Tytuł dostępny bezpłatnie w ofercie wypożyczalni Depozytu Bibliotecznego.
Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej!
Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych
Conan zniechęcony nędznym życiem włóczęgi wstępuje do armii potężnego państwa Turanu. Będąc w randze kapitana bohater w wyniku nieszczęśliwego zbiegu okoliczności jest zmuszony uciekać. Kieruje się na północ, w trakcie swojej podróży przeżywa wiele ciekawych, a jednocześnie niebezpiecznych przygód. W końcu trafia do zamoriańskiego miasta Yezud. Dziwią go obowiązujące tam prawa, jednak podporządkowuje się im. Zakochuje się w pięknej tancerce z tamtejszej świątyni Zatha. Dowiaduje się, że pomnik olbrzymiego Boga-Pająka odżywa każdej nocy, aby przyjąć złożoną mu przez lud ofiarę. W końcu rządzą klejnotów będących oczyma ohydnego stworzenia oraz namiętne uczucie do Rudabeth sprawiają, że Conan popada w konflikt z bóstwem i będzie musiał podjąć z nim walkę.
[opis okładkowy]
Książka dostępna w zasobach:
Biblioteka Miejska w Cieszynie
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 204
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
W przygotowaniuROBERT JORDANConan niezwyciężony
Tytuł oryginałuCONAN & THE SPIDER GOD
Ilustracja na okładceKEN KELLY
Opracowanie graficzneSTUDIO FOTOTYPE
Redaktor
KONRAD LEWANDOWSKI
Redaktor technicznyELŻBIETA STEFAŃSKA
PrzełożyliMICHAŁ i TOMEKKRECZMAROWIE
Copyright © 1980 by Conan Properties, Inc.
For the Polish editionCopyright © 1993 by Wydawnictwo Mizar Sp. z o.o.
Published in cooperation withWydawnictwo Amber Sp. z o.o.
ISBN 83-7082-193-6
Wydawnictwo Amber Sp. z o.o.
Warszawa 1993. Wydanie ISkład: Zakład Fototype w MilanówkuDruk i oprawa: Białostockie Zakłady Graficzne, Białystok
Conan, syn kowala, urodził się w Cymmerii, ponurej, barbarzyńskiej krainie, leżącej na północy. Zmuszony przez waśń rodową do opuszczenia szczepu rusza na północ do arktycznego kraju Asgard. Tam towarzyszy Aesirom w wyprawach wojennych na zachód, przeciwko Yanirowi z Vanaheim, i na wschód, przeciw Hyperborianom. W jednym z tych najazdów zostaje złapany przez Hyperborian. Wkrótce potem ucieka na południe do starożytnego kraju Zamory. Nieuległy wobec praw i nie znający zasad cywilizacji, bardziej odważny niż zręczny, Conan przez kilka lat para się złodziejstwem nie tylko w Zamorze, ale także w sąsiednich królestwach Koryntii i Nemedii.
Zniechęcony nędznym życiem włóczęgi, Conan wyrusza na wschód i zaciąga się do armii potężnego, orientalnego królestwa Turanu, którym rządzi dobry, lecz bezsilny król Yildiz. Tu służy jako żołnierz przez dwa lata, ucząc się łucznictwa i jazdy konnej. Poza tym podróżuje daleko na wschód, aż do słynnego Khitaju.
Gdy zaczyna się niniejsza opowieść, Conan ma zaledwie dwadzieścia lat, ale służy już w stopniu kapitana. Po uzyskaniu przeniesienia do Gwardii Królewskiej koszaruje w stolicy kraju, Aghrapurze. Jak zazwyczaj kłopoty są jego przyjaciółmi, a zbiegi okoliczności wkrótce zmuszają go do poszukiwania szczęścia w zupełnie innym kraju.
Niesamowicie wysoki mężczyzna, prawie gigant, stał w bezruchu w cieniu podwórza. Mimo iż widział świecę, którą turańska kobieta umieściła w oknie na znak, że droga jest wolna, i mimo że dla górala takiego jak on wspinaczka była dziecinnie łatwa, czekał. Nie miał zamiaru zostać złapany w połowie drogi na szczyt. Warty z pewnością nie ośmieliłyby się aresztować oficera króla Yildiza, ale wiadomość o jego eskapadzie z pewnością dotarłaby do uszu protektora Narkii. Tym protektorem był starszy kapitan Orkhan, wyższy stopniem oficer.
Conan z Cymmerii, kapitan Gwardii Królewskiej, spoglądał w niebo. Księżyc w pełni oświetlał srebrnym blaskiem domy i wieże Aghrapuru. Przepływające chmury były zbyt małe, aby zgasić to światło. Gdyby księżyc ukrył się na chwilę, Conan nie potrzebowałby wiele czasu, by wspiąć się po bluszczu jak żuk. Większa chmura, którą spostrzegł dopiero teraz, sunęła, aby zastąpić poprzednią.
Gdy księżyc schował za nią swą twarz, Conan przełożył pas tak, by szabla zawisła na plecach pomiędzy ramionami. Zsunął ze stóp sandały i przyczepił je do pasa. Potem, chwytając się muru i trzymając winorośli palcami rąk i nóg, wspiął się ze zręcznością kota na mur.
Na ciemnych wieżach i dachach leżała głęboka cisza. Zasłaniająca księżyc chmura spiętrzyła się, płynąc po niebie.
Wspinacz poczuł słaby wiatr, który poruszył przyciętą prosto czarną grzywą, i jego twarz zmarszczyła się. Wspomniał słowa astrologa, którego radził się trzy dni wcześniej.
— Strzeż się miłosnej wyprawy w najbliższą pełnię księżyca — powiedział szarobrody. — Z układu gwiazd wynika, że znalazłbyś się wtedy w zasięgu koła przyczyn i skutków, o dużej koncentracji głębokich zmian.
— Czy zakończenie będzie pomyślne, czy nie? — zapytał Conan.
Astrolog wzruszył ramionami pod połatanym płaszczem.
— Tego nie sposób przewidzieć, pamiętaj, że może to być coś strasznego. Nastąpią poważne zmiany.
— Czy nie umiesz nawet powiedzieć mi, czy zginę będąc na dole, czy na górze?
— Nie, kapitanie. Dotychczas nie zobaczyłem w gwiazdach życzliwości dla ciebie. Wydaje mi się, że bardziej prawdopodobny jest dół.
Sarkając na tę nieprzychylną przepowiednię, Conan zapłacił i wyszedł. Nie wątpił w istnienie magii, czarów czy spirytyzmu. Miał jednak własne zdanie na temat działalności samotnych okultystów. W tym co robią, myślał, jest więcej oszustw i pomyłek niż w jakimkolwiek innym zawodzie. Więc gdy Narkia wysłała do niego list z prośbą o rozmowę i gdy jej opiekun wyjechał, Conan nie pozwolił, by ostrzeżenie astrologa powstrzymało go.
Świeca spadła i okno trzasnęło podczas otwierania. Barbarzyńca prześlizgnął się przez nie i stanął w komnacie. Z głodem w oczach przyjrzał się oczekującej go turańskiej kobiecie. Jej czarne włosy spływały po pięknych ramionach. Płomień drugiej świecy, stojącej na taborecie, przeświecając przez przejrzystą suknię z ametystowego jedwabiu ukazywał jej wspaniałe ciało.
— Tak więc, przyszedłem — zahuczał Conan.
Ciemne oczy Narkii zabłysły zadowoleniem na widok ogromnego mężczyzny, który stanął obok niej, ubrany w tanią, wełnianą tunikę i połatane spodnie.
— Czekałam na ciebie, Conanie — odparła ruszając ku niemu z rozwartymi ramionami. — Jednakże zaprawdę nie oczekiwałam, że będziesz wyglądał jak stajenny. Gdzie twój wspaniały biało-szkarłatny mundur i buty ze srebrnymi ostrogami?
— Zdecydowałem nie wkładać ich tej nocy — powiedział szorstko, przekładając pas przez głowę i kładąc szablę na dywanie. Poniżej kwadratowo przyciętej grzywy, pod gęstymi, czarnymi brwiami lśniły głębokie, błękitne oczy, zupełnie nie pasujące do strasznej, śniadej twarzy. Miał dwadzieścia lat, lecz twarde prawa dzikiego, ciężkiego życia odcisnęły na jego obliczu surowe piętno dojrzałości.
Ze zwinnością tygrysa Cymmerianin ruszył do przodu. Objął dziewczynę i pociągnął ją w kierunku łoża. Narkia oparła mu się, odpychając dłońmi jego masywną pierś.
— Stój! — rzekła. — Wy, barbarzyńcy, jesteście zbyt szybcy w miłości. Najpierw musimy się lepiej poznać. Siądź na tamtym krześle i napij się wina!
— Jeśli muszę — wymamrotał Conan po hyrkaniańsku z barbarzyńskim akcentem. Niechętnie usiadł i trzema łykami opróżnił podany mu puchar złotego płynu.
— Dziękuję, dziewczyno — sapnął, stawiając pusty kielich na małym stoliku.
Narkia westchnęła.
— „Naprawdę, kapitanie Conan, jesteś grubianinem! Świetne wino z Iranistanu powinno być smakowane powoli, a ty łykasz je jak zwykłe piwo. Czy już nigdy się nie ucywilizujesz?
— Wątpię w to — stwierdził Conan. — To, co przez ostatnie pięć lat widziałem w tej tak zwanej cywilizacji, nie napawa mnie do niej wielką miłością.
— Więc dlaczego jesteś tutaj, w Turanie? Możesz wrócić do swojej barbarzyńskiej ojczyzny, gdziekolwiek ona jest.
Cymmerianin skrzywił się, zwarł swe masywne ręce nad głową i opuścił z powrotem na uda.
— Dlaczego tu jestem? — potrząsnął grzywą. — Wydaje mi się, że tutaj jest więcej złota do zagarnięcia i więcej rzeczy do zobaczenia i zrobienia. Życie w cymmeriańskiej wiosce staje się po krótkim czasie nudne — ten sam stary krąg spraw, dzień po dniu, ciągle małe kłótnie z innymi wieśniakami, potem waśnie z sąsiednimi klanami. Teraz tam... Co to?
Obute stopy zatupotały na schodach. Ktoś szedł na górę. Po chwili drzwi otworzyły się ze zgrzytem. W progu stanął starszy kapitan Orkhan, któremu szczęka opadła ze zdziwienia. Orkhan był wysokim, przypominającym jastrzębia mężczyzną. Mniej masywny niż Conan, ale silny i zwinny, pomimo iż pierwsze siwe włosy zaczęły pojawiać się w jego krótko przystrzyżonej brodzie.
Teraz twarz Orkhana poczerwieniała z gniewu.
— Tak — syknął. — Gdy pana nie ma w domu... — jego ręka ruszyła do rękojeści miecza.
— To gwałciciel! — wrzasnęła Narkia. — Ten dzikus wlazł tutaj, grożąc mi śmiercią!
Zdziwiony Conan bezmyślnie gapił się to na jedno, to na drugie. Dopiero syk stali w pochwie sprawił, że Cymmerianin zerwał się na równe nogi. Chwycił stołek, na którym siedział, i rzucił nim w Orkhana. Trafił w brzuch, Turańczyk zachwiał się. Conan skoczył po szablę leżącą na podłodze. Gdy przeciwnik otrząsnął się, Cymmerianin stał już przed nim uzbrojony.
— Dzięki Erlikowi, że przyszedłeś, mój panie! — zajęczała Narkia, kuląc się na łóżku. — On by mnie...
Gdy to mówiła, Conan starł się z Orkhanem, który zmieniając położenie uderzał to z prawej, to z lewej w szybkich fintach. Conan parował każdy przewrotny cios. Ostrza trzaskały, łączyły się strzelając iskrami i uciekały. Grą kling było cięcie i parowanie, gdyż mocno zakrzywiona turańska szabla utrudnia pchnięcie.
— Przestań, głupcze! — zawołał Conan. — Ta kobieta kłamie! Przyszedłem tu na jej prośbę i nic nie robiliśmy.
Narkia krzyknęła coś, czego Conan nie zrozumiał. Wtedy Orkhan natarł jeszcze gwałtowniej. Czerwone szaleństwo bitwy zabłysło w oczach barbarzyńcy. Uderzał mocniej i szybciej. Orkhan, mający się za doświadczonego szermierza, nie wytrzymał i odskoczył do tyłu, dysząc ciężko.
Wtedy miecz Cymmerianina ominął zasłonę przeciwnika, rozerwał ogniwa kolczugi i rozciął mu bok. Orkhan zachwiał się, upuścił swą broń i przycisnął rękę do rany. Krew pociekła między palcami. Conan ogarnięty szałem zadał drugie pchnięcie, głęboko w kark Orkhana. Turańczyk upadł ciężko i wstrząsnęły nim drgawki. Ciemne strumienie krwi popłynęły na dywan.
— Zabiłeś go! — krzyknęła Narkia. — Tughril odbierze ci za to głowę. Dlaczego nie ogłuszyłeś go płazem?
— Kiedy walczy się o życie — warknął Conan wycierając ostrze — nie można mierzyć ciosów z dokładnością aptekarza robiącego lekarstwo. To jest tak samo twoja wina, jak i moja. Dlaczego oskarżyłaś mnie o gwałt, dziewczyno?
Narkia wzruszyła ramionami.
— Nie wiedziałam, który z was zwycięży — powiedziała z żartobliwym uśmiechem. — Jeślibym cię nie oskarżyła, a on by cię zabił, to mój los byłby taki sam.
— I to jest ta twoja cywilizacja! — zakpił Conan. Zanim podniósł pas i przełożył go sobie przez głowę, obrócił się do Narkii i wepchnął ją w kałużę krwi na podłodze. Kobieta rzuciła się do tyłu z oczami olbrzymiejącymi ze strachu.
— Gdybyś nie była kobietą — rzekł — nie miałbym z tobą kłopotu. Daj mi godzinę, zanim przywołasz straże. Jeśli nie... — spoglądając na nią przeciągnął palcem po gardle i cofnął się do okna. Chwilę później ześlizgiwał się po bluszczu. Przekleństwa Narkii towarzyszyły mu, dopóki nie zniknął jej z oczu.
Lyco z Khorshemish, porucznik w oddziale Królewskiego Jasnego Konia, grał żałosną melodię na flecie, gdy Conan wpadł do izby w domu przy ulicy Maypur, gdzie wspólnie zamieszkiwali. Mrucząc spieszne powitanie Cymmerianin szybko zmienił cywilny strój na oficerski mundur. Potem rzucił koc na podłogę i zaczął układać na nim swoje rzeczy. Otworzył skrzynię i wyjął z niej mały woreczek z pieniędzmi.
— Dokąd się udajesz? — spytał Lyco, krępy ciemny mężczyzna w wieku Conana. — Ktoś mógłby pomyśleć, że odjeżdżasz na dobre. Czy jakiś diabeł cię goni?
— Odjeżdżam. Jest i diabeł — warknął Conan.
— Na co się znowu porwałeś? Przeleciałeś królewski harem? Dlaczego, na bogów, gdy w końcu dostałeś łatwą służbę, zacząłeś szukać kłopotów?
Conan zawahał się i odpowiedział dopiero po chwili.
— Musisz wiedzieć, że o ile dawniej byłeś dobrym przyjacielem, to teraz mógłbyś mnie zdradzić.
Lyco chciał zaprotestować, ale Conan uciszył go.
— Dopiero co zabiłem Orkhana — powiedział, po czym zwięźle zdał relację z wcześniejszych wydarzeń.
Lyco zagwizdał z podziwu.
— Ta kropla przepełniła czarę! Wysoko postawiony kapłan jest jego ojcem. Stary Tughril zdobędzie twe krwawiące serce, nawet jeślibyś uzyskał królewskie przebaczenie.
— Wiem — stwierdził Conan wiążąc koc. — Dlatego tak się śpieszę.
— Gdybyś zabił także kobietę, wyglądałoby to jak zwykły rabunek, bez świadków.
— Przednia myśl! — sarknął Conan. — Ale jeszcze nie jestem tak ucywilizowany, aby z zimną krwią zabijać kobiety. Jeśli jednak pozostanę wystarczająco długo w tym kraju, to na pewno się tego nauczę.
— Tak więc ciężkogłowy Cymmerianin wpadł w pułapkę. Mówiłem ci, że znaki na tę noc są niepomyślne. 1 jeszcze ten mój sen o chorobie ciała.
— Tak. Śniłeś jakieś głupstwa, które nie mają ze mną nic wspólnego. O czarodzieju mającym bezcenny klejnot. Powinieneś być jasnowidzem, a nie żołnierzem.
Lyco wstał.
— Nie potrzebujesz więcej pieniędzy?
Conan potrząsnął głową.
— Dziękuję ci. Jesteś dobrym towarzyszem. Mam ich wystarczająco dużo, by dostać się do jakiegoś innego królestwa. Zaoszczędziłem trochę swojego żołdu. Jeśli pociągniesz za odpowiednie sznurki, Lyco, to możesz zająć moje miejsce.
— Mogę, ale mam swoich przełożonych i pewne wobec nich powinności. Co im powiem?
Conan przystanął na chwilę i zmarszczył brwi.
— Na Croma, co za skomplikowane rzemiosło! Powiedz im, że zaplątałem się w jakieś zakłady o koguty i byki i wyjechałem z królewskim poselstwem do... jak się nazywa to małe królestwo na południowy wschód od Koth?
— Khauran?
— Tak. Z wiadomością do króla Khauranu.
— Oni mają tam królową.
— Zatem do królowej. Żegnaj i nigdy nie zapomnij osłaniać w walce swojego krocza!
Pożegnali się w szorstki żołnierski sposób, ściskając sobie prawice i klepiąc się po plecach. Potem owinięty wełnianym płaszczem Conan wyszedł.
*
Okrągły księżyc był już na zachodnim krańcu nieba, oświetlając leżącą pod nim Zachodnią Bramę Aghrapuru, gdy Conan podjechał do niej na swym czarnym ogierze Egilu.
Wszystko, co miał, znajdowało się w zrolowanym kocu przytroczonym do siodła tuż przy manierce.
— Otwórzcie! — zawołał. — Jestem kapitan Conan z Królewskiej Gwardii. Wiozę królewskie posłanie!
— Proszę o rozkaz wyjazdu, kapitanie! — zażądał dowódca warty.
Conan podał mu zwój pergaminu.
— Mam wiadomość od Jego Wysokości do królowej Khauranu. Muszę ją bezzwłocznie dostarczyć.
Gdy sarkający żołnierze pchali obite brązem dębowe wrota, barbarzyńca zwinął pergamin i włożył go do sakwy wiszącej u pasa. W rzeczywistości zwój ów był sprośnym traktatem sławiącym intymne wdzięki pewnej damy, który ułożył Conan ćwicząc znajomość hyrkaniańskiego pisma i którego, jak sądził, warta nie zechce czytać. Gdyby jednak chcieli to zrobić, to i tak bardzo niewielu ludzi mogłoby przeczytać owo dzieło w świetle dnia. Tymczasem o tej porze paliły się tylko latarnie...
W końcu brama została otwarta. Conan przejechał przez nią i znalazł się poza murami miasta. Pocwałował szeroką drogą nazywaną przez mieszkających tu ludzi Drogą Królów. Prowadziła ona na zachód, do Zamory i Królestw Hyperboriańskich. Podążał spokojnie przez noc, między polami młodej, wschodzącej pszenicy i pastwiskami, na których pastuchowie pilnowali stad owiec lub krów.
Zanim droga osiągała Shadizar, stolicę Zamory, odchodziła od niej ścieżka prowadząca ku wzgórzom otaczającym Khauran. Conan nie miał jednak zamiaru tam jechać. W chwili gdy znalazł się poza zasięgiem widoku z Aghrapuru, zjechał na bok w miejscu, w którym drzewa zapewniały mu dobrą osłonę. Niewidoczny dla przejeżdżających Drogą Królów, zsiadł z konia i przywiązał go do drzewa. Zdjął swój wspaniały mundur i wdział zniszczoną tunikę i spodnie. Te same, w których składał fatalną w skutkach wizytę u Narkii.
Gdy zmienił ubranie, zaczął przeklinać siebie za swoją głupotę. Lyco miał rację, Conan był durniem. Kobieta przekazała mu liścik zapraszający go do swej alkowy w momencie, gdy jej opiekun wyjechał do Shahpuru. Znudzony karczemnymi dziewkami Conan poszedł do wyższej rangą kurtyzany. Przez to i przez chłopięce dreszcze wywołane możliwością przyprawienia rogów własnemu dowódcy, skończył swą krótką i pomyślną karierę. Nie sądził, że Orkhan może wrócić z Shahpuru wcześniej, niż oczekiwano. Najgorsze było jednak to, że nie miał nic przeciwko Turańczykowi — sumiennemu i uczciwemu oficerowi.
Zatopiony w ponurych rozmyślaniach Conan odwinął turban ze swego szpiczastego hełmu i zawiązał go na głowie w imitację zuagirskiego turbanu, chowając końce pod tunikę. Potem przepakował rzeczy i żwawo wsiadł na konia, lecz nie wrócił na Drogę Królów. Zamiast tego skierował się na północ przecinając pola i lasy, tam gdzie nikt nie powinien szukać jego śladów.
Uśmiechnął się ponuro, gdy daleko z tyłu usłyszał stukot podków i odgłosy jeźdźców podążających na zachód główną drogą. Tam go nigdy nie złapią!
Pół godziny później, w fioletowym świetle poranka, Conan dotarł do jakiegoś traktu i pojechał nim w kierunku północnym. Wokół rozciągały się gęste zarośla. Barbarzyńca snując plany na przyszłość zamyślił się tak głęboko, że w pierwszej chwili nie usłyszał odgłosów podków, skrzypienia uprzęży i szczęku broni zbliżających się jeźdźców. Wcześniej miał czas, aby ukryć się w krzakach, ale teraz jeźdźcy przegalopowali przez zakręt drogi i ruszyli prosto na niego. Był to oddział konnych łuczników króla Yildiza, pędzących na pokrytych pianą wierzchowcach.
Przeklinając swą nieuwagę Conan zjechał na bok, by móc łatwiej walczyć lub uciekać. Ale żołnierze przejechali, zaledwie spoglądając w jego stronę. Ostatnim człowiekiem w kolumnie był oficer. Ten powstrzymał konia i krzyknął:
— Hej! Czy widziałeś kilku ludzi podróżujących z kobietą?!
— Dlaczego... — zaczął ostro Conan, ale po chwili przypomniał sobie, że nie jest już kapitanem Conanem z Królewskiej Gwardii. — Nie, panie, nie widziałem — wymamrotał z nieprzekonywającym wyrazem pokory na twarzy.
Klnąc pod nosem oficer popędził za resztą oddziału. Conan odetchnął z ulgą i zadumał się nad zachowaniem żołnierzy. Coś musiało się wydarzyć w Aghrapurze — coś poważniejszego niż jego rozprawa z Orkhanem. Oddział, z którym się spotkał, na pewno nie ścigał renegata, kapitana Conana, lecz kogoś zupełnie innego. Kogo? Tego barbarzyńca miał zamiar dowiedzieć się w Sultanapurze.
W trakcie wędrówki przez bagna Meharu przydała się Conanowi jego wyjątkowa zdolność orientacji, z której korzystał wcześniej, prowadząc wielbłąda przez pustynię lub sterując łodzią w bezmiarze oceanu. Bagna, zarośnięte trzciną wyższą niż koń barbarzyńcy, rozciągały się w nieskończoność. Żółte, długie łodygi monotonnie szumiały na wietrze. Młode zielone pędy, obficie wyrastające z ziemi, służyły Egilowi za paszę.
Jeździec określał drogę za pomocą słońca i gwiazd. Pieszy nie zdołałby tego dokonać. Wznoszące się wokoło trzciny zasłaniałyby mu całe niebo z wyjątkiem kawałka leżącego tuż nad głową.
Ze swego ogiera Conan mógł patrzeć ponad szczytami falujących łagodnie roślin. Z nielicznych wzniesień, na które czasami natrafiał na swej drodze, mógł dostrzec Morze Vilayet daleko po prawej. Z lewej znajdowały się szczyty niskich wzgórz, które oddzielały bagna Meharu od turańskiego stepu.
Cymmerianin przepłynął na koniu przez rzekę Ilbars poniżej Akif i skierował się na północ, mając morze stale w zasięgu wzroku. Postanowił, że musi zgubić się w tłumie miejskim, ale teraz najważniejszą rzeczą było wyprzedzenie pościgu, gdyby ten zdołał trafić na jego ślad.
Conan nigdy wcześniej nie widział bagien Meharu. Pogłoski mówiły, że są one tak puste jak żadne inne miejsce na świecie. Zbyt podmokła ziemia była nieprzydatna w rolnictwie. Drzewa przybierały tu formę karłowatych, powykręcanych krzaków, porastających niekiedy obłe pagórki. Komary roiły się w takich ilościach, że myśliwi, którzy zapędzali się na bagna tropiąc dzikie świnie, potem modlili się, aby tam nigdy więcej nie powrócić.
Powszechnie mówiono, że bagna są miejscem, gdzie żyją niebezpieczni drapieżcy, określani jako „bagienne koty”. Mimo iż Conan nigdy nie spotkał nikogo, kto by twierdził, że widział takie stworzenie, wszyscy zgadzali się, że jest ono tak groźne jak tygrys.
Ponura samotność bagien przygnębiała Cymmerianina. Tutaj nie było innych dźwięków niż plusk kopyt Egila, szelest trzcin i bzyczenie chmur komarów. Turban obwiązany na głowie i twarzy oraz wojskowe rękawice dobrze chroniły Conana przed owadami. Za to jego wierzchowiec wciąż machał ogonem i potrząsał głową, opędzając się od niezliczonych dręczycieli.
Cztery dni Conan przedzierał się przez morze trzcin. Raz zobaczył świnie z gatunku rdzawoczerwonych i pragnąc uzupełnić zmniejszający się zapas żywności, sięgnął po łuk. Na nieszczęście potrącił drzewcem łuku o szablę i nagły szczęk spłoszył świnie. Conan niechętnie zrezygnował z polowania.
*
Pod koniec trzeciego dnia, gdy nowy pagórek umożliwił mu rozejrzenie się po okolicy, Conan zobaczył, że morze na wschodzie i wzgórza po zachodniej stronie są bliżej niż poprzednio. Oznaczało to, że blisko już do północnego krańca bagien, a więc również do miasta Sultanapury.
Nagle w niewielkiej odległości usłyszał krzyki kilku ludzi. Rozejrzawszy się dookoła, dostrzegł jakiś ruch na wzgórzu po swej lewej stronie. Oprócz tego unosiła się stamtąd smużka dymu. Rozsądek podpowiadał Conanowi, by jechać dalej nie zwracając uwagi na hałas. Im mniej ludzi zobaczy go na ziemi Turanu, tym większe szanse miała jego ucieczka.
Lecz rozsądek nigdy nie zajmował pierwszego miejsca pośród doradców Conana. Tamten obóz oznaczał również świeżo ugotowany posiłek, możliwość grabieży lub kolejnego zatrudnienia. Na dodatek wzbudziło to jego ciekawość. Cymmerianin był zdolny do wszystkiego w dążeniu do własnych celów, ale mógł także wdać się w sprawę, z którą nie miał nic wspólnego, jeśli tylko wymagało tego jego barbarzyńskie wyobrażenie o honorze.
Conan zawrócił Egila w stronę pagórka i popędził go do szybszego biegu.
Gdy podjechał bliżej, zobaczył pięciu mężczyzn miotających się dookoła małego namiotu sąsiadującego z ogniskiem. Ich zwierzęta — cztery osły, dwa konie i wielbłąd — były przywiązane do karłowatego drzewa. W tej chwili przerażone stworzenia wyły, kwiczały i szarpały powrozy, nie zwracając uwagi na wysiłki człowieka próbującego je uspokoić.
— Co się stało? — zawołał Conan.
— Strzeż się! Bagienny kot! — odkrzyknął mu chudy mężczyzna w białym turbanie.
— Gdzie? — zapytał Conan.
Ludzie stojący koło namiotu zaczęli wrzeszczeć jeden przez drugiego, pokazując w różne strony. Nagle gardłowe warknięcie rozległo się na prawo od Conana i z trzcin wyskoczyło stworzenie, jakiego Cymmerianin nigdy dotąd nie widział. Głowa oraz przód zwierzęcia pochodziły od kota, natomiast tylne łapy były dwa razy dłuższe i podobne do nóg olbrzymiego zająca. Bestia poruszała się gigantycznymi Skokami, a jej gruby ogon wyciągnięty był sztywno dla utrzymania równowagi.
Egil zarżał ze strachu i stanął dęba. Przez dwa lata służby w turańskiej armii Conan stał się dobrym jeźdźcem, ale jeszcze daleko mu było, aby dorównać urodzonym w siodle hyrkaniańskim nomadom. Zaskoczony Cymmerianin spadł z konia jak worek i wylądował na plecach w kępie trzcin. Spłoszony ogier zniknął w zaroślach.
W jednej chwili Conan wstał na nogi i wyciągnął broń. Bagienny kot ze zjeżonym futrem i błyszczącymi oczami był już o długość włóczni od Cymmerianina. Przygotowując się do odparcia ataku, Conan błysnął szablą i wydał przeraźliwy okrzyk wojenny.
Z niesamowitym wyciem kot stanął na tylnych łapach. Potem skoczył, lecz nie na Conana. Bestia zrobiła zwrot i zaczęła okrążać pagórek. Pięciu podróżników, stojących na szczycie, rzuciło się, by ją odpędzić. Uzbrojeni byli w cztery włócznie i miecz. Bagienny kot sunął w kierunku uwiązanych zwierząt, zupełnie nie przejmując się ludźmi.
Conan wbiegł na szczyt wzniesienia, wyciągnął z ogniska płonącą głownię i ruszył prosto na drapieżnika. Ten przysiadł, przygotowując się do kolejnego skoku. Pęd powietrza rozpalił żagiew w ręku biegnącego Conana. W chwilę później pochodnia trafiła w pysk kota.
Potwór zaskowyczał, odskoczył i uciekł w trzciny. Pozostawił po sobie swąd przypalonych wąsów i sierści.
Gdy Conan wrócił na wzgórze, szczupły podróżnik w turbanie podszedł, aby mu podziękować. Był to smagły mężczyzna w średnim wieku, ż czarną rzadką brodą, wyższy niż pozostali, ale w porównaniu z Cymmerianinem wyglądał jak karzeł.
— Jesteśmy ci wdzięczni, panie — zaczął mężczyzna w turbanie — bestia mogła pozbawić nas naszych osłów i zostalibyśmy w tej diabelskiej okolicy niczym statek na mieliźnie...
— Kto pomoże mi złapać konia? — Conan wpadł mu w słowo. — Trzeba go znaleźć, zanim zrobi to bagienny kot!
— Weź mojego wierzchowca, panie — powiedział przywódca. — Dinak, osiodłaj jucznego konia i towarzysz naszemu gościowi! — rozkazał jednemu ze sług.
Zwierzę jeszcze nie uspokoiło się po spotkaniu z bagiennym kotem, więc Conan musiał się nieźle namęczyć, zanim zdołał założyć mu siodło i pojechać szlakiem wydeptanej trzciny, który pozostawił za sobą Egil. Dinak podążył za barbarzyńcą. Conan obrócił się i zapytał:
— Jesteście Zamorianami, prawda?
— Tak, panie.
— Wydawało mi się, że znam skądś ten akcent. Kim jest wasz pan, człowiek w turbanie?
— Nazywa się Harpagus. Jesteśmy kupcami. A ty kim jesteś, panie?
— Najemnikiem szukającym zajęcia.
Conan miał już na końcu języka pytanie, dlaczego Zamorianie wybrali drogę przez te niebezpieczne tereny, zamiast podążać równoległym traktem wiodącym przez zachodnie wzgórza. Ale chwilę później zdał sobie sprawę, że Zamorianie mogliby zapytać go o to samo. Conan przerwał zatem rozmowę i zwrócił swą uwagę na szlak.
Gdy czeiwona kula słońca zawisła nad ciemnym pasmem zachodnich wzgórz, znaleźli konia, który spokojnie gryzł młodą trzcinę. Tuż przed zmierzchem Conan przyprowadził Egila z powrotem do obozu. Jeden z Zamorian piekł na kolację barani udziec i nozdrza Cymmerianina zadrżały od tego zapachu. On i Dinak rozsiodłali konie i przywiązali je obok pozostałych zwierząt, skubiących spokojnie rosnące na wzgórzu kwieciste zioła.
— Proszę, przyłącz się do nas — zaprosił Harpagus.
— Chętnie — odparł Conan. — Nie jadłem ciepłej strawy, od kiedy wjechałem na te parszywe bagna. Kto tam jest? — wskazał namiot, z którego wysunęła się smukła ręka i sięgnęła po talerz z jedzeniem.
Harpagus zaczekał chwilę, zanim odpowiedział.
— To dama, która nie chce być oglądana przez obcych.
Conan wzruszył ramionami i zajął się swoją porcją. Mógłby zjeść dwa razy tyle, więc uzupełnił posiłek kilkoma czerstwymi sucharami, które wyjął z sakwy przy siodle.
Jeden z Zamorian przyniósł wino. Bukłak powędrował z rąk do rąk. Pili prosto z naczynia. Harpagus spojrzał na Conana i przygładził swą brodę. Na jednym z palców zamigotał wielki pierścień.
— Czy mogę ośmielić się zapytać, młody panie, kim jesteś i w jaki sposób przybyłeś do nas w tak odpowiedniej chwili? — powiedział kupiec.
Cymmerianin kiwnął głową.
— To przypadek. Jak już rzekłem Dinakowi, jestem wędrującym żołnierzem.
— Zatem powinieneś jechać do Aghrapuru, zamiast w drugą stronę. W stolicy znajdziesz oficerów rekrutujących do armii króla Yildiza.
— Mam inne plany — stwierdził krótko Conan. Żywił nadzieję, że będzie myślał wystarczająco szybko, by stworzyć możliwe do przyjęcia kłamstwa. Wtem Harpagus odwrócił się, zaalarmowany przez cichy chrzęst stóp kroczących po wyschniętej trzcinie. Conan podążając za wzrokiem Zamorianina zobaczył smukłą kobietę wynurzającą się z ciemnego namiotu.
Oświetlona przez ogień dama wydawała się trochę starsza od Conana. Była powabna i bogato odziana. Ten strój bardziej jednak pasował do książęcego haremu niż podróży przez dzikie tereny. Światło ogniska odbiło się w ogniwach złotego łańcucha na jej szyi. Na łańcuchu wisiał niezwykły purpurowy klejnot. Światło było za słabe, by Conan mógł ocenić ornament oprawy, ale był pewien, że jest to bogactwo godne księżniczki. Gdy kobieta wolno podeszła do ognia, Cymmerianin zobaczył jej niesamowite, białe oczy. Wyglądała jak lunatyczka.
— Hej, moja pani! — zabrzmiał ostry głos Harpagusa. — Nakazano ci pozostać w namiocie.
— Jest zimno — szepnęła kobieta. — Zimno w namiocie — wyciągnęła dłonie do płomieni, patrząc na Conana nie widzącymi oczami.
Harpagus wstał, chwycił ją za ręce i obrócił dookoła.
— Patrz! — powiedział. Uniósł przed twarz kobiety dłoń, na której zabłysł pierścień z wielkim kamieniem. — Wróć do namiotu. Nie wolno ci z nikim rozmawiać. Zapomnij wszystko, co widziałaś. Wróć do namiotu... — powtarzał monotonnie.
Po chwili kobieta wyciągnęła ręce i bezszelestnie zniknęła w namiocie, opuszczając za sobą jego połę. Conan spoglądał to na Harpagusa, to na namiot. Chciał natychmiastowych wyjaśnień. Czy kobieta była pod wpływem narkotyków, czy pod wpływem zaklęcia? Gdzie ci Zamorianie ją wieźli? A także skąd ją zabrali? Z paru słów, jakie wypowiedziała, Conan wywnioskował, że musi być wysoko urodzoną Turanką. Jej hyrkaniański miał zły akcent.
Cymmerianin był jednak przyzwyczajony do intryg i nie wypowiedział głośno swych wątpliwości. Po pierwsze jego domysły mogły być nieprawdziwe, a obecność tej kobiety jak najbardziej zgodna z prawem. Po drugie jeśli nawet spisek byłby faktem, to Harpagus mógł opowiedzieć tuzin możliwych do przyjęcia kłamstw, aby wyjaśnić swe postępowanie. Po trzecie Cymmerianin nie chciał rozpoczynać kłótni z ludźmi, z którymi dopiero co zjadł posiłek i których gościnnością się cieszył.
Conan zdecydował, że poczeka, aż wszyscy pójdą spać i wtedy rozejrzy się po namiocie. Pomimo iż Zamorianie byli przyjaźni, jego barbarzyński instynkt podpowiadał mu, że coś jest tu nie tak. Jedna rzecz go dziwiła. Nie było tu ani śladu towarów, które taka grupa kupców powinna ze sobą wieźć. Poza tym ludzie ci byli zbyt cisi i skryci jak na kupców, którzy według jego doświadczeń paplaliby ciągle o cenach i chwalili się swymi przebiegłymi transakcjami.
Lata spędzone przez Cymmerianina w Zamorze przyzwyczaiły go nie dowierzać przedstawicielom tego narodu.
Był to lud starożytny, od dawna osiadły w jednym miejscu i słynący z czarnoksięskich praktyk. Mówiono, że Mithridates VIII jest pijakiem i marionetką w rękach kapłanów, którzy walczą pomiędzy sobą o kontrolę nad władcą.
*
Gdy zapadł zmrok, jeden z Zamorian wyjął instrument podobny do lutni i zagrał kilka akordów. Trzech pozostałych przyłączyło się do niego, śpiewając smutną pieśń. Harpagus siedział z cichą godnością. Potem zapytał:
— Nieznajomy przyjacielu, czy mógłbyś ofiarować nam pieśń?
Conan z wstydliwym uśmiechem potrząsnął głową.
— Nie jestem muzykiem. Umiem podkuć konia, wspinać się na skały lub rozłupywać czaszki; ale nie umiem śpiewać.
Pozostali podróżnicy przyłączyli się do prośby przywódcy i nie przestali nalegać, dopóki Conan nie wziął instrumentu i nie szarpnął strun.
— Zaprawdę — powiedział — ten instrument nie jest podobny do harf mojego ludu. — Głębokim basem rozpoczął swą pieśń:
„Rodzimy się z mieczem i toporem w ręku,
Bo ludźmi Północy jesteśmy...”
Gdy skończył, Harpagus zapytał:
— W jakim języku śpiewałeś? Nie znam go.
— W języku Aesirów — odparł Conan.
— Kim oni są?
— Narodem barbarzyńców mieszkających daleko na północy.
— Czy jesteś jednym z nich?
— Nie, ale mieszkałem tam. — Conan oddał instrument i ziewnął, by uwolnić się od następnych pytań. — Już pora spać.
Zamorianie zaczęli przygotowywać się do snu. Wszyscy oprócz jednego, który stanął na warcie. Conan wyciągnął się na kocu, pod głowę włożył siodło i zamknął oczy.
Blady księżyc świecił nad wschodnim horyzontem, a czterej Zamorianie głośno chrapali, gdy Conan ostrożnie uniósł głowę. Wartownik chodził wolno dookoła obozowiska, trzymając na ramieniu włócznię. Cymmerianin zauważył, że podczas każdego obchodu strażnik sprawdzając północną stronę obozowiska staje się niewidoczny.
Następnym razem, kiedy wartownik zniknął, Conan wstał i pochylony podkradł się do namiotu.
— Trudno ci zasnąć? — usłyszał nagle za sobą głos Harpagusa. Conan obrócił się i zobaczył Zamorianina stojącego w świetle księżyca. Nawet wyostrzone zmysły barbarzyńskiego wojownika nie poczuły nadejścia kupca.
— Tak... Ja... To stary zew natury — wyjąkał Conan głupawo.
Harpagus uśmiechnął się uprzejmie.
— Bezsenność może być bardzo przykra. Sprawię, że będziesz spał spokojnie przez resztę nocy.
— Nie chcę żadnych napoi! — ostro powiedział Conan, myśląc o truciźnie lub narkotyku.
— Nie obawiaj się, dobry panie. Nie miałem nic podobnego na myśli — odrzekł spokojnie Harpagus. — Popatrz tylko wprost na mnie.
Oczy Conana spotkały się ze spojrzeniem Zamorianina. Coś we wzroku tego człowieka przykuło uwagę Cymmerianina i zniewoliło go. Oczy Harpagusa wydawały się niesamowicie duże i świecące. Conan poczuł się, jakby zawisł w czarnej, bezgwiezdnej otchłani. W tych oczach nie było nic oprócz pustki.
Harpagus przesunął swój sygnet z wielościennym kryształem przed twarzą Conana i jednostajnie zamruczał:
— Idź z powrotem spać. Będziesz spać spokojnie przez wiele godzin. Zapomnij o zamoriańskich kupcach. Idź z powrotem spać...
Conan obudził się i stwierdził, że słońce jest już wysoko na niebie. Wstał rozejrzał się i zaklął na całe gardło. Zamorianie odeszli, a wraz z nimi zniknął także jego koń. Siodło i sakwa leżały wciąż na ziemi w miejscu, w którym położył się spać, ale woreczek z pieniędzmi przepadł.
Najgorsze ze wszystkiego było to, że nie mógł sobie przypomnieć, z kim obozował tej nocy. Pamiętał podróż z Aghrapuru i walkę z bagiennym kotem. Węgle po ognisku i ślady zwierząt dowodziły, że dzielił ten pagórek z kilkoma innymi osobami, ale nie pamiętał, kim one były ani jak wyglądały. Miał w pamięci mgliste wspomnienie pieśni śpiewanych przy akompaniamencie pożyczonego instrumentu, ale ludzie, z którymi śpiewał, byli tylko cieniami w jego umyśle. Jakiś naród... tego był pewien, ale nie pamiętał żadnej twarzy czy części ubioru.
Pamiętał, że jechał do Sultanapury, więc rozejrzawszy się po obozowisku, wziął swoje rzeczy i ruszył na północ. Przedzierał się przez wznoszącą się wszędzie trzcinę, z tobołami wiszącymi na jednym ramieniu i z siodłem na drugim. Szedł szlakiem swych byłych kompanów, którzy pozostawili wydeptaną trzcinę.
Cztery dni po spotkaniu z Zamorianami w domu Kushada, jasnowidza w portowym mieście Sultanapurze, rozległo się głośne pukanie do drzwi. Córka Kushada otworzyła je i cofnęła się z krzykiem.
W progu stał dziko wyglądający, ogromny mężczyzna. Nie golony i zabłocony, niósł siodło, torby oraz łuk i zrolowany koc. Pomimo że prezentował się przerażająco, wrażenie to łagodził szeroki uśmiech przebijający się przez brud i zarost.
— Witaj, Tahmino! — powiedział radośnie. — Urosłaś od czasu jak cię ostatni raz widziałem; za kilka lat będziesz kobietą wartą skubnięcia. Co, nie poznajesz mnie?
— Czyżbyś był, panie, kapitanem Conanem Cymmerianinem? — wyjąkała zdumiona. — Proszę, wejdź! Ojciec się ucieszy!
— Będzie mniej wesoły, gdy usłyszy moją historię — odparł Conan, kładąc na ziemi swe rzeczy. — Jak ma się mój stary druh?
— Niezbyt dobrze, już prawie stracił wzrok. Nie ma teraz klientów, więc proszę za mną.
Conan podążył za dziewczyną do pokoju, w którym mały białobrody mężczyzna siedział ze skrzyżowanymi nogami na poduszce. Gdy Cymmerianin wszedł, starzec popatrzył na niego oczami przesłoniętymi kataraktą.
— Czyż nie jesteś Conanem? — spytał stary człowiek. — Rozróżniam twój kształt, ale nie widzę rysów twarzy. Nie ma jednak nikogo innego, kto ciężarem swych kroków aż tak wstrząsałby moim domem.
— To rzeczywiście ja, Conan, mój przyjacielu — odparł Cymmerianin. — Kiedyś powiedziałeś mi, że gdy będę miał kłopoty, znajdę tutaj schronienie.
Kushad zamyślił się.
— To prawda, ale to było tylko podziękowanie w zamian za uratowanie mnie przed bandą młodych łobuzów. Zastanawiam się, w jaki sposób ty, kapitan armii Jego Wysokości, filar królestwa, mogłeś zostać zmuszony do ucieczki i ukrywania się. Wydajesz się przyciągać kłopoty, tak jak odpadki przyciągają muchy. Usiądź i opowiedz mi, w jakie nieszczęście popadłeś tym razem. Myślę, że nie będziesz zajmował mego astralnego wzroku życzeniem odnalezienia zgubionej monety?
— Nie, tu chodzi o cały trzos, a na dodatek o dobrego konia — odparł Conan. Kiedy Tahmina poszła po wino, barbarzyńca opowiedział swą przygodę z Narkią, podróż z Aghrapuru i spotkanie z Zamorianami.
— Dziwna to rzecz — stwierdził na koniec — że jeszcze w dwa dni po tym zdarzeniu nie mogłem przypomnieć sobie, kto towarzyszył mi na tym pagórku. Pamięć o tym zniknęła z mego umysłu, jakby starło ją czyjeś demoniczne zaklęcie. Potem tamte sceny zaczęły powracać powoli, aż wreszcie przypomniałem sobie całe spotkanie. Co sądzisz o tym, co mi się przydarzyło?
— Hipnotyzm — odparł Kushad. — Twój Zamorianin musiał znać tę sztukę. Zapewne to kapłan albo mag. Zamora roi się od nich jak gospoda od pcheł.
— Wiem — zamyślił się Conan.
— Jesteś bardzo odporny na działania czarowników. Powinieneś nie pamiętać niczego nawet teraz. Wam, ludziom z północy, brakuje fatalizmu, który paraliżuje wolę ludzi wschodu. Opowiedz mi o tych Zamorianach udających kupców.
Conan opisał całą grupę i dodał:
— Poza nimi była kobieta w namiocie. Kiedy wyszła, by ogrzać dłonie przy ogniu, przywódca, Harpagus, kazał jej wracać. Zachowywała się tak, jakby była pod działaniem czaru lub narkotyków.
Brwi Kushada zmarszczyły się.
— Kobieta? Jaka kobieta?
— Światło było słabe; ale zauważyłem, że była wysoka i ciemnoskóra. Coś około trzydziestu lat, dobrze ubrana, miała na sobie delikatną szatę, nieodpowiednią do...
— Na Erlika! — krzyknął Kushad. — I ty nie wiesz, kim była ta kobieta?
— Nie, kim?
— Zapomniałem! Byłeś z dala od ludzi przez dwa tygodnie, nie znasz wieści. Nie słyszałeś, że Jamilah, ukochana żona króla Yildiza, została porwana?
— Nie, na Croma, nie wiedziałem! Teraz przypominam sobie, że gdy nocą uciekałem z miasta, natknąłem się na oddział jeźdźców Yildiza. Pytali o kobietę i mężczyzn. Myślałem najpierw, że ci ludzie szukają mnie z powodu śmierci Orkhana, potem uznałem, że to jakaś poważniejsza sprawa.
— Twoje nieszczęście polega na tym, iż nie wiedziałeś nic o uprowadzeniu. Gdybyś uratował królową, twoje poprzednie przewinienie zostałoby zapomniane. Ludzie Jego Wysokości szukając Jamilah przewrócili do góry nogami całe królestwo.
— Gdy służyłem w pałacu — zamyślił się Cymmerianin — dużo o niej słyszałem, ale nigdy jej nie widziałem. Mówiło się, że Yildiz jest prostym, na niczym się nie znającym człowiekiem, który radzi się swej pierwszej żony przy podejmowaniu wszystkich ważniejszych decyzji. Ona jest bardziej królem niż on. Sądzę, że wielbłąd był jej wierzchowcem. Ale nawet gdybym uratował ją z rąk Zamorian, to i tak nie miałbym ochoty na dalszą służbę u Yildiza.
— Dlaczego?
Conan zaczął opowieść.
— Gdy galopowałem po hyrkaniańskim stepie, prażyłem się w słońcu, marzyłem, uciekałem przed wilkami i kluczyłem między strzałami nomadów, moim pragnieniem była służba w straży pałacowej. Myślałem, jak to będzie, kiedy zacznę przechadzać się w wypolerowanej zbroi i uwodzić damy. Lecz gdy zostałem kapitanem Gwardii, zajęcie to okazało się strasznie nudne. Krótka musztra każdego ranka i nic więcej do roboty, tylko stać jak statua, salutować królowi i jego urzędnikom i szukać plam na mundurach swoich ludzi. Aby uciec od tej nudy, zadałem się z tą dziwką Narkią. Na nieszczęście Orkhan był nieślubnym synem Tughrila, Najwyższego Kapłana Erlika. Jak go znam, to wcześniej czy później zemściłby się nawet bez przyzwolenia króla. Zatruta igła w moim łóżku lub sztylet pomiędzy łopatkami pewnej bezksiężycowej nocy. W dodatku dwa lata pod jednym panem to wystarczająco długo jak dla mnie; zwłaszcza że jako obcokrajowiec nigdy nie mógłbym zostać w Turanie generałem.
— W świeżym jabłku często bywa robak — stwierdził filozoficznie Kushad. — Co teraz zrobisz?
Conan wzruszył ramionami i łyknął wina.
— Chciałem jechać do Zamory. Znam tam pewnych ludzi jeszcze ze złodziejskich czasów. Niestety ci przeklęci Zamorianie ukradli mi konia...
— Masz na myśli konia króla Yildiza?
Cymmerianin przytaknął.
— On ma dużo zapasowych. Te diabły zabrały nie tylko to zwierzę, lecz i ową odrobinę złota, jaką zdołałem uciułać. To ty poradziłeś mi odkładać część miesięcznego żołdu. Zobacz teraz, jak to się źle skończyło. Mogłem wydać te pieniądze na kobiety i wino, miałbym chociaż przyjemne wspomnienia.
— Powinieneś być szczęśliwy, że nie poderżnęli ci gardła, gdy spałeś — powiedział Kushad i obróciwszy się, zawołał:
— Tahmino! — Gdy dziewczyna weszła, poprosił: — Podnieś deskę i daj mi to, co leży pod spodem.
Tahmina włożyła palec w otwór w jednej z desek podłogi i podniosła ją. Pochylając się włożyła rękę w otwór i wyciągnęła ciężką sakwę. Podała ją ojcu, który z kolei wręczył ją Conanowi.
— Weź tyle, by wystarczyło ci na konia i podróż do Zamory — powiedział jasnowidz.
Cymmerianin rozwiązał worek i wyjął garść pełną monet.
— Dlaczego tak bardzo mi pomagasz? — spytał cicho.
— Ponieważ byłeś dla mnie przyjacielem, kiedy ja potrzebowałem przyjaciela. Robię tak samo, bo taki jest mój kodeks honorowy. Ruszaj się, weź, ile ci potrzeba, i przestań gapić się na mnie jak zdechła ryba.
— Skąd wiesz, że na ciebie patrzyłem?
— Widzę oczami mojego umysłu, gdy oczy mego ciała zawiodły.
— W czasie moich wędrówek spotkałem tylko kilku ludzi, którzy zrobiliby dla mnie tyle co ty. Takich, których mógłbym naprawdę nazwać moimi przyjaciółmi — rzekł Conan. — Wszyscy inni chwytają, ile tylko mogą, i nic nigdy nikomu nie dają. Zwrócę ci wszystko, jak tylko będę mógł.
— Jeśli będziesz mógł mi oddać, to dobrze, jeśli nie, to nie gryź się tym. Mam wystarczająco dużo, by ustrzec się od biedy. Córko, opuść zasłony i przynieś mój trójnóg. Chcę zobaczyć oczami duszy, gdzie pojechali ci Zamorianie. Conanie, przygotowania zajmą trochę czasu. Musisz być głodny.
— Głodny! — krzyknął Cymmerianin. — Mógłbym zjeść całego konia z kopytami, skórą, kośćmi i sierścią. Nie jadłem od dwóch dni. Strata konia tak wydłużyła podróż, że cały prowiant skończył mi się przed Sultanapurą. Szedłem bez jedzenia.
— Tahmina przygotuje ci posiłek, a potem możesz okazać łaskę łaźni i odwiedzić ją. Weź tylko mój stary płaszcz i trzymaj głowę zakrytą kapturem. Królewscy szpiedzy mogą cię poszukiwać.
*
Po godzinie Conan wrócił do domu Kushada. Tahmina wyszeptała mu do ucha:
— Bądź cicho, kapitanie, mój ojciec jest w transie. Powiedział, że możesz przyjść do niego, jeśli zrobisz to bezszelestnie.
— Zatem czy mogłabyś być tak dobra i pomóc mi ściągnąć te buty? — odparł Conan siadając i wyciągając nogi.
Z butami w ręku Cymmerianin wszedł do komnaty. Kushad siedział tak jak poprzednio, ale tuż przed nim stał mały mosiężny trójnóg podtrzymujący misę, w której tliły się jakieś zioła. Wąskie pasmo zielonego dymu wznosiło się nad naczyniem i kołysząc się jak czarodziejski wąż szukało ujścia z ciemnego pokoju.
Conan siadł na podłodze obserwując Kushada, ten zaś patrzył martwym wzrokiem w ścianę. W końcu jasnowidz wymruczał:
— Conanie, jesteś blisko. Nie odpowiadaj, czuję twą obecność. Widzę małą karawanę przecinającą piaszczysty step. Są tam... muszę się zbliżyć... są tam cztery osły, trzy konie i wielbłąd. Jeden koń, duży czarny ogier służy za zwierzę juczne. To musi być twój wierzchowiec. Wielbłąd ma na grzbiecie palankin, nie mogę więc zobaczyć, kto na nim jedzie. Podejrzewam, że musi być to nasza pani Jamilah.
— Gdzie oni są? — wyszeptał Cymmerianin.
— Na płaskiej, bezgranicznie dużej równinie, rozciągającej się aż po horyzont.
— Jakie rośliny widzisz?
— Tylko krótką trawę i kilka kolczastych krzewów. Karawana jedzie w kierunku zachodzącego słońca. To wszystko, co mogę ci powiedzieć — powoli stary jasnowidz zaczął wychodzić z transu.
Conan zastanowił się.
— Oni muszą przemierzać stepową krainę rozciągającą się pomiędzy zachodnimi granicami Turanu i Górami Kazankian, które otaczają Zamorę. Król Turanu dużo mówił o rozszerzeniu swej władzy na ten bezpański kraj. Chciał zniszczyć nomadów i wyjętych spod prawa banitów, którzy tam żyją. Ale nic nie zrobił. Porywacze poruszają się szybko. Są dalej niż w połowie drogi do Zamory. Wątpię, czy zdołam ich dogonić nawet za pomocą bardzo rączego konia. Na pewno wcześniej dotrą do tego kraju. Ale złapię ich, aby odzyskać, co moje, i odpłacić im za kradzież.
— Jeśli będziesz miał okazję uwolnić Jamilah, uczyń to. Królestwo jej potrzebuje.
— Zrobię to, jeśli będę mógł ją zwrócić królowi, nie tracąc przy tym głowy. Ale dlaczego Zamorianie porwali jedną z kobiet Yildiza? Dla okupu? Na złość królowi? Przecież taka zniewaga na pewno zmusi go do działania. Turan może wypowiedzieć wojnę Zamorze!
Kushad potrząsnął obwiązaną turbanem głową.
— Jestem pewien, że nie stoi za tym król Zamory. Mithridates zna słabość swego królestwa równie dobrze jak my, ale jest tylko narzędziem w ręku kapłanów. Głęboki sen, jakim obdarzył cię Harpagus, pozwala przypuszczać, że mamy tu do czynienia właśnie z nimi. Czy zastanowiłeś się nad podróżą do Zamory?
— Tak.
— Zatem spędź kilka dni w moim domu, a ja nauczę cię paru sztuczek.
— Zawsze uważałem — sarknął Conan — że solidna klinga jest lepszą bronią niż mamrotanie zaklęć.
— Twe silne ramię zawiodło cię na bagnach Meharu. Użyj swego rozumu, młody człowieku! Gdy stacjonowałeś w Sultanapurze, powiedziałeś mi, że lekceważyłeś łuk, dopóki nie poznałeś w Turanie jego wartości. Odkryjesz to samo po kilku ćwiczeniach umysłu.
— Będę unikał kapłanów i czarodziejów — jęknął Conan.
— Tak, ale czy oni też będą cię unikali? W jaki sposób chcesz tego dokonać, skoro masz zamiar ich ścigać?
— Rozumiem, co masz na myśli.
— Tam, gdzie jedziesz, wielu ludzi będzie próbowało omamić twój umysł. Pomyśl, w jaki sposób Harpagus i jego słudzy uciekli z Turanu. Gdy ich goniono, stworzyli po prostu iluzję, która skierowała pościg w zupełnie inną stronę. Mogą to samo zrobić z tobą.
— Och — stęknął podejrzliwie Conan. — Czego chcesz mnie nauczyć?
Kushad uśmiechnął się.