jego południowym krańcu królestwo Turan. Pomiędzy wspomnianym morzem a wschodnimi granicami lokalnych księstw i dominiów rozciągają się dzikie stepy, zaś bardziej ku północy i na południu — pustynie. Innego niż hyrkańskie pochodzenia mieszkańcy tamtych stron są rozrzuconymi na wielkich obszarach klanami pasterzy; o ich północnym odłamie nie wiemy nic, południowy zaś wywodzi się z tubylczych Shemitów o niewielkiej domieszce krwi hyboryjskiej, uzyskanej za sprawą wędrownych wojowniczych plemion.

Pod koniec tego okresu inne klany Hyrkańczyków idą na zachód i okrążywszy północny kraniec morza ścierają się z wysuniętymi na wschód przyczółkami Hyperborejczyków.

Spójrzmy przez chwilę na ludzi owego stulecia.

Dominujący w świecie Hyboryjczycy nie są już jednolicie jasnowłosi i szaroocy — zmieszali się z innymi rasami. Pośród mieszkańców królestwa Koth znajdziemy silnie zaznaczone cechy shemickie, a nawet stygijskie — podobnie jak i w Argos, gdzie silniej jednak utrwaliła się domieszka krwi zingaryjskiej. Brythuńczycy ze wschodu spokrewnili się z ciemnoskórymi Zamoryjczykami, a ludy południowej Aquilonii przemieszały się ze smagłymi Zingaryjczykami do tego stopnia, że czarne włosy i brązowe oczy poczęły dominować w Poitain — najbardziej na południe wysuniętej aquilońskiej prowincji. Starożytne królestwo Hyperborei leży wprawdzie na krańcu cywilizowanego świata, lecz i w żyłach jego mieszkańców płynie wiele obcej krwi, a to za sprawą cudzoziemskich kobiet przywożonych jako niewolnice z Hyrkanii, Asgardu i Zamory.

Nie skażoną obcymi domieszkami krew hyboryjską można znaleźć jeszcze tylko w Gunderlandii, a to dlatego, że lud tamtejszy nie ma zwyczaju trzymania niewolników.

Barbarzyńcy zachowali czystość swej rasy; Cymmeryjczycy są wysocy i silni, włosy mają czarne, a oczy szare lub niebieskie; ludy z Nordheimu są podobnego pokroju, ale skóra ich jest biała, oczy niebieskie, a czupryny rude lub złotawe; Piktowie pozostali tacy jak zawsze — krępi, niscy, bardzo śniadzi, zaś oczy i włosy miewają zwykle czarne.

Ciemnoskórzy Hyrkańczycy to lud szczupły i wysoki, choć coraz częściej zdarzają się pośród nich osobnicy budowy krępej i skośnoocy, a to przez domieszkę krwi ogarniętej przez nich w pochodzie na zachód inteligentnej rasy, zamieszkującej pośród gór, na wschód od Vilayet.

Shemitów najczęściej cechuje wzrost średni, ale że w ich żyłach płynie nieco krwi stygijskiej, zdarzają się czasem wśród nich mężowie potężni, szerocy w barach i masywnie zbudowani; zwykle bywają ciemnoocy, nosy mają haczykowate, a włosy tak czarne, że aż wpadające w błękit.

Stygijczycy są śniadzi, wysocy, proporcjonalnej budowy; twarze ich cechują zazwyczaj rysy proste acz szlachetne; taka jest stygijska klasa panująca; żyjące w ucisku i poniewierce warstwy niższe stanowią wynaturzoną mieszaninę wielu ras — stygijskiej, shemickiej, a nawet hyboryjskiej.

Na południe od Stygii leżą rozległe królestwa ludów czarnoskórych — Amazonów, Kushytów i Atlajan — oraz zamieszkane przez różne ludy cesarstwo Zembante.

Pomiędzy Aquilonią i puszczą piktyjską znajduje się Pogranicze Bossońskie; jego mieszkańcy wywodzą się od miejscowego plemienia ogarniętego przez hyboryjski szczep już w pierwszych stuleciach wędrówki Hyboryjczyków na południe. Bossończycy nigdy nie ulegli wpływom najeźdźców o wyższej kulturze i zostali przez nich zepchnięci na sam skraj cywilizowanego świata; są ludźmi wzrostu średniego i średniej budowy, a oczy miewają szare lub brązowe; utrzymują się głównie z rolnictwa, mieszkają zaś w dużych, okolonych solidnymi murami wsiach; są poddanymi króla Aquilonii. Ich kraina rozciąga się od Cimmerii na północy aż po Zingarę na południowym zachodzie, tworząc tym samym przedmurze dla Aquilonii tak przeciw Cymmeryjczykom, jak i Piktom.

W boju są Bossończycy nieugięci, zaś w ciągu stuleci wojen z północnymi i zachodnimi barbarzyńcami wznieśli taktykę walki defensywnej na tak wysoki poziom, że otwartym atakiem prawie nie sposób przełamać ich obronnych formacji.

Taki oto był świat w czasach Conana.

Przełożył

Stanisław Plebański

Dom pełen łotrów

Powiadają legendy, że najpotężniejszy wojownik ery hyboryjskiej, człek — jak pisał nemedyjski kronikarz — który „swemi obutymi w sandały stopy podeptał zdobne w klejnoty trony Ziemi“, urodził się na polu bitwy, w czym miała być wieszczba jego przyszłych losów. Jest to możliwe, albowiem niewiasty cymmeryjskie równie sprawnie jak ich mężowie władały orężem, nic można tedy wykluczyć, iż matka Conana, nie bacząc na poważny swój stan, pospieszyła, by odpierać atak wrażych Vanirów. Wśród wojen zaczepnych i odpornych, toczonych z niewielkimi tylko przerwami przez bitne klany Cymmeryjczyków, upływało dzieciństwo Conana. Po ojcu, kowalu i płatnerzu, obdarzony nad wiek okazałą staturą brał w nich udział, odkąd mógł unieść miecz w dłoni. Miał piętnaście lat, gdy zjednoczone plemiona cymmeryjskie obiegły, zdobyły i puściły z dymem Venarium, gród pograniczny wzniesiony przez ekspansywnych Aquilończyków na ziemiach tradycyjnie przynależnych Cimmerii. Był jednym z tych, co najwścieklej darli się na mury i najgłębiej ubroczyli oręż we wrogiej krwi. Jego imię poczęto wymawiać z szacunkiem przy ogniskach narad. Po zdobyciu Venarium spędził Conan czas jakiś w rodzinnym szczepie, u boku sprzymierzonych Aesirów czyniąc wyprawy na tradycyjnie wrogich Vanirów. W jednej z owych wypraw dostał się do niewoli, ale z niej zemknął i ruszył na południe. Dotarł do Arenjun, zamoryjskiego Miasta Złodziei, w którym rozpoczął trwającą kilka lat karierę zawodowego rabusia, kontynuowaną w stolicy Zamory, Shadizarze, w królestwach Corinthii i Nemedii...

1.

Podczas dworskiego festynu Nabonidus, Czerwony Kapłan, rzeczy wisty władca stolicy, dyskretnie dotknął ramienia młodego arystokraty Murila, ten zaś odwrócił się, by napotkać zagadkowe spojrzenie dostojnika. Żaden z nich nie wyrzekł ani słowa; Nabonidus skłonił się tylko i podał Mur iłowi niewielkie złote puzderko. Świadom, że niczego bez powodu Nabonidus nie czynił, młody szlachcic wymknął się przy pierwszej nadarzającej się okazji i w pośpiechu wrócił do swej komnaty. Tu otworzył puzdro; znalazł w nim ludzkie ucho, łatwe do rozpoznania dzięki szczególnej bliźnie. Krople zimnego potu wystąpiły mu na czoło — nie miał już wątpliwości, jaką to myśl ukrytą wyrażało spojrzenie Czerwonego Kapłana.

Pomimo jednak swych uperfumowanych, trefionych czarnych loków nie był Murilo słabeuszem, zginającym bez walki kark przed katem. Nie wiedział, czy Nabonidus igra z nim tylko, czy też umożliwia ucieczkę na dobrowolne wygnanie; już to, iż żył jeszcze i był wolny, dowodziło, że dano mu co najmniej kilka godzin — zapewne do namysłu. Lecz nie namysłu i decyzji potrzebował — potrzebował narzędzia. A wyposażyła go w owo narzędzie Fortuna, nie przestająca działać pomiędzy spelunkami i burdelami dzielnic nędzy nawet wtedy, gdy w swym domu, w części stolicy zajmowanej przez pałace arystokracji, wieńczone purpurowymi wieżami, strojne w marmur i kość słoniową, rozdygotany Murilo rozmyślał nad sposobem pokrzyżowania Nabonidusowych planów.

A był pewien kapłan boga Anu, którego świątynia wznosząca się na obrzeżu dzielnicy nędzy stanowiła scenę czegoś więcej niźli tylko obrzędów i modłów. Kapłan ów, tłusty i dobrze odżywiony, uprawiał paserstwa, będąc równocześnie szpiegiem na usługach gwardii. Interes prosperował kwitnąco, a złoto dwoma wartkimi strumieniami wpływało do szkatuły kapłana, jako że dzielnicą, z którą graniczyła świątynia, był Labirynt — plątanina błotnistych, krętych uliczek, plugawych spelunek nawiedzanych przez najbardziej notorycznych złodziei i hultajów w królestwie. Odwagą i bezczelnością wyróżniali się spośród nich gunderskiego pochodzenia dezerter z wojsk najemnych i pewien cymmeryjski barbarzyńca. Pierwszego za sprawą kapłana Anu schwytano i obwieszono na placu targowym, Cymmeryjczyk atoli umknął; dowiedziawszy się okrężną drogą o zdradzie kapłana, wtargnął nocą do świątyni, i skrócił donosiciela o głowę.

W mieście zawrzało. Poszukiwania zabójcy były wszakże bezskuteczne, dopóki pewna ladacznica nie wydała Cymmeryjczyka w ręce królewskiego rontu — zaprowadziła kapitana straży i jego drużynę do ukrytej komory, gdzie spoczywał zmożony pijackim snem barbarzyńca. Gdy jęli go pętać, ocknął się — wraził sztylet w gardło oficera, przedarł się przez pozostałych napastników i uszedłby niechybnie, gdyby nie trunek, wciąż jeszcze zaćmiewający zmysły; rozjuszony, na wpół oślepły, szybując tygrysim skokiem ku wolności, nie trafił w otwarte drzwi i tak potężnie huknął łbem o kamienną ścianę, że padł bez czucia i świadomości.

Przyszedł do siebie dopiero w najgłębszym lochu miasta, przykuty do ściany łańcuchami, którym nawet jego olbrzymie muskuły nie mogły dać rady. Na poły siedząc, na poły leżąc, mając za posłanie przygarść jeno zgniłej słomy, przeklinał barbarzyńca moc kwaśnego wina i dziewkę zdradliwą, gdy szczęknęły rygle, a do lochu wkroczył człek z twarzą zamaskowaną, owinięty szerokim, czarnym płaszczem. Cymmeryjczyk przyglądał mu się z zainteresowaniem, odgadując w nocnym gościu oprawcę, przysłanego, by mu gardło cichcem poderżnął; upewniała go w tym ciekawość z jaką przybysz mierzył go wzrokiem. A nawet w piwnicznym półmroku, mimo pętających członki jeńca łańcuchów, potężne, imponująco umięśnione ciało Cymmeryjczyka sprawiało wrażenie, iż drzemią w nim siły niedźwiedzia i szybkość pantery. Spod czarnej zwichrzonej grzywy niebieskie oczy lśniły niepohamowaną dzikością.

— Czy chcesz żyć? — zapytał Murilo, on to bowiem nawiedził pojmanego zabójcę.

Barbarzyńca mruknął, a w jego oczach pojawił się błysk zainteresowania; choć nie wyrzekł ani słowa, siła wyrazu ożywionego nadzieją spojrzenia była dostatecznie wymowną odpowiedzią.

— Chcę, byś zabił dla mnie człowieka.

— Kogo?

Głos Murila zniżył się do szeptu:

— Nabonidusa, królewskiego kapłana.

Cymmeryjczyk nie okazał zdumienia ani obawy; obcy był mu nawet cień szacunku dla wielkich tego świata — król czy żebrak, nie widział różnicy. Nie przyszło mu też do głowy pytanie, dlaczego Murilo zwrócił się do niego właśnie, choć dzielnice nędzy pełne były korzystających z wolności płatnych skrytobójców.

— Kiedy będę wolny?

— Nim minie godzina. W nocy tej części więzienia pilnuje tylko jeden strażnik; można go przekupić. Mówiąc ściśle: już jest przekupiony. Spójrz — oto klucze: zdejmę twe łańcuchy, a gdy od mego odejścia czas upłynie bezpieczny, strażnik Athicus drzwi twej celi otworzy. Athicusa powalisz i strzępami swej tuniki zwiążesz; na tak sprawionego nie padnie podejrzenie, a wszyscy uwierzą, że pomoc dla cię z zewnątrz nadeszła. Idź od razu do domu Czerwonego Kapłana i zabij go; udaj się potem do Szczurzej Nory, gdzie pewien człowiek da ci konia i trzos pełen złota — tak opatrzony zdołasz wymknąć się z miasta i opuścić kraj.

— Zdejmuj natychmiast te przeklęte okowy! — zażądał Cymmeryjczyk. — I każ strażnikowi, by mi przyniósł spyżę. Na Croma! Dzień cały przeżyłem o chlebie i wodzie i prawiem szczezł z głodu!

— Stanie się, jak rzekłeś, ale pamiętaj: nie wolno ci uciec, nim będę miał dość czasu, by dotrzeć do mego domostwa.

Uwolniony z łańcuchów barbarzyńca wstał i przeciągnął się, prężąc potężne ramiona; w półmroku kazamaty przypominał olbrzyma. Murilo pomyślał, że jeśli ktokolwiek na świecie byłby w stanie zgładzić Czerwonego Kapłana, to ten Cymmeryjczyk jest do tego zdolny.

Raz jeszcze młody szlachcic gwoli pewności powtórzył swój plan, po czym opuścił więzienie, przed wyjściem polecając Athicusowi, by zaniósł jeńcowi misę jadła i kwartę piwa. Wiedział, że strażnikowi może ufać nie tylko z powodu hojnie sypniętego złota; posiadał informacje, których ujawnienie groziło Athicusowi stryczkiem.

Dopiero znalazłszy się z powrotem w swej komnacie Murilo odzyskał spokój ducha. Nabonidus działałby rękami bezwolnego króla — tego był pewien. A przecież królewscy strażnicy nie kołatali do jego drzwi; oznaczało to, że kapłan nie powiedział królowi nic — na razie... Jutro niechybnie byłby to uczynił — gdyby dożył jutra.

Murilo wierzył, iż Cymmeryjczyk dotrzyma umowy; inną rzeczą było to, czy zdoła cel wyznaczony osiągnąć. Po wielokroć już próbowano zgładzić Czerwonego Kapłana — i nasyłani zbójcy umierali tajemniczą śmiercią. Choć i przebiegli bywali, i okrutni, i zuchwali — ginęli jednako; wychowani w miastach, nie posiadali wilczych instynktów barbarzyńcy.

Murilo ujrzał wyjście ze swej niewesołej sytuacji w chwili, gdy obracając w dłoniach złote puzderko z wiadomą zawartością, dowiedział się swymi sekretnymi kanałami o pojmaniu Cymmeryjczyka. Teraz w spokoju swej komnaty wzniósł toast za człowieka imieniem Conan i za jego powodzenie tej nocy. Sączył jeszcze wino, gdy jeden z jego szpiegów przyniósł wieść, iż Athicusa aresztowano i osadzono w twierdzy. Cymmeryjczyk tedy nie uciekł...

Murilo po raz wtóry poczuł, jak krew w jego żyłach lodowacieje. Dostrzegł w owej odmianie fortuny diabelską rękę Nabonidusa; pojął nagle, że ulega oto niesamowitej obsesji: roiło mu się, że Czerwony Kapłan nie człowiekiem jest, a czarownikiem zdolnym czytać w myślach swych ofiar, pociągającym za struny, na których tańczą jak marionetki.

Desperacja rodzi determinację. Kryjąc miecz pod czarną opończą, wybiegł Murilo z domu ukrytym wyjściem i pośpieszył opustoszałymi ulicami. Zbliżała się północ właśnie, gdy stanął przed domem Nabonidusa, majaczącym czarną bryłą pośród ogrodu otoczonego murem, oddzielającym posiadłość kapłana od sąsiedniej posesji. Mur był wysoki, ale możliwy do pokonania. Nabonidus nie wierzył w przeszkody tak proste jak kamienna bariera; to, czego naprawdę należało się obawiać, znajdowało się za murem. Murilo nie wiedział dokładnie, na co może się natknąć; powiadano, że olbrzymi, krwiożerczy pies włóczy się po ogrodzie, od czasu do czasu rozdzierając kogoś na strzępy tak, jak ogar rozdziera królika. Co więcej mogło nań czyhać za murem — nie próbował nawet przewidzieć.

Ludzie, którym w sprawach wagi państwowej dozwalano na krótko wejść do domu, opowiadali, że Nabonidus otaczał się przepychem, ale poprzestawał na zaskakująco nielicznej służbie; w istocie widywano tylko jednego służącego — wysokiego, małomównego człeka imieniem Joka. Kogoś innego — zapewne niewolnika — słyszano poruszającego się w zakamarkach domu, osoby tej nie widział jednak nikt. Największą niewiadomą tajemniczego domostwa był sam Nabonidus. Siła jego intryg i rozległe wypływy nawet poza granicami państwa uczyniły zeń najpotężniejszego człowieka w królestwie. Lud, kanclerz i król jak bezwolne kukły tańczyli na strunach skupionych w rękach Czerwonego Kapłana.

Murilo wspiął się na mur i zeskoczył do ogrodu pogrążonego w cieniach, zagęszczonych miejscami przez rozłożyste krzewy i poruszane wiatrem listowie. Żadne światło nie rozjaśniało okien domu, odcinającego się czarną bryłą na tle nocnego nieba. Młody szlachcic przemykał ostrożnie przez kolczaste chaszcze; rozgorączkowana wyobraźnia płatała figle: chwilami zdawało mu się, że słyszy ujadanie wielkiego psa — lada moment spodziewał się ujrzeć potężne cielsko śmigające nań z ciemności. Wprawdzie wątpił w skuteczność swego miecza przeciwko takiemu atakowi, ale nie zawahał się. Czy w kłach bestii, czy od katowskiego topora — umiera się podobnie.

Nagle potknął się o coś masywnego i podatnego zarazem. Schylił się, by lepiej widzieć w nikłym świetle gwiazd — i rozpoznał bezwładny kształt. U jego stóp leżał pies pilnujący ogrodu — martwy pies. Miał skręcony kark, a na ciele ślady wyglądające jak rany zadane wielkimi kłami. Murilo był pewien, że nie mogła tego dokonać żadna ludzka istota; najwyraźniej bestia napotkała potwora potężniejszego od siebie. Młody szlachcic spojrzał nerwowo w stronę tajemniczej gęstwiny chaszczy i krzewów; dreszcz przebiegł mu po grzbiecie. Ruszył w stronę pogrążonego w ciszy domu. Pierwsze drzwi, których spróbował, były otwarte. Ujął mocniej rękojeść miecza i przekroczył próg; znalazł się w długim, mrocznym korytarzu, słabo rozświetlonym promykiem wnikającym obok zasłony przegradzającej odległe wyjście.

Grobowa cisza wisiała w powietrzu.

Murilo jął się skradać korytarzem; zatrzymał się na końcu, by poprzez szparę w zasłonie ujrzeć oświetlony pokój o oknach szczelnie zasłoniętych aksamitnymi storami tak, by ani promyk światła nie przedarł się na zewnątrz. Pokój był pusty — jeśli pustką nazwać brak żywej istoty; kogoś w nim jednak Murilo zobaczył. Pośród rumowiska mebli i pozrywanych ze ścian tkanin, co świadczyło o rozegranej tu straszliwej walce, leżała ludzka postać. Spoczywała na brzuchu, lecz głowa jej tak była skręcona, że podbródek pozostał aż za ramieniem. Rysy twarzy, zastygłej w przeraźliwym grymasie, układały się w kształt złośliwego uśmiechu. Po raz pierwszy Murilo poczuł tej nocy, że jego determinacja słabnie. Niepewnie spojrzał w stronę, z której nadszedł, ale wizja katowskiego pnia i topora podziałała nań jak nowy zastrzyk woli: ruszył przez pokój, starając się unikać widoku ciała rozciągniętego na środku. Choć człowieka tego nie widział nigdy przedtem, dzięki zasłyszanym opisom odgadł, iż był to Joka, ponury sługa Nabonidusa.

Przez uchylone drzwi, przesłonięte storą, zajrzał do szerokiej, okrągłej komnaty, otoczonej galerią w połowie wysokości pomiędzy błyszczącą posadzką a wyniosłym sklepieniem. Sala ta urządzona była z iście królewskim przepychem. Na środku stał bogato rzeźbiony mahoniowy stół, dźwigający bezlik naczyń z winem i kosztownymi potrawami. Wtem... Murilo skamieniał — na wielkim fotelu zwróconym oparciem w jego stronę spostrzegł postać przyobleczoną w szaty powszechnie znane w całym królestwie. Czerwony rękaw skrywał ramię spoczywające na poręczy, głowa, nakryta szkarłatnym kapturem habitu, nieco pochylała się jakby w zamyśleniu. Takim właśnie widywał Murilo Nabonidusa na królewskim dworze — setki razy.

Przeklinając bicie własnego serca, młodzieniec począł się skradać; uniósłszy miecz, całym ciałem gotował się do zadania ciosu. Choć był coraz bliżej, ofiara nie drgnęła; odniósł wrażenie, że jego ostrożnie stawiane kroki nie zostały usłyszane. Czyżby Czerwony Kapłan zasnął? Jeden krok dzielił Murila od jego wroga, gdy nagle siedzący w fotelu wstał i odwrócił się, i spotkały się ich spojrzenia.

Krew odpłynęła w jednej chwili z członków Murila.

Rękojeść miecza wysunęła się ze zmartwiałej dłoni, a klinga uderzając o marmurowe płyty posadzki jęknęła metalicznie.

Okropny krzyk wydarł się spoza zsiniałych warg i nim zamarł, inny dźwięk zmieszał się z jego echem — głuchy łoskot padającego ciała.

W domu Czerwonego Kapłana zapanowała cisza.

2.

Wkrótce po odejściu Murila z lochu, w którym osadzony był Conan Cymmeryjczyk, Athicus przyniósł więźniowi tacę z posiłkiem złożonym z kufla piwa i potężnego połcia mięsa. Conan żarłocznie rzucił się na jadło; gdy się posilał, Athicus ruszył na ostatni obchód cel chcąc sprawdzić, czy wszystko przebiega zgodnie z planem, tak aby nikt nie stał się mimowolnym świadkiem zaplanowanej ucieczki. Zajęty był jeszcze obchodem, gdy oddział gwardii wtargnął do więzienia i aresztował go. Murilo mylił się sądząc, iż aresztowanie owo ma związek z przygotowaną ucieczką Conana — prawda była inna: Athicus zbyt otwarcie wdawał się w konszachty z występną gawiedzią Labiryntu, aresztowanie zaś było konsekwencją jednego z dawniejszych grzechów strażnika. Inny wartownik zajął jego miejsce — otępiałe i bierne indywiduum, którego żadna łapówka nie byłaby w stanie skłonić do zaniechania regulaminowych obowiązków. Brak mu było wyobraźni, co nadrabiał przesadnie głębokim przekonaniem o ważności pełnionej przezeń funkcji.

Kiedy zamilkły już krzyki wleczonego przez gwardzistów Athicusa, nowy strażnik rozpoczął rutynowy obchód korytarzy. Gdy dotarł do celi Conana, jego głęboko zakorzenione poczucie dyscypliny doznało wstrząsu: ujrzał uwolnionego z łańcuchów więźnia, który kończył właśnie ogryzać resztki pieczystego z potężnej kości wołowej. Widok ten tak wielce wzburzył strażnika, że popełnił błąd: nie przyzywając wartowników z innych części więzienia sam wszedł do celi. Była to jego pierwsza, a zarazem ostatnia pomyłka na służbie. Conan bowiem zgruchotał mu czaszkę wołowym gnatem, przywłaszczył sobie jego puginał i pęk kluczy, po czym spokojnie opuścił celę. Tej nocy, zgodnie ze słowami Murila, czuwał tylko jeden strażnik; Cymmeryjczyk, korzystając z kluczy, rychło znalazł się na wolności, tak jak gdyby plan Murila się powiódł. W cieniu więziennych murów Conan zatrzymał się, by podjąć decyzję co do swych dalszych poczynań. Pomyślał zrazu, że skoro zbiegł z lochu o własnych siłach, nic Murilowi nie jest winien. Pamiętał jednak, że to młody szlachcic zdjął zeń łańcuchy i nakazał przysłać pożywienie — bez tych przysług ucieczka byłaby niemożliwa. Conan uznał więc, iż jest jednak dłużnikiem Murila, a będąc człekiem zawsze dotrzymującym danego słowa, postanowił wypełnić swoją część umowy z młodym arystokratą.

Pierwej atoli musiał zająć się pewną własną sprawą.

Cisnął precz podartą tunikę i okryty jedynie przepaską biodrową ruszył w noc. Idąc, zbadał dotykiem zdobyczny puginał — morderczą broń o szerokiej, obosiecznej klindze długości dziewiętnastu cali. Skradał się ulicami i ciemnymi placami, póki nie dotarł do dzielnicy będącej celem jego marszu, do Labiryntu. Odtąd poruszał się już z pewnością bywalca tych stron. A droga wiodła przez istny gąszcz ciemnych zaułków, zamkniętych podwórek i okrężnych ścieżek, przez świat tajemniczych dźwięków i nachalnych odorów. Ulice nie miały tu chodników; błoto i wszelaki śmieć pokrywały je grubą warstwą obrzydliwej brei; odchody wyrzucane wprost na ulicę odkładały się w cuchnące pryzmy i zionące fetorem kałuże. Jeśli nie szło się dostatecznie ostrożnie, łatwo było stracić grunt pod nogami i zapaść się do pasa w śmierdzącą maź. Nierzadko też zdarzało się potknąć o człowieka z poderżniętym gardłem lub głową pogrążoną w bagnie. Uczciwi obywatele mieli powody, aby omijać Labirynt z daleka.

Conan nie zauważony dotarł do celu w chwili, gdy ktoś, kogo bardzo pragnął spotkać, właśnie miał się oddalić. Gdy Cymmeryjczyk wśliznął się na podwórzec, w komorze o piętro wyżej dziewczyna, która sprzedała go straży miejskiej, odprawiała właśnie swego nowego kochanka. Zamknąwszy za sobą drzwi, młody rzezimieszek szukał po omacku drogi po skrzypiących schodach, pogrążony w myślach związanych, jak u większości mieszkańców Labiryntu, z przestępczym zagarnięciem cudzego mienia. Nagle w pół drogi stanął, a włos z jeżył mu się na głowie. Ujrzał przed sobą niewyraźny zarys cielska czającego się do skoku i parę oczu pałających jak ślepia polującej bestii. Drapieżne warknięcie było ostatnim dźwiękiem w życiu, jaki słyszał, potwór bowiem, zaczajony w mroku, skoczył i ostrą klingą rozpruł mu trzewia. Rzezimieszek zdążył wydać jeden stłumiony okrzyk i martwy osunął się na schody. Barbarzyńca śmignął nad nim; wyglądał jak upiór, a oczy jego gorzały w ciemnościach złowieszczą poświatą. Wiedział, że odgłos padającego ciała został dosłyszany, lecz wiedział także, iż mieszkańcy Labiryntu nie zwykli wtrącać się w nie swoje sprawy. Przedśmiertny krzyk na ciemnych schodach nie był tu niczym niezwykłym; zapewne później, po rozsądnie bezpiecznym upływie czasu, ktoś zechce sprawdzić, co się stało. Conan wspiął się po schodach i stanął przed znajomymi sobie od dawna drzwiami; były zamknięte od środka, lecz klinga puginału wsunięta w szczelinę przy wypaczonej framudze uniosła zasuwę. Wszedł i zamknął za sobą drzwi; stał przed dziewką, która sprzedała go straży. Odziana tylko w nocną koszulę ulicznica siedziała w kucki na skotłowanym legowisku. Zbladła; patrzyła na niego jak na zjawę; słyszała krzyk na schodach, teraz dostrzegła ciemne plamy na trzymanym przezeń puginale. Zbyt jednak mocno ogarnęła ją obawa o własną głowę, by miała trwonić czas na lamenty nad oczywistym losem swego kochanka. Jęła żebrać o życie, a język plątał się jej z przerażenia. Conan milczał; po prostu stał, mierząc ją przymrużonymi oczyma; badał przy tym ostrze puginału na zgrubiałym naskórku kciuka. W końcu ruszył przez izbę; dziewka wtuliła się w ścianę i wydając słabe jęki, wciąż błagała o litość. Barbarzyńca uchwycił ciężką ręką jej jasne włosy i ściągnął ją z barłogu. Wsunął puginał do pochwy, złapał wierzgającą brankę pod swe lewe ramię i ruszył ku oknu. Jak w wielu budynkach tego typu, tak i tu każde piętro okalał gzyms, będący przedłużeniem wysuniętych parapetów. Conan kopniakiem otworzył okno i wstąpił na ów otaczający dom wąski występ. Gdyby ktoś nie spał lub był w pobliżu, miałby niecodzienny widok: oto rosły mąż ostrożnie posuwa się po gzymsie, niosąc pod pachą półnagą, wierzgającą dziewkę. Ów ktoś zapewne nie byłby bardziej zdziwiony niż sama branka.

Osiągnąwszy upatrzony punkt Conan stanął, chwytając się nierówności ściany wolną ręką. Z wnętrza domu zaczęły dochodzić odgłosy świadczące o tym, iż ktoś w końcu odkrył ciało na schodach. Dziewczyna poczęła się wiercić, błagając i skowycząc na przemian. Conan spojrzał w dół na błoto i nieczystości zalegające ulicę; przez moment wsłuchiwał się w odgłosy dobiegające z domu, po czym celnie cisnął dziewkę wprost do dołu kloacznego. Chwilę napawał się widokiem szamoczącej się i grzęznącej w gnoju zdrajczyni, z lubością wsłuchując się w płynący z jej ust potok jadowitych przekleństw; zarechotał nawet basowym śmiechem, na co pozwalał sobie nader rzadko. Odwrócił głowę, dobiegł go bowiem narastający we wnętrzu domu tumult; podjął szybką decyzję: nadszedł czas, by zabić Nabonidusa.

3.

Wibrujący echem metaliczny hałas zbudził Murila, który jęknął, natężył siły i, wciąż chwiejny, usiadł z trudem, wspierając się o wilgotny mur.

Otaczała go cisza i ciemność; sądząc przez chwilę, że oślepł, omal nie omdlał z przerażenia. Powoli wracała mu pamięć; na myśl o niedawnych wydarzeniach ciałem jego wstrząsnął dreszcz. Dotykiem stwierdził, że siedzi na posadzce z dokładnie dopasowanych bloków skalnych. Macając dalej, odkrył ścianę z tego samego materiału. Wsparł się o nią, by nie stracić równowagi, próbując zarazem odgadnąć, gdzie się znajduje. Wnet pojął, iż w piwnicy lubo więziennym lochu, od jak dawna wszakże — nie mógł się zorientować. Mgliście pamiętał metaliczny odgłos, który go zbudził; zastanawiał się, czy był to łoskot zatrzaśniętych za nim żelaznych wrót celi, czy też dźwięk przypominał wejście przysłanego doń siepacza. Zadygotał cały na tę myśl i począł wymacywać dłońmi drogę wzdłuż ściany; przez moment spodziewał się osiągnąć granicę celi, lecz po chwili doszedł do wniosku, że posuwa się biegnącym w dół korytarzem. W obawie przed wpadnięciem do studni czy innej pułapki trzymał się ściany. Od pewnego już czasu zdawał sobie sprawę z obecności czegoś w pobliżu; nie widział nic — być może to słuch uchwycił jakiś dźwięk lub podświadomy zmysł ostrzegł przed niebezpieczeństwem. Stanął, a włos mu się z jeżył: miał już pewność, że w mroku czai się jakaś żywa istota. Pomyślał tylko, że za chwilę serce odmówi mu posłuszeństwa, gdy głos z barbarzyńskim akcentem wyszeptał:

— Czy to ty, Murilo?

— Conan!

Osłabły z wrażenia młody arystokrata ruszył po omacku przed siebie i dotknął dłońmi potężnego, nagiego ramienia.

— Dobrze, żem cię rozpoznał — mruknął barbarzyńca. — Właśniem miał cię zadźgać jak tłustą świnię.

— Gdzież jesteśmy, w imię Mitry? — jęknął słabym głosem Murilo.

— W piwnicach pod domem Czerwonego Kapłana.

— Jaką mamy porę?

— Niedawno minęła północ.

Murilo, jeszcze oszołomiony, potrząsnął głową, starając się zebrać rozproszone myśli.

— A ty skądżeś się tu wziął? — zapytał Cymmeryjczyk.

— Przybyłem, by zabić Nabonidusa. Dowiedziałem się, że zmienili wartę w twym więzieniu...

— Ano, zmienili — mruknął Conan. — Rozwaliłem łeb nowemu strażnikowi i wyszedłem. Byłbym tu już wiele godzin temu, ale musiałem zadbać o pewną sprawę osobistą. A więc — co teraz? Czy zapolujemy na Nabonidusa?

Murilo zadrżał:

— Conanie, jesteśmy w domostwie arcyszatana! Przybyłem, szukając wrogiego człowieka, a zastałem włochatego diabła rodem prosto z piekieł!

Conan niepewnie stęknął; nieustraszony jak ranny tygrys, dopóki miał stawać przeciw ludziom, jako człowiek prymitywny pełen był zabobonnego lęku przed zjawiskami nadprzyrodzony mi.

— Udało mi się wejść do domu — Murilo szeptał, jakby otaczająca ich ciemność pełna była nasłuchujących uszu. — W ogrodzie znalazłem Nabonidusowego brytana zatłuczonego na śmierć. Wewnątrz natkąłem się na Jokę — służącego; miał skręcony kark. Później ujrzałem samego Nabonidusa — odziany w rytualną szatę siedział w fotelu; w pierwszej chwili pomyślałem, że i on nie żyje — lub śpi. Podkradłem się, by dźgnąć go lub zarąbać, a on powstał... i spojrzał na mnie. O Mitro! — Wspomnienie przeżytej trwogi odebrało na chwilę mowę młodemu szlachcicowi, jakby ponownie przeżywał okropną scenę.

— Conanie — szepnął po chwili. — To nie człowiek stał przede mną! Ciałem i posturą przypominało to człowieka, ale ze szkarłatnego kapłańskiego kaptura wyzierała ku mnie twarz jak ze złego snu opętańca: pokryta czarną szczecią, śród której łyskały czerwone prosięce oczka, nos miała płaski, o wielkich, falujących chrapach, szerokie, obwisłe wargi unosiły się, obnażając wielkie jak u psa, żółte kły. Dłonie wystające ze szkarłatnych rękawów były niekształtne i jak pysk — włosiem porośnięte. Wszystko to w jednej ujrzałem chwili; później opanowała mnie groza, postradałem zmysły i omdlałem.

— Co potem? — niecierpliwie mruknął Cymmeryjczyk.

— Ów potwór musiał cisnąć mnie do tych lochów; przytomność odzyskałem niedawno. Conanie — podejrzewałem, że Nabonidus czymś więcej jest niźli tylko człowiekiem; teraz wiem już na pewno: to wilkołak! Za dnia porusza się śród ludzi w ludzkim przebraniu, nocą zaś przybiera swą prawdziwą postać.

— To oczywiste — stwierdził Conan. — Wszyscy wiedzą, że są ludzie przybierający wedle woli kształt wilków. Lecz czemuż miałby pobić swe sługi?

— Któż może pojąć rozum szatana? — odparł Murilo. — Teraz radźmy, jak się stąd wydostać — wszak ludzka broń nie ima się wilkołaka. Jak się tu dostałeś?

— Spodziewając się, że ogród jest strzeżony, wlazłem w kanał ściekowy; tunelem się łączy z tym lochem. Myślałem, że znajdę jakieś nie zamknięte drzwi wiodące do wnętrza domu.

— Więc uciekajmy drogą, którą przyszedłeś! — wykrzyknął Murilo. — Niech to diabli! Jeśli wyjdziemy z tego gniazda węży, to ze strażnikami królewskimi jakoś sobie poradzimy — zaryzykujemy ucieczkę z miasta. Prowadź, Conanie!

— Nic z tego — mruknął Cymmeryjczyk. — Droga do kanału zamknięta. Kiedym wszedł do tunelu, żelazna krata opadła z sufitu: gdybym nie uskoczył szybciej niż błyskawica, jej ostrze przybiłoby mnie do podłogi jak glistę. Próbowałem ową kratę podnieść — ani drgnęła: nawet słoń by jej nie poruszył. A nic, co jest większe od królika, nie prześlizgnie się przez jej pręty.

Murilo zaklął paskudnie. Powinien był przewidzieć, że Nabonidus nie pozostawiłby żadnego wejścia do swego domu bez zabezpieczenia; gdyby Conan nie miał szybkości dzikusa, opadająca krata niechybnie przecięłaby go wpół. Najwidoczniej przejście Cymmeryjczyka uruchomiło spust jakiś ukryty, zwalniający kratę, byli więc uwięzieni.

— Nie ma tedy innej możliwości — rzekł Murilo czując, jak zimne strużki potu ciekną mu po plecach — niż szukać innego wyjścia. Z pewnością wszystkie opatrzone są w pułapki, ale nie mamy wyboru.

Pomruk barbarzyńcy oznaczać miał zgodę. Ruszyli po omacku wzdłuż korytarza. Wtem Murilo coś sobie przypomniał:

— Jak rozpoznałeś mnie w tych ciemnościach?

— Gdy wszedłeś do mej celi, poczułem perfumy, którymi polewasz swe loki — odparł Conan. — Poczułem je znowu, kiedym przed chwilą czaił się w ciemności, gotując się do wyprucia ci bebechów.

Murilo przyłożył jeden ze swych czarnych pukli do nosa i w pełni zdał sobie sprawę z czułości zmysłów barbarzyńcy: nawet teraz, dla powonienia mieszczucha, zapach ledwo był wyczuwalny.

Gdy ruszyli, ręka jego odruchowo opadła ku pochwie miecza. Zaklął: była pusta. Po chwili nikła poświata zamajaczyła przed nimi; doszli do ostrego zakrętu korytarza i razem wychylili się zza węgła; Murilo półleżąc na Conanie poczuł nagle, jak mocarne ciało barbarzyńcy tężeje, wtedy spostrzegł, że w korytarzu poza zakrętem leży bezwładne, półnagie ludzkie ciało, cokolwiek oświetlone przez promienie zdające się emanować z widniejącej w oddali na ścianie szerokiej, srebrnej tarczy. Zarysy leżącej postaci zdały mu się dziwnie znajome... Straszne i niewytłumaczalne zarazem podejrzenie opanowało Murila.

Gestem nakazując Cymmeryjczykowi, by podążył za nim, ruszył naprzód i pochylił się nad ciałem. Przezwyciężając obrzydzenie uchwycił leżącego za ramiona i odwrócił go na plecy.

Okropny okrzyk wydarł się z warg młodego szlachcica, stojący zaś obok niego Conan aż jęknął ze zdumienia.

— Nabonidus! Czerwony Kapłan! — wyrzucił z siebie Murilo. — Ale kto... co...

Leżący jęknął i zadrżał. Z kocią szybkością skoczył ku niemu Conan, mierząc puginałem w serce kapłana...

W ostatniej chwili Murilo schwycił go za zbrojną w morderczy oręż dłoń.

— Czekaj! Jeszcze go nie zabijaj!

— Czemu nie? — zdziwił się Cymmeryjczyk. — Wszak widzisz, że zrzucił skórę wilkołaka i śpi; czy zbudzisz go, by rozdarł nas na strzępy?

— Poczekaj. — Po wstrząsie, jakiego doznał przed chwilą, Murilo z wolna przychodził do siebie. — Spójrz — on nie śpi — widzisz ten siniak na wygolonej skroni? Ogłuszono go — mógł tu leżeć od wielu godzin.

— Zdawało mi się, żeś widział go tam, w domu, na górze, pod postacią bestii.

— Tak, widziałem! A może... On się budzi! Powstrzymaj twe ostrze Conanie, uwikłaliśmy się w sprawy poważniejsze, niż mogłem przypuszczać; zanim zabijemy kapłana, muszę dobyć z niego języka.

Nabonidus uniósł drżącą rękę do obolałej skroni, jęknął i otworzył oczy; zrazu niewidzące i puste, po chwili odzyskały swą dawną przenikliwość. Jak by okropny nie był cios, który na czas jakiś pogrążył w mroku bystry umysł kapłana, począł on teraz pracować ze zwykłą dla siebie szybkością. Przytomne już spojrzenie Nabonidusa omiotło kilkakroć otoczenie, by spocząć na twarzy Murila.

— Zaszczycasz swą obecnością mój biedny dom, panie — zaśmiał się chłodno kapłan, spoglądając przy tym na potężną postać, piętrzącą się za plecami młodego szlachcica. — Jak widzę, przywiodłeś ze sobą dzielnego osiłka; zali twój miecz nie wystarczy, by zbawić życia moją mizerną osobę?

— Dość na tym — niecierpliwie uciął Murilo. — Jak długo tu leżysz?

— Pytanie trudne dla człowieka właśnie odzyskującego przytomność — odparł kapłan. — Nie wiem, jaką mamy porę; pamiętam tylko, że gdy mnie powalono, około godziny brakowało do północy.

— Któż zatem przebrany w twą szatę przebywa w domu?

— To musi być Thak — odparł Nabonidus, ostrożnie badając swe rany. — Tak, to z pewnością on. Czy rzekłeś: w mojej szacie? Parszywy pies!

Conan nie rozumiejąc o czym w jego przytomności mówiono, wiercił się niespokojnie, mrucząc coś do siebie we własnym języku. Nabonidus rzucił nań niespokojnym okiem.

— Nóż twego siepacza tęskni do mojego serca. Sądziłem, Murilo, że będziesz dostatecznie rozsądny i korzystając z mego ostrzeżenia, ociekniesz z miasta.

— Skąd miałem wiedzieć, iż byłoby mi to dane — zareplikował Murilo. — A poza tym tu trzymają mnie moje interesy.

— Dobrze się dobrałeś z tym oprawcą — mruknął Nabonidus, łypiąc z ukosa na sylwetkę Conana. — Już od pewnego czasu miałem cię w podejrzeniu i dlatego zniknął ów blady szambelan; nim umarł, powiedział mi wiele rzeczy, a między innymi nazwisko pewnego młodego szlachcica, który przekupił go, by zdobyć tajemnice dworu, odprzedane dalej przez owego młodzieńca sąsiednim dominiom. Zali się nie wstydzisz, Murilo, złodzieju o delikatnych rękach?

— Nie więcej mam powodów do wstydu niż ty, łajdaku o sercu sępa — odparł nie zmieszany Murilo. — Dla swej osobistej chciwości wyzyskujesz całe królestwo; przywdziawszy na twarz maskę znudzonego męża stanu oszukujesz króla, rujnujesz bogaczy, ciemiężysz biedotę, a całą przyszłość narodu poświęciłeś dla zaspokojenia swych okrutnych ambicji. Niczym innym nie jesteś jak tylko tłustym wieprzem o ryju pogrążonym w żłobie; nie mnie się równać z twą złodziejską sztuką. Ów Cymmeryjczyk najuczciwszy jest spośród nas trzech, kradnie bowiem i morduje otwarcie.

— No dobrze — ozwał się Nabonidus. — Jest tu nas trzech, godnych siebie łajdaków. Ale co dalej? Co będzie z mym życiem?

— Gdym ujrzał ucho zgładzonego przez ciebie szambelana, pojąłem, że wyrok na mnie już zapadł — rzeki gwałtownie Murilo. — Przypuszczałem, iż by mnie zgładzić, zechcesz się posłużyć rozkazem wydanym przez króla. Czyż nie miałem racji?

— Odgadłeś trafnie — odparł kapłan. — Pozbycie się szambelana było dziecinnie łatwe — mogłem sam o to zadbać: ty jesteś personą zbyt znaczną, nawet dla mnie. Miałem tedy zamiar jutro z rana opowiedzieć królowi żarcik o tobie...

— Żarcik, który kosztowałby mnie głowę — warknął Murilo. — A zatem król nic nie wie o moich zagranicznych przedsięwzięciach?

— Jak dotychczas — westchnął Nabonidus. — Ale widząc nóż w rękach twego kompana zaczynam się obawiać, że żarcik ten nigdy nie będzie opowiedziany.

— Powinieneś wiedzieć, jak nas wydostać z tej kreciej nory — rzekł Murilo. — Powiedzmy, że daruję ci życie — czy w zamian pomożesz nam uciec i przysięgniesz zachować milczenie o mej... hm... niedyskrecji?

— Czy kapłan kiedykolwiek dotrzymuje przysięgi? — włączył się do rozmowy Conan. — Pozwól mi poderżnąć mu gardło, chcę sprawdzić, jakiego koloru jest jego krew. W Labiryncie powiadają, iż serce Czerwonego Kapłana jest czarne, tedy i krew jego także czarną być musi.

— Zamilcz, prostaku! — szepnął Murilo. — Jeśli ów łotr nie zechce pokazać nam wyjścia z tych lochów, zginiemy tu obaj.

I głośniej już dodał:

— A więc, Nabonidusie, cóż na to powiesz?

— Cóż może odpowiedzieć wilk z łapą w potrzasku — zaśmiał się kapłan. — Jestem w waszej mocy, lecz jeśli mamy stąd wyjść cało, musimy sobie wzajem pomagać. Przysięgam, iż jeśli przeżyjemy tę przygodę, zapomnę o twych ciemnych sprawkach — przysięgam na duszę Mitry!

— To mi wystarczy — osądził Murilo. — Nawet Czerwony Kapłan nie złamałby tej przysięgi. A teraz uchodźmy czym prędzej! Mój stojący obok przyjaciel dostał się tu przez tunel, lecz spadła za nim krata odcinająca nam odwrót; czy możesz kratę tę podnieść?

— Nie z tego lochu. Dźwignia podnosząca kratę jest w komorze ponad tunelem. A stąd wyjść można tylko jedną jeszcze drogą i tę drogę zaraz wam pokażę. Lecz pierwej zaspokój i mą ciekawość — odpowiedz, jakeś się tu dostał?

Murilo w kilku słowach opisał swe przypadki, zaś kapłan, wysłuchawszy go, skinął głową na znak, że wszystko zrozumiał, po czym z wolna uniósł się na nogi. Obolały jeszcze po długim spoczynku na kamiennej podłodze, powłócząc nogami ruszył korytarzem. Loch rozszerzał się, tworząc obszerną komorę; kapłan skierował się w stronę widniejącego na odległej ścianie srebrzystego kręgu. W miarę zbliżania się do owego miejsca natężenie światła rosło, choć wciąż pozostawało ono tylko rodzajem rozrzedzającej mrok metalicznej poświaty. Stanąwszy przy srebrzystym kręgu, ujrzeli wąskie schody wiodące ku górze.

— Oto jest i wyjście. Wiem na pewno, że drzwi, tam u szczytu, nie są zamknięte. Mam jednak wrażenie, iż ten, kto zechce przejść przez owe drzwi, lepiej by zrobił podrzynając sobie własnoręcznie gardło; spójrzcie — tu gestem wskazał srebrzyste koło.