Tytuł dostępny bezpłatnie w ofercie wypożyczalni Depozytu Bibliotecznego.
Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej!
Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego.
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.
Cykl: Conan "czarna seria", t. 10
Książka dostępna w zasobach:
Biblioteka Publiczna w Dzielnicy Wola m.st. Warszawy
Miejska Biblioteka Publiczna im. Zofii Urbanowskiej w Koninie
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 172
Rok wydania: 1995
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Opowieści o Conanie
w Wydawnictwie Amber
Conan
Conan
z Cymerii
Conan
pirat
Conan
obieżyświat
Conan
ryzykant
Conan
korsarz
Conan
wojownik
Conan
uzurpator
Conan
zdobywca
Conan
mściciel
Conan
i bóg Pająk
Conan
buntownik
Conan
niezwyciężony
Conan
wyzwoliciel
Conan
z Wysp
Conan
i czarownik
Conan
i miecz Skelos
Conan
i Droga Królów
Conan
najemnik
Conan
z
Aquilonii
Conan
waleczny
Conan
zuchwały
Conan
obrońca
Conan
szermierz
Conan
bukanier
Conan
mistrz
Conan
z Czerwonego Bractwa
Conan
barbarzyńca
Conan
dezerter
Conan
niszczyciel
Conan
najeźdźca
w przygotowaniu
Conan
strażnik
Conan
wielki
Robert F. Howard
L. Sprague de Camp,
Björn Nyberg
mściciel
Przełożył
CEZARY FRĄC
Tytuł oryginałuCONAN THE AVENGER
Ilustracja na okładceSTEVE STEWART
Redakcja merytorycznaKONRAD LEWANDOWSKI
Redakcja technicznaANDRZEJ WITKOWSKI
KorektaIRENA ZARUKIEWICZ
Copyright © 1968 by L. Sprague de Camp.All rights reserved.
For the Polish edition
Copyright © 1995 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o.
ISBN 83-7082-934-1
Wydawnictwo Amber Sp. z o.o.Warszawa 1995. Wydanie IDruk: Elanders Polska Sp. z o.o., Płońsk
W komnacie panował mrok, rozpraszany z trudem przez długie, cienkie świece osadzone w żelaznym lichtarzu. W ich nikłym blasku trudno było zobaczyć siedzącą przy stole postać w kapturze i długich szatach. Jeszcze głębsze cienie skrywały drugą osobę, pogrążoną w cichej rozmowie z tą pierwszą.
Wtem przez pokój przemknął podmuch wichru, wywołany jakby uderzeniem olbrzymich skrzydeł. Świece zamigotały szaleńczo i postać przy stole nagle została sama.
Na tle ciemnego nieba rysowała się dostojna sylwetka królewskiego pałacu w Tarancji. Wzdłuż blanków przechadzali się wartownicy z halabardami, jednak ich czujność była osłabiona. Wszyscy oni zbyt często spoglądali w stronę bramy pałacu, gdzie po zwodzonym moście i pod podniesioną kratą płynął tłum barwnie ubranych rycerzy i ich dam.
Bystre oczy mogły dostrzec hrabiego Prospero, prawą rękę króla, ubranego w szkarłatny kaftan z poitaińskimi lampartami wyszywanymi na piersiach złotą nicią. Jego długie nogi obute były w kamasze ze świetnej skóry z Kordawy. Za nim szedł Pallantides, dowódca Czarnych Smoków, potem Trocero, dziedziczny hrabia Poitanii, którego szczupła i wyprostowana sylwetka zadawała kłam siwym włosom, dalej hrabiowie Manaty i Couthen, baronowie Lor i Imirusu oraz wielu, wielu innych. Wszystkim towarzyszyły damy w pysznych jedwabiach i satynach. Pachołkowie z orszaków odnosili lektyki i odprowadzali pozłacane rydwany, w których przybyli ich państwo.
W Aquilonii od ponad roku panował pokój. Dwanaście miesięcy minęło od próby podboju przedsięwziętej przez króla Nemedii, który przy pomocy wskrzeszonego archeońskiego czarnoksiężnika Xaltotuna chciał wydrzeć królestwo Conanowi.
Na szczęście intryga Nemediańczyka spełzła na niczym, a wysuszona mumia martwego Xaltotuna, uniesiona przez jego tajemniczy rydwan, zniknęła w ciemności odległych części piekła. Potęga króla Conana stawała się coraz większa, a coraz liczniejsi uchodźcy wracali do kraju na wieść o jego mądrym i sprawiedliwym panowaniu. Jedynych kłopotów przysparzali dzicy Piktowie, najeżdżający regularnie zachodnią granicę. Tych jednak utrzymywał w ryzach zaprawiony w bojach legion stacjonujący nad Grzmiącą Rzeką.
Była to noc balu. Pochodnie płonęły jasno i gęsto, a mieniące się kolorami kobierce z Turanu przysłaniały surowe, kamienne płyty. Służący pomykali śpiesznie, popędzani krzykami majordomusa. Król Conan wydawał królewską ucztę na cześć swojej królowej, Zenobii, niegdyś jednej z niewolnic w królewskim seraju w Nemedii. To ona pomogła mu uciec, gdy był uwięziony w lochach Belwerus i za to została nagrodzona najwyższym zaszczytem, jaki mógł przypaść w udziale kobiecie zachodnich krain. Została królową Aquilonii, najpotężniejszego królestwa na zachód od Turanu.
Strojnie odziani goście od dawna widzieli żarliwą miłość, jaka łączyła królewskich małżonków. Widoczna była w ich słowach, gestach i zachowaniu.
Teraz, wbrew swej gwałtownej, barbarzyńskiej naturze Cymmerianin stał w stosownej odległości od Zenobii i odpowiadał na powitania i ukłony z łatwością, która zdawała się być naturalną, lecz w rzeczywistości została przyswojona całkiem niedawno. Co chwila oczy króla wędrowały w kierunku odległej ściany, gdzie w równym rzędzie wisiały miecze, topory, maczugi, włócznie i oszczepy. Król pragnął pokoju dla swego ludu, lecz będąc urodzonym barbarzyńcą, tęsknił za rozkosznym widokiem krwi wrogów, trzaskiem ich zbroi i kości pękających pod ciężkim ostrzem. Ale teraz był czas pokoju... Conan pozwolił, by jego oczy przez chwilę napawały się urodą hrabianki, która właśnie składała mu dworny ukłon. Kobiety były tak piękne, że nawet bezstronny sędzia miałby kłopoty z wyłonieniem najpiękniejszej, jednakże królowa zaćmiewała urodą wszystkie inne. Jej doskonałą figurę podkreślała obcisła suknia z głębokim wycięciem. Jedyną ozdobę stanowił srebrny diadem spinający wzburzoną masę falistych czarnych włosów. Co więcej, z twarzy o pięknych rysach promieniowała wrodzona szlachetność i dobroć. I tak, jak król był uważany za szczęściarza przez otaczających go mężczyzn, tak kobiety zazdrościły królowej Zenobii.
Conan odziany w prostą czarą tunikę, czarne spodnie i czarne buty z miękkiej skóry, wyglądał niezwykle dostojnie. Złoty Lew Aquilonii pysznił się złotem na jego piersiach. Prócz tego jedyną ozdobą był wąski złoty diadem, okalający prosto przyciętą grzywę czarnych włosów. Patrząc na jego szerokie, masywne ramiona, smukłą talię i biodra oraz muskularne nogi, w których wciąż drzemała moc tygrysa, każdy widział, że ten człowiek nie zrodził się wśród cywilizowanych ludzi.
Świadczyły o tym także błękitne oczy Conana, żarzące się w ciemnym, poznaczonym bliznami obliczu, których tajemnicy nigdy nikomu nie udało się zgłębić. Oczy te widziały sceny niewyobrażalne dla zebranego w sali wielobarwnego tłumu: pola bitewne zasłane gnijącymi zwłokami, deski pokładów czerwone od krwi, barbarzyńskie rzezie i sekretne obrządki odprawiane na ołtarzach najdziwniejszych bóstw. Jego potężne dłonie z jednaką, śmiercionośną wprawą posługiwały się zachodnim szerokim mieczem, turańską szablą, zuagirskim jataganem i siekierą drwala. Wojował z przedstawicielami wszystkich ras oraz nieludzkimi istotami z mrocznych i nienazwanych sfer.
Lecz teraz rozpoczął się bal. Król Conan rozpoczął go wraz z królową pierwszymi krokami aquilońskiego menueta. Chociaż nie był znawcą wielce skomplikowanych figur tańca, jego pierwotne instynkty z łatwością wychwyciły rytm melodii, co spotęgowało rezultaty pośpiesznych lekcji udzielanych w ciągu minionego tygodnia przez mistrza ceremonii. Za moment wszyscy ruszyli w tany i wkrótce kolorowe pary zaroiły się na mozaikowej podłodze.
Grube świece zalewały komnatę ciepłym, łagodnym blaskiem. Nikt nie dostrzegł lekkiego przeciągu, który sprawił, że płomienie na jednym ze świeczników zaczęły drżeć i migotać. Nikt też nie zauważył pary płonących oczu, które chciwie spozierały z okiennej wnęki na bawiący się tłum, aż w końcu zatrzymały się na smukłej, odzianej w srebrzystą szatę postaci w ramionach króla. Z ciemności wyrwał się cichy, złośliwy chichot. Po chwili okno zawarło się bezgłośnie.
Wielki gong z brązu ogłosił przerwę. Goście, rozgrzani tańcem, usiedli przy stołach, by ochłodzić się mrożonym winem i turańskim sorbetem.
— Conanie! Muszę wyjść na świeże powietrze. Zgrzałam się w tańcu i chciałabym ochłonąć — szepnęła królowa, ruszając w kierunku otwartych drzwi, wiodących na szeroki balkon.
Król chciał wyjść razem z nią, lecz w połowie drogi zatrzymało go co najmniej dwadzieścia kobiet. Błagały, by powiedział czy to prawda, że jak głosiły plotki był wodzem dzikich hord legendarnego Ghulistanu w Górach Himeliańskich? Czy to on śmiałym atakiem obronił królestwo Khauranu przed shemickimi grabieżcami najemnego kapitana Conatantiusa? Czy naprawdę był kiedyś piratem? Pytania sypały się niczym lawina. Conan odpowiadał lakonicznie albo wymijająco, ogarnięty złym przeczuciem. Coś pchało go, by udać się na balkon za Zenobią, chociaż nie dopuszczał do siebie myśli, by jakieś niebezpieczeństwo mogło zagrozić jego umiłowanej małżonce tu, w stolicy, we własnym zamku wśród przyjaciół i wiernych żołnierzy.
Jednak w głębi duszy przeczuwał niebezpieczeństwo i ciążące nad głową królowej fatum. W końcu gnany nieledwie zwierzęcym instynktem, mimo nalegań kobiet, ruszył ku drzwiom balkonowym.
Gdy łokciami, nie bacząc na monarsze dostojeństwo, utorował sobie drogę przez tłum, uchwycił wzrokiem srebrzystą postać Zenobii. Królowa stała plecami do niego, jej włosy falowały w łagodnym, chłodnym podmuchu. Conan odetchnął z ulgą. Wyglądało na to, że złe przeczucia były bezpodstawne, jednakże nie zawrócił do sali. Wtem szczupłą sylwetkę królowej jakby pochłonęła noc. Czarny całun opadł na wszystkich zebranych. Pewne okolone zarostem wargi, przysłonięte dyskretnie chustką, wyszeptały tajemne słowa. Przez komnatę przeleciało lodowate tchnienie przeznaczenia. Królowa krzyknęła.
Conan niczym pantera skoczył przez drzwi balkonowe, przewracając szlachetnych gości i zastawiony stół. W powietrzu zawibrował następny krzyk. Dźwięk cichł stopniowo, jak gdyby Zenobia oddalała się od zamku. Gdy król dotarł do balkonu, nikogo już tam nie było.
Conan omiótł wzrokiem pionowe, niemożliwe do pokonania ściany pałacu. Tam również nikogo nie dostrzegł. Potem spojrzał w górę. Na tle rozjaśnionego przez księżyc nieba ujrzał przerażające straszydło, które w zagiętych szponach trzymało jego ukochaną żonę. Niesiony potężnymi wymachami nietoperzych skrzydeł, potwór wkrótce zmalał do kropki ledwie widocznej nad wschodnim horyzontem.
Conan przez chwilę stał niczym czarny posąg. Zdawało się, że żyją tylko jego oczy, promieniujące lodowatym gniewem i bezgraniczną rozpaczą. Kiedy wreszcie król drgnął i odwrócił się do gości, ci cofnęli się trwożliwie, jakby on sam był tą straszną bestią, która uprowadziła królową. Bez słowa przeszedł przez komnatę balową, roztrącając ludzi, stoły oraz krzesła zagradzające mu drogę i zatrzymał się przed ścianą ozdobioną bronią. Wciąż milcząc ściągnął prosty, ale ciężki miecz, który dobrze mu służył w wielu wyprawach. Gdy uniósł ostrze, z jego ust dobyły się wibrujące furią słowa:
— Od tej godziny przestaję być waszym królem i nie będę nim, póki nie wrócę z mą umiłowaną królową. Skoro nie potrafiłem obronić własnej kobiety, nie nadaję się by rządzić krajem. Ale, na Croma, odnajdę porywacza i zemszczę się, nawet gdyby chroniły go wszystkie armie świata!
A potem król otworzył usta w niesamowitym i przerażającym okrzyku, który przetoczył się echem przez salę. Ryk zabrzmiał niczym wrzask potępionych dusz sprawiając, że wiele twarzy pobladło ze strachu.
Król wyszedł.
Prospero pośpieszył za nim. Tocero przystanął, omiótł wzrokiem zebranych, a potem on również podążył za Conanem. Drżąca poitaińska hrabianka wypowiedziała słowa, które wstrząsnęły wszystkimi gośćmi:
— Czym był ten przerażający wrzask? Zmroził krew w moich żyłach. Czułam się tak, jakby zawisło nade mną straszliwe fatum.
Siwowłosy hrabia Ramanu, weteran nadgranicznych wojen skinął głową.
— Twe przypuszczenie niewiele mija się z prawdą, pani — rzekł. — To wojenny okrzyk cymmeriańskich klanów. Wojownicy wydają go tylko wtedy, gdy rzucają się w bitwę, od której nie będzie odwrotu — przerwał na chwilę. — Słyszałem go już wcześniej. W krwawy dzień upadku Venarium, kiedy czarnowłosi barbarzyńcy zaroili się na murach miasta mimo gradu naszych strzał i przyłożyli nam miecze do gardeł...
— Nie, Prospero, nie! — ciężka pięść Conana zadudniła na stole. — Będę podróżował sam! Wyprowadzenie legionów z królestwa może sprowokować atak jakiegoś spiskującego wroga. Tarascus nie zapomniał cięgów, jakie mu sprawiliśmy, a Koth i Ophir są niepewne jak zawsze. Wyruszę niejako król Conan z Aquilonii, lecz Conan z Cymmerii, pospolity awanturnik.
— Ależ, Conanie — zaczął Prospero rzucając na szalę całą łączącą ich przyjaźń — nie możemy pozwolić, byś ryzykował życiem w tak niepewnej wyprawie. Jadąc samotnie nigdy nie osiągniesz celu, mając zaś za plecami kopie poitaińskich rycerzy, nie będziesz musiał przejmować się jakimikolwiek wrogami... Pojedziemy z tobą.
W błękitnych oczach Conana zapłonęło uznanie, lecz mimo wszystko barbarzyńca potrząsnął przecząco czarną grzywą.
— Nie, przyjacielu. Czuję, że moim przeznaczeniem jest samemu uwolnić królową. Nawet pomoc mojego wiernego rycerstwa nie zdoła zagwarantować mi zwycięstwa. Ty pod moją nieobecność będziesz dowodził armią, Trocero zaś będzie władał królestwem. Jeśli nie wrócę w ciągu dwóch lat wybierzcie nowego króla!
Conan zdjął złoty diadem i położył go na dębowym stole. Potem zastygł w bezruchu, pogrążony w ponurych myślach.
Trocero i Prospero nie próbowali przerywać jego zadumy. Dawno temu nauczyli się, że ścieżki Conana są kręte i niepojęte dla cywilizowanego człowieka. Przed nimi stał nie tylko król, któremu uprowadzono małżonkę. Stał tu pierwotny człowiek, którego kobietę porwały mroczne siły, i który bez zbędnych słów wykuwał w sercu straszliwą zemstę.
Conan wzruszył ramionami, po czym przerwał milczenie:
— Przygotuj konia, Prospero, z rzędem prostego najemnika. Wyruszam natychmiast.
— Dokąd? — zapytał wódz.
— Do czarnoksiężnika Peliasa z Koth, który mieszka w Khanyrii w Khorai. W dzisiejszych wydarzeniach wyczuwam smród czarnej magii. Ten fruwający stwór nie był ziemskim ptakiem. Nie żywię zbytniego szacunku dla magów i wolałbym obejść się bez takiej pomocy, lecz rada Peliasa jest mi niezbędna.
Za drzwiami komnaty stał mężczyzna z uchem przyciśniętym do ciężkich, dębowych drzwi. Po ostatnich słowach Conana uśmiech rozjaśnił twarz szpiega. Rozejrzawszy się ukradkowo, mężczyzna skrył się za jedną z przysłoniętych ciężkimi draperiami nisz, które ciągnęły się wzdłuż korytarza. Usłyszał skrzyp otwieranych drzwi i kroki, gdy Conan i jego przyjaciele przeszli obok ku schodom.
Szpieg czekał cierpliwie, póki odgłos kroków nie ucichł w dali. Wtedy wymknął się z ukrycia. Ubrany w strój dworzanina przeszedł przez pałac nie przyciągając niczyjej uwagi. Zniknął w kwaterach dla służby i po chwili wyłonił się odziany w ciężki wełniany płaszcz. Podał hasło strażnikowi w bramie i ruszył do zachodniej części miasta.
Nikt mu nie towarzyszył. Pomniejsze uliczki i zaułki były ciemne jak wnętrze komina. Jedynie kilka promieni księżyca rozpraszało panujący w nich mrok. Strażnicy, z pałkami w rękach i w spiczastych hełmach na głowach, przemierzali ulice, rozmawiając przyciszonymi głosami. Nierządnice wychylały się z okien nawołując przechodnia. Niektóre były piękne. Głęboko wydekoltowane suknie czy jedwabne fatałaszki pozwalały podziwiać ich smukłe, białe szyje. Inne, podstarzałe, zakrywały swe zmarszczki pudrem i hyrkańskim różem.
Mężczyzna mijał je obojętnie, nie zbaczając z obranej drogi. W końcu dotarł do olbrzymiego domostwa stojącego w podobnym do parku ogrodzie. Okna były ciemne, tylko w jednym płonęło światło. Ze wszystkich stron wznosił się wysoki mur, ale w niszy znajdowała się mała furtka. Mężczyzna zapukał cztery razy. Drzwi otworzył barczysty, śniady Stygijczyk w białej szacie. Mężczyźni zamienili szeptem parę słów, po czym służący powiódł przybysza w kierunku domu.
Z pewnością nie była to siedziba rodowitego Aquilończyka. Ściany były ozdobione ciężkimi draperiami i bogatymi malowidłami, które przedstawiały motywy nie używane na Zachodzie. Na gobelinach przetykanych złotą i srebrną nicią widniały kryte kopułami marmurowe świątynie, białe iglice oraz ludzie w turbanach i zwiewnych szatach, z zakrzywionymi szablami u boku. Zdobione arabeskami owalne stoły, otomany zasłane czerwonymi i zielonymi jedwabiami oraz złote wazy z egzotycznymi kwiatami nadawały komnatom egzotyczny powab Wschodu.
Spoczywający na otomanie wielki, rumiany mężczyzna sączył wino z wysadzanego klejnotami pucharu. Po chwili niedbałym ruchem odpowiedział na ukłony służącego i przybysza.
— Co cię sprowadza, Marinusie? — w jego płynnym jak miód głosie kryły się cierpkie tony. — Mało masz pracy na królewskim balu? A ten nie skończy się do rana, chyba że Conan popadnie w jeden ze swych barbarzyńskich nastrojów. Co się stało? — upijając kolejny łyk wina, przewiercił Marinusa ostrym jak stal spojrzeniem.
— Ghandar Chenie, panie, królowa Aquilonii została porwana przez nieziemską bestię, która odleciała z nią za horyzont! Król wyrusza tej nocy na poszukiwania. Jednakże najpierw, szukając tropu, odwiedzi kothyjskiego czarnoksiężnika Peliasa w Khanyrii.
— Na Erlika, to ci nowiny! — Ghandar Chen poderwał się, w jego oczach zapłonęło podniecenie. — Pięciu moich trucicieli wisi na wzgórzu egzekucji, jako mięso dla kruków. Ci przeklęci gwardziści z Czarnych Smoków są zupełnie nieprzekupni. Ale teraz Conan znajdzie się sam, na obcej ziemi!
Klasnął w dłonie. Stygijczyk podszedł bliżej i stanął na baczność. Ghandar Chen przemówił:
— Słyszałeś, Conan z Aquilonii wyrusza tej nocy w długą podróż. Jego pierwszym celem jest miasto Khanyria w Khorai, gdzie będzie szukał pomocy u czarnoksiężnika Peliasa. Spiesz do Baraccusa, który stoi obozem nad rzeką Yivgą i każ mu wziąć tylu godnych zaufania ludzi, ilu tylko będzie potrzebował. Niech zabije Conana w Khanyrii. Cymmerianin nie może dotrzeć do Peliasa. Jeśli ten przeklęty nekromanta zdecyduje się mu pomóc, jednym ruchem ręki może zetrzeć nas wszystkich z powierzchni ziemi!
Oczy ponurego Stygijczyka błysnęły, a jego nieruchome dotąd rysy skrzywiły się w przerażającym uśmiechu.
— Doskonale znam Conana! — warknął. — Od czasu, gdy zmiażdżył hordy księcia Kutamuma za granicami Khorai. Byłem jednym z kilku ocalałych, ale później zostałem pojmany przez kothyjskich łowców niewolników i sprzedany. Ja, szlachetnie urodzony, stworzony do wojny i łowów! Długo musiałem czekać na chwilę zemsty! Jeśli bogowie zezwolą, sam zabiję Cymmerianina —jego dłoń zacisnęła się na rękojeści długiego sztyletu. — Wyruszam natychmiast, panie. — Skłonił się głęboko i wyszedł.
Tymczasem Ghandar Chen usadowił się przy bogato inkrustowanym stole z różanego drewna. Z szuflady wyjął pióro, pergamin i zaczął pisać:
Do cesarza Yezdigerda, pana Turanu i Wschodniego Imperium. Pozdrowienia od wiernego sługi Ghandar Chena. Conan Cymmerianin, kozak i pirat, wyrusza sam do Khanyrii. Kazałem go tam zabić. Kiedy tak się stanie, wyślę ci, panie, jego głowę. Gdyby zdołał uciec dzięki jakiejś magicznej sztuczce, jego droga będzie wiodła przez terytorium Turanu. Piszę w Roku Konia, trzeciego dnia Złotego Miesiąca.
Podpisał list i posypał go piaskiem, a gdy atrament wysechł, podał pergamin czekającemu Marinusowi, mówiąc:
— Pojedziesz szybko na wschód. Bez chwili zwłoki. Moi służący dostarczą ci broń i konia. Oddasz to samemu Yezdigerdowi w Aghrapur. On hojnie wynagrodzi nas obu.
Uśmiech zadowolenia rozjaśniał twarz Turańczyka, gdy z powrotem położył się na otomanie i sięgnął po puchar.
Promienie południowego słońca smagały pustynię jak bat białego ognia. Odległy palmowy gaj falował w rozgrzanym powietrzu. Stado sępów wisiało na ich koronach niczym kiście czarnych, dojrzałych winogron. Nie kończące się połacie piachu zdawały się nie mieć końca. Jak wzrokiem sięgnąć ciągnęły się faliste wydmy i jałowe równiny.
Samotny jeździec zatrzymał konia w cieniu palm otaczających oazę. Chociaż nosił śnieżnobiały burnus mieszkańców pustyni, szeroka i poznaczona bliznami ręka ocieniająca wypatrujące oczy była brązowa, nie naturalną śniadością Zuagira, lecz świeżą słoneczną opalenizną. Niebieskawe błyski przy rękawach zdradzały, że podróżnik pod przewiewnym strojem nosi kolczugę. U jego boku wisiał długi, prosty miecz w nie zdobionej skórzanej pochwie.
Conan miał za sobą długą i pośpieszną podróż. Tylko w drodze do Koth zajeździł cztery konie. Po dotarciu do pustyni na zachodnim krańcu tego królestwa, przystanął w brudnej, pogranicznej wiosce, by kupić burnus oraz zapasy na drogę. Nikt go nie zaczepił, chociaż wiele rozczochranych głów wysuwało się z zaciekawieniem z chat. Kilku uzbrojonych strażników karawany gładziło brody, zastanawiając się nad przyczyną pośpiechu tego najemnika. Tutaj, w królestwie Koth, nieliczni byli ci, którzy mogliby rozpoznać Conana, króla Aquilonii.
Bystre oczy Conana raz jeszcze omiotły horyzont. W zamglonej dali dostrzegł niewyraźne zarysy kopulastych budowli i wyniosłych murów. To mogła być tylko Khanyria w królestwie Khorai. Tam miał znaleźć Peliasa, którego zamierzał prosić o pomoc.
Spotkał tego maga pięć lat wcześniej i zaprzyjaźnił się z nim, gdy Kothyjczyk leżał uwięziony w podziemiach szkarłatnej cytadeli swego wroga Tsotha-lanti.
Conan pognał czarnego ogiera w kierunku odległych wież.
— Na Croma! — mruknął. — Mam nadzieję, że Pelias jest przytomny i nie leży pijany na umór. Lecz nawet jeśli tak, to na Badba, już ja go otrzeźwię!
Na wąskich ulicach i brukowanym targowisku Khanyrii kłębił się pstrokaty tłum. Zuagirowie z pustynnych osad na północnym wschodzie, najemnicy o zachłannych oczach i dłoniach spoczywających na rękojeściach, przekupnie zachwalający swe towary, wymalowane wyzywająco nierządnice w czerwonych, króciutkich tunikach tworzyli malowniczy widok. Od czasu do czasu tłuszcza rozpierzchała się na boki przed świtą bogatego wielmoży, niesionego w wyperfumowanej lektyce na ramionach silnych jak woły kushyckich niewolników. W tłumie krążyli też strażnicy, łomoczący ciężkimi sandałami, szczękający rynsztunkiem i z powiewającymi pióropuszami z końskiego włosia.
Crassides, kapitan straży przy Zachodniej Bramie, skubał swą siwiejącą brodę i mruczał zadumany. Cudzoziemcy często przybywali do miasta, ale rzadko tak niezwykli jak dzisiejsi przybysze. Krótko przed południem, w chmurze kurzu i pustynnego piachu, nadjechało siedmiu jeźdźców. Prowadził ich chudy osobnik o wzroku szakala. Nad jego cienkimi ustami rysowała się linia rzadkich wąsów. Był uzbrojony jak zachodni rycerz, chociaż jego pancerz i hełm były gładkie, bez żadnego herbu. Za nim jechał wielki Stygijczyk na czarnym rumaku. Burnus spowijał go szczelnie i jedyną widoczną bronią był wielki bojowy łuk.
Pozostałych pięciu było równie dobrze uzbrojonych, a w dłoniach trzymali długie lance. Wyglądali na zatwardziałych bandziorów.
Zatrzymywanie cudzoziemców bez dobrego powodu nie leżało jednak w zwyczaju khanyriańskich strażników. Ich miasto było miejscem, gdzie spotykali się mieszkańcy Wschodu i Zachodu, aby wymieniać towary i plotki. Niemniej jednak Crassides obrzucił zaciekawionym spojrzeniem całą siódemkę, która w towarzystwie sfory obszczekujących ich kundli odjechała w kierunku północnej dzielnicy.
Reszta dnia minęła szybko, ale teraz znów wyglądało na to, że korowód dziwnych cudzoziemców jeszcze się nie skończył. Gdy słońce rzucało ostatnie promienie na ciemniejące niebo, wysoki, opalony przybysz zatrzymał wierzchowca przed bramą i zażądał wpuszczenia. Crassides, przywołany przez jednego ze strażników, przybył w chwili, gdy drugi wartownik krzyczał:
— Czego tutaj szukasz, łajdaku? Nie wpuszczamy po nocy byle kogo! Nie chcemy, by cudzoziemscy włóczędzy podrzynali nam gardła i psuli nasze kobiety! Podaj mi swoje imię i cel podróży, zanim zakuję cię w żelaza!
Błyszczące oczy nieznajomego, na wpół ukryte pod kapturem burnusa, przyjrzały się lodowato strażnikowi.
— Mój przyjacielu — powiedział obcy z chropowatym akcentem — za słowa mniej obraźliwe od twoich rozciąłem więcej niż setkę gardzieli. Wpuść mnie, albo, na Croma, wrócę z hordą, aby splądrować tę kupę szop!
— Nie tak szybko! — zawołał Crassides, odpychając na bok strażnika. — Zmykaj, młody głupcze, później nauczę cię, jak należy rozmawiać z cudzoziemcami. Mój panie! — zwrócił się do jeźdźca. — Nie chcemy żadnych awantur w Khanyrii, a jak widzisz, brama jest zamknięta na noc. Zanim ją otworzymy, musisz się opowiedzieć.
— Zwij mnie Arus — mruknął przybysz. — Szukam czarnoksiężnika Peliasa.
— Wpuśćcie go! — rozkazał Crassides.
Odciągnięto ciężkie zasuwy. Dwaj strażnicy naparli na brązowe sztaby i jedno ze skrzydeł bramy otwarło się powoli. Przybysz wjechał do środka nie zaszczycając spojrzeniem strażników. Skierował się do północnej dzielnicy i wkrótce stukot podków jego konia ucichł w oddali.
Młody wartownik, hamując gniew, zwrócił się do swojego kapitana:
— Dlaczego wpuściliśmy tego zarozumiałego prostaka niczym pana tego miasta? Czemu nie przyłożyliśmy mu żelazem po żebrach?
Crassides uśmiechnął się pod nosem.
— Być może lata nauczą cię rozumu, chociaż w to wątpię. Chybaś nigdy nie słyszał, jak przed laty barbarzyńca z północy podobny do tego został pojmany przez wojowników jednego z miast Shemu na południu? I jak uciekł, zebrał bandę wyjętych spod prawa Zuagirów i wrócił, by wywrzeć zemstę? I jak dzika horda wpadła do miasta, wycinając ludzi, obłupiając jeńców ze skóry na rynku i paląc wszystko za wyjątkiem pala, na którym zatknięto głowę tamtejszego księcia? Ten człowiek wielce pasuje do tej opowieści. Ale sam niewiele może nam zaszkodzić. A jeśli źle nam życzy, Pelias przejrzy to dzięki arkanom swej sztuki i znajdzie sposób, by temu zaradzić. Teraz pojmujesz?
Conan wiedział, że Pelias mieszka w swojej wieży z żółtego kamienia na północnym krańcu miasta. Planował najpierw odwiedzić czarnoksiężnika, a później poszukać noclegu. Mogła to być nawet najpodlejsza karczma. Nie zniewieściał w ciągu lat spędzonych w cywilizowanym świecie. Chleb, kawał mięsiwa i kufel pienistego piwa były wszystkim, czego potrzebował. Do snu starczyłaby mu podłoga.
Conan nie chciał spać u Peliasa, mimo wszystkich luksusów, które gospodarz mógł mu zaoferować. W nocy zbyt wiele mrocznych i nienazwanych rzeczy mogło pełzać korytarzami dworu czarnoksiężnika...
Nagle rozległo się przytłumione przekleństwo i okrzyk przestrachu. Drzwi domu po prawej otworzyły się gwałtownie i na ulicę wybiegła młoda dziewczyna. Conan zatrzymał konia. Dziewczyna miała figurę mekhrani