Conan i skarb Tranicosa (58) - Robert E. Howard - ebook

Conan i skarb Tranicosa (58) ebook

Robert E. Howard

0,0

Opis

[PK]

Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej! 

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych 

Książka dostępna w zasobach: 
Biblioteka Publiczna w Dzielnicy Wola m.st. Warszawy

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 173

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Conan i skarb TranicosaOPOWIEŚCI O CONANIE w Wydawnictwie Amber

1. Conan

2. Conan z Cymerii

3. Conan pirat

4. Conan obieżyświat

5. Conan ryzykant

6. Conan korsarz

7. Conan wojownik

8. Conan uzurpator

9. Conan zdobywca

10. Conan mściciel

11. Conan i bóg Pająk

12. Conan buntownik

13. Conan niezwyciężony

14. Conan wyzwoliciel

15. Conan z Wysp

16. Conan i czarownik

17. Conan

i miecz Skelos

18. Conan i Droga Królów

19. Conan najemnik

20. Conan z Aquilonii

21. Conan waleczny

22. Conan zuchwały

23. Conan obrońca

24. Conan szermierz

25. Conan bukanier

26. Conan mistrz

27. Conan

z Czerwonego Bractwa

28. Conan barbarzyńca

29. Conan dezerter

30. Conan niszczyciel

31. Conan najeźdźca

32. Conan strażnik

33. Conan wielki

34. Conan niezłomny

35. Conan sobowtór

36. Conan prowokator

37. Conan wyrzutek

38. Conan nieustraszony

39. Conan renegat

40. Conan i skarb Pythonu

41. Conan i łowcy głów

42. Conan

i Szmaragdowy Lotos

43. Conan nieugięty

44. Conan i Amazonka

45. Conan i mgły świątyni

46. Conan i klątwa szamana 47. Conan

i Szalony Bóg

48. Conan nieokiełznany

49. Conan bohater

50. Conan gladiator

51. Conan

pan czarnej rzeki

52. Conan nieposkromiony

53. Conan wspaniały

54. Conan złoczyńca

55. Conan i bogowie gór

56. Conan zwycięzca

57. Conan mężny

58. Conan

i skarb Tranicosa

w przygotowaniu

Conan triumfator

Conan i skarb Tranicosa

Przekład

Marcin Stadnik

AMBER

Tytuł oryginału THE TREASURE OF TRANICOS

Ilustracja na okładce SANJVLIAN

Redakcja stylistyczna ALEKSANDRA GAŁECKA

Redakcja techniczna ANDRZEJ WITKOWSKI

Korekta

RENATA BIEGAJŁO

Skład WYDAWNICTWO AMBER

Informacje o nowościach i pozostałych książkach Wydawnictwa AMBER oraz możliwość zamówienia możecie Państwo znaleźć na stronie Internetu http://www.amber.supermedia.pl

Copyright © 1980 by Conan Properties, Inc.

Illustrations copyright © 1980 by Esteban Maroto

For the Polish edition © Copyright by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o. 1998

ISBN 83-7169-878-X

WYDAWNICTWO AMBER Sp. z o.o.

00-108 Warszawa, ul. Zielna 39, tel. 620 40 13, 620 81 62

Warszawa 1998. Wydanie I

Druk: Cieszyńska Drukarnia Wydawnicza

Przedmowa

L. Spraąue de Camp

Saga o Conanie tak oto opisuje jego dzieje:

Conan, syn Cymmeriańskiego kowala, urodził się na jednym z licznych pól bitewnych tej górzystej, chmurnej krainy. Jako młodzian brał udział w wypadach łupieżczych na aąuiloński przyczółek graniczny - Venarium. Podczas jednej z takich wypraw, tym razem do Hyperborei dostał się, wraz z bandą Aesira do hyperborejskiej niewoli. Zbiegłszy z ich niewolniczej osady, powędrował na południe do Zamory i sąsiednich księstw, gdzie wiódł niepewny żywot złodzieja. Nie obeznany z cywilizacją i z natury nieposłuszny prawom, doskonale nadrabiał brak subtelności i wyrafinowania wrodzonym sprytem i herkulesową postawą, którą odziedziczył po ojcu.

W końcu zaciągnął się jako najemnik do armii króla Yildiza w Tu-ranie. Podczas licznych podróży po stepach Hyrkanii opanował łucz-nictwo i jazdę konną. Później służył jeszcze jako kapitan najemników w hyboriańskich krajach, przewodził bandzie czarnoskórych korsarzy u wybrzeży Kushu, a nawet był najemnikiem w Shemie i pobliskich księstwach. Wkrótce jednak porzucił legalną służbę i wstąpił do bandy kozaków łupiącej stepy nad rzeką Zaporoską, by następnie zostać piratem na morzu Vilayet. Odbywszy w armii Khau-ranu służbę najemnika, spędził dwa lata przewodząc Zuagirom -pustynnym nomadom ze wschodniego Shemu. Potem przeżył jeszcze dzikie przygody w leżących na wschodzie krainach Iranistanu i Vendhii, aż zawędrował do podnóża gór Himelijskich, gdzie zmierzył się z czarnymi prorokami Yimshy.

Po powrocie na zachód, Conan znów został korsarzem łupiąc i grabiąc wraz z barachańskimi piratami i zingarskimi bukanierami. Następnie służył jako najemnik w Stygii i w Czarnych Królestwach. Później zawędrował do Aquilonii i, już jako czterdziestolatek, został zwiadowcą na granicy piktyjskiej. Gdy Piktowie, wspomagani przez czarodzieja Zogar Saga, zaatakowali umocnienia aquilońskie, Conan usiłował bronić fortu Tuscelan przed zniszczeniem, niestety bezskutecznie. Jednak zdołał uratować licznych osadników zamieszkujących ziemie leżące w rozwidleniu rzek Gromowej i Czarnej. W tym właśnie momencie rozpoczyna się ta opowieść...

Conan raptownie awansuje w armii aquilohskiej. Zostawszy generałem, pokonuje Piktów w wielkiej bitwie pod Velitrium i przełamuje siłę ich zjednoczonego uderzenia. Następnie zostaje wezwany do stolicy w Tarantii, jako triumfator. Ale jego sukces budzi podejrzenia i zazdrość zdeprawowanego i głupiego króla Numedidesa, który upija Co-nana usypiającym winem i zakuwa w łańcuchy w Żelaznej Wieży, z wyrokiem śmierci. Jednakże barbarzyńca ma w Aquilonii tak wrogów, jak i przyjaciół, toteż wkrótce zostaje uwolniony. Na wierzchowcu i z mieczem w dłoni ucieka z więzienia. Kierując się z powrotem ku granicy, odnajduje swe bossońskie oddziały w rozsypce i dowiaduje się o nagrodzie wyznaczonej za jego głowę. Czym prędzej pokonuje wpław rzekę Gromową i przez podmokłe lasy pustkowia Piktów przedostaje się ku odległemu morzu.

I

Malowani ludzie

W jednej chwili, na pustej dotychczas polance pojawił się mężczyzna, wychylając się ostrożnie zza linii krzaków. Nie rozległ się najmniejszy dźwięk mogący ostrzec o jego nadejściu szare wiewiórki. Jednak jaskrawo upierzone ptaki, które przysiadły na ziemi, grze-jąc się w słońcu, poderwały się natychmiast do lotu, wystraszone tym niespodziewanym pojawieniem i wypełniły przestrzeń nad drzewami furkoczącą chmurą. Mężczyzna zmarszczył brwi i zerknął za siebie, jakby lękając się, że wzburzenie ataków mogło zdradzić jego kryjówkę jakiejś niewidzialnej pogoni. Upewniwszy się, jął skradać się po polanie, stawiając ostrożnie każdy krok.

Mimo swej niezwykle masywnej budowy, poruszał się z giętką zręcznością lamparta. Jego nagie ciało okrywał jedynie skrawek materiału przewiązany wokół lędźwi. Kończyny usmarowane gęsto zaschniętym błotem nosiły ślady zadrapań cierniami. Bandaż opasywał brunatną plamę na muskularnym lewym ramieniu. Skryta pod splątaną grzywą czarnych włosów twarz, była ściągnięta i wychudzona, a jego oczy płonęły jak ślepia rannego wilka. Utykał lekko, podążając wzdłuż ledwie widocznej ścieżki, która wiodła przez polanę.

W połowie drogi zamarł nagle i odwrócił się z kocią zręcznością, gdy od strony, z której przyszedł, dobiegło go z lasu przeciągłe wycie. Każdy człowiek pomyślałby, że to zaledwie głodny wilk, ale ten mężczyzna wiedział, że to coś innego. Jako Cymmerianin rozpo-

znawał odgłosy dziczy tak, jak mieszczanin rozpoznaje głosy swych przyjaciół.

Gniew zapłonął czerwienią w jego przekrwionych oczach, gdy ponownie odwrócił się i prędko ruszył ścieżką przez polanę. Prowadziła ona ku gęstym krzakom, stłoczonym na krawędzi lasu w postaci ściany zielonych liści i gałęzi. Masywna kłoda, głęboko wrośnięta w omszałe podłoże, odgradzała brzeg gęstwiny od ścieżki. Gdy Cym-merianin zauważył ten wielki bal, zatrzymał się i spojrzał za siebie na polanę. Niewprawny obserwator nie poznałby, czy ktoś tamtędy przechodził, ale jego prześladowcy dysponowali równie ostrym, jak on, wytrenowanym w dziczy wzrokiem. Toteż, jeżeli sam dostrzegał dowody swej obecności na polanie, podążający w pościgu niewątpliwie też je zauważą. Warknął cicho, niczym bestia zapędzona w pułapkę.

Z zamierzoną nieostrożnością podążył wzdłuż ścieżki, tu i ówdzie depcząc trawę i łamiąc gałązkę. Gdy dotarł do drugiego końca obalonej kłody, wskoczył na nią, obrócił się i zręcznie pobiegł po niej z powrotem. Jako że kora dawno już odpadła pod działaniem pogody i robactwa, nie pozostawił najmniejszego śladu, który mogłyby dostrzec bystre oczy tropiciela. Gdy dotarł do najciemniejszej części krzaczastej gęstwiny, ukrył się w niej, nie poruszając ani jednego listka, który zdradzałby jego kryjówkę.

Mijały minuty. Szare wiewiórki znów się odezwały, by nagle, wtulone czujnie w konary drzew, zamilknąć. Ponownie został zakłócony spokój polany. Równie cicho, jak ścigany mężczyzna, od wschodu pojawili się trzej czarnoskórzy ludzie krępej budowy, o muskularnych ramionach i klatkach piersiowych. Odziani byli w przepaski biodrowe ze skóry jelenia. Czarne włosy upięte mieli w węzły ozdobione orlim piórem. Ich ciała były pomalowane od stóp do głów w misterne wzory. W dłoniach dzierżyli prymitywny oręż z kutego brązu.

Ostrożnie rozejrzeli się po polanie, zanim ukazali się na otwartej przestrzeni, wychodząc pełni wahania z ukrycia. Kroczyli miękko jak lamparty, w ścisłym szyku, z uwagą obserwując ziemię pod stopami. Tropili Cymmerianina, a to niełatwe zadanie nawet dla tych ogarów w ludzkiej skórze. Poruszali się wolno po polanie, gdy nagle jeden z nich zesztywniał, mruknął i wskazał swą włócznią o szerokim, płaskim ostrzu na świeżo zdeptaną trawę tam, gdzie ścieżka biegła z powrotem w las. Wszyscy zamarli natychmiast, a ich jak czarne koraliki oczy świdrowały podejrzliwie ścianę lasu. Jednak zwierzyna była doskonale ukryta. Nie dojrzawszy nic, co mogło wzbudzić podejrzenia, ruszyli, tym razem szybciej, w stronę drzew. Podą-

-11 -

żali ledwie widocznym śladem, który sugerował, że uciekinier staje się nieostrożny ze zmęczenia lub desperacji.

Ledwie zdołali minąć miejsce, gdzie krzaczasta gęstwina rosła najbliżej ścieżki, gdy tuż za nimi wyskoczył Cymmerianin, dobywając broni zza pasa. W lewej ręce dzierżył długi nóż o brązowym ostrzu, a w prawej topór z tego samego metalu. Atak nadszedł tak szybko i niespodziewanie, że ostatni Pikt nie miał najmniejszej szansy na ocalenie życia, gdy Cymmerianin wbił mu nóż głęboko między łopatki. Ostrze doszło serca, zanim czarnoskóry zorientował się w niebezpieczeństwie.

Pozostali dwaj odwrócili się z niewiarygodną szybkością dzikusów, ale nawet to nie pomogło, Cymmerianin, wyrywając nóż z grzbietu pierwszej ofiary, uderzył z potężnym impetem swym bojowym toporem. Drugi Pikt właśnie się odwracał, gdy na jego głowę spadło mordercze ostrze, rozłupując mu czaszkę aż do szczęki.

Pozostały przy życiu dzikus, sądząc po szkarłatnym czubku jego orlego pióra wódz, rzucił się do ataku. Już niemal sięgał włócznią piersi Cymmerianina, gdy ten jeszcze wyrywał topór z głowy zabitego wroga. Cymmerianin jednak górował inteligencją i uzbrojeniem. Topór w szerokim bocznym uderzeniu odbił włócznię ku górze, podczas gdy lewa ręka barbarzyńcy, uzbrojona w nóż, wystrzeliła ku malowanemu brzuchowi Pikta, rozcinając go na całej długości.

Ranny wydał z siebie przeraźliwe wycie, gdy upadł wybebeszony na ziemię. Ryk zawiedzionej zwierzęcej furii rozdarł powietrze, a ze wschodu nadeszła dzika odpowiedź wyjących głosów. Cymmerianin wyprężył się konwulsyjnie, a następnie skulił jak dzikie zwierzę szykujące się do skoku. Jego wargi wykrzywił morderczy grymas, gdy potrząsnął głową strząsając krople potu z twarzy. Spod bandaża pociekła po ramieniu strużka krwi.

Wypluwając niezrozumiałe przekleństwo, odwrócił się i pobiegł na zachód. Już nie wybierał drogi, tylko biegł co sił w długich nogach, dzięki wielkiej wytrzymałości, którą natura zrekompensowała mu barbarzyńskie pochodzenie. Głosy za nim na chwilę zamilkły. Wtem demoniczne wycie wybuchło ponownie. Wiedział już, że pogoń odnalazła ciała jego ofiar. Nie starczało mu tchu, by przekląć krople krwi kapiące na ziemię ze świeżo otwartej rany i zostawiające wyraźny ślad na drodze. Miał nadzieję, że może ci trzej Piktowie to wszystko, co pozostało z drużyny wojennej, która podążała za nim już od ponad stu mil. Powinien był się spodziewać, że te wilki nigdy nie porzucają tropu znaczonego posoką.

Las znów zamilkł. To mogło znaczyć jedynie, że pędzą za nim, po plamach krwi na ziemi, których nie zdołał zatrzeć. Zachodni wiatr, pełen słonawej wilgoci wiał mu prosto w twarz. Uśmiechnął się w duchu. Jeśli był już tak blisko morza, to pościg musiał ciągnąć się znacznie dłużej, niż sądził.

Ale teraz to nie miało znaczenia, było już prawie po wszystkim. Nawet jego wilcza odporność poddawała się przerażającemu obciążeniu. Gdy łapczywie łykał powietrze, w boku odzywał się kłujący ból. Nogi drżały z wyczerpania, szczególnie ta raniona. Miał wrażenie, jakby ktoś wbijał mu nóż w ścięgna, za każdym razem, gdy stawiał stopę. Postępował zgodnie z wykształconym w dziczy instynktem, wysilając każdy mięsień i nerw. Aby przetrwać sięgnął do najgłębszych rezerw swej wytrzymałości. Lecz teraz, doprowadzony do ostateczności, poddał się innemu instynktowi - szukał miejsca, gdzie mógłby stawić czoło wrogom i sprzedać swe życie za krwawą cenę.

Nie zszedł ze szlaku, by ukryć się w którejś z gęstwin porastających z obu stron ścieżkę. Na tym etapie próba zmylenia pościgu byłaby bezcelowa. Biegł zatem wzdłuż drogi, a krew huczała mu w uszach coraz głośniej i głośniej, gdy z każdym oddechem wydawał z siebie ciężkie rzężenie. Z tyłu dosłyszał szalone wycie - znak, że deptali mu już po piętach i spodziewali się dopaść wkrótce swą zdobycz. Pędzili teraz za nim jak wataha wygłodniałych wilków, sko-wycząc przy każdym skoku.

Nagle wypadł z gęstego lasu i ujrzał przed sobą ścianę stromego klifu, który wznosił się niemalże pionowo. Szybkie spojrzenia na boki upewniły go, że oto stał przed samotną skałą, która wyrastała pod niebo, niczym wieżyca w samym środku lasu. Jako chłopiec nieraz wspinał się na strome wzgórza w swej ojczyźnie. Wiedział, że mógłby spróbować podejścia na tę stromiznę, będąc w doskonałej kondycji, ale nie miałby żadnych szans ranny i osłabiony tak, jak teraz. Zanim by przebrnął dwadzieścia lub trzydzieści stóp, Pikto-wie wypadliby z lasu i nafaszerowali go strzałami.

Może jednak inne ściany tej skały nadawałyby się bardziej do wspinaczki. Szlak zawijał w prawo dookoła turni. Podążając za nim odkrył, że zachodnia strona skały bogata była w półki i poszarpane występy prowadzące aż do szerokiej platformy tuż pod szczytem.

Ta półka wydawała się równie dobrym miejscem na śmierć, jak każde inne. Zostawiając świat pod nogami wirujący w krwawej mgle, pokuśtykał w górę szlaku, podpierając się kolanami i rękami, trzymając zaciśnięty między zębami nóż.

Nie zdążył jeszcze dotrzeć do wystającej półki skalnej, gdy jakichś czterdziestu pomalowanych dzikusów wybiegło zza przeciwnej ściany turni, wyjąć jak oszalali. Na widok ofiary ich wrzaski osiągnęły diabelskie crescendo. Puścili się pędem w kierunku skały zasypując ją strzałami. Groty ze zgrzytem odbijały się od kamieni wkoło wspinającego się mężczyzny, gdy jeden z nich ugodził go w łydkę. Nie zatrzymując się, wyrwał strzałę i odrzucił na bok, nie zwracając uwagi na mniej celne pociski rozbijające się dookoła. Przerzucił się raptownie nad występem półki i przetoczył szybko na bok. Dobył topora, a nóż ścisnął mocno w dłoni. Leżał teraz obserwując Piktów na dole, wystawiając jedynie swe czarne włosy i płonące oczy poza krawędź półki. Jego klatka piersiowa drżała konwulsyjnie, gdy ciężko połykał hausty powietrza i zaciskał kurczowo szczęki, by odpędzić odruch wymiotny.

Jeszcze tylko kilka strzał śmignęło w jego stronę. Horda łowców wiedziała, że zwierzyna została schwytana w pułapkę. Wojownicy nadbiegli wyjąć. Zbrojni w topory bojowe zręcznie wskakiwali na skałki u podnóża turni. Pierwszym, który dotarł do pionowej ściany był muskularny śmiałek. Jego orle pióro było ubarwione szkarłatem, jako znak wodza. Zatrzymał się na chwilę i postawiwszy jedną stopę na pnącym się ku górze szlaku, nałożył strzałę, odciągając cięciwę do połowy. Rozchylił usta i odchylił głowę, szykując się do triumfalnego okrzyku. Ale strzała nigdy nie opuściła łuku. Wojownik zamarł w bezruchu, a żądza krwi w jego oczach ustąpiła miejsca wyrazowi zaskoczenia. Z głośnym okrzykiem cofnął się i rozłożył szeroko ramiona, by powstrzymać nadbiegających współplemieńców. Mimo że mężczyzna znajdujący się nad nimi na skalnej półce rozumiał pik-tyjskie narzecze, był zbyt wysoko, by dosłyszeć wykrzyczane w rytmie staccato komendy wodza.

Wszyscy zaprzestali wrzasków i stanęli, niemo gapiąc się w górę. Nie na swą niedoszłą ofiarą, jak wydawało się ukrytemu mężczyźnie, ale na całą skałę. Wtem, bez dalszego wahania, zdjęli strzały i schowali łuki do przypiętych u pasa kołczanów, po czym odwrócili się i odeszli szlakiem, którym niedawno nadbiegli, by zniknąć za załomem klifu bez oglądania się za siebie.

Cymmerianin nie dowierzał własnym oczom. Znał naturę Piktów zbyt dobrze, by zdawać sobie sprawę z tego, iż ich odejście było ostateczne. Wiedział, że oni już nie wrócą. Teraz kierowali się do swych wiosek odległych o setki mil na wschód.

Nie mógł tego pojąć. Co szczególnego było w jego kryjówce, że zmusiło piktyjską wyprawę wojenną do porzucenia pościgu, który

kontynuowali tak długo z pasją głodujących wilków? Owszem, wiedział, że istniały święte miejsca, pozostawiane w spokoju przez poszczególne klany. Służyły one za azyl dla zbiegów, którzy mogli w nich znaleźć schronienie przed zemstą danego klanu. Jednakże różne plemiona rzadko respektowały święte terytoria innych, a klan, który go ścigał, z pewnością nie posiadał takich miejsc w tej okolicy. Byli to ludzie Orły, których wioski znajdowały się daleko na wschód, sąsiadując z ziemiami ludzi Wilków.

To właśnie Wilki schwytały Cymmerianina, gdy przedzierał się przez dzicz po ucieczce z Aąuilonii i to właśnie oni oddali go Orłom w zamian za własnego wodza. Orły miały z nim krwawe zatargi, które stały się jeszcze bardziej zaciekłe, gdy jego ucieczka spowodowała śmierć jednego z ważniejszych wodzów. Dlatego właśnie ścigali go tak niestrudzenie, przez rwące rzeki, poszarpane wzgórza i ponure lasy - terytoria łowne wrogich im plemion. A teraz ocalali z tej pogoni łowcy zawrócili, gdy ich zwierzyna padła wreszcie wyczerpana na ziemię. Potrząsnął głową, nie mogąc tego pojąć.

Podniósł się ostrożnie, oszołomiony napięciem ostatnich chwil i z trudem uwierzył, że już po wszystkim. Jego kończyny były odrętwiałe, a rany odezwały się falą bólu. Splunął sucho i zaklął, przecierając przekrwione oczy wierzchem grubego nadgarstka. Zamrugał i rozejrzał się po okolicy. Pod nim zielona głusza rozciągała się jak dywan, daleko, daleko, aż po horyzont na wschodzie, a na zachodzie kończyła się stalowoniebieskim blaskiem, który z pewnością był oceanem. Wiatr rozwiał jego czarną grzywę, a słonawe, rześkie po-

wietrze szybko go ożywiło. Przeciągnął się szeroko, potężną piersią wciągając podmuch bryzy.

Po chwili obrócił się sztywno i walcząc z bólem przebijającym mu łydkę, obejrzał występ skalny, na którym znalazł schronienie. Wprost za nim wznosił się stromy, skalisty klif, sięgający aż do zwieńczenia turni, jakieś trzydzieści stóp nad nim. Wąskie, podobne do schodków wgłębienia zostały wyżłobione w ścianie przez nieznanego twórcę, a kilka stóp powyżej otwierała się nisza, wystarczająco szeroka i wysoka, by pomieścić dorosłego mężczyznę.

Podkuśtykał do wgłębienia, zajrzał do środka i mruknął. Zawieszone wysoko nad lasem słońce rzucało smugę światła wprost do niszy, ukazując jaskinię w kształcie tunelu, zakończoną łukowym sklepieniem. A pod łukiem, w pełnym oświetleniu, widoczne były ciężkie, okute żelazem, dębowe wrota!

To zdumiewające. Kraina ta była wszak głuchą dziczą. Cymme-rianin wiedział, że przez tysiące mil, na zachodnim wybrzeżu ciągnęły się jałowe i niezamieszkane ziemie, jeśli nie liczyć kilku wiosek wojowniczych plemion nadmorskich chyba jeszcze mniej cywilizowanych, niż ich leśni bracia.

Najbliższymi przyczółkami cywilizacji były znajdujące się setki mil na wschód forty pograniczne nad brzegiem rzeki Gromowej. Cymmerianin zdawał sobie sprawę, że był jedynym białym człowiekiem, który zdołał przedrzeć się tak daleko przez dzicz rozciągającą się pomiędzy rzeką a zachodnim wybrzeżem. Niemniej jednak te drzwi nie wyglądały na dzieło Piktów.

Jako niezrozumiałego pochodzenia obiekt, budziły zatem u niego uzasadnione podejrzenia. Podchodził ostrożnie, trzymając nóż i topór w pogotowiu. Wtem, gdy jego oczy przyzwyczaiły się już do panującego mroku, dostrzegł coś jeszcze. Tunel rozszerzał się zanim zdążył dotrzeć do wrót, a pod ścianami leżały zwalone masywne, okute żelazem skrzynie. Błysk zrozumienia pojawił się w jego oczach. Schylił się nad jednym z kufrów, próbując uchylić wieko, ale bez powodzenia. Już podnosił topór, by roztrzaskać starożytny zamek, gdy nagle zmienił zdanie i podszedł kulejąc ku łukowato sklepionym drzwiom. Czuł się nieco pewniej, toteż zawiesił oręż u pasa. Pchnął bogato zdobione wrota, które uchyliły się nie stawiając oporu.

Wtem, z szybkością błyskawicy ponownie zmienił postawę. Cofnął się, tłumiąc przekleństwo, a topór i nóż błysnęły w pozycji obronnej. Przez chwilę stał tak, niczym okrutna, groźna statua, wyciągając swą umięśnioną szyję, by spojrzeć przez wrota.

Patrzył na długą grotę, ciemniejszą niż korytarz za nim, ale ponuro oświetloną przyćmionym blaskiem, który pochodził od olbrzymiego klejnotu, ustawionego na piedestale z kości słoniowej w samym środku wielkiego, hebanowego stołu. Wokół niego siedziały jakieś milczące kształty, których obecność tak sparaliżowała Cym-merianina.

Nie poruszyli się, ani nawet nie obrócili ku niemu głów, jedynie niebieskawa mgła zawieszona pod sufitem jaskini wydawała się poruszać jak żywa istota.

- No, - zaczął ostro - czyście wszyscy pijani?

Odpowiedź nie nadeszła. Zwykle trudno go było zbić z tropu, ale teraz poczuł się nieswojo.

- Mógłbyś mnie chociaż poczęstować kubkiem tego wina, które żłopiesz! - ryknął Conan, gdy niezręczność sytuacji pobudziła jego wrodzoną wojowniczość. - Na Croma, nie okazujesz wiele przeklętej uprzejmości człowiekowi, który był jednym z waszego bractwa. Czy zamierzasz tak...

Zamilkł nagle, gapiąc się przez chwilę na te dziwaczne postacie siedzące w ciszy przy potężnym, hebanowym stole.

- Oni nie są pijani - zamamrotał spostrzegawczo - oni nawet nie piją. Cóż to za diabelskie gierki?!

Gdy tylko przestąpił próg, unosząca się w powietrzu błękitna mgła zaczęła poruszać się szybciej. Chmura zbiła się i zgęstniała tak, że nagle Conan zorientował się, iż walczy na śmierć i życie z olbrzymimi czarnymi dłońmi, które wyciągnęły się do jego gardła...

II

Ludzie Morza

Belesa leniwie szturchała morską muszelkę swą kształtną stopką, w myślach porównując jej delikatne, różowe krawędzie do pierwszego odcienia słońca, wschodzącego nad zamgloną plażą. Świt dawno już minął, ale wczesne promienie nie zdołały jeszcze całkowicie rozświetlić lekkich, perłowych chmurek dryfujących nad wodami ku zachodowi.

Uniosła swą cudnie ukształtowaną głowę i patrzyła na obcą jej i odpychającą scenerię, choć tak złowrogo znajomą w każdym szczególe. Spod jej maleńkich stóp, złotawe piaski ciągnęły się ku miękko rozkołysanym falom, sięgającym daleko na zachód, aż po odległy, błękitny horyzont. Stała w południowym zakolu szerokiej zatoki, a ląd za nią wznosił się ku niskiemu grzbietowi, formującemu jeden z łuków zatoczki. Wiedziała, że z tego wzgórza można było patrzeć na południe tak daleko, jak tylko sięgał wzrok, poprzez nagie wody, ku nieskończoności.

Zerkając niechętnie w głąb lądu, nieobecnym wzrokiem obiegła fortecę, która była jej domem przez ostatnie półtora roku. Na tle perłowo błękitnego nieba łopotała złoto szkarłatna flaga. Jednakże czerwony sokół na złotym tle nie wzbudzał entuzjazmu w jej młodej piersi, choć gościł na wielu krwawych bitwach daleko na południu.

Rozróżniała kształty ludzi pracujących w ogrodach i na polach wokół fortu, który wydawał się kurczyć na tle ponurej ściany gęstego lasu rozciągającego się z południa na północ dalej, niż zdołała dojrzeć. Lękała się tego lasu, a strach ten podzielał każdy mieszkaniec małej twierdzy. Nie była to jednak pusta obawa. W szumiącej głębi lasów czyhała śmierć - błyskawiczna i niespodziewana, powolna i ohydna - skryta, malowana, niezmordowana i nieustępliwa śmierć.

Westchnęła i zbliżyła się bez żadnego celu do linii wody. Wszystkie ciągnące się dni miały taki sam kolor, a świat barwnych dworów i miast wydawał się odległy o tysiące mil i całe wieki. Kolejny raz bezskutecznie próbowała znaleźć powód, który zmusił hrabiego Zin-gary do ucieczki wraz ze swymi podwładnymi na to dzikie wybrzeże, setki mil od ojczystej krainy i do zamiany zamku przodków na drewnianą chatę.

Oczy Belesy złagodniały, gdy usłyszała lekkie stąpanie małych, bosych stóp po piasku. Młoda dziewczyna zbliżała się do niej, biegnąc po piaszczystych wydmach. Była naga i ociekająca wodą, a jej mokre, płowe włosy przywarły gładko do zgrabnej główki. Figlarne oczy rozszerzyły się z podekscytowania.

- Lady Beleso! - wykrzyknęła, wypowiadając zingarskie słowa z miękkim, ophirskim akcentem. - Och, lady Beleso!

Z trudem łapiąc oddech po szybkim biegu, dziewczyna jąkała się i gestykulowała żywo. Belesa uśmiechnęła się i objęła ją, nie zważając na to, iż jedwabna suknia zetknęła się z wilgotnym, rozgrzanym ciałem. W swym samotnym, wyizolowanym życiu Belesa przenosiła wrodzoną czułość na tę biedną sierotkę, którą odebrała brutalnemu panu podczas długiej drogi z południowych wybrzeży.

- Co się stało, Tina? Uspokój się, złap oddech, dziecko.

- Statek! - krzyknęła dziewczyna, pokazując na południe. - Pływałam sobie w sadzawce, którą zostawił po sobie ostatni przypływ, po drugiej stronie wzgórza i wtedy go zobaczyłam! Statek płynący z południa!

Schwyciła Belesę za rękę i ciągnęła przestraszona, a smukłym ciałem wstrząsały lekkie dreszcze. Belesa poczuła, jak jej serce przyspiesza na samą myśl o nieznajomym przybyszu. Odkąd znalazły się na tym jałowym brzegu, nie widziały jeszcze ani pół żagla.

Tina pobiegła przodem po żółtym piasku, rozpryskując wodę z małych kałuży, które utworzył na plaży przypływ. Wspięły się na niski, falisty grzbiet. Zatrzymała się na szczycie, niczym drobna, biała figurka o płowych włosach falujących wokół twarzy i wyciągnęła delikatne ramię w stronę błękitnej przestrzeni nieba i morza.

- Spójrz, pani!

Belesa zdążyła już to dostrzec. Wzdłuż wybrzeża, zaledwie kilka mil stąd, przesuwał się łopoczący biały żagiel, pełen rześkiego wiatru z południa. Poczuła, jak na jedno krótkie uderzenie zamiera jej serce. Ten mały stateczek w bezkresie morza mógłby wnieść wiele urozmaicenia do ich bezbarwnego, monotonnego życia, ale Belesa przeczuwała raczej dziwne i okrutne wydarzenia. Była niemal pewna, że statek nie znalazł się przypadkiem na tym odludnym wybrzeżu. Na północy, aż do samych wybrzeży lodu, nie było już żadnego miasta portowego, a najbliższy port na południe znajdował się blisko tysiąc mil stąd. Cóż mogło sprowadzić tego nieznajomego do samotnej zatoki Korvela, jak nazwał ją jej wuj zaraz po wylądowaniu?

Tina przytuliła się mocno do swej pani, a strach malował się wyraźnie na jej drobnej twarzy.

- Któż to może być, pani? - wyjąkała, odwracając zaróżowione wiatrem policzki. - Czy to człowiek, którego lęka się hrabia?

Belesa spojrzała na nią, zmarszczywszy brwi.

- Czemu to powiedziałaś, dziecko? Skąd wiesz, że mój wuj kogokolwiek się lęka?

- Musi - odrzekła Tina naiwnie - inaczej nigdy nie przypłynąłby do tej samotni, by się ukrywać. Spójrz pani, jak szybko płynie!

- Musimy iść i powiedzieć o tym memu wujowi - wymamrotała Belesa. - Łodzie rybaków jeszcze nie wypłynęły, więc nikt prócz nas nie widział żagla. Zbieraj swoje rzeczy, Tina. Szybko!

Dziewczyna podbiegła szybko w dół zbocza do sadzawki, w której się kąpała. Złapała sandały, tunikę i pas pozostawione w nieładzie na piasku. Prędko ruszyła z powrotem, ubierając się w biegu.

Belesa, niespokojnie obserwując zbliżający się żagiel, chwyciła ją za rękę i obie popędziły w stronę fortu. Kilka chwil po tym, jak wbiegły przez bramę w palisadzie okalającej twierdzę, przeraźliwy dźwięk trąbki alarmowej oderwał ludzi od zajęć w ogrodzie i w dokach. Zaczynali już spychać swe kutry na wodę.

Wszyscy mężczyźni znajdujący się na zewnątrz fortu porzucili swe narzędzia i natychmiast zapominając o pracy puścili się biegiem ku warowni, bez dociekania przyczyny alarmu. Gdy gromada uciekających ludzi zbliżała się do otwartej bramy, każdy obracał się przez ramię w stronę ciemnej linii lasu na wschodzie. Nikt nie patrzył na morze.

Wciskali się przez wrota, wykrzykując pytania ku strażnikom patrolującym wały u szczytu szpiczastych pali formujących palisadę.

- Co się dzieje? Czemu nas wezwano? Czy Piktowie nadchodzą?

Zamiast odpowiedzi, jeden z milczących żołnierzy w wytartej skórze i rdzewiejącej kolczudze wskazał na południe. Z tego miejsca żagiel był widoczny nawet dla tych, którzy wspięli się na wały i gapili prosto w morze.

W małej wieżyczce na dachu pałacu zbudowanego z bali drewna, podobnie jak reszta budynków znajdujących się w forcie, hrabia Valenso Korzetta obserwował, jak zbliżający się statek okrąża południowy cypel zatoki. Książę był szczupłym, żylastym mężczyzną średniego wzrostu, w późno średnim wieku, o ciemnej karnacji i ponurym wejrzeniu. Ubierał się w czarne, jedwabne bryczesy i takiż dublet, a jedynym kolorowym dodatkiem do stroju były błyskające kamienie, które zdobiły rękojeść jego miecza oraz płaszcz o barwie czerwonego wina, zarzucony niedbale na ramiona. Nerwowo podkręcił swe cienkie, czarne wąsy i zwrócił ponury wzrok na swego seneszala, człowieka odzianego w skórę, stal i satynę.

- No, co o tym sądzisz, Galbro?

- To karraka, panie - odparł zarządca. - Karraka, otaklowana i ożaglowana, jak okręt barachańskich piratów. Patrz tam!

Pod nimi odezwał się chór przerażonych krzyków. Statek obrócił się przodem i płynął teraz prosto ku zatoce. Wszyscy dostrzegli flagę, która stała się nagle widoczna na szczycie grotmasztu. Czarną flagę z wizerunkiem szkarłatnej dłoni. Ludzie schronieni w warowni patrzyli z przerażeniem na ten złowrogi emblemat. Po chwili wszystkie oczy odwróciły się ku wieży, gdzie stał, patrząc posępnie, pan tego fortu, w łopoczącym na wietrze płaszczu.

- To Barachańczyk - mruknął Galbro - i jeśli jeszcze nie oszalałem, to musi być Strombanni Szkarłatna Dłoń. Co on tu robi, na takim pustkowiu?

- Cokolwiek by zamierzał, nic to dla nas dobrego - warknął hrabia. Zerknął w dół i upewnił się, że bramy zostały zamknięte, a kapitan jego straży, błyskając zbroją dowodził swymi ludźmi wysyłając ich na posterunki - jednych na wały, innych na niżej położone stanowiska strzelnicze. Skupiał swe główne siły na zachodniej ścianie, w której była brama.

Stu ludzi - żołnierze, wasale i chłopi - z całymi rodzinami podążyło za Valenso na wygnanie. Jakichś czterdziestu z nich było żołnierzami zbrojnymi w hełmy i kolczugi oraz w miecze, topory i kusze. Reszta to robotnicy, odziani jedynie w twardą skórę, ale silni

i zahartowani, obeznani ze swymi myśliwskimi łukami, siekierami drwali i włóczniami na dziki. Zajęli miejsca łypiąc groźnie na swych odwiecznych wrogów. Już ponad wiek minął odkąd piraci z wysp Baracha - małego archipelagu na południowy zachód od Zingary -po raz pierwszy wypuścili się na wyprawę łupieżczą w głąb lądu.

Ludzie za palisadą chwycili swe łuki lub włócznie i ponuro obserwowali karrakę zbliżającą się do ich brzegu i błyskającą w słońcu mosiężnymi okuciami. Mogli już dojrzeć małe figurki krzątające się na pokładzie i usłyszeć sprośne okrzyki piratów. Za relingiem zamigotała stal.

Książę zszedł z wieży, przeganiając z drogi swą siostrzenicę i jej podekscytowaną protegowaną. Przywdziawszy hełm i napierśnik, ruszył ku palisadzie, by dowodzić obroną. Poddani patrzyli na niego w poczuciu bezsilności i klęski. Zamierzali sprzedać swe życia tak drogo, jak tylko zdołają. Mieli małe nadzieje na zwycięstwo, mimo swych wzmocnionych pozycji. Byli obsesyjnie przekonani o czekającej ich zagładzie. Ponad roczny pobyt na tej zapomnianej przez bogów ziemi i życie w ciągłym zagrożeniu ze strony nawiedzonego przez demony lasu rzuciło cień pesymizmu i beznadziei na ich dusze. Kobiety stały milcząc u wejść do chat i uciszały hałasujące dzieci.

Belesa i Tina wyglądały z zaciekawieniem z wysokiego okna pałacu. Belesa czuła, jak delikatne ciało dziewczyny drży z napięcia, wtulając się mocno w jej ramię.

- Zarzucą kotwicę niedaleko doków - wymamrotała Belesa -Tak! Kotwiczą, chyba ze sto jardów od brzegu. Nie dygocz tak, dziecko! Nie wezmą wszak fortu. Może przybyli jedynie po świeżą wodę i zapasy, a może jakiś sztorm rzucił ich na te morza.

- Płyną do brzegu łodzią! - powiedziała dziewczyna - Och, boję się, moja pani! To potężni mężczyźni w zbrojach! Spójrz, jak słońce odbija się od ich włóczni i hełmów! Czy oni nas zjedzą?

Belesa wybuchła śmiechem, choć w duchu odczuwała nie mniejszy strach.

- Oczywiście, że nie! Kto ci naopowiadał takich bzdur?

- Zingelito powiedział, że Barachańczycy jedzą kobiety.

- Drażnił się z tobą. Barachańczycy są okrutni, ale nie ustępują w niczym zingarskim renegatom, którzy nazywają się bukanierami. Zingelito sam był kiedyś bukanierem.

- On był okrutny - wymamrotała dziewczyna. - Cieszę się, że Piktowie ucięli mu głowę.

- Cicho, Tina! - Belesa wzdrygnęła się lekko. - Nie wolno ci tak mówić. Patrz, piraci dopłynęli do brzegu. Wychodzą na plażę, a jeden z nich zbliża się do fortu. To pewnie jest Strombanni.

- Ahoj, tam w forcie! - rozległ się okrzyk, gwałtowny jak morski wiatr. - Przychodzę w pokoju!

Zza szpikulców palisady wychyliła się ukryta pod hełmem głowa hrabiego. Jego surowa twarz, otoczona stalą, posępnie zmierzyła pirata. Strombanni zatrzymał się w zasięgu głosu. Był to wielki mężczyzna z odkrytą głową porośniętą włosami o brązo-wozłotawym odcieniu, jaki czasem spotkać można było w Argos. Spośród wszystkich morskich łupieżców, którzy nękali barachań-skie morza, żaden nie był bardziej znany ze swej diabelskiej natury, niż ten.

- Mów! - nakazał Valenso. - Niewiele mam chęci, by dyskutować z kimkolwiek o pochodzeniu podobnym do twego.

Strombanni zaśmiał się, ale jego oczy pozostały stalowe.

- Gdy twój galeon umknął mi w tym szkwale nieopodal Tralli-bes w zeszłym roku, sądziłem, że nigdy cię już nie spotkam na pik-tyjskim brzegu, Valenso! - odparł. - Zachodziłem wtedy w głowę, gdzie też mogłeś się udać. Na Mitrę, gdybym tylko wiedział, podążyłbym za tobą! Niemal wyskoczyłem ze skóry widząc twego szkarłatnego sokoła łopoczącego nad fortecą, gdzie nie spodziewałem się ujrzeć nic poza nagim piaskiem. Znalazłeś to, prawda?

- Znalazłem co? - rzucił niecierpliwie hrabia.

- Nie próbuj mnie zwodzić! - odkrzyknął pirat niecierpliwie, ukazując swą impulsywną naturę. - Wiem czemuś tu przypłynął, a ja przybyłem tu z tego samego powodu. Nie pozwolę się spławić. Gdzie twój okręt?

- To nie twoja sprawa.

- Ach, więc nie masz go - stwierdził pewny siebie pirat. - Widzę kawałki masztów w tej palisadzie. Statek musiał się rozbić, kiedy lądowaliście. Wszak gdybyś miał statek, odpłynąłbyś z łupem już dawno temu.

- Zaraza, o czym ty gadasz?! - wykrzyknął hrabia. - Z łupem? Czy wyglądam na Barachańczyka, by palić i grabić? Nawet jeśli, to co za łup znalazłbym na tym pustkowiu?

- Ten, po któryś tu przypłynął - odparł zimno pirat. - Ten sam, którego ja pragnę i zamierzam posiąść. Ale nie sprawię ci wiele kłopotu. Po prostu daj mi łup, a odejdę swoją drogą i zostawię was w spokoju.

- Tyś chyba oszalał! - warknął Valenso. - Przybyłem tu, by znaleźć samotność i odosobnienie, którymi cieszyłem się, dopóki ty nie wypełzłeś z morza, żółtogłowy psie. Odejdź! Nie prosiłem o negocjacje, a ta pusta rozmowa już mnie męczy. Zabieraj swoich zbirów i ruszaj w drogę.

- Jeśli odejdę, to zostawię w zgliszczach tę budę! - ryknął pirat w przypływie gniewu. - Po raz ostatni mówię: czy oddasz mi swój łup w zamian za wasze życia? Jesteście otoczeni, a półtorej setki ludzi czeka na mój rozkaz, by rzucić się wam do gardeł.

W odpowiedzi hrabia uczynił poniżej palisady szybki gest ręką. Niemal natychmiast, przez otwór strzelniczy śmignęła jadowicie lotka strzały i roztrzaskała napierśnik Strombanniego. Pirat zawył przeraźliwie, odskoczył i rzucił się pędem ku plaży, umykając przed desz-

czem strzał, który posypał się za nim. Jego ludzie z rykiem powstali z piasku i ukazali się niczym fala błyszcząca w słońcu stalą ostrzy.