Tytuł dostępny bezpłatnie w ofercie wypożyczalni Depozytu Bibliotecznego.
Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej!
Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych
Książka dostępna w zasobach:
Miejska Biblioteka Publiczna w Kamiennej Górze
Biblioteka Publiczna Dzielnicy Wola m. st. Warszawy
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 307
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Robert E. Howard
ZDOBYWCA
przekład Zbigniew A. Królicki
Katowice 1993
Wydawnictwo PiK
Tytuł oryginału:
CONAN THE CONQUEROR
Ilustracja na obwolucie
Frank Fra^etta
Projekt obwoluty
Tadeus^ Łacnej ko
Mapa
Zbigniew Mielnik
Strony tytułowe
Marian Knobloch
Redaktor
Jan Siechowski
Redaktor techniczny
Piotr Kasprowski
Korekta
Katarzyna Pryc
Pierwodruk w grudniowym numerze Weird Tales, 1935 jako The Hour of the Dragon.
Copyright © 1999 by Wydawnictwo PiK, Katowice
For the Polish translation copyright © by Zbigniew A.Królic ki
Typografia i skład PiK, Katowice Druk Z-dy Graficzne Katowice
ISBN 83-85264-OO-O całość
ISBN 83-85264-I9-I tom 9
i
WYDANIE KOMPLETNE
i. CONAN
2. CONAN Z CYMERII
3. CONAN PIRAT
4. CONAN OBIEŻYŚWIAT
5. CONAN RYZYKANT
6. CONAN KORSARZ
7. CONAN WOJOWNIK
8. CONAN UZURPATOR
9. CONAN ZDOBYWCA
następny tom:
10. CONAN MŚCICIEL
Mapa na wyklejce powstała na podstawie notatek i szkiców Roberta E. Howarda oraz map stworzonych przez P. Schuylera Millera, Johna D. Clarka, Davida Kyle’a i L. Sprague’a de Campa.
Notka biograficzna została napisana na podstawie artykułu P. Schuylera Millera i dr. Johna D. Clarka Prawdopodobny przebieg kariery Conana (A Probable Outline of Conan's Career) opublikowanym w The Hyborian Age (Los Angeles, 1958) oraz na podstawie rozszerzonej wersji tego eseju p.t. Nieoficjalna biografia Conana Cymeryjcc^yka (An Informal Biography of Conan the Cimmerian), którego autorami są P. Schuyler Miller, John Clark i L. Sprague de Camp, a ktorv został opublikowany w czasopiśmie poświęconym twórczości Howarda Amra (tom 2, nr 8).
SPIS ROZDZIAŁÓW
WSTĘP
Conan Cymeryjczyk jest bohaterem ponad dwóch tuzinów opowiadań Roberta Ervina Howarda (1906-1936). Howard przez większą część swego krótkiego życia mieszkał w Cross Plains w Teksasie. Tam napisał wiele utworów przeznaczonych dla popularnych tygodników: opowiadania z Dzikiego Zachodu, kryminalne, sensacyjne i przygodowe. Jednak jego najbardziej cenionymi dziełami są opowiadania fantasy, szczególnie zaś cykl opowieści o Conanie.
Utwór z gatunku fantasy opisuje nadprzyrodzone wydarzenia rozgrywające się w wymyślonych światach — albo na naszej planecie, takiej, jaką niegdyś miała być lub jaką będzie w bardzo odległej przyszłości, albo w jakimś innym świecie czy wymiarze: gdzie działają czary, wszyscy mężczyźni są mocarni, wszystkie kobiety piękne, problemy proste, a życie pełne przygód. Ten gatunek literacki rozwinął pod koniec dziewiętnastego stulecia William Morris oraz Lord Dunsany i Erie E. Eddison na początku dwudziestego wieku. Howard tworzący we wczesnych latach trzydziestych należał do ich najlepszych kontynuatorów.
Za życia Howarda ukazało się osiemnaście opowieści o Conanie; kilka innych, od ukończonych rękopisów po pobieżne szkice, znaleziono w papierach pisarza po-roku 1950. Miałem zaszczyt przygotowywać do druku te ostatnie utwory i kończyć dzieła niekompletne lub zaledwie pobieżnie naszkicowane.
Ze wszystkich napisanych przez Howarda historii o Conanie niniejsza jest jedyną w formie powieści. To jeden z ostatnich utworów, jakie pisarz stworzył przed swoją nieodżałowaną samobójczą śmiercią. „Conan Zdobywca” stanowi znakomite zwieńczenie serii opowiadań o Cymeryjczyku, dzieło godne równać się z takimi utworami fantasy jak „The Worm Ourobo-ros” E.R. Eddisona, „The Weil of Unicom” Fletchera Pratta i „Władcy pierścienia” J.R.R. Tolkiena. Może nie dorównuje niektórym z nich pięknem formy literackiej czy głębią filozoficznych rozważań, z pewnością jednak nie ustępuje im wart-kością akcji, barwą opisów, napięciem i rozmachem.
Wprawdzie twórczość Howarda nie jest pozbawiona pewnych wad, ale pisarz ten posiadał niezaprzeczalny talent. Oddając się lekturze utworów o Conanie, czytelnik ma wrażenie, iż słucha samego wielkiego barbarzyńcy, siedzącego przy ognisku i opowiadającego o swoich czynach. W literaturze różnica między pisarzem z wrodzonym talentem narracyjnym a takim, który go nie posiada, jest taka jak różnica między łodzią unoszącą się na wodzie a łodzią, która natychmiast idzie na dno. Jeśli pisarz ma ten dar, możemy mu wybaczyć wiele innych wad; jeśli go nie posiada, żadne zalety nie zrekompensują tego braku, podobnie jak świeża farba i błyszczące, mosiężne okucia nie zmienią faktu, iż łódź nie nadaje się do żeglugi.
Niniejsza powieść została pierwotnie opublikowana w odcinkach w „Weird Tales” - periodyku, który obok wielu bezwartościowych śmieci zamieszczał sporo utworów o niezaprzeczalnej wartości literackiej. Powieść ukazała się jako „Godzina smoka”. Kiedy została wydana w postaci książkowej, tytuł zmieniono na „Conan Zdobywca”. Zachowałem późniejszy tytuł, bo chociaż „Godzina smoka” może intrygować, nie ma praktycznie nic wspólnego z akcją powieści. Dokonałem kilku niewielkich zmian w tekście, aby uniknąć pewnych drobnych niekonsekwencji oryginalnej wersji.
Conan żył, kochał i walczył w wymyślonej przez Howarda Erze Hyboryjskiej, około dwanaście tysięcy lat temu, po zatonięciu Atlantydy, w czasach nie objętych żadnymi przekazami historycznymi. Olbrzymi barbarzyńca z leżącej na północy Cy-merii przybył jako młodzieniec do królestwa Zamory (patrz mapka), by przez kilka lat wieść w okolicznych krainach barwny żywot rabusia, po czym służył jako najemny żołnierz, najpierw w orientalnym królestwie Turanu, a potem w innych państwach hyboryjskich.
Zmuszony do ucieczki z Argos, Conan stał się piratem grasującym u wybrzeży Kush razem z Belit, shemicką kobietą-piratem, i jej czarnoskórą załogą. Po śmierci Belit powrócił do żołnierskiego rzemiosła w Shemie i sąsiednich królestwach. Później zaznał wielu przygód pośród wyjętych spod prawa koczowników ze wschodnich stepów, piratów z morza Vilayet i górali z Gór Himeliańskich na granicy Iranistanu i Vendhji.
Potem znów parał się żołnierką w Koth i Argos, by powrócić na morze, najpierw jako pirat z Wysp Barachańskich, później jako kapitan statku zingarańskich bukanierów. Kiedy inni bu-kanierzy zatopili jego okręt, barbarzyńca narażał się na niebezpieczeństwa na lądzie, w Czarnych Krainach. Przeprawił się na północ i został zwiadowcą na zachodnim pograniczu Akwilonii, gdzie walczył z dzikimi Piktami. Objąwszy dowodzenie akwi-lońską armią, Conan odparł najazd Piktów, lecz został podstępnie zwabiony do Tarantii, stolicy państwa, gdzie uwięził go zazdrosny król Numedides. Uciekłszy, został obrany przywódcą buntu przeciw tyranowi, zabił Numedidesa u stóp tronu i stał się władcą najpotężniejszego z hyboryjskich królestw.
Szybko przekonał się, że żywot króla nie jest usłany różami. Najpierw o mało co nie stracił życia w zamachu przygotowanym przez niezadowolonych notabli. Potem w wyniku intryg uknutych przez władców Koth i Ophiru został pojmany i uwięziony, co miało umożliwić im podbój Akwilonii. Z pomocą współwięźnia - czarnoksiężnika - Conan umknął w samą porę, aby odwrócić bieg wydarzeń. Następne przygody Cymeryjczyka są opisane w niniejszej książce.
L. Sprague de Camp
UŚPIONY, ZBUDŹ SIĘ!
Przez prawie dwa lata po wydarzeniach opisanych w „Szkarłatnej cytadeli" państwo akwilońskie rozkwita pod stanowczymi) lecz tolerancyjnymi rządami Conana. Niegdysiejszy samowolny) zaw^^y awanturnik wskutek kaprysu losu stopniowo przeistacza się w żalnego i odpowiedzialnego mę^a stanu. Jednak w sąsiednim królestwie Nemedii uknuto spisek) aby za pomocą straszliwych czarów pozbawić tronu władcę Akwilonii. W tym czasie Conan kończy czterdzieści sześć lat) ale nie wygląda na swój wiek) wyjąwszy niezliczone blizny pokrywające jego ogromne ciało oraz nieco rozważniejsze niż w młodości podejście do wina, kobiet i przelewu krwi. Chociaż utrzymuje harem ponętnych konkubin) z Żadną nich nie zawiera oficjalnego Związku - żadnej nie czyni królową - i dlatego nie ma prawowitego syna, który odziedziczyłby po nim tron. Wrogowie Conana zamierzają w pełni wykorzystać ten fakt.
Długie płomienie świec zamigotały, kreśląc na ścianach falujące, czarne cienie, zaś aksamitne kotary zmarszczyły się. A przecież w komnacie nie było przeciągu. Czterej mężczyźni stali wokół hebanowego stołu, na którym spoczywał zielony sarkofag, lśniący jak polerowany jaspis. W uniesionej prawicy każdego z obecnych płonęła niesamowitym, zielonkawym blaskiem osobliwego kształtu czarna świeca. Na zewnątrz zapadła noc, a zabłąkany wiatr zawodził w konarach drzew.
W komnacie wśród pełnej napięcia ciszy i chybotliwych cieni cztery pary błyszczących z emocji oczu wpatrywały się w długą, zieloną skrzynię pokrytą tajemnymi hieroglifami, które - obdarzone życiem w tym niepewnym świetle - zdawały się wić jak węże. Mężczyzna, który stał u stóp sarkofagu, pochylił się nad nim i poruszył świecą, jakby pisał piórem, kreśląc w powietrzu mistyczny symbol. Później osadził świecę w czarnym lichtarzu ze złota i mamrocząc jakieś niezrozumiałe dla towarzyszy zaklęcia, wsunął szeroką, białą dłoń pod obszytą gronostajami togę. Gdy wyjął rękę, wydawało się, iż dzierży w garści kulę żywego ognia.
Trzem pozostałym zaparło dech z wrażenia, a śniady, potężny mężczyzna stojący u wezgłowia sarkofagu wyszeptał:
— Serce Arymana!
Kapłan szybkim gestem nakazał mu milczenie. Gdzieś żałośnie zawył pies, a zza zamkniętych i zaryglowanych drzwi dobiegł szmer skradających się kroków. Jednak żaden z zebranych nie oderwał wzroku od sarkofagu, nad którym człowiek w lamowanej gronostajami szacie poruszał wielkim, roziskrzonym klejnotem, mrucząc zaklęcia starsze niż Atlantyda. Blask kamienia oślepiał ich, tak że nie byli pewni, co widzą; jednak rzeźbiona pokrywa sarkofagu wybrzuszyła się i pękła z trzaskiem, jakby wypchnięta przemożną siłą. Czterej mężczyźni pochyliwszy się niecierpliwie nad trumną, ujrzeli jej zawartość -skuloną, pomarszczoną i wyschniętą postać o brązowych członkach wyzierających niczym zmurszałe gałęzie spod zbutwiałych bandaży.
— Ożywić coś takiego? — mruknął z sardonicznym uśmieszkiem drobny, ciemnoskóry człowieczek stojący po prawej. — Rozpadnie się za lada dotknięciem. Jesteśmy głupcami...
— Sza! — syknął rozkazująco wysoki mężczyzna, który dzierżył klejnot. Pot wystąpił mu na szerokie, białe czoło, a oczy rozszerzyły się jak spodki. Pochylił się i nie dotykając mumii, złożył lśniący kamień na jej piersi. Potem cofnął się i spoglądał w napięciu, a jego wargi poruszały się, powtarzając bezgłośne zaklęcie.
Kula żywego ognia migotała, płonąc na martwym, wyschniętym łonie. Nagle obserwujący to z sykiem wciągnęli powietrze przez zaciśnięte zęby, gdyż na ich oczach dokonała się straszliwa przemiana. Zasuszona postać w sarkofagu zaczęła rosnąć, poszerzać się i wydłużać. Bandaże pękły i rozsypały się w brązowy proch. Skurczone kończyny nabrzmiały, wyprostowały się i zaczęły tracić ciemną barwę.
— Na Mitrę! — szepnął wysoki, jasnowłosy mężczyzna po lewej. — On istotnie nie był Stygijczykiem. Przynajmniej to jest prawdą.
Drżący palec ponownie nakazał milczenie. Pies w oddali już nie wył. Teraz skamlał jak w koszmarnym śnie, a niebawem i ten odgłos zamarł i w ciszy, która teraz zapadła, jasnowłosy wyraźnie słyszał skrzypienie ciężkich drzwi, jakby ktoś silnie napierał na nie z zewnątrz. Chwyciwszy za miecz, obrócił się ku drzwiom, ale człowiek w gronostajowej szacie syknął ostrzegawczo:
— Zostań! Nie przerywaj łańcucha! I nie podchodź do drzwi, jeśli ci życie miłe!
Jasnowłosy wzruszył ramionami, odwrócił się i stanął jak wryty, wytrzeszczając oczy. W jaspisowym sarkofagu leżał żywy człowiek: wysoki, krzepki, nagi, o białej skórze, z czar-
nymi włosami i brodą. Leżał nieruchomo, z szeroko otwartymi oczyma, pustymi i niewidzącymi jak u noworodka. Na jego piersi wciąż płonął skrząc się wielki klejnot.
Mężczyzna w gronostajach zatoczył się, jak ktoś ogarnięty słabością po chwilach ogromnego napięcia.
— Na Isztar! — sapnął. — To Xaltotun! I on %yje! Valeriu-sie! Tarascusie! Amalryku! Czy widzicie? Widzicie? Wątpiliście we mnie, ale ja nie zawiodłem! Tej nocy byliśmy o krok od rozwartych wrót piekieł, a wokół nas zbierały się bestie ciemności - o tak, poszły za nim do samych wrót - ale przywróciliśmy wielkiego maga do życia.
— 1 nie wątpię, iż skazaliśmy nasze dusze na wieczyste męki — mruknął niski, ciemnoskóry Tarascus.
Jasnowłosy Valerius zaśmiał się chrapliwie.
— Jakież męki mogą być gorsze od samego życia? Przecież wszyscy jednako jesteśmy przeklęci od dnia narodzin. A poza tym, któż nie oddałby swojej nędznej duszyczki za tron?
— W jego spojrzeniu nie ma inteligencji, Orastesie — rzeki olbrzymi Amalryk.
— Długo był martwy — odparł Orastes. — Jest jak człowiek nagle przebudzony. Jego umysł jest pusty po długim śnie. Nie, źle mówię, on był martwy, nie uśpiony. Sprowadziliśmy jego duszę przez otchłanie nocy i zapomnienia. Ja doń przemówię.
Pochylił się nad sarkofagiem i wbiwszy spojrzenie w szeroko otwarte, czarne oczy spoczywającego tam człowieka, rzekł powoli:
— Zbudź się, Xaltotunie!
Wargi tamtego poruszyły się machinalnie.
— Xaltotun! — powtórzył głuchym szeptem.
— Tyś jest Xaltotun! — zawołał Orastes, jak hipnotyzer wmawiający coś swemu medium. — Ty jesteś Xaltotun z Pyt-honu w Acheronie.
W ciemnych oczach pojawił się nikły błysk.
— Byłem Xaltotunem — wyszeptał. — Jestem martwy.
— Jesteś Xaltotunem! —- wykrzyknął Orastes. — Nie jesteś martwy! Żyjesz!
— Jam jest Xaltotun — dał się słyszeć upiorny szept. — Ale jestem martwy. W moim domu w Khemi, w stygijskiej krainie, tam umarłem.
— Kapłani, którzy cię otruli, zmumifikowali twe ciało swą tajemną sztuką, pozostawiając wszystkie narządy nienaruszone! — zakrzyknął Orastes. — A teraz znów żyjesz! Serce Ary-mana przywróciło ci życie, ściągnąwszy twoją duszę spoza czasu i przestrzeni.
— Serce Arymana! — płomyk wspomnień zapłonął jaśniej. — Ukradli mi je barbarzyńcy!
— Zachował pamięć — mruknął Orastes. — Wyjmijcie go ze skrzyni.
Posłuchali niechętnie, jakby obawiając się dotknąć człowieka, którego wskrzesili, i wcale nie stali się śmielsi, gdy poczuli pod palcami jędrne, muskularne ciało tętniące krwią i życiem. Przenieśli go na stół, gdzie Orastes oblekł Xaltotuna w dziwną szatę z czarnego aksamitu, ozdobionego złotymi gwiazdami i półksiężycami, a na skronie założył opaskę ze złotogłowiu, przytrzymując opadające na ramiona maga czarne pukle włosów.
Tamten pozwalał robić ze sobą wszystko, nic nie mówiąc, nawet wówczas gdy posadzili go na rzeźbionym, przypominającym tron fotelu z wysokim, hebanowym oparciem, szerokimi, srebrnymi poręczami i nogami w kształcie złotych szponów. Siedział nieruchomo i z wolna w jego czarnych oczach pojawił się błysk inteligencji, który czynił je głębokimi, dziwnymi i świetlistymi. Wyglądało to tak, jakby dawno zatopione błędne ogniki wypływały niespiesznie z otchłannych głębi nocy.
Orastes zerknął ukradkiem na towarzyszy, którzy stali, wpatrując się w ponurym milczeniu w niezwykłego gościa: ich stalowe nerwy wytrzymały próbę, która słabszych przyprawiłaby o utratę zmysłów. Wiedział, że nie spiskuje ze słabeuszami, lecz z mężczyznami o odwadze równie wielkiej co ich wybujałe ambicje i zdolność czynienia zła. Ponownie skierował uwagę na postać zasiadającą w hebanowym fotelu, która w końcu przemówiła.
— Pamiętam — rzekła silnym, dźwięcznym głosem po ne-medyjsku z dziwnym, archaicznym akcentem. — Jam jest Xal-totun, który był arcykapłanem Seta w stolicy Acheronu Pytho-nie. Serce Arymana - śniłem, że znów je znalazłem - gdzie ono?
Orastes położył mu je na dłoni i wstrzymał oddech, spoglądając w głąb straszliwego klejnotu, który płonął w garści czarodzieja.
— Ukradli mi je dawno, dawno temu — rzekł. — To krwawe serce mroku, mogące przynieść ratunek lub zgubę. Przybyło z daleka i dawno temu. Kiedy je miałem, nikt nie mógł mi sprostać. Jednak skradziono mi je i Acheron padł, a ja poszedłem na wygnanie do mrocznej Stygii. Wiele pamiętam, lecz wiele zapomniałem. Byłem w odległej krainie, za mglistymi otchłaniami i zatokami, za oceanami mroku. Który mamy rok?
— Schyłek roku Lwa — odparł Orastes. — Trzy tysiące lat po upadku Acheronu.
— Trzy tysiące lat! — wymamrotał tamten. — Tak długo? Kim jesteście?
— Ja jestem Orastes, niegdyś kapłan Mitry. Ten człowiek to Amalryk, baron Tor w Nemedii; tamten to Tarascus, młodszy brat króla Nemedii; zaś ten wysoki to Valerius, prawowity dziedzic tronu Akwilonii.
— Dlaczego przywróciliście mnie do życia? — dopytywał się Xaltotun. — Czego ode mnie chcecie?
Teraz był już w pełni ożywiony i przytomny, a bystre spojrzenie ujawniało pracę sprawnego umysłu. W jego zachowaniu nie było cienia wahania czy niepewności. Przeszedł od razu do sedna sprawy jak ktoś, kto wie, że nie daje się niczego za darmo. Orastes odpłacił mu szczerością za szczerość.
— Tej nocy otworzyliśmy wrota piekieł, aby uwolnić twą duszę i przywrócić ją ciału, ponieważ potrzebujemy twojej pomocy. Chcemy umieścić Tarascusa na tronie Nemedii, zaś dla Valeriusa zdobyć koronę Akwilonii. Możesz nam pomóc swą czarnoksięską sztuką.
Xaltotun był przebiegły, a jego myśli wędrowały niespodziewanymi torami..
— Ty sam musisz być głęboko wtajemniczony w ową sztukę, Orastesie, jeśli zdołałeś przywrócić mi życie. Jak to możliwe, by kapłan Mitry wiedział o Sercu Arymana i znał zaklęcia Skelos?
— Już nie jestem kapłanem Mitry — odparł Orastes. — Pozbawiono mnie tej godności, ponieważ uprawiałem czarną magię. Gdyby nie obecny tu Amalryk, zostałbym spalony jako czarownik. Jednak dzięki temu, co się stało, mogłem kontynuować moje badania. Podróżowałem po Zamorze, Vendhji, Stygii oraz przez pełne duchów dżungle Khitaju. Czytałem oprawne w żelazo księgi Skelos i rozmawiałem z niewidzialnymi istotami otchłani oraz bezcielesnymi zjawami w cuchnących, mrocznych dżunglach. Ujrzałem twój sarkofag w nawiedzanych przez demony kryptach pod czarną, otoczoną gigantycznym murem świątynią Seta w samym sercu Stygii i opanowałem umiejętność przywracania życia zasuszonemu ciału. Ze zbutwiałych manuskryptów dowiedziałem się o Sercu Arymana. Potem przez rok szukałem miejsca, gdzie je ukryto, nim w końcu je znalazłem.
— Czemu więc zadałeś sobie trud, aby przywrócić mnie do życia? — spytał Xaltotun, mierżąc kapłana przenikliwym spojrzeniem. — Dlaczego nie użyłeś Serca, aby powiększyć własną moc?
— Ponieważ nikt z żyjących dziś ludzi nie zna tajemnic Serca — odparł Orastes. — Nawet w legendach nie przetrwała sztuka wyzwalania jego pełnej potęgi. Wiedziałem, że może wskrzeszać umarłych; o innych jego mocach nie mam pojęcia. Użyłem go, aby cię wskrzesić. Pragniemy skorzystać z twojej wiedzy. Tylko ty znasz straszliwe tajemnice Serca.
Xaltotun potrząsnął głową, ponuro spoglądając w płomienne głębie klejnotu.
— Moja wiedza czarnoksięska jest większa od całej wiedzy wszystkich ludzi — rzekł. — A jednak nie znam pełnej mocy kamienia. Dawniej nie przywoływałem jej, bacząc jedynie, aby nie została użyta przeciwko mnie. W końcu skradziono mi klejnot, który w rękach przybranego w pióra szamana barbarzyńców przemógł całą potęgę mych czarów. Potem kamień zniknął, a ja zostałem otruty przez zawistnych stygijskich kapłanów, zanim zdołałem poznać miejsce jego ukrycia.
— Ukryto go w jaskini pod świątynią Mitry w Tarantii — powiedział Orastes. — Podstępem wydobyłem tę wiadomość po tym, jak odnalazłem twoje szczątki w podziemnej świątyni Seta w Stygii. Zamorańscy złodzieje, częściowo chronieni zaklęciami, jakie poznałem ze źródeł, o których lepiej nie wspomnę, wykradli twoją mumię ze szponów tych, którzy strzegli jej w ciemności, a karawana wielbłądów, galera i zaprzęg mułów dowiozły ją wreszcie do tego miasta. Ci sami złodzieje -a raczej ci, którzy przeżyli tę okropną wyprawę - skradli Serce Arymana z pełnej duchów pieczary pod świątynią Mitry, przy czym cały ich kunszt i moje czarnoksięskie zaklęcia nieomal zawiodły. Jeden ze złodziei żył dość długo, by do mnie dotrzeć i oddać mi klejnot, nim umarł, majacząc o tym, co widział w tej przeklętej krypcie. Zamorańscy złodzieje są zawsze uczciwi wobec tego, kto ich wynajął. Nawet z pomocą mych zaklęć nikt prócz nich nie zdołałby wykraść klejnotu z ciemności, w jakich pod strażą demonów spoczywał przez trzy tysiące lat, od upadku Acheronu.
Xaltotun uniósł swoją lwią głowę i zapatrzył się w przestrzeń, jakby usiłując wniknąć w minione stulecia.
— Trzy tysiące lat! — mruknął. — Na Seta! Opowiedz mi, co zdarzyło się w tym czasie.
— Barbarzyńcy, którzy zniszczyli Acheron, utworzyli nowe królestwa — rzekł Orastes. — Tam, gdzie niegdyś rozpościerało się imperium, teraz wznoszą się królestwa zwane Ak-wilonią, Nemedią i Argos, nazwane tak od plemion, które je założyły. Starsze królestwa, Ophir, Corinthia i zachodnie Koth, kiedyś wasale królów Acheronu, wraz z upadkiem imperium odzyskały swoją niepodległość.
— A co z ludem Acheronu? — pytał Xaltotun. — Kiedy uciekałem do Stygii, Python leżał w ruinach, a wszystkie wielkie grody o purpurowych wieżach spłynęły krwią i zostały zdeptane stopami barbarzyńców.
— Niewielkie górskie plemiona nadal przechwalają się tym, że wywodzą się od Acherończyków — odparł były kapłan. — Co do pozostałych, moi barbarzyńscy przodkowie przetoczyli się po nich i starli ich z powierzchni ziemi. Oni, moi przodkowie, wiele wycierpieli od władców Acheronu.
Wargi Pythończyka wykrzywił okrutny i straszny uśmiech.
— O tak! Niejeden barbarzyńca, czy to kobieta czy mężczyzna, zginął, wrzeszcząc na ołtarzu, z tej oto ręki. Widziałem, jak na głównym placu Pythonu usypano z ich głów piramidę, kiedy królowie wracali z zachodu, wioząc łupy i nagich jeńców.
— Tak. A kiedy nadszedł dzień zapłaty, nie szczędzono mieczów. I tak Acheron przestał istnieć, a Python purpurowych wieżyc stał się tylko wspomnieniem. Jednak na ruinach imperium powstały i rosły w potęgę nowe królestwa. Teraz sprowadziliśmy cię z powrotem, abyś pomógł nam władać tymi królestwami, które - choć nie tak niezwykłe i wspaniałe jak niegdysiejszy Acheron - są bogate i potężne, zaprawdę warte, aby o nie walczyć. Spójrz!
Orastes rozwinął przed nim kunsztownie nakreśloną na pergaminie mapę.
Xaltotun popatrzył na nią i potrząsnął głową skonfudo-wany.
— Nawet zarysy lądów się zmieniły. To jest tak, jak z jakąś znaną ci rzeczą widzianą we śnie i fantastycznie zniekształconą.
— Wszelako — odparł Orastes, wodząc po mapie palcem — tu widzisz Belverus, stolicę Nemedii, gdzie się znajdujemy. A tu biegną granice ziem nemedyjskich. Na południu i na południowym wschodzie leżą Ophir i Corinthia, na wschodzie Brythunia, a na zachodzie Akwilonia.
— To mapa świata, którego nie znam — rzekł spokojnie Xaltotun, lecz Orastes dojrzał błysk nienawiści w czarnych oczach maga.
— To mapa świata, który pomożesz nam zmienić — powiedział Orastes. — Na początek jest naszym życzeniem osadzić Tarascusa na tronie Nemedii. Pragniemy osiągnąć ten cel bez rozlewu krwi i w sposób, który nie rzuci na Tarascusa żadnych podejrzeń. Nie chcemy, aby kraj został rozdarty wojną domową, lecz by zachował całą swą potęgę na podbój Ak-wilonii. Gdyby król Nimed i jego synowie zmarli śmiercią naturalną, na przykład podczas zarazy, Tarascus zasiadłby na tronie jako prawowity dziedzic w pokoju i bez przeszkód.
Xaltotun, nie odpowiadając, kiwnął głową, zaś Orastes mówił dalej.
— Drugie zadanie będzie trudniejsze. Nie możemy osadzić Valeriusa na akwilońskim tronie bez wojny, a to królestwo jest potężnym przeciwnikiem. Jego lud to rasa twarda i wojownicza, zahartowana W ciągłych walkach z Piktami, Zin-garańczykami oraz Cymeryjczykami. Przez pięćset lat Akwilonia i Nemedia nieustannie toczyły wojny i ostateczne zwycięstwo zawsze należało do Akwilończyków. Ich obecny król jest największym wojownikiem pośród ludów zachodu. To cudzoziemiec, awanturnik, który przemocą przejął władzę w czasie wojny domowej, udusiwszy własnoręcznie króla Nu-medidesa na stopniach tronu. Zwie się Conan i żaden człowiek nie sprosta mu w boju. Teraz Valerius jest prawowitym dziedzicem tronu. Został wygnany przez swego królewskiego krewniaka, Numedidesa, i od wielu lat przebywa na obczyźnie; jednak w jego żyłach płynie krew starej dynastii, a wielu baronów w duchu pochwaliłoby obalenie Conana, który jest nikim, bez odrobiny królewskiej czy choćby tylko szlacheckiej krwi. Jednak pospólstwo sprzyja mu, podobnie jak szlachta z-co odleglejszych prowincji. Gdyby jednak jego siły zostały pokonane w bitwie, od której wszystko musi się zacząć, i gdyby Conan poległ, nie sądzę, aby trudno przyszło nam osadzić Valeriusa na tronie. W rzeczy samej, wraz ze śmiercią Conana przestałby istnieć jedyny ośrodek władzy. On nie wywodzi się z żadnej dynastii, jest samotnym awanturnikiem.
— Chciałbym zobaczyć tego króla — zadumał się Xalto-tun, zerkając na srebrne lustro wypełniające jeden z kasetonów ściany. Lustro nie dawało odbicia, lecz wyraz twarzy Xaltotu-na zdradzał, że rozumie jego przeznaczenie, na co Orastes skinął głową z dumą, jaką czerpie rzemieślnik z wyrazów uznania złożonych przez mistrza swego fachu.
— Spróbuję ci go pokazać — rzekł i zasiadłszy przed lustrem, wpatrzył się hipnotycznym spojrzeniem w jego głębie, gdzie w końcu pojawił się rozmazany kształt.
Było to niesamowite, ale widzowie wiedzieli, iż mają przed oczyma jedynie odbicie myśli Orastesa ukazanych w zwierciadle, tak samo jak myśli czarnoksiężnika pojawiają się w magicznej kuli. Mglisty i falujący obraz nagle nabrał zdumiewającej wyrazistości - ujrzeli wizerunek wysokiego mężczyzny o szerokich barach i potężnie umięśnionym torsie, odzianego w jedwabie i atłasy. Na jego bogato haftowanym kaftanie pyszniły się złote lwy Akwilonii, a na równo przyciętej grzywie czarnych włosów lśniła korona, lecz te symbole królewskiej władzy mniej zdawały się doń pasować niż wielki miecz u jego boku. Czoło miał niskie i szerokie, zaś jasnoniebieskie oczy jakby płonęły jakimś wewnętrznym ogniem. Śniada, poznaczo-
na bliznami i niemal odpychająca twarz była obliczem wojownika, a aksamitne szaty nie zdołały ukryć kanciastych linii mocarnego ciała.
— To nie jest Hyboryjczyk! — wykrzyknął Xaltotun.
— Nie. To Cymeryjczyk, przedstawiciel tych dzikich plemion, które zamieszkują szare wzgórza północy.
— Walczyłem z jego praprzodkami — mruknął Xaltotun. — Nawet królowie Acheronu nie zdołali ich podbić.
— Nadal są postrachem ludów południa — odparł Oras-tes. — A on jest prawdziwym synem swej dzikiej rasy, jak dotąd niezwyciężonym.
Xaltotun nie odpowiedział; siedział, wpatrując się w kulę żywego ognia migoczącego w jego dłoni. Na zewnątrz znów przeciągle i przejmująco zawył pies.
II PODMUCH
Rok Smoka narodził się wśród wojny, zarazy i niepokoju.
Czarny mór kroczył ulicami Belverusu, powalając kupca w jego kramie, niewolnika w szopie i rycerza przy biesiadnym stole. Bezradni byli wobec niego cyrulicy ze swą sztuką. Ludzie powiadali, iż jest on piekielną karą za grzech pychy i lu-bieżności. Niósł śmierć szybką i nieuchronną jak ukąszenie żmii. Skóra ofiary stawała się najpierw czerwona, potem czarna i po kilku minutach ofiara osuwała się na ziemię w agonii, czując w nozdrzach fetor własnego rozkładu, jeszcze nim śmierć wyrwała duszę z gnijącego ciała. Z południa nieustannie wiał gorący, wyjący wicher, zbiory marniały na polach, a bydło zdychało na pastwiskach.
Ludzie wzywali Mitrę i pomstowali na króla, ponieważ jakimś sposobem po całym państwie rozeszła się plotka, iż król w zaciszu swego pałacu potajemnie oddaje się odrażającym praktykom i plugawym orgiom. A potem szczerząca zęby śmierć zakradła się i do pałacu, zaś wokół jej stóp kłębiły się okropne opary zarazy. I tej samej nocy umarł król ze swymi trzema synami, a zwiastujące ich śmierć werble żałobne zagłuszyły ponury i złowrogi brzęk dzwonków u toczących się przez ulice wozów, na które zbierano gnijące zwłoki.
Tejże nocy tuż przed świtem gorący wiatr, który wiał od tygodni, przestał złowieszczo szeleścić jedwabnymi zasłonami. Z północy nadszedł wicher i zaryczał pośród wież; straszliwie zagrzmiało, oślepiające błyskawice przecięły niebo i lunął deszcz. A rankiem wszystko było czyste, zielone i jasne; spalona ziemia okryła się welonem traw, spragnione zboża wykieł-kowały na nowo i zaraza odeszła, gdyż porywisty wiatr wywiał z kraju jej miazmaty.
Powiadano, iż bogowie są radzi, bowiem zły król sczezł wraz ze swym pomiotem, i kiedy jego młodszy brat Tarascus został koronowany w wielkiej sali tronowej, lud, witając króla,
II. Podmuch czarnego wiatru któremu sprzyjali bogowie, wiwatował, aż trzęsły się miejskie wieże.
Taka fala entuzjazmu i euforii jak ta, która przetoczyła się przez Nemedię, często zapowiada zaborczą wojnę. Tak więc nikt się nie dziwił, kiedy obwieszczono, że król Tarascus uznał rozejm zawarty przez zmarłego władcę z sąsiadami z zachodu za nieważny i zaczął zbierać wojska, szykując najazd ha Akwilonię. Jego rozumowanie było jasne; szeroko rozgłaszane motywy przydawały jego planom pozornego splendoru krucjaty. Popierał sprawę Valeriusa, „prawowitego dziedzica tronu”, przybywał - jak głosił - nie jako wróg Akwilonii, lecz jako przyjaciel, aby wyzwolić jej lud spod tyranii uzurpatora i cudzoziemca.
Jeśli nawet w pewnych kręgach uśmiechano się cynicznie i szeptano o dobrym przyjacielu króla, Amalryku, którego ogromny majątek zdawał się płynąć do mocno opustoszałego królewskiego skarbca, to na fali powszechnego zapału i popularności Tarascusa nie zwracano na to uwagi. Jeśli nawet jakiś bystry osobnik podejrzewał, że prawdziwym, choć zakulisowym władcą Nemedii jest Amalryk, to wystrzegał się głoszenia podobnych herezji. I tak z entuzjazmem rozpoczęto wojnę.
Król i jego sprzymierzeńcy wyruszyli na zachód na czele pięćdziesięciu tysięcy zbrojnych - rycerzy w lśniących pancerzach i z proporczykami powiewającymi nad hełmami, pikinie-rów w stalowych kołpakach i łuskowych półpancerzach oraz kuszników w skórzanych kaftanach. Przekroczyli granicę, wzięli przygraniczny zamek i spalili trzy górskie wioski, by w dolinie Valkii, dziesięć mil w głąb kraju, stanąć naprzeciw sił Conana, króla Akwilonii - liczących czterdzieści cztery tysiące rycerzy, łuczników i zbrojnych, kwiatu akwilońskiej potęgi. Tylko rycerze z Poitain pod wodzą Prospera jeszcze nie dotarli, gdyż musieli jechać aż z południowo-zachodniego krańca królestwa. Tarascus uderzył bez ostrzeżenia. Inwazja na Akwilonię nastąpiła natychmiast po zerwaniu przez niego ro-zejmu, bez formalnego wypowiedzenia wojny.
Obie armie stanęły naprzeciw siebie, przedzielone szeroką, płytką doliną z urwistymi ścianami skalnymi oraz niegłębokim strumieniem wijącym się wśród trzcin i wierzb na jej dnie. Markietanki obu wojsk zeszły zaczerpnąć zeń wody i miotały na siebie obelgi oraz kamienie. Ostatnie promienie słońca pad-ły na złocisty sztandar Nemedii ze szkarłatnym smokiem, który łopotał na wietrze ponad stojącym na wzniesieniu przy wschodnim urwisku namiotem króla Tarascusa. Cień zachodniej ściany kładł się jak ogromny purpurowy całun na akwi-lońską armię i czarny proporzec ze złotym lwem, powiewający nad namiotem króla Conana.
Przez całą noc jak dolina długa i szeroka paliły się ogniska, a wiatr niósł granie fanfar, szczęk oręża i urywane okrzyki wart przemierzających konno oba brzegi porośniętego łozami strumyka.
Jeszcze nie zaczęło szarzeć, gdy król Conan niespokojnie poruszył się na swym łożu, skleconym z jedwabi oraz futer ciśniętych na drewniane podium. Obudził się i zerwał z chrapliwym okrzykiem, chwytając za miecz. Pallantides - jeden z jego dowódców - który przybiegł, słysząc ten krzyk, ujrzał swego króla siedzącego na posłaniu, z dłonią na rękojeści miecza i z grubymi kroplami potu spływającymi po dziwnie pobladłej twarzy.
— Wasza Wysokość! — zawołał Pallantides. — Czy coś się stało?
— Co z obozem? — dopytywał się Conan. — Czy warty wystawione?
— Pięciuset konnych patroluje strumień, Wasza Wysokość — odparł generał. — Nemedyjczycy nie zdecydowali się zaatakować nas w nocy. Czekają na świt, tak jak my.
— Na Kroma — mruknął Conan. — Obudziłem się, czując że w mroku czai się jakieś niebezpieczeństwo.
Spojrzał na wielką, złotą lampę rzucającą łagodny blask na aksamitne zasłony i kobierce w olbrzymim namiocie. Byli sami; żaden niewolnik czy giermek nie spał na pokrytej dywanami podłodze, lecz miecz drżał w dłoni Conana, a oczy jarzyły się takim samym blaskiem, jakim paliły się w chwilach największego niebezpieczeństwa. Pallantides obserwował go z niepokojem. Conan zdawał się nasłuchiwać.
— Słuchaj! — syknął. — Czy słyszysz? Ktoś się skrada!
— Siedmiu rycerzy strzeże twego namiotu, Wasza Wysokość — uspokajał go Pallantides. — Nikt nie zdołałby się tu dostać nie zauważony.
— Nie na zewnątrz — warknął barbarzyńca. — Zdawało mi się, że słyszę kroki w namiocie.
Pallantides powiódł wokół zdziwionym spojrzeniem. Aksamitne kotary zlewały się w kątach z cieniami, lecz gdyby w namiocie znajdował się ktoś oprócz nich, generał z pewnością by go dostrzegł. Ponownie potrząsnął głową.
— Nie ma tu nikogo, panie. Spisz pośród swej armii.
— Widziałem, jak śmierć dosięgła króla wśród tysięcznego tłumu — mruknął Conan. — Coś, co stąpa na niewidzialnych stopach niewidoczne dla oczu...
— Pewnie miałeś zły sen, Wasza Wysokość — rzekł Pallantides, nieco zbity z tropu.
— Bo też miałem — odburknął Cymeryjczyk. — Dziwny, diabelski sen. Jeszcze raz kroczyłem tymi wszystkimi długimi, nużącymi drogami, które przebyłem, by wstąpić na tron.
Zamilkł, a Pallantides spoglądał nań bez słowa. Dla generała, tak jak dla większości cywilizowanych ludzi, król stanowił zagadkę. Pallantides wiedział, iż Cymeryjczyk w swym dzikim, burzliwym życiu przemierzył wiele osobliwych dróg i parał się przeróżnymi zajęciami, zanim kaprys Losu osadził go na tronie Akwilonii.
— Znów widziałem pole walki, na którym się urodziłem — zaczął Conan, w zadumie opierając brodę na potężnej pięści. — Widziałem siebie w przepasce z lamparciej skóry, rzucającego włócznią w górskie bestie. Ponownie byłem najemnym żołnierzem, hetmanem kozaków zamieszkujących brzegi Zaporoski, rsarzem plądrującym wybrzeża Kush, piratem z Wysp Bara-chańskich, .wodzem himelijskich górali. Byłem każdym z nich i śniłem o tym wszystkim; wszystkie postacie, którymi byłem, przesunęły się przede mną w nie kończącym się pochodzie, a ich stopy wybijały rytm pieśni żałobnej w pyle gościńca. Lecz przez cały czas widziałem też dziwne, zakapturzone postacie i upiorne cienie, a jakiś głos z oddali naigrawał się ze mnie. Na koniec zaś ujrzałem siebie leżącego na tym posłaniu w tym namiocie, a nade mną pochylała się postać owinięta opończą z kapturem. Leżałem, nie mogąc się ruszyć, aż nagle kaptur opadł i spod niego wyszczerzył do mnie zęby gnijący czerep. Wtedy się przebudziłem.
— To koszmarny sen, Wasza Wysokość — rzekł Pallan-tides, opanowując dreszcz. — Nic więcej.
Conan potrząsnął głową, bardziej z powątpiewaniem niż przecząco. Pochodził z barbarzyńskiej rasy i tuż pod powierzchnią jego zdrowego rozsądku czaiły się odziedziczone po przodkach instynkty i przesądy.
— Miałem wiele koszmarnych snów — powiedział. — I większość z nich nie miała żadnego znaczenia. Jednak ten, na Kroma, był inny od wszystkich! Chciałbym, żebyśmy mieli już za sobą tę bitwę i zwycięstwo, bo od kiedy król Nimed umarł od zarazy, mam złe przeczucia. Dlaczego mór ustąpił po jego śmierci?
— Mówią, że grzeszył...
— Głupie gadanie — mruknął Conan. — Gdyby zaraza padała na każdego grzesznika, to, na Kroma, nie miałby kto liczyć ocalałych! Dlaczego bogowie, o których kapłani powiadają, iż są sprawiedliwi, mieliby zabijać pięciuset wieśniaków, kupców i szlachciców przed zgładzeniem króla, jeśli mór miał być przeznaczony dla niego? Czyżby bogowie uderzali na oślep jak walczący we mgle? Na Mitrę, gdybym ja tak wymierzał ciosy, Akwilonia już dawno miałaby nowego króla. Nie!
Czarny mór nie był zwykłą zarazą. On czai się w stygijskich grobowcach i przywołują go tylko czarnoksiężnicy. Kiedy służyłem w armii księcia Almurica, gdy ten najechał Stygię, z trzydziestu tysięcy naszych piętnaście tysięcy padło od stygijskich strzał, a reszta od morowej zarazy, która przewaliła się przez nas jak wiatr z południa. Tylko ja ocalałem.
— A przecież w Nemedii umarło ledwie pięciuset — spierał się Pallantides.
— Ktokolwiek przywołał tę zarazę, wiedział, jak położyć jej kres — odrzekł Conan. — Zatem wiem, że ma to jakiś zaplanowany i diabelski cel. Ktoś ściągnął mór i odwołał go, kiedy spełnił swe zadanie, gdy Tarascus zasiadł na tronie, sławiony jako ten, który zbawił lud przed gniewem bogów. Na Kroma, wyczuwam w tym mroczny i chytry umysł. Co wiemy o tym nieznajomym, który, jak powiadają, służy radą Taras-cusowi?
— Zakrywa twarz — odparł Pallantides — i mówią, iż jest cudzoziemcem, przybyszem ze Stygii.
— Przybysz ze Stygii! — powtórzył Conan, marszcząc brwi. — Raczej przybysz z piekieł! Ha! A cóż to takiego?
— Trąby Nemedyjczyków! — wykrzyknął Pallantides. — Posłuchaj, jak odpowiada im granie naszych! Już świta i kapitanowie szykują oddziały do boju! Niech Mitra będzie z nami, gdyż wielu z nas nie zobaczy, jak słońce zajdzie dziś za te skały.
— Przyślij mi moich giermków! — zawołał Conan, zrywając się z posłania i zrzucając atłasową nocną szatę; perspektywa działania sprawiła, że zdał się zapomnieć o złych przeczuciach. — Idź do kapitanów i dopilnuj, żeby wszystko było przygotowane. Dołączę do ciebie, gdy tylko przywdzieję zbroję.
Wiele zwyczajów Cymeryjczyka pozostawało zagadką dla cywilizowanych ludzi, którymi rządził, a jednym z nich był upór, z jakim nalegał, aby spać samotnie w swej komnacie czy w namiocie. Pallantides pospiesznie opuścił kwaterę, brzęcząc zbroją, którą założył o północy, po kilku godzinach snu.
Szybkim spojrzeniem omiótł budzące się do życia obozowisko; chrzęściły pancerze, a w niepewnym świetle rysowały się ludzkie sylwetki przemykające między długimi rzędami namiotów. Gwiazdy wciąż blado migotały na zachodzie, lecz od wschodu na horyzoncie widać już było długie, różowe smugi, a na ich tle sztandar Nemedii ze smokiem wydymający swe jedwabne fałdy.
Pallantides skierował się ku stojącemu opodal mniejszemu namiotowi, w którym spali królewscy giermkowie. Już gramolili się na zewnątrz, obudzeni graniem trąb. Pallantides właśnie ponaglał ich, gdy urwał w pół słowa, słysząc dobiegający z głębi królewskiego namiotu donośny okrzyk i głuchy odgłos ciosu, po czym rozległ się zapierający dech w piersi łoskot padającego ciała, a potem cichy śmiech, który zmroził krew w żyłach generała.
Pallantides wrzasnął, obrócił się na pięcie i pognał z powrotem do namiotu. Krzyknął jeszcze raz, gdy ujrzał potężną postać władcy leżącą na dywanie. Wielki, oburęczny miecz leżał opodal dłoni króla, a strzaskany maszt namiotu wskazywał, gdzie padł cios. Z obnażonym mieczem w dłoni Pallantides omiótł spojrzeniem wnętrze namiotu, lecz nikogo nie dostrzegł. Tak jak poprzednio w namiocie znajdował się tylko król i on sam.
— Wasza Wysokość! — Pallańtides rzucił się na kolana obok leżącego olbrzyma.
Oczy Conana były otwarte; gdy spojrzał na generała, błyszczały inteligencją i świadomością. Jego wargi się wykrzywiły, ale Cy mery jeżyk nie wypowiedział żadnego słowa. Wydawało się, iż nie może się poruszyć.
Na zewnątrz rozległy się głosy. Pallantides zerwał się z ziemi i skoczył do wejścia. Stanęli w nim królewscy giermkowie i jeden z rycerzy strzegących namiotu.
— Usłyszeliśmy w środku jakiś hałas — rzekł przepraszająco rycerz. — Czy królowi nic się nie stało?
Pallantides obrzucił go badawczym spojrzeniem.
— Czy tej nocy ktoś wchodził lub wychodził z tego namiotu?
—- Nikt prócz ciebie, panie — odparł rycerz, a Pallantides nie mógł wątpić w jego uczciwość.
— Król potknął się i upuścił miecz — wyjaśnił krótko. — Wracaj na posterunek.
Gdy żołnierz odszedł, generał nieznacznie skinął na pięciu królewskich giermków, a kiedy weszli za nim do namiotu, szczelnie zaciągnął kotarę. Pobledli na widok króla rozciągniętego na dywanie, ale szybki gest Pallantidesa powstrzymał ich okrzyki.
Generał pochylił się nad wodzem. Conan ponownie spróbował przemówić; żyły na skroniach oraz mięśnie szyi nabrzmiały mu z wysiłku i w końcu zdołał unieść głowę. Wreszcie dały się słyszeć słowa, zniekształcone i ledwie zrozumiałe.
— To coś... to coś tam w kącie!
Pallantides podtrzymał głowę władcy i z lękiem rozejrzał się wokół. W świetle lampy ujrzał pobladłe twarze giermków i aksamitne cienie czające się pod ścianami namiotu. To wszystko.
— Nic tu nie ma, Wasza Wysokość — rzekł.
— Był tam, w kącie — wymamrotał król, potrząsając swą lwią grzywą i próbując dźwignąć się z ziemi. — Człowiek -a przynajmniej wyglądał jak człowiek - owinięty w łachmany podobne do bandaży mumii, odziany w zbutwiałą opończę z kapturem. Widziałem tylko jego oczy, gdyż krył się tam w półmroku. Sądziłem, że to cień, ale zobaczyłem jego oczy. Były jak czarne klejnoty. Skoczyłem na niego i wymierzyłem cios mieczem, lecz chybiłem - Krom wie, jakim cudem -i strzaskałem ten drąg. Gdy zatoczyłem się, straciwszy równowagę, złapał mnie za rękę, a jego palce parzyły jak rozżarzone żelazo. Uszły ze mnie wszystkie siły, a podłoga podniosła się i rąbnęła mnie jak maczuga. Potem zniknął, a ja leżałem i niech go szlag! - nie mogłem się ruszyć! Jestem sparaliżo^SnW
3 Conan Zdobywca
Pallantides podniósł rękę olbrzyma i dreszcz przebiegł mu po plecach. Na królewskim przegubie ujrzał sine ślady długich, smukłych palców. Cóż za dłoń mogła ścisnąć tak silnie, by zostawić swój ślad na grubym nadgarstku? Pallantides przypomniał sobie cichy śmiech, który słyszał, gdy biegł do namiotu; oblał się zimnym potem, bowiem to nie Conan się śmiał.
— -Diabelska sprawka! — szepnął drżącym głosem jeden z giermków. — Powiadają, iż dzieci ciemności walczą po stronie Tarascusa!
— Milcz! — rozkazał mu surowo Pallantides.
Na dworze świt gasił gwiazdy. Od gór nadleciał wietrzyk, przynosząc granie tysięcy fanfar. Na ten dźwięk konwulsyjny dreszcz targnął potężnym ciałem monarchy. Żyły znów nabrzmiały mu na skroniach, gdy usiłował zerwać przykuwające go do ziemi, niewidzialne łańcuchy.
— Załóżcie mi zbroję i przywiążcie do siodła — szepnął. — Jeszcze poprowadzę natarcie!
Pallantides pokręcił głową, a jeden z giermków pociągnął go za tunikę.
— Panie, jeśli wojsko dowie się, że nasz król leży zdjęty niemocą, będziemy zgubieni! Tylko on mógł powieść nas dziś do zwycięstwa.
— Pomóżcie mi dźwignąć go na łoże — odparł generał.
Posłuchali, kładąc bezradnego olbrzyma na posłaniu z futer i okrywając go jedwabnym płaszczem. Pallantides obrócił się do pięciu giermków i długo mierzył ich blade twarze badawczym spojrzeniem, nim w końcu przemówił:
— Nasze usta muszą po wsze czasy milczeć o tym, co stało się w namiocie. Od nas zależy los Akwilonii. Niechaj jeden z was sprowadzi Valannusa, kapitana pellijskich oszczepni-ków.
Wskazany giermek skłonił się i wypadł z namiotu. Pallantides stał, spoglądając na zdjętego niemocą króla. Na zewnątrz
II. Podmuch czarnego wiatru ryczały trąby, warczały werble i w blasku świtania narastał zgiełk tysięcznych tłumów. W końcu giermek wrócił z oficerem wymienionym przez Pallantydesa - rosłym, barczystym i muskularnym mężczyzną, budową ciała przypominającym króla. Tak jak Conan miał gęste, czarne włosy, ale oczy szare, a rysy twarzy niepodobne do Cymeryjczyka.
— Króla został zdjęty przedziwną niemocą — wyjaśnił krótko Pallantides. — Przypadł ci w udziale wielki zaszczyt; wdziejesz jego zbroję i poprowadzisz dziś armię do ataku. Nikt nie może wiedzieć, że to nie król nią dowodzi.
— To zaszczyt, za jaki człowiek chętnie oddałby życie — wyjąkał kapitan, przytłoczony ogromem zadania. — Mitro, pomóż mi, abym nie zawiódł pokładanego we mnie zaufania!
I gdy bezsilny król patrzył płonącymi oczyma, w których odzwierciedlała się zimna wściekłość i dręczące uczucie poniżenia, giermkowie rozdziali Yalannusa z kolczugi, hełmu i nagolenników, po czym założyli nań Conanową czarną zbroję i ozdobiony pióropuszem hełm z przyłbicą. Na ramiona narzucili jedwabny płaszcz z wyszytym na piersi złotym królewskim lwem, spinając go szerokim pasem z wielką sprzączką, na którym w pochwie ze złotogłowiu wisiał obosieczny miecz o wysadzanej klejnotami rękojeści. Kiedy to czynili, na zewnątrz grzmiały trąby, szczękał oręż, a zza rzeki niósł się głuchy ryk szwadronów stojących na pozycji.
Valannus w pełnym rynsztunku przyklęknął i skłonił głowę przed leżącą na posłaniu postacią.
— Królu, klnę się na Mitrę, iż nie zhańbię zbroi, którą dziś noszę!
— Przynieś mi głowę Tarascusa, a uczynię cię baronem!
W przypływie udręki z Conana opadła cienka otoczka cywilizacji. Jego oczy płonęły złym blaskiem, gdy zgrzytał zębami z wściekłością, ogarnięty żądzą krwi, typową dla barbarzyńcy z gór Cymerii.
III
WALĄ SIĘ URWISKA
Armia akwilońska - długie, najeżone bronią szeregi osz-czepników i konnych zakutych w lśniącą stal - stała już w gotowości. Gdy z królewskiego namiotu wyłoniła się ogromna postać w czarnej zbroi, by dosiąść czarnego ogiera przytrzymywanego przez czterech giermków, nad szykiem przetoczył się ryk, od którego zatrzęsły się góry. Potrząsając orężem, wojownicy - rycerze w pozłacanych pancerzach, piki-nierzy w kolczugach i stalowych hełmach oraz łucznicy w skórzanych kaftanach, dzierżący w dłoniach swe łuki - grzmiącym chórem pozdrawiali swego króla wojownika.
Armia po drugiej stronie strumienia posuwała się już po łagodnym zboczu w kierunku rzeki; przez kłębiące się pod końskimi kopytami mgły poranka przebłyskiwała stal.
Akwilończycy powoli ruszyli na spotkanie wroga. Miarowy trucht zakutych w stal wierzchowców wstrząsnął ziemią. Długie wstęgi jedwabnych sztandarów łopotały na porannym wietrze; kopie kołysały się jak lśniący las, to wznosząc się, to opadając w furkocie proporców.
Dziesięciu zbrojnych, posępnych i groźnych weteranów potrafiących trzymać język za zębami, strzegło królewskiego namiotu. W środku pozostał jeden giermek, który wyglądał zza uchylonej kotary. Oprócz tej garstki wtajemniczonych nikt z całej potężnej armii nie wiedział, że to nie Conan jedzie na czele wojska na wielkim ogierze.
Akwilończycy uformowali tradycyjny szyk: najsilniejsze oddziały ciężkozbrojnych rycerzy znajdowały się w środku, na skrzydłach szły pułki lżejszej jazdy, składające się głównie ze szlachty, wspierane przez pikinierów i łuczników. Ci ostatni byli Bossończykami z zachodniego pogranicza, krzepkimi choć niewysokimi ludźmi w skórzanych kubrakach i żelaznych hełmach.
Nemedyjska armia była podobnie ugrupowana, więc gdy oba wojska zbliżały się do rzeki, ich skrzydła poruszały się szybciej niż centra. Pośrodku akwilońskich oddziałów olbrzymi sztandar ze złotym lwem łopotał wydętymi czarnymi fałdami nad zakutą w stal postacią na czarnym rumaku.
A spoczywający na swym posłaniu w królewskim namiocie Conan jęczał w udręce i miotał dziwne pogańskie przekleństwa.
— Wojska zbliżają się do siebie — rzekł wyglądający z namiotu giermek. — Słuchaj królu, jak grają trąby! Ha! Wschodzące słońce krzesze skry z grotów kopii i hełmów, aż bolą oczy. Barwi rzekę szkarłatem... Zaiste, nim dzień minie, jej wody spłyną czerwienią! Nieprzyjaciel dotarł do brzegu. Teraz strzały przelatują między wojskami jak chmury żądeł, przesłaniając słońce. Ha! Dobra robota, łucznicy! Bossończycy strzelają lepiej! Posłuchaj, jak krzyczą!
Do uszu króla dobiegł ledwie słyszalny wśród ryku trąb i szczęku stali, dziki, gardłowy okrzyk Bossończyków, którzy w idealnie zgodnym rytmie naciągali i zwalniali cięciwy.
— Ich łucznicy próbują związać naszych walką, aby ich jazda dojechała do rzeki — powiedział giermek. — Brzegi nie są strome, opadają łagodnie do samej wody. Rycerze ruszają, pędzą przez łozy. Na Mitrę, łokciowe strzały znajdują każdą szczelinę w ich pancerzach! Konie i ludzie walą się w wodę. Rzeka nie jest głęboka, nurt niezbyt wartki, a jednak rycerze toną, ściągani na dno ciężarem zbroi i tratowani przez rozszalałe wierzchowce. Teraz rusza akwilońska jazda. Wjeżdżają w rzekę i uderzają na nemedyjską konnicę. Woda pieni się wokół końskich brzuchów, a szczęk oręża jest wprost ogłuszający!
— Na Kroma! — z ust Conana wyrwał się okrzyk udręki. Powoli odzyskiwał czucie w kończynach, lecz nadal nie mógł podnieść z posłania swego potężnego ciała.
— Skrzydła starły się ze sobą — ciągnął giermek. — Piki-nierzy i piechota walczą w strumieniu ramię przy ramieniu, a zza ich pleców szyją strzałami łucznicy. Na Mitrę, nemedyjs-cy kusznicy zostali srodze przetrzebieni, a Bossończycy ślą strzały wysokim łukiem, rażąc tylne szeregi. Centrum wrogich wojsk nie posunęło się nawet o krok, a ich skrzydła znów zostały odepchnięte od potoku.
— Na Kroma, Ymira i Mitrę! — pienił się Conan. — Bogowie i szatani, dajcie mi siłę do walki, choćby po to, aby zginąć od pierwszego ciosu!
i
Bój huczał i grzmiał przez cały długi, gorący dzień. Dolina trzęsła się od ataków i kontrataków, świstu strzał, trzasku pękających puklerzy i łamanych kopii. Jednak akwilońskie wojska trzymały się mocno. Raz zostały odepchnięte od rzeki, lecz natychmiastowym kontratakiem prowadzonym przez dzierżącego sztandar jeźdźca na czarnym ogierze odzyskały stracony teren. Trzymały prawy brzeg niczym żelazny wał, aż wreszcie giermek oznajmił Conanowi, że Nemedyjczycy cofają się od rzeki.
— Ich skrzydła zostały rozbite! — zawołał. — Ich rycerze podają tyły. Lecz cóż to? Twój sztandar porusza się - środek wojsk wjeżdża w rzekę! Na Mitrę, Valannus prowadzi armię na drugi brzeg!
— Głupiec! — jęknął Conan. — To może być podstęp. Powinien utrzymać pozycję; do świtu przybędzie Prospero z poitaińskimi posiłkami.
— Na rycerzy spada grad strzał! — krzyknął giermek. — Ale nie zwalniają! Jadą dalej... Przeprawili się przez rzekę! Pędzą w górę zbocza! Pallantides pchnął im na pomoc oba skrzydła! Nie mógł uczynić nic innego. Sztandar z lwem chwieje się i pochyla nad kłębowiskiem. Nemedyjczycy zwarli szyki. Rozerwane! Cofają się! Ich lewe skrzydło poszło w rozsypkę, a nasi pikinierzy wyrzynają umykających! Widzę Valan-nusa, który gna, siekąc jak szalony. Poniosła go żądza krwi. Ludzie nie oglądają się już na Pallantidesa. Podążają za Valan-nusem, biorąc go za Conana, gdyż ma opuszczoną przyłbicę. Ale spójrz! W jego szaleństwie jest metoda! Z pięcioma tysiącami doborowych rycerzy omija szerokim lukiem centrum ne-medyjskich wojsk. Wśród głównych sił wroga panuje rozgardiasz... Spójrz! Ich flanki broni urwisko, lecz zostawili jedno nie strzeżone przejście! To jakby wielka szczelina ziejąca za nemedyjskimi szykami. Na Mitrę, Valannus dostrzega szansę i zamierza ją wykorzystać! Zepchnął ich lewe skrzydło i prowadzi swoich rycerzy w kierunku przejścia. Omijają szerokim łukiem główne siły, przebijają się przez oszczepników, wpadają do wąwozu!
— Pułapka! — ryknął Conan, usiłując wstać.
— Nie! — zawołał z uniesieniem giermek. — Cała neme-dyjska armia jest odsłonięta! Zapomnieli o tym wąwozie! Nie spodziewali się, że zostaną zepchnięci tak daleko. Co za głupiec z tego Tarascusa; popełnić taki błąd! Och, widzę lance i proporczyki wyłaniające się z wylotu jaru, za oddziałami Ne-medyjczyków. Uderzą na nich od tyłu i rozniosą w pył. Na Mitrę, a to co?
Zatoczył się, a ściany namiotu zakołysały się jak pijane. W oddali nad bitewny zgiełk wzniósł się nieopisanie złowieszczy, głuchy ryk.
— Skały się chwieją! — wrzasnął giermek. — O bogowie, cóż to takiego? Spieniona rzeka wylewa się ze swego łożyska, a skalne szczyty pękają! Ziemia drży, przewracają się konie i zakuci w stal jeźdźcy! Urwiska! Walą się urwiska!
Jego słowom zawtórował zgrzytliwy pomruk i grzmiący rumor; ziemia zadrżała. Opętańcze wrzaski przerażenia zagłuszyły zgiełk bitwy.
— Runęły urwiska! — krzyknął pobladły giermek. — Zwaliły się, miażdżąc wszystkie żywe istoty w wąwozie! Przez moment widziałem nasz sztandar z lwem, chwiejący się wśród kurzawy i spadających głazów, lecz zaraz zniknął mi z oczu! Ha! Namedyjczycy wrzeszczą triumfalnie! Mają się z czego radować, gdyż skały zmiażdżyły pięć tysięcy naszych najdzielniejszych rycerzy... Słuchaj!
Do uszu Conana doleciał nieskładny chór okrzyków, coraz głośniejszych i bardziej rozpaczliwych:
— Król poległ! Król nie żyje! Uciekajmy! Uciekajmy! Król zginął!
— Łgarze! — wysapał Conan. — Psy! Łotry! Tchórze! Och, Kromie, gdybym tylko mógł wstać... choćby poczołgać się do rzeki z mieczem w zębach! Jak tam, chłopcze, czy umykają?
— Tak! — załkał giermek. — Pędzą ku rzece; rozbici, gnani jak morska piana sztormem. Widzę Pallantidesa usiłującego ich powstrzymać... pada, tratują go konie! Wpadają do rzeki; rycerze, łucznicy, pikinierzy splątani w jeden oszalały kłąb. Nemedyjczycy depczą im po piętach, kosząc jak łan zboża.
— Ale zajmą stanowiska po tej stronie potoku! — wrzasnął król. Z wysiłkiem, od którego pot wystąpił mu na skronie, podparł się łokciami.
— Nic z tego! — zakrzyknął giermek. — Nie mogą! Są rozbici! Pokonani! O, bogowie, czemu dożyłem takiego dnia!
Potem przypomniał sobie o swych obowiązkach i zawołał do zbrojnych, którzy stali nieporuszenie, obserwując odwrót towarzyszy.
— Dajcie mi konia, szybko, i pomóżcie dźwignąć nań króla. Nie możemy tu pozostać.
Jednak zanim zdołali wykonać ten rozkaz, spadł na nich pierwszy podmuch burzy. Rycerze, pikinierzy i łucznicy gnali między namiotami, potykając się o liny i pakunki, przemieszani z nemedyjskimi jeźdźcami, którzy siekli na prawo i lewo. Poprzecinano sznury namiotów, w stu miejscach na raz buchnęły płomienie, a napastnicy zaczęli plądrować obóz. Posępni strażnicy Conanowego namiotu zginęli w jego obronie, oddając cios za cios i pchnięcie za pchnięcie, zaś konie zwycięzców stratowały ich zmasakrowane zwłoki.
Jednak giermek zasunął poły namiotu i w rozszalałym zamieszaniu rzezi nikt nie zorientował się, że wewnątrz ktoś jest. Tak więc ścigani i ścigający przemknęli obok, w górę doliny, i gdy w końcu giermek wychylił się na zewnątrz, ujrzał grupę ludzi najwyraźniej zmierzających prosto ku królewskiemu namiotowi.
— Oto nadchodzi władca Nemedii z czterema towarzyszami oraz giermkiem — oznajmił. — Przyjmie twoją kapitulację, mój zacny panie...
— Prędzej diabelski ogon! — zgrzytnął zębami król.
Z najwyższym trudem zdołał usiąść. Walcząc z bólem, spuścił nogi z łoża i chwiejnie powstał, zataczając się jak pijany. Giermek skoczył, żeby go podtrzymać, lecz Conan odepchnął go. — Daj mi ten łuk! — warknął, wskazując wielki łuk i kołczan wiszące przy maszcie namiotu.
— Ależ, Wasza Wysokość! — zawołał zmieszany giermek. — Bitwa przegrana! Monarszemu majestatowi wypada skapitulować z godnością przystającą królewskiej krwi!
— Nie mam w żyłach królewskiej krwi — warknął Conan. — Jestem barbarzyńcą, synem kowala.
Porwawszy łuk i strzałę, chwiejnie ruszył ku wejściu do namiotu. Wyglądał tak groźnie odziany jedynie w krótkie skórznie oraz koszulę bez rękawów, ukazującą jego potężną, włochatą pierś, z muskularnymi ramionami i niebieskimi oczyma jarzącymi się pod zmierzwioną, czarną grzywą, że giermek cofnął się, bardziej lękając się swego władcy niż całej nemedyj-skiej armii.
Chwiejąc się jak pijany na szeroko rozstawionych nogach, Conan dotarł do wejścia, rozsunął poły i wytoczył się pod okap. Król Nemedii oraz jego towarzysze zsiedli już z koni i teraz jakby wrośli w ziemię, ze zdumieniem spozierając na stojącą przed nimi zjawę.
— Tu jestem, szakale! — ryknął Cymeryjczyk. — Ja - król! Śmierć wam, psubraty!
Przyciągnął cięciwę do ucha i wypuścił strzałę, która po sam bełt wbiła się w pierś rycerza stojącego obok Tarascusa, po czym cisnął łukiem w nemedyjskiego władcę.
— Przekleństwo na mą drżącą dłoń! Chodźcie i weźcie mnie, jeśli macie odwagę!
Zatoczył się w tył na chwiejnych nogach, ciężko oparł plecami o maszt namiotu i prostując się, dźwignął oburącz swój ogromny miecz.
— Na Mitrę, toż to król! — zaklął Tarascus. Szybko powiódł wokół spojrzeniem i zaśmiał się. — Tamten był kukłą w jego zbroi! Dalej, psy, przynieście mi jego głowę!
Trzej żołnierze - wojownicy noszący emblemat królewskiej gwardii - skoczyli na Conana, a jeden z nich ciosem maczugi powalił giermka. Pozostałym dwóm nie poszło tak dobrze. Gdy pierwszy z uniesionym mieczem wpadł do namiotu, Co-nan powitał go zamaszystym ciosem, który przeciął kolczugę jak szmatę i odrąbał Nemedyjczykowi ramię wraz z barkiem. Padając, jego ciało podcięło nogi drugiego. Ten potknął się i nim zdążył odzyskać równowagę, zginął przeszyty długim ostrzem.
Ciężko dysząc, Conan wyrwał swą stal i znów chwiejnie oparł się o maszt namiotu. Potężne kończyny barbarzyńcy drżały, pierś unosiła się z wysiłkiem, a pot lał się strumieniami po twarzy i szyi. Jednak jego oczy gorzały dzikim triumfem, gdy wysapał:
— Czemu nie podejdziesz, psie z Belverusu? Tam cię nie sięgnę; chodź tu i zdychaj!
Tarascus zawahał się, rzucił okiem na ostatniego gwardzistę i swego giermka - chudego, ponurego mężczyznę w czarnej zbroi - po czym zrobił krok naprzód. Posturą i krzepą znacznie ustępował olbrzymiemu Cymeryjczykowi, lecz miał na sobie zbroję i słynął wśród ludów całego zachodu jako wyśmienity szermierz. Jednak giermek złapał go za ramię.
— Nie, Wasza Wysokość, nie narażaj swego życia. Zawołam łuczników, aby ustrzelili tego barbarzyńcę, tak jak czynimy to z lwami.
Żaden z nich nie zauważył, iż w czasie starcia do namiotu zbliżył się rydwan, który teraz zatrzymał się obok. Conan dojrzał go za ich plecami i dziwny dreszcz przebiegł mu po krzyżu. Już ciągnące powóz czarne rumaki wyglądały niesamowicie, lecz uwagę monarchy przykuła postać woźnicy.
Wysoki, wspaniale zbudowany mężczyzna, odziany w długą, prostą, jedwabną togę miał głowę okrytą shemickim Zawojem, którego dolna cześć niemal zupełnie zasłaniała twarz, ukazując tylko ciemne, magnetyczne oczy. Dzierżące wodze dłonie, które jednym szarpnięciem osadziły konie na zadach, były białe, lecz silne. Conan, w którym obudziły się wszystkie prymitywne instynkty, zmierzył nieznajomego wściekłym spojrzeniem. Wyczuł emanującą z tej tajemniczej postaci aurę zagrożenia i potęgi, groźbę równie wyraźną jak falowanie traw w bezwietrzny dzień, znaczące szlak żmii.
— Bądź pozdrowiony, Xaltotunie! — krzyknął Tarascus. — Oto król Akwilonii! Nie zginął wśród lawiny, jak oczekiwaliśmy.
— Wiem — odparł tamten, nie fatygując się tłumaczeniem, skąd o tym wie. — I co teraz zamierzasz uczynić?
— Wezwę łuczników, aby go ustrzelili — rzekł Nemedyj-czyk. — Dopóki żyje, stanowi dla nas zagrożenie.
— Nawet z psa może być jakiś pożytek — odparł Xalto-tun. — Weźcie go żywcem.
Conan zaśmiał się chrapliwie.
— Chodź tu i spróbuj! — zaproponował. — Gdyby nie zawiodły mnie nogi, zrąbałbym cię z tego rydwanu, jak drwal zrąbuje drzewo. Nigdy nie weźmiecie mnie żywym, przeklęci!
— Obawiam się, że mówi prawdę — rzekł Tarascus. — Ten człowiek to barbarzyńca, dziki jak ranny tygrys. Pozwól mi przywołać łuczników.
— Patrz i ucz się — poradził Xaltotun.
Zanurzył dłoń w fałdy togi i wyciągnął coś błyszczącego -lśniącą kulę. Cisnął nią w Conana. Cymeryjeżyk pogardliwie odtrącił ją mieczem - i w tejże chwili nastąpił ostry huk, biały, oślepiejący błysk i Conan bez czucia runął na ziemię.
— Nie żyje? — Tarascus raczej upewniał się, niż pytał.
— Nie. Tylko stracił przytomność. Za kilka godzin odzyska zmysły. Każ swoim ludziom spętać mu ręce i nogi, a potem położyć w moim rydwanie.
Tarascus gestem wydał polecenie i jego słudzy zanieśli nieprzytomnego króla do rydwanu, sapiąc pod ciężarem. Xalto-tun nakrył go atłasowym płaszczem, chowając przed wścibs-kimi oczyma. Potem ujął wodze.
— Ruszam do Belverusu — rzekł. — Powiedz Amalryko-wi, że dołączę doń w razie potrzeby. Jednak teraz, gdy Conan został usunięty, a jego armia rozbita, kopia i miecz powinny wystarczyć do dokończenia podboju. Prospero nie może mieć więcej niż dziesięć tysięcy zbrojnych i z pewnością wycofa się do Tarantii, kiedy usłyszy wieści o bitwie. Nic nie mów Amal-rykowi, Valeriusowi i innym o naszym jeńcu. Niech myślą, że Conan zginął w lawinie.
Potem wbił wzrok w gwardzistę i patrzył tak długo, aż ten zaczął się kręcić nerwowo pod jego spojrzeniem.
— Co masz na brzuchu? — spytał Xaltotun.
— Za pozwoleniem, to mój pas, panie! — wykrztusił zdumiony żołnierz.
— Łżesz! — śmiech Xaltotuna był bezlitosny jak ostrze miecza. — To jadowita żmija! Cóż z ciebie za głupiec, żeby opasywać się takim gadem!
Gwardzista spojrzał w dół rozszerzonymi ze zdumienia oczyma i z przerażeniem zobaczył, że sprzączka pasa unosi się do jego twarzy. To był wężowy łeb! Ujrzał złe ślepia i ociekające jadem kły, usłyszał syk i poczuł na ciele ohydny dotyk gada. Żołnierz wrzasnął okropnie i uderzył węża gołą ręką; poczuł, jak gad zatapia w niej kły - a potem zesztywniał i runął na ziemię. Tarascus patrzył nań obojętnie. Widział tylko skórzany pas i sprzączkę, której zapinka tkwiła wbita w dłoń gwardzisty. Xaltotun obrócił hipnotyczne spojrzenie na królewskiego giermka, który zbladł jak ściana i zaczął się trząść; lecz Tarascus wtrącił:
— Nie, temu możemy ufać.
Czarownik ściągnął wodze i konie obróciły rydwan.
— Zadbaj o to, aby wszystko pozostało tajemnicą. Gdybym był potrzebny, niech Altaro, sługa Orastesa, wezwie mnie sposobem, jakiego go nauczyłem. Będę w twoim pałacu, w Belverusie.
Tarascus uniósł dłoń w geście pozdrowienia, lecz gdy spoglądał za odjeżdżającym magiem, jego twarz wykrzywił złośliwy grymas.
— Dlaczego oszczędził Cymeryjczyka? — szepnął wystraszony giermek.
— Sam się dziwię — mruknął Tarascus.
Za pędzącym rydwanem ucichł zgiełk bitwy i odgłosy pościgu, a zachodzące słońce obramowało urwiska szkarłatnym płomieniem i zaprzęg zapadł w ogromne, granatowe cienie napływające ze wschodu.
IV
„Z JAKIEGOŚ WYPEŁZŁ PIEKŁA?”
Conan nic nie pamiętał z długiej jazdy rydwanem Xaltotu-na. Leżał jak nieżywy, gdy koła z brązu turkotały po kamieniach górskich traktów, przecinały wysokie trawy żyznych dolin, a w końcu - gdy zaprzęg zjechał ze skalnych wyżyn -rytmicznie zadudniły na szerokiej, białej drodze wijącej się wśród bogatych łąk pod mury Belverusu.
Tuż przed świtem Cymeryjczyk zaczął powoli wracać do życia. Usłyszał ciche głosy, skrzypienie potężnych zawiasów, a przez wycięcie w okrywającym go płaszczu dostrzegł czarny łuk wielkiej bramy, niewyraźny w ponurym blasku pochodni, oraz brodate twarze gwardzistów, w których hełmach i grotach włóczni odbijały się płomienie łuczywa.
— Jak potoczyła się bitwa, mój dobry panie? — zapytał zaciekawiony głos po nemedyjsku.
— Nader dobrze — padła krótka odpowiedź. — Król Ak-wilonii legł martwy, a jego armia jest rozbita.
Gwar podnieconych głosów zaraz został zagłuszony przez turkot rydwanu jadącego po kamiennych płytach. Skry trysnęły spod obręczy kół, gdy Xaltotun, strzelając z bicza, pognał rumaki przez bramę. Jednak Conan zdążył usłyszeć, jak jeden ze strażników mamrocze:
— Znad granicy do Belverusu między zachodem a wschodem słońca! I konie ledwie spienione! Na Mitrę, to...
Potem zapadła cisza zakłócana jedynie stukotem kopyt i kół po mrocznej ulicy.
Zasłyszane słowa głęboko zapadły Conanowi w pamięć, lecz na razie nic nie przychodziło mu na myśl. Był jak bezduszny mechanizm, który widzi i słyszy, lecz niczego nie pojmuje. Obrazy i dźwięki przepływały bezsensownie obok niego. Znów zapadł w letarg i był ledwie przytomny, gdy rydwan zatrzymał się na otoczonym wysokim murem dziedzińcu. Liczne ręce dźwignęły go i poniosły w górę po krętych, kamiennych schodach, a potem długim, mrocznym korytarzem. Szep-
IV. „Z jakiegoś wypełzł piekła?' ty, ciche kroki, oderwane dźwięki napływały i odpływały, nic nie znaczące i dalekie.
A jednak przebudzenie było gwałtowne i natychmiastowe. Zachował pełne wspomnienie stoczonej w górach bitwy i jej skutków, wiedział też, gdzie się znajduje.
Leżał na atłasowym tapczanie, odziany tak jak poprzedniego dnia, lecz skuty okowami, jakich nawet on nie zdołałby zerwać. Komnatę, w której leżał, umeblowano z ponurym przepychem: ściany pokrywały czarne, aksamitne tkaniny, a na podłodze leżały ciężkie, purpurowe dywany. Nie było śladu drzwi czy okien, a jedna osobliwie kuta złota lampa, zawieszona pod kasetonowym sufitem, oświetlała pomieszczenie posępnym blaskiem.
W tym świetle siedząca przed barbarzyńcą postać na srebrnym, podobnym do tronu krześle wydawała się nierzeczywista i fantastyczna, a przezroczysta jedwabna szata jeszcze podkreślała ulotność jej konturów. Jednak jej rysy były wyraźnie widoczne - rzecz niezwykła w tym niepewnym świetle. Wyglądało to tak, jakby jakiś nieziemski nimb unosił się nad głową tego człowieka, kreśląc relief brodatego oblicza, które zdawało się jedyną ostateczną i wyraźną rzeczywistością w tej tajemniczej, upiornej komnacie.
To była wspaniała twarz, o pięknie rzeźbionych rysach, tchnących klasycznym pięknem. Jednak w jej spokoju było coś niepokojącego, coś ponad ludzką wiedzę, i poczucie własnej potęgi przekraczającej zwyczajną pewność siebie. Podświadomość Conana zareagowała nieprzyjemnym dreszczem. Nigdy przedtem nie widział twarzy tego człowieka, a przecież te rysy przypominały mu coś lub kogoś. Miał wrażenie, iż oto ucieleśnił się jakiś obraz z któregoś z nawiedzających go czasem koszmarnych snów.
— Kim jesteś? — rzucił wyzywająco, próbując mimo kajdan przyjąć siedzącą pozycję.
— Zwą mnie Xaltotun — odpowiedział mu silny, melodyjny głos.
— A co to za miejsce?
— Komnata w pałacu króla Tarascusa w Belverusie.
Conan nie zdziwił się. Stołeczny Belverus był jednocześnie największym z nemedyjskich miast leżących tak blisko granicy.
— A gdzie Tarascus?
— Z armią.
— No — warknął Conan — jeśli chcesz mnie zamordować, to może zabrałbyś się do dzieła, żebyśmy mieli to z głowy?
— Nie po to ocaliłem cię przed królewskimi łucznikami, żeby mordować cię tutaj — odparł Xaltotun.
— Co ze mną zrobiłeś, do diabła?
— Poraziłem twoją świadomość — odrzekł Xaltotun. — Nie zdołasz pojąć, jak. Jeśli chcesz, nazwij to czarną magią.
Conan doszedł już do takiego wniosku i teraz rozmyślał o czymś innym.
— Myślę — mruknął — że wiem, dlaczego mnie oszczędziłeś. Amalryk chce mnie trzymać jako hak na Valeriusa, gdyby ten mimo wszystko został królem Akwilonii. Powszechnie wiadomo, że za próbą osadzenia Valeriusa na moim tronie stoi baron Tor. A o ile znam Amalryka, nie zamierza dopuścić do tego, by Valerius był kimś więcej niż figurantem, takim jak Tarascus.
— Amalryk nic nie wie o twoim uwięzieniu — odparł Xaltotun. — Tak samo jak Valerius. Obaj sądzą, że zginąłeś pod Valkią.
Conan zmrużył oczy i w milczeniu spoglądał na rozmówcę.
— Czułem czyjś umysł za tym wszystkim — mruknął — ale myślałem, że to Amalryk. Czy on, Tarascus i Valerius to tylko kukiełki tańczące na twoich sznurkach? Kim jesteś?
— Czy to ważne? Nie uwierzyłbyś, gdybym ci powiedział. A jeśli ci powiem, że mógłbym z powrotem osadzić cię na tronie Akwilonii?
Płonące oczy Conana wbiły się weń jak wilcze ślepia.
— Za jaką cenę?
— Posłuszeństwa wobec mnie.
— Idź do diabła ze swoją propozycją! — warknął Conan. — Nie jestem flgurantem. Zdobyłem koronę mieczem. Ponadto, jest poza twą mocą kupczyć tronem Akwilonii. Królestwo jeszcze nie zostało podbite; jedna bitwa nie przesądza wyniku wojny.