Conan i szmaragdowy lotos (42) - John Hocking - ebook

Conan i szmaragdowy lotos (42) ebook

John Hocking

0,0

Opis

Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej! 

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych 

 

Książka dostępna w zasobach: 

Miejska Biblioteka Publiczna im. Adama Asnyka w Kaliszu
Biblioteka Publiczna Dzielnicy Wola m. st. Warszawy
Miejska Biblioteka Publiczna w Kamiennej Górze

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 289

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

 

OPOWIEŚCI O CONANIE

w Wydawnictwie Amber

 

Conan

Conan z Cymerii

Conan pirat

Conan obieżyświat

Conan ryzykant

Conan korsarz

Conan wojownik

Conan uzurpator

Conan zdobywca

Conan mściciel

Conan i bóg Pająk

Conan buntownik

Conan niezwyciężony

Conan wyzwoliciel

Conan z Wysp

Conan i czarownik

Conan i miecz Skelos

Conan i Droga Królów

Conan najemnik

Conan z

Aquilonii

Conan waleczny

Conan zuchwały

Conan obrońca

Conan szermierz

Conan bukanier

Conan mistrz

Conan z Czerwonego Bractwa

Conan barbarzyńca

Conan dezerter

Conan niszczyciel

Conan najeźdźca

Conan strażnik

Conan wielki

Conan niezłomny

Conan sobowtór

Conan prowokator

Conan wyrzutek

Conan nieustraszony

Conan renegat

Conan i skarb Pythonu

Conan i łowcy głów

Conan i Szmaragdowy Lotos

 

w przygotowaniu

Conan nieugięty

 

Przekład

Leszek Krowicki

AMBER

 

Tytuł oryginału

CONAN AND THE EMERALD LOTUS

Ilustracja na okładceKEN KELLY

Redakcja merytorycznaAGNIESZKA PLISZKIEWICZ

Redakcja technicznaLIWIA DRUBKOWSKA

Korekta

DANUTA WOŁODKO

Copyright © 1995 by Conan Properties, Inc.

For the Polish editionCopyright © 1997 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o.

ISBN 83-7169-337-0

WYDAWNICTWO AMBER Sp. z o.o.

00-108 Warszawa, ul. Zielna 39, tel. 620 40 13, 620 81 62

Warszawa 1997. Wydanie IDruk: Teśinska Tiskarna S.A.

 

Ta książka jest poświęcona pamięci Roberta E. Howarda i Lin Carter

Prolog

Ethram-Fal stał w starożytnej komnacie i patrzył na kości. Leżały porozrzucane, pociemniałe i porowate, w grubej warstwie kurzu pokrywającego kamienną podłogę. Migoczący czerwony blask pochodni zapełniał okrągłą izbę podrygującymi cieniami. Rosły żołnierz w pełnej zbroi stał bez ruchu obok drzwi, w dłoni mocno trzymał uniesioną pochodnię.

Ethram-Fal przyklęknął z szelestem swych szarych szat i z ukrytej pochwy wyciągnął ozdobny sztylet o nieregularnych kształtach. Choć był młodym mężczyzną, to jego przygarbione i pokurczone ciało przypominało raczej czarodzieja w podeszłym wieku. Z wygolonej czaszki zaczynały odrastać cienkie, mysiobrązowe włosy. Zmarszczył w zamyśleniu swe krzaczaste, zdeformowane brwi. Czubkiem sztyletu grzebał wśród kości oraz pyłu i powoli tracił nadzieję.

Teraz jest martwe - myślał. - Oczywiście, że teraz jest martwe, ale miałem nadzieję, że coś tu pozostało, przynajmniej resztki. - Czubek sztyletu przegarnął wiekowy kurz i nic nie odkrył. Ethram-Fal nagle wstał, a żołnierz z pochodnią się wzdrygnął.

- Na kły Seta - zaklął. - Czyż tak daleko wędrowałem na próżno? - Jego głos odbił się głuchym echem.

Czarodziej spojrzał w górę. Sklepienie okrągłego pokoju było tak wysoko, że ginęło w migoczącej ciemności, poza zasięgiem blasku pochodni. Równy pas wyżłobionych hieroglifów biegł po ścianie na wysokości dwukrotnego wzrostu mężczyzny. Znaki wiły się w przyćmionym świetle.

- Nie ma wątpliwości - powiedział głucho Ethram-Fal - to ta komnata. - Obrócił się, a czyniąc to, postawił sandał na czymś, co cicho chrupnęło. Odstąpiwszy na bok spojrzał w dół i zesztywniał. - Opuść pochodnię, Ath. - Żołnierz posłusznie opuścił pochodnię, by oświetlić podłogę, a Ethram-Fal ponownie przyklęknął.

Nadepnął na coś, co okazało się ludzkim żebrem, które pękło na pół. Delikatny czarny pył wysypywał się ze złamanej kości. Ethram-Fal wydał cichy okrzyk triumfu.

- Oczywiście! To zasnęło. Musi wchłonąć do szpiku pokarm i wtedy zakiełkuje. Da Set, że wciąż tu jest życie! - Gestykulował odzianą na szaro ręką. - Sprowadź tu mego ucznia, Ath. - Żołnierz opuścił pokój, a światło jego pochodni oddaliło się korytarzem, pozostawiając Ethrama-Fala w ciemności. Ale Ethram-Fal nie przejmował się ciemnością, gdy widział przed sobą jaśniejącą i pełną chwały przyszłość. Odgłos jego oddechu, jedyny dźwięk w tej kamiennej ciszy, zaczął się przyśpieszać.

Po kilku chwilach Ath powrócił, a jego jastrzębie stygijskie oblicze było posępne i beznamiętne. Za nim przywlókł się smukły wyrostek, odziany w żółte szaty. Choć był wyższy od Ethrama-Fala, to czubek jego potarganej głowy znajdował się dobrze poniżej podbródka Atha. Chłopiec rozejrzał się po komnacie z wyraźnym zniecierpliwieniem.

- Pomagałem ludziom rozbić obóz w wielkiej komnacie - powiedział rozdrażniony. - Czy wreszcie jest dla mnie jakieś pożyteczniejsze zajęcie?

Ethram-Fal nie odpowiedział, lecz wlepił spojrzenie w kości u swoich stóp.

- Ath - powiedział - zabij go.

Jednym płynnym ruchem żołnierz wyciągnął swój miecz, zatopił go w brzuchu młodzieńca, obrócił i wyciągnął. Uczeń wydał z siebie piskliwy jęk, chwycił się za brzuch i upadł. Wił się chwilę w kurzu, aż osłabł i przestał oddychać. Wtedy Ath wytarł swój miecz o ciało chłopca i schował do pochwy. Patrzył na Ethrama-Fala wyczekująco. Dłoń dzierżąca pochodnię nawet nie drgnęła.

Ze skórzanego mieszka u pasa czarodziej wysupłał gruby, czerwonawy liść i podał Athowi, który natychmiast wsunął go do ust. Oczy żołnierza się przymknęły, a policzki zapadły, gdy zaczął go ssać.

Ethram-Fal na to nie zważał. Pochylił się i ostrożnie, dwoma palcami podniósł złamane żebro. Delikatnie potrząsając kością, rozsypywał cienką strużkę czarnego pyłu na rozciągnięte ciało swego ucznia. Opróżnił makabryczne naczynie, koncentrując jego zawartość na rozszerzającej się, ciemnej plamie na brzuchu. Gdy pył przestał się wysypywać, odrzucił żebro na bok i stał wpatrując się milcząco w ciało.

Minęła godzina, podczas której Ath żuł i wysysał swój liść, a Ethram-Fal stał w bezruchu. Gdy druga godzina dobiegała kresu, Ethram-Fal uniósł głowę. Nasłuchiwał delikatnego dźwięku dochodzącego z oddali. Ciało na podłodze drgnęło, a czarodziej splótł palce w ekstazie. Wilgoć i skrzypienie wypełniło nieruchome powietrze. Zwłoki szarpnęły się i zadrżały, jakby ponownie obdarzone mękami życia. Ethram-Fal wstrzymał oddech. Z martwego ciała jego ucznia zaczęły wyłaniać się obrzmienia wielkości pięści. Z powodu gwałtowności, jaka wstrząsała kończynami i powodowała rozdzieranie się żółtych szat, zwłoki były w wielu miejscach groteskowo zdeformowane.

Z ciała wystrzeliły zielone kwiaty wielkości pięści w takiej obfitości, że niemal zasłoniły całą postać. Sześciopłatkowe, opalizujące kwiaty uwalniały się z wnętrza, kołysząc się i otrząsając, jak pod wpływem podmuchu wiatru. Po chwili znieruchomiały i komnatę zaczęła powoli wypełniać narastająca, ostra piżmowa woń, będąca zarówno zapachem nektaru, jak i rozkładu.

Gromki śmiech Ethrama-Fala obijał się o kamienne ściany jak dźwięk wielkiego dzwonu.

I

Nocne powietrze było ciepłe i ciężkie, ale w porównaniu z-gęstą atmosferą tawerny zdawało się tchnąć polarną świeżością. Silny, mocno zbudowany mężczyzna w kolczudze najemników Akkharii otworzył jednym pchnięciem drzwi i zmierzył wzrokiem wnętrze. Główna sala była obszerna, lecz zatłoczona pstrokatą rzeszą miejscowych, najemników i podróżnych. Gość przygładził swe siwiejące włosy stwardniałą dłonią i przyjrzał się zgromadzonym wypatrując człowieka, którego chciał spotkać.

W najbliższym kącie kilku mężczyzn grało w kości na przemian wyjąć triumfalnie lub przeklinając przegraną. Środek wysypanej trocinami podłogi był zajęty przez olbrzymi stół, na którym leżała na wpół rozebrana tusza upieczonego w całości prosiaka. Wokół siedziała grupka popijających i opychających się mężczyzn.

- Hej, Shamtare! - zagrzmiał głos nad wrzawą tawerny. Tam, w najodleglejszym kącie, znajdował się człowiek, którego szukał. Shamtare ruszył przez salę z wytrenowaną łatwością wymijając gestykulujących pijaków i obsługujące dziewki.

Ten, który wykrzyknął jego imię, siedział rozparty przy tylnej ścianie tawerny, a jego długie, muskularne nogi spoczywały na stole. Był niezgrabnym, potężnie wyglądającym mężczyzną o twarzy ogorzałej na ciemny brąz od stałego wystawiania jej na działanie wiatru i słońca. Odziany był w krótką kolczugę i spłowiałe bryczesy z czarnej bawełny. U pasa miał dwusieczny miecz w zniszczonej skórzanej pochwie. Choć do tej twarzy bardziej pasowałby gniew, to zęby błysnęły w uśmiechu i rozjaśniały przenikliwe błękitne oczy, gdy w zawadiackim pozdrowieniu uniósł swój dzban z winem zapraszając Shamtare, by się do niego przyłączył. Porysowany blat stołu dźwigał bochen chleba i kawał wołowiny, a także kilkupoziomową paterę z owocami, orzechami i serem. Sądząc po łupinach i skorupach, uczta trwała już jakiś czas.

- Conanie - rzekł Shamtare - zdawało mi się, że mówiłeś, iż kończą ci się już pieniądze.

- I tak jest - odpowiedział tamten z barbarzyńskim akcentem. - I co z tego? Jutro zapewne będę pracować dla jednego z oddziałów najemników tego przeklętego miasta, a dziś stwierdziłem, że oddaliłem się od cywilizacji bardziej, niż myślałem. - Barbarzyńca przepłukał gardło wielkim haustem wina.

Shamtare usiadł i wziął garść dojrzałych owoców.

- Przybywasz z daleka, czyż nie? - zapytał, rozgryzając pestki owocu granatu.

- Tak, z serca Kush, przez pustynie stygijskie. Wygląda na to, że nie jestem już mile widziany w południowych królestwach.

Shamtare uniósł swe krzaczaste brwi z zakłopotaniem.

- Ale chyba jesteś z Północy...

- Z Cymmerii - odparł Conan. - Ale wiele podróżowałem.

- Zapewne - mruknął Shamtare, dla którego Cymmeria była zimnym, odległym i na pół mitycznym miejscem. - Ale mówiłeś o zatrudnieniu cię jako najemnika...

Conan odgryzł kawał wołowiny i zaczął energicznie przeżuwać.

- Wciąż próbujesz mnie skłonić, bym przyłączył się do twego oddziału?

Shamtare uniósł ręce.

- Nie możesz mnie za to winić. Kiedy ujrzałem twoje wyniki na placu ćwiczeń, wiedziałem, że będziesz cennym nabytkiem dla każdego oddziału, który cię zwerbuje. A musisz wiedzieć, że do-staję premię za każdego nowego rekruta. Przyznaję więc, że kiedy pytałem, gdzie będziesz dziś jeść, myślałem o czymś więcej niż tylko trąceniu się z tobą kubkiem. I jeszcze raz powtarzam, że Legion Mameluków potrafi dobrze spożytkować takiego człowieka, jak ty.

Conan wzruszył ramionami i potrząsnął czarną, prosto przyciętą grzywą.

- Przyglądałem się wszystkim czterem oddziałom w tym przeklętym mieście i wszystkie z nich oferują ten sam żołd. Król musi mieć dobre baczenie na swych dowódców, jeśli żaden z nich nie może przelicytować innych przy naborze doświadczonego żołnierza. Ale swoją drogą, po cóż, w imię Ymira, królowi Sumuabi potrzebne są cztery oddziały najemników?

- Król dba o swych zaciężnych, ponieważ ma wobec nich pewne plany. - Głos Shamtare ścichł do konspiracyjnego szeptu. - Chodzą pogłoski, że Sumuabi może już wkrótce potrzebować wszystkich czterech armii.

- Na Croma, wygląda na to, że wy, Shemici, lubicie się czaić w swych maleńkich miastach-państwach i raz do roku próbujecie szczęścia w nagłym wypadzie, by podbić swego sąsiada. To taka rozwinięta wersja woj en klanowych z mojej ojczyzny. Staczacie kilka bitew i chyłkiem wracacie do domu, nic nie osiągnąwszy. A to wszystko z głodującym Koth na swych rubieżach.

- To prawda - przyznał wyrozumiale Shamtare. - Lecz tym razem mówi się po cichu, że mamy wspomóc rewoltę w Anakii. Sumuabi może wkrótce królować dwóm miastom. Jeśli tak będzie, to łupy powinny być obfite nawet dla ostatniego piechura.

Conan rozmyślał nad tym, co usłyszał, a Shamtare zajął się kubkiem wina.

- To dobre nowiny, ale wciąż nie ma większego znaczenia, do którego z oddziałów dołączę.

- Daj spokój, Conanie. - Shamtare z trzaskiem odstawił pusty kubek. - Czego ode mnie chcesz? Mówiłem ci już, że jestem w wielkiej przyjaźni ze zbrojmistrzem oddziału i obiecuję ci najlepszą z akbitanańskich kolczug, jeśli zapiszesz się do nas. Kolczuga, którą nosisz, wygląda, jakby potargał ją diabeł.

Conan parsknął śmiechem i spojrzał na swą zniszczoną kolczugę. Długie, pionowe rozdarcia siatki były prowizorycznie naprawione rdzewiejącym już drutem pośledniejszego gatunku.

- Może nie sam diabeł, ale obrzydliwy demon z jego orszaku. Umowa stoi, Shamtare.

Shamtare uśmiechnął się pod wąsem, otworzył usta, by o coś zapytać i zaraz z powrotem je zamknął. Drzwi tawerny rozwarły się szeroko i dwie nowe postacie wkroczyły do wnętrza. Ten na przedzie, prawie tego wzrostu co Conan, najwidoczniej był wojownikiem. Na błyszczącej, stalowej kolczudze nosił czarno oksydowany napierśnik. Pod pachą trzymał czarny, grzebieniasty hełm. Granatowe włosy spływały obfitą kaskadą na jego kwadratowe bary. Szeroka biała blizna po prawej stronie ust przecinała starannie przystrzyżoną brodę. Rozejrzał się po komnacie z wyczuwalną pogardą. Tłum w tawernie przycichł nieco z chwilą przybycia tych dwóch, ale ci, którzy odwracali wzrok od nowo przybyłych, robili to nie z powodu wojownika, lecz jego towarzysza.

Mężczyzna, który stał w ciemnym wejściu, również był wysoki, ale lekko przygarbiony, jakby był chory lub ranny. Od stóp do głów owinięty był opończą z grubego zielonego aksamitu. Jego dłonie osłonięte były zielonymi aksamitnymi rękawicami. Twarz miał przysłoniętą kapturem.

Obaj przez chwilę wahali się, a potem ruszyli szybko przez tawernę, tłum zaś rozstępował się przed nimi. Przeszli do pokoju na tyłach i zniknęli za drzwiami.

- Kto to był, do diabła? - zapytał Conan sięgając po kubek.

- Lepiej nie wiedzieć - odpowiedział cicho Shamtare.

- Nieważne. A cóż to? Nie ma wina? Hej, dziewko! - Conan zamachał pustym dzbanem nad głową. - Więcej wina! Usycham z pragnienia! - Obsługująca dziewczyna, usłyszawszy wrzask barbarzyńcy, skoczyła jak dźgnięta ostrogą. Dźwigając na ramieniu pełny dzban, zaczęła torować sobie drogę do stołu Conana. Jej cienka bawełniana koszula, zmoczona potem i rozchlapanym winem, przylgnęła do kształtnej kibici. Barbarzyńca wyszczerzył zęby w szerokim uśmiechu, ze szczerym podziwem obserwując ją, jak się zbliża. Dziewczyna zarumieniła się, postawiła ciężki dzban na stole i wbiła wzrok w podłogę.

- Pięć miedziaków, jaśnie panie - wymamrotała.

- Sztuka srebra - rzekł Conan. Rzucił jej monetę, którą schwyciła w locie ze zręcznością świadczącą o dużej wprawie. - Reszta dla ciebie - dodał całkiem niepotrzebnie, bo ona i tak już odchodziła. Chwycił pełny dzban, gdy na jego ramię opadła ciężka dłoń. Conan spojrzał w górę i zobaczył nad sobą kamienną twarz wojownika w czerni, który przybył z człowiekiem odzianym w szmaragdowy aksamit.

- Mój pan chce z tobą mówić - wychrypiał wojownik. Conan strząsnął jego dłoń i obejrzał się na Shamtare. Ale krzesło po drugiej stronie stołu było puste, a drzwi tawerny jeszcze się poruszały.

- Mitra chroni mnie przed cywilizowanym towarzystwem - wymruczał barbarzyńca.

- Bądź rozsądny i zrób dokładnie to, czego żąda mój pan. - Wojownik górował nad siedzącym Cymmerianinem, a szrama na jego brodzie powiększyła się, gdy zacisnął wargi w grymasie niezadowolenia. Refleksy ognia tańczyły na oksydowanym napierśniku. Conan pociągnął powoli i hałaśliwie kilka haustów wina, wyraźnie ignorując niechciane towarzystwo, a potem ostrożnie odstawił dzban na stół.

- Czyż jestem psem, bym biegł na wezwanie obcego?

Zlekceważony wojownik zrobił głęboki wdech, z wyraźnym wysiłkiem panując nad sobą. Jego ciemne oczy płonęły tłumioną furią. Wbił wzrok w Conana, a potem zamrugał.

- Jest w tym - wycedził przez zaciśnięte zęby - ...jest w tym złoto dla ciebie. Dużo złota.

Conan czknął, a potem niepewnie wstał, wciąż obejmując szyjkę dzbana z winem.

- Powinieneś od tego zacząć. Prowadź do swego pana.

Wojownik stał nieruchomo, a jego twarz zdradzała niepohamowaną wściekłość, powstrzymywaną jedynie wysiłkiem woli. Po chwili przeszedł przez drzwi na tyły tawerny i obejrzał się przez ramię.

- Nie będziesz tego potrzebował - rzekł, wskazując na niesiony przez Conana dzban.

Cymmerianin wziął następny łyk i ruszył za wojownikiem.

- Właśnie go kupiłem. - Położył dłoń na ciężkich drzwiach i pchnął je.

II

Pokój za drzwiami był długi i wąski, gdzie prawie całe miejsce zajmował prostokątny stół, ozdobiony trzema mosiężnymi kandelabrami. Na wszystkich czterech ścianach zawieszono ciemne, grubo przetykane brokatem kotary, które tłumiły wszelkie dźwięki. Na drugim końcu stołu, na krześle z wysokim oparciem, zasiadał nieruchomo człowiek w zielonej, aksamitnej opończy. Płomienie świec zatańczyły w podmuchu powietrza z otwartych drzwi. Conan wkroczył do pokoju, zatrzymał się przy stole i popatrzył na człowieka, który go wezwał.

- Ty jesteś Conanem z Cymmerii. - Głos był silny i męski, choć wyczuwało się w nim jakieś drżenie, jakby mówienie sprawiało mu pewiem wysiłek.

- Jam jest - zagrzmiał barbarzyńca. - A kim ty jesteś?

Wojownik w czerni zamknął za nimi drzwi i stanął obok Cymmerianina.

- Psie - zachrypiał brodacz - jesteś tu po to, by odpowiadać na pytania, a nie je zadawać.

- Gulbanda! - Zakapturzony mężczyzna uniósł dłoń w zielonej rękawiczce i Conan spostrzegł, że ręka mu drży. - Stań obok mnie. Prostemu barbarzyńcy należy się trochę pobłażania.

Wojownik podszedł dumnie do boku swego pana i stanął tam posępnie z rękoma skrzyżowanymi na szerokiej piersi.

- Dla ciebie nie ma najmniejszego znaczenia, kim jestem. Ważne jest jedynie, byś wiedział, że jeśli wypełnisz moje zlecenie, to uczynię cię bogatym -powiedział człowiek w zieleni.

-Dlaczego ja?

Spod aksamitnego kaptura wydobył się chrapliwy śmiech. Człowiek w zieleni wskazał na stojącego przy nim Gulbandę.

-Mój strażnik przyboczny widział, jak zdążasz do Akkharii i rozpoznał cię. Osobiście przeprowadziłem małe śledztwo i uznałem, że zasługujesz na swoją sławę.

- Rozpoznał mnie? - Conan gorączkowo spoglądał swymi błękitnymi oczami to na jednego, to na drugiego.

- Kilka lat temu ujrzałem cię pojmanego przez Straż Miejską Shadizaru. Byłeś znany jako wielki złodziej. - Gulbanda mówił, wyraźnie znajdując satysfakcję w upokorzeniu Cymmerianina. Człowiek w aksamicie pochylił się do przodu, kładąc obie dłonie płasko na stole.

- Mówi się, że ukradłeś Oko Erlika i Tiarę Hesharkny. A stary zamorański złodziej mówił mi nawet, że zabrałeś Serce Słonia z wieży Yary w Arenjun.

- To kłamstwo - odrzekł Conan stanowczo.

- Nieważne - prychnął człowiek w zieleni. - Nieważne. Zgódźmy się po prostu, że jesteś złodziejem z krwi i kości, a takiego człowieka właśnie potrzebuję. Zapłacę ci stokroć więcej za pracę na jedną noc, niż mógłbyś otrzymać wynajmując swój miecz przez miesiąc jako szeregowy żołnierz Sumuabiego.

Conan odsunął krzesło od stołu i ciężko usiadł. Pociągnął wina z dzbana i odchylił się do tyłu.

- Co chciałbyś, żebym zrobił?

Człowiek w zieleni wydobył z rękawa zwinięty zwój pergaminu i pchnął go w stronę Conana. Conan rozwinął rulon.

- To jest dokładny plan rezydencji Lady Zelandry. Czy coś ci o niej wiadomo?

- Jest czarodziejką ubiegającą się o stanowisko na dworze króla Sumuabiego, czyż nie? - ton Conana był sceptyczny.

- To prawda. Po śmierci nadwornego czarnoksiężnika króla Sumuabiego wysunęło się kilku pretendentów na to stanowisko. Lady Zelandra jest wśród nich. Powinieneś jednak wiedzieć, że jej umiejętności są mocno przeceniane.

Barbarzyńca zaczął wiercić się na krześle. Rozmowy o magii przyprawiały go o mdłości.

- Cymmerianinie - kontynuował człowiek w zieleni - tej nocy masz się włamać do domu Lady Zelandry. Tam ją uśmiercisz i skradniesz dla mnie srebrną szkatułkę. Szkatułka jest bliźniaczką tej.

Na stole umieszczono delikatnie cyzelowaną srebrną kasetkę wielkości dwóch złożonych razem pięści. Zalśniła w żółtym świetle świec.

- Z bardzo wiarygodnego źródła wiem, że szkatułka Zelandry w każdym szczególe przypomina moją. Ważne jest, byś zabezpieczył tę małą kasetkę i przyniósł ją bezpośrednio do mnie. Możesz też z domu zabrać wszystko, co wpadnie ci w oko. Wszystko inne jest twoje. Szkatułka będzie gdzieś w wewnętrznych komnatach, najprawdopodobniej przy jej łożu. Muszę ją mieć.

Mówił coraz głośniej, a słowa gorączkowo goniły jedno za drugim. Gdy przestał, w dźwiękoszczelnym pokoju wyraźnie było słychać jego nierówny oddech. Osłonięte rękawiczkami dłonie kurczowo zacisnęły się na stole.

Conan wyprostował się na krześle. Jego dłoń przesuwała się powoli po kolczudze, póki nie spoczęła na zniszczonej rękojeści miecza.

- Wygląda na to, że po wszystkich twoich badaniach wcale mnie nie poznałeś - rzekł Conan dobitnie. - Nie jestem zabójcą i nie walczę z kobietami. Poszukaj kogoś innego do tej roboty.

Okutany w zieleń człowiek wzdrygnął się jak spoliczkowany. Rysy stojącego obok Gulbandy stwardniały w gniewie.

- Zapłacę - powiedział człowiek w zieleni zduszonym głosem - całą komnatą złota. Nigdy więcej nie będziesz musiał pracować. Możesz zostać bogaczem i całą resztę życia spędzić na hulankach z dziewkami.

Gulbanda powoli opuścił ręce, a dłoń Conana zacisnęła się mocniej na rękojeści miecza. W zamkniętym pokoju wyczuwało się ogromne napięcie.

- Szukaj innego do tej roboty - powtórzył barbarzyńca.

- Chcesz mi odmówić? - głos mężczyzny stał się jadowity. - Niech tak będzie. Myślisz, że moje śledztwo ograniczyło się tylko do twej kariery złodziejskiej? Dobrze wiem, gdzieś przebywał przez ostatnie kilka lat, Amra mi świadkiem! Nie ma takiego miasta w Shem, które z radością nie powiesiłoby na szubienicy najkrwawszego z piratów Oceanu Zachodniego! Zrobisz, co powiedziałem, albo zobaczę, jak spędzasz swe ostatnie dni w rękach sabatejskich oprawców króla Sumuabiego!

Zamiast odpowiedzi Conan poderwał się tak nagle, że krzesło poleciało do tyłu uderzając głośno o drzwi. Sam rzucił się w stronę mężczyzn wyciągając z impetem miecz z pochwy. Człowiek w zieleni krzyknął przestraszony, spadając na bok ze swego krzesła, a równocześnie Gulbanda ruszył, by go osłonić przed rozwścieczonym barbarzyńcą. Klinga strażnika uniosła się właśnie wtedy, gdy Conan opuścił swoją. Stal zadźwięczała o stal, gdy Gulbanda zataczając się pod ciosem odparował potężne uderzenie ciężkiego miecza. Wojownik miał niewiele czasu na podziwianie siły przeciwnika, gdyż musiał zająć się rozpaczliwym odparowywaniem dzikich uderzeń. Szermując swoim masywnym mieczem z taką łatwością, jakby to był lekki rapier, Cymmerianin zmuszał strażnika do desperackiej obrony, przypierając do zasłoniętej kotarą ściany. Gulbanda schwytany w pułapkę ujrzał, jak twarz Conana przybiera naprawdę groźny wyraz, i poczuł, jak oblewa go zimny pot. Każdy kolejny cios odpierał w ostatniej chwili, mając nadzieję, że siły barbarzyńcy się wyczerpią, albo przynajmniej wściekłość ataku choć na chwilę osłabnie.

Nagle jego oczekiwania spełniły się. Conan rzeczywiście zaczął zdradzać objawy zmęczenia. Po mocnym poziomym cięciu miecz odbił się od gardy Gulbandy i odskoczył w bok, odsłaniając pierś barbarzyńcy. Strażnik rzucił się do przodu, by klingą przeszyć Cymmerianina, lecz miecz Conana powrócił z niesamowitą prędkością na miejsce. Teraz klinga barbarzyńcy uderzyła w zaciśniętą na rękojeści dłoń. Krew trysnęła, gdy Conan wyciągał miecz, wyrywając dwa palce u dłoni Gulbandy. Wojownik zwalił się do tyłu na ścianę ze zwierzęcym rykiem, kurczowo ściskając swą okaleczoną dłoń i zaplątując się w draperię. Conan odwrócił się z kocią zręcznością, by zmierzyć się z drugim przeciwnikiem.

Człowiek w zielonym płaszczu stał bezbronny obok swego krzesła. Jego prawa ręka nagle rzuciła coś, co zadźwięczało o kolczugę na piersi Conana. Barbarzyńca cofnął się.

Ujrzał wilgotną plamę na swej piersi oraz okruchy potłuczonego szkła rozbłyskujące na podłodze. Poczuł zawrót głowy i ostra, słodkawa woń wypełniła jego nozdrza. Conan zatoczył się do przodu, uniesienie miecza przerosło już jego siły. Spojrzał przed siebie, ale jego przeciwnik stał się szmaragdową plamą.

- Niech cię diabli - wyszeptał drętwiejącymi wargami. Ziemia gwałtownie uciekła mu spod nóg i nawet nie poczuł uderzenia o podłogę.

III

Shamtare siedział w kącie nie znanego sobie szynku i pił wino nie czując smaku. Gapił się w poszczerbiony gliniany kubek i nie zwracał uwagi na otoczenie. Najemnik wszedł po prostu do pierwszej napotkanej tawerny, usiadł i zaczął pić na umór. Strach zaczął znikać, a na jego miejsce pojawiło się uczucie wstydu.

Shemita Shamtare był najemnikiem od niemal ćwierci wieku i nie bał się żadnego przeciwnika, który chciałby się z nim zmierzyć przy użyciu mięśni i stali. Wiele widział przemocy podczas wielu bitew, których nie był w stanie już nawet spamiętać. Lecz od czasu, gdy był świadkiem, jak połowa jego oddziału z krzykiem zniknęła w czarnej chmurze wyczarowanej przez zuagirskiego szamana, Shamtare nie lubił magii. Była czymś nienaturalnym, odbierającym odwagę i zamieniającym kości w wodę.

Najemnik znowu pociągnął łyk wina czując, że znowu ubyło mu nieco odwagi.

- Hej, biały bracie - ciemna postać zasiadła przy jego stole, unosząc krzesło i pochylając się konfidencjonalnie naprzód. Shamtare zamrugał oczami i opuścił kubek.

Nowo przybyły był smukłym Kushitą w ozdobnej zbroi towarzystwa najemników Atlacha Maczugi. Z tyłu jego głowy podskakiwał gruby pęk tłustych warkoczyków, a u ramion białego płaszcza falowały karmazynowe strusie pióra.

- Czy dobrze się rozejrzałeś, przyjacielu? - ton czarnoskórego wyrażał głębokie zdumienie. - Ta tawerna jest uczęszczana przez jeźdźców Atlacha Maczugi. Czy poza sobą widzisz tu kogoś z zespołu Mameluków?

Shamtare po raz pierwszy rozejrzał się wkoło i poczuł skurcz żołądka.

- Mało tego - kontynuował jego nowy kompan - czy w ogóle widzisz kogoś o twoim kolorze skóry? - W odpowiedzi Shemita przecząco potrząsnął głową. - Dla mnie wszyscy są tacy sami. Walczymy z tymi samymi wrogami dla tego samego króla, ale są tacy, którzy uważają wszystkie inne zaciężne oddziały za rywali. I prawdę powiedziawszy jest tu kilku tak myślących ludzi. Tylko twoje siwiejące włosy uchroniły cię przed zaczepkami tych typów. Bądź więc rozsądny, biały bracie, i zaspokój swoje pragnienie gdzie indziej.

Shamtare wstał, dotknął czoła w pozdrowieniu i skierował się do drzwi. Na ciemnej ulicy wiał zimny nocny wiatr. Doszedł do rogu i zdał sobie sprawę, że wśród przechodniów wypatruje wysokiego barbarzyńcy. Shamtare nie mógł dłużej czekać, uśmiechnął się do siebie i wrócił do tawerny, w której wcześniej spotkał Conana Cymmerianina. Gdy przekraczał próg, zupełnie nie pamiętał o odzianym na zielono człowieku.

Tawerna była teraz cichsza, bo pora obiadu już minęła, a wieczorne hulanki jeszcze się nie zaczęły. Pieczone prosię zniknęło ze stołu, a wielu pochodniom pozwolono dopalić się do końca. Gracze w kości ciągle byli zajęci, ale teraz przekrzykiwali się łagodniej. Shamtare nie zauważył nigdzie barbarzyńcy, więc pozdrowił szynkarza.

- Dobry wieczór. Czy mógłbym zamienić z tobą słowo?

- Jeśli nie będziesz przynudzać. Muszę zajmować się tawerną. - Szynkarz przetarł swoją łysinę brudną szmatą. Jego wy liniała broda nie zdołała przesłonić obwisłych policzków. Miał skwaszoną minę.

- Był tu wcześniej wysoki, czarnowłosy barbarzyńca. Czy widziałeś, jak wychodzi?

- Nie widziałem żadnego barbarzyńcy. Gadanie o klientach to mamy interes. - Szynkarz obrócił się i chciał odejść, ale dłoń Shamtare przytrzymała go za ramię.

- Jeszcze chwilę - rzekł cicho Shamtare. - Do czego służy ten pokój na zapleczu?

- Prywatne przyjęcia dla płacących klientów. Zabierz rękę.

- Kto dziś zapłacił za jego wynajęcie?

- Zabierz ze mnie rękę, najemniku, albo powiem moim synom, by wezwali straż miejską. - Dłoń Shamtare spadła z ramienia szynkarza i opadła na rękojeść miecza. - Nie znam imienia tego człowieka - kontynuował pośpiesznie szynkarz. - Wiem tylko, że przebywa w tej części miasta od prawie trzech miesięcy. Mieni się czarodziejem, a jego złoto jest dobre. To mi wystarcza, żeby wynająć mu pokój i o nic nie pytać.

Shamtare ruszył na tyły tawerny, gdzie na zapleczu znajdował się wynajmowany pokój. Wydobył z pochwy miecz i uderzył w drzwi. Potknął się o przewrócone krzesło leżące w pobliżu i rozejrzał po pokoju. Na stole stały trzy jasno świecące kandelabry. W ich ciepłym blasku widać było wyraźnie, że pokój jest pusty.

Ciemna plama krwi jeszcze wilgotna błysnęła na dywanie i na tkaninie kotary. Shamtare opuścił czubek miecza ku podłodze. Szybko przeszedł przez pokój w miejsce, gdzie draperie zwisały krzywo nad przewróconym krzesłem. Były tam ukryte za kotarą drzwi. Rozwarły się szeroko pod jego dotknięciem, odsłaniając ciemny zaułek, duszny od smrodu odpadków. Shamtare wsunął głowę w ciemne przejście, rozejrzał się i soczyście zaklął.

- Zgubiłeś swego barbarzyńskiego przyjaciela? - Szynkarz wszedł za nim do pokoju. Jego głos nie był już nieprzyjazny. - To nie pierwszy raz ktoś miał audiencję u Zielonego Człowieka i nikt go więcej nie widział. Nawet nie ryzykuję przysyłania tu dziewczyn z obsługi. Mówi się, że Zielony Człowiek chce zostać nowym magiem króla Sumuabiego i nie pozwoli, by cokolwiek stanęło mu na drodze do tego celu. Przykro mi z powodu twego przyjaciela. Rozsądny człowiek nie igra z czarami.

- Wiem o tym - odrzekł Shamtare.

- Chodź stąd, nic tu więcej nie zdziałasz. Być może, Zielony Człowiek go nie zabił. Postawię ci kubek wina.

- Cholera - Shamtare wsunął miecz z powrotem do pochwy.

- No, tak lepiej - powiedział szynkarz. - Czy barbarzyńca był twoim starym druhem?

- Nie, całkiem nowym przyjacielem, który już nigdy nie stanie się starym druhem.

- Więc zapomnij o nim. Dziś była jego kolej, nasza może będzie jutro. Chodź.

Dzielny najemnik podążył za szynkarzem do baru. Usiadł i przyjął ofiarowany kubek wina. Shamtare rozpoznał gatunek jako jeden z najlepszych roczników z Ghazy, choć w tej chwili zdawało mu się bardzo gorzkie.

IV

Gdy Conan odzyskał przytomność, poczuł duszny powiew pachnący wilgotną ziemią. Zamrugał i fala mdłości szarpnęła jego wnętrznościami. Siedział na mocnym, stalowym krześle. Metalowe taśmy ciasno opasywały jego kostki, łydki, nadgarstki i brzuch, nie pozwalając mu się ruszyć. Przygarbiwszy się nieco i zwiesiwszy głowę Conan przymrużył swe zmętniałe oczy i zobaczył, że krzesło jest przybite do gładkiej, marmurowej podłogi komnaty. Niewyraźnie pamiętał, że był wleczony cuchnącym zaułkiem, nim został ciśnięty na wóz wypełniony wilgotną słomą.

Podmuch ciepłego powietrza potargał mu włosy, które spadały na twarz, więc z dużym wysiłkiem uniósł głowę, aby się rozejrzeć. Przed nim otwierały się w noc dwuskrzydłowe, obramowane brązem, szklane drzwi, a za nimi rozciągał się na stoku cienisty ogród. Dalej przez ścianę drzew widać było światła Akkharii, wyglądające jak klejnoty rozsypane na hebanowym stole. Księżyc nie świecił, ale gwiazdy mówiły mu, że dochodzi północ.

- Zbudziłeś się, psie? - usłyszał kroki. To był Gulbanda, z dłonią zawiniętą białym bandażem.

Z satysfakcją przechadzał się wokół bezradnego Cymmerianina, który w milczeniu próbował całej swojej siły, by ocenić więzy. Przyboczny strażnik dojrzał napinające się potężne mięśnie ramion i nóg Conana i roześmiał się ponuro. Jego ciemne oczy błysnęły w półmroku pokoju.

- Nie dasz rady się uwolnić. Lepiej skieruj swe wysiłki na błaganie mnie, by twoja śmierć była szybka i lekka. - Gulbanda stanął przed barbarzyńcą i bardzo powoli wyciągnął z pochwy sztylet.

Conan przestał mocować się z taśmami i patrzył wprost przed siebie z kamiennym wyrazem twarzy. Nagie ostrze błyskało srebrzyście tańcząc przed twarzą Cymmerianina.

- Gadaj - czubek sztyletu wgłębił się w skórę pod prawym okiem Conana. - Nie masz nic do powiedzenia?

Gulbanda przeniósł klingę na przedramię barbarzyńcy i przyłożył zimną stal do opalonej skóry.

- Czemu nie błagasz swych pogańskich bóstw o ocalenie? Może odpowiedzą, jeśli zaczniesz odpowiednio głośno krzyczeć.

Ostra jak brzytwa klinga przesunęła się powoli po ciele, a w ślad za nią pojawiła się cienka, szkarłatna strużka. Conan odsłonił swe zęby w dzikim warknięciu, wlepił wzrok w Gulbandę z tak żywiołową nienawiścią, że jego dręczyciel cofnął nóż i mimowolnie zrobił krok w tył.

- Gulbando, źle traktujesz naszego gościa. - Sztylet szybko wrócił do pochwy i wojownik wycofał się do ciemnego kąta pokoju.

- Nie zrobiłem mu krzywdy - powiedział, a w jego głosie wyczuć można było zawód.

- Mam nadzieję, że nie - rzekł człowiek w zielonym kapturze. - On ma coś ważnego do zrobienia tej nocy.

Człowiek stał przed Conanem, sprawdzając bolesne zadraśnięcie. Kaptur spływał ciężkimi fałdami na jego ramiona, odsłaniając głowę. Był czarnoskóry o ostrych, arystokratycznych rysach. Wysoko sklepione czoło i silna szczęka czyniłyby go przystojnym, ale był w tej twarzy jakiś objaw zużycia i wyblaknięcia, który kłócił się z widoczną gołym okiem młodością. Oczy były małe i zaczerwienione jak u starego człowieka. Skóra twarzy sprawiała wrażenie maski, była obwisła i matowa. Conan zauważył zielonkawą plamę pod dolną wargą swego pogromcy. Pod wpływem spojrzenia barbarzyńcy człowiek odwrócił się jakby w zawstydzeniu i otarł usta aksamitnym rękawem.

- Musisz nauczyć się panować nad sobą, Gulbando. Ten człowiek jest wartościowym narzędziem. Jeśli dobrze traktujesz swoje narzędzia, to będą ci dobrze służyć.

Czarny człowiek ponownie odwrócił się w stronę Conana, wyciągnął z zanadrza koronkową chustkę i delikatnie otarł nią krwawe przedramię Cymmerianina. Potem zwinął ją pieczołowicie i włożył do kieszeni. Wpatrywał się w Conana swymi ciemnymi oczami, pełnymi jakiegoś bezgranicznego uczucia.

- Jestem Shakar z Keshanu. Czy mnie znasz?

- Nie, ale musisz być jeszcze jednym z tych, co chcą zostać przybocznym magikiem króla Sumuabiego. Co mi zrobiłeś?

- Jak na barbarzyńcę nie jesteś w ciemię bity. Rozbiłem na twej piersi szklaną kulkę. Kulka była wypełniona słabym destylatem z Czarnego Lotosu. Jego opary powodują utratę przytomności, ale nie wyrządzają żadnej trwałej krzywdy. Jednak przez jakiś czas możesz czuć się skołowany i chory. Mam nadzieję, że to ci nie przeszkodzi w misji dzisiejszej nocy.

Conan splunął pod nogi Shakara.

- Weź pieska pokojowego na swoje posyłki. - Machnął głową w stronę Gulbandy. - Nie będę ci służył.

Shakar pokiwał głową w zamyśleniu, splótł dłonie i odwrócił się od więźnia. Podszedł do niskiej komódki ustawionej przy jednej z marmurowych ścian.

- Kapłani Keshii niezbyt mnie lubią - powiedział w zamyśleniu. - Bardzo utrudniali mi życie. Więc przed opuszczeniem miasta ukradłem im pewną wiedzę. Wiedzę i kilka drogocennych rzeczy, aby ułatwić sobie życie poza Keshanem. Szklane kulki są jedną z tych rzeczy, jakie zdobyłem. A to jest inna. - Shakar wyprostował się i wyciągnął ręce w stronę Conana.

Z każdej z pięści zwisał amulet wielkości i kształtu kurzego jaja. Miały barwę matowego mosiądzu i było na nich zapisane po jednej czarnej, wijącej się runie. Miast na łańcuszku, każdy z amuletów kołysał się na elastycznej pętli z cienkiego złotego drutu. Shakar szybkim ruchem zarzucił jedną z pętli na szyję Conana i puścił ją. Dziwny wisior opadł ciężko na pierś Cymmerianina. Czarnoskóry czarownik pochylił się do przodu i wyciągnął długie włosy barbarzyńcy spod otaczającego je drutu, aż metal spoczął bezpośrednio na ciele.

- Dobrze - mamrotał. - Dobrze. - Głaskał pieszczotliwie amulet. Nagle oczy mu zwęziły się, wargi zacisnęły, a on sam pochylił się gwałtownie i wbił wzrok prosto w twarz Conana.
- Hie Yakallar-Ftagn - zaszeleścił głosem, przypominającym przegamianie suchych liści.

Conan zesztywniał. Druciany naszyjnik zaczął zaciskać się wokół jego karku, póki nieprzyjemny zimny amulet nie spoczął w zagłębieniu jego szyi. Dreszcz przerażenia przebiegł po plecach barbarzyńcy. Shakar wyprostował się i szeroko uśmiechnął z satysfakcją. Drugi amulet trzymał w wyciągniętej ręce z dala od swego odzianego w aksamit ciała.

- Teraz zrobisz to, czego żądam, barbarzyńco. Musisz to zrobić, bo w przeciwnym razie postradasz życie. Tej nocy pójdziesz do posiadłości Lady Zelandry, uśmiercisz ją i ukradniesz dla mnie jej srebrną szkatułkę. Przyniesiesz ją tu najpóźniej o świcie, albo pogadam z twoim amuletem.

Drugi wisior, trzymany przez Shakara, obracał się powoli na drucie. Człowiek w zieleni wbił wzrok w amulet i rzekł.

- Hie Yakallar-Nectos - jego głos zamarł i zapadła pełna wyczekiwania cisza. Wtem kołyszący się amulet rozbłysnął białym żarem i ostry, skwierczący dźwięk wypełnił komnatę. Fala gorąca uderzyła w twarz Conana, jak żar bijący z otwartego paleniska. Ognista jasność ukłuła go w oczy. W jednej chwili amulet zawisł na swym drucie jak stopiona kropla o trudnym do zniesienia blasku, a potem stopniał jasną strugą na wypolerowaną podłogę. Zaczęły unosić się smugi gryzącego dymu, gdy płynny metal wżerał się w marmur. Po pewnym czasie wypalił się pozostawiając głębokie bruzdy w podłodze. Przeraźliwy chichot wyrwał się z ust Shakara.

- Na Damballaha! Odrażająca śmierć, czyż nie? Jeśli nie wrócisz do świtu, wypowiem zaklęcie. Jeśli spróbujesz usunąć amulet, zapłonie sam z siebie. Jeśli mi w czymś uchybisz, wypowiem zaklęcie. Czyś zrozumiał? - Szaleńczy triumf drżał w głosie czarownika. Gulbanda poruszył się niespokojnie w kącie. - Uwolnij go - polecił Shakar.

- Panie? - Gulbanda wahał się i Shakar w gwałtownej furii obrócił się w jego stronę.

- Teraz, głupcze! - Wojownik przyskoczył do boku Conana i pochylił się, by wykonać polecenie. Po chwili barbarzyńca był uwolniony, przynajmniej od stalowego krzesła. Przeciągnął się potężnie i pochylił, by rozetrzeć nogi w miejscach, w których okowy wpijały mu się w ciało.

- Czy znasz ulicę Siedmiu Róż? - zapytał czarnoskóry czarodziej.

Conan przytaknął.

- To tam, gdzie składują dostawy wina z Kyros.

- To dzielnica magazynów. Dom Zelandry jest w części mieszkalnej, na drugim końcu ulicy, po przeciwnej stronie miasta. To szacowny rejon i często patrolowany przez straż miejską.

- Jest tam bardzo wysoki mur - dodał chłodno Gulbanda. - Gładki mur. - Conan spojrzał strażnikowi w oczy wzrokiem zimnym i twardym jak klinga sztyletu.

- Chcę swój miecz - oświadczył.

Shakar skinął głową.

- Oczywiście. Przynieś go, Gulbando. - Przez chwilę wojownik się wahał, a potem szybko wyszedł z pokoju. Czarny mag popatrzył na Conana i w błagalnym geście uniósł swe okryte rękawiczkami dłonie.

- Czy chcesz jeszcze raz zobaczyć mapę?

- Nie. Czy dajesz mi słowo, że jeśli przyniosę ci szkatułkę, to zdejmiesz mi to coś? - Barbarzyńca dotknął z odrazą amuletu na szyi, jakby to był wąż.

- Przysięgam. A jeśli zdarzy się, że nie uśmiercisz tej kobiety, to mimo wszystko uwolnię cię, jeśli tylko przyniesiesz mi szkatułkę. Muszę ją mieć. Czy zrozumiałeś?

Cymmerianin odsłonił zęby w krzywym uśmiechu.

- Rozumiem wystarczająco dobrze.

- Jeszcze jedno, barbarzyńco, czy znasz Shemitę, zwanego Eldredem Kupcem? - Shakar uważnie obserwował reakcję Conana i był wyraźnie rozczarowany jego odpowiedzią.

- Nie. Pierwsze słyszę. Czy to jeszcze jeden z twoich konkurentów do stanowiska nadwornego czarnoksiężnika króla?

- Nie. To nie twoja sprawa. - Właśnie wrócił Gulbanda, niosąc miecz i pochwę Conana. Cisnął w stronę Cymmerianina, który chwycił je w powietrzu i przytroczył do pasa idąc w stronę ogrodu.

- Pamiętaj o amulecie. Nie zawiedź mnie - zawołał Shakar, ale Conan już rozpłynął się w mrokach nocy.

V

Wielki furgon sunął ociężale ulicą Siedmiu Róż, pogrążoną w ciemnościach bezksiężycowej nocy. Koła o grubych szprychach ugięły się na kocich łbach, gdy woźnica skierował swój zaprzęg za róg. Na wozie leżały niezgrabnie dwie olbrzymie beczki, a ich ciężar powodował, że powóz niepokojąco się uginał. Woźnica ponaglał swoje zmęczone konie i skupiony na tym nie zauważył cienia, który wyłonił się z mroku zaułka, by ukradkiem przebiec po bruku, wskoczyć na beczkę, znajdującą się z tyłu, i przywrzeć do niej jak kot. Trzymał się zakrzywionej powierzchni wielkiej baryły dzięki potężnej sile swych ramion, a furgon pracowicie kontynuował jazdę.

Za następną przecznicą, po lewej stronie ulicy pojawił się wysoki mur. Widząc go, mężczyzna podciągnął się zręcznie na górę beczki i przykucnął, prężąc się do skoku. Wyjął lekki skórzany hełm, który miał zatknięty za pasem i nasunął go na głowę.

Furgon zakołysał się i przysunął bliżej muru. Koła zazgrzytały o krawężnik i mężczyzna skoczył, wybijając się w górę z całą siłą swych silnych nóg. Wystrzelił w stronę muru, jak strzała z kuszy. Ciało z wielką siłą trafiło w mur, a dłonie płasko przylgnęły do zimnego kamienia i jedynie czubki palców znalazły oparcie, wbijając się w szczyt muru. Zawisł tak na chwilę, wciągając ze świstem powietrze przez zaciśnięte zęby. Potem podciągnął się, przerzucił jedną nogę i wciągnął na górę, tak że po chwili leżał wyciągnięty już na szczycie muru. Przez chwilę czekał nieruchomo, aż przejdzie mu fala zawrotów głowy. Wyglądało na to, że działanie narkotyku Shakara z Keshanu nie do końca minęło. Próbując otrząsnąć się z uporczywych mdłości, potrząsnął głową jak zaniepokojony lew i spojrzał w ciemność poniżej.

Pod nim, w cieniu, rozciągał się wypielęgnowany ogród. Zarysy drzew i krzewów prowadziły łagodną, widowiskową pochyłością ku eleganckiej willi, która wyłaniała się na tle gwiazd jako nie oświetlona i kanciasta sylwetka. Delikatny wietrzyk niósł z sobą aromat kwiatów.

Conan stanął na wąskim szczycie muru. Nie bacząc na wysokość, pobiegł chyżo wzdłuż do miejsca, gdzie wysokie drzewo wysuwało gałęzie w pobliże muru. Przycupnął, przypatrując się badawczo drzewu, a potem skoczył nagle przed siebie i w dół, by żelaznymi palcami chwycić mocny konar. Liście zatrzęsły się i zaszumiały, gdy gałąź najpierw ugięła się pod jego ciężarem, a potem sprężyście wyprostowała. Cymmerianin spojrzał w dół i puścił konar. Spadł, uderzył o ziemię i potoczył się w zroszoną trawę. Stanął na nogi w lekkim przykucnięciu - z dłonią na rękojeści miecza i bojowo wypatrując w ciemności śladów nieprzyjaciela.

Był sam. Przed nim na dobrze utrzymanym trawniku dwie kępy krzaków obramowywały wysypaną białym żwirem ścieżkę, która jaśniała matowo w świetle gwiazd. Ścieżka wiodła pod górę, do domu Lady Zelandry. Barbarzyńca posuwał się wzdłuż ścieżki, skradając w cieniu tak cicho, jak polujący wilk. Brzegiem przylegającego do domu, wykładanego płytami dziedzińca Conan zbliżył się do ciemnego okna i zamarł w pół kroku.

Żwir ścieżki zachrzęścił pod czyimiś stopami. Conan skulił się w cieniu żywopłotu, a jego dłoń ponownie zacisnęła się na rękojeści miecza. Na tle ścieżki pojawiło się dwóch umundurowanych mężczyzn. Rozmawiali cicho, ale głosy niosły się w nocnym powietrzu. Cymmerianin przykucnął nieruchomo, gdy oni zatrzymali się nagle nie dalej niż dziesięć kroków od niego. Mężczyźni nosili lekkie półpancerze, mieli przypasane krótkie miecze, a większy z nich taszczył na ramieniu długi haczykowaty dziryt. Ciało Conana napięło się, gotowe do natychmiastowej walki. Ten niosący dziryt wyciągnął jednak spod płaszcza bukłak z winem, łyknął zdrowo i podał swemu towarzyszowi. Drugi napił się i zwrócił bukłak, w objawie dobrego humoru klepiąc swego kompana po plecach. Następnie ruszyli dalej ścieżką, nie mając nawet pojęcia, jak bliscy byli śmierci.

Conan odprężył się i jeszcze raz odczuł delikatny zawrót głowy. Klął pod nosem, życząc nagłej śmierci wszystkim niekompetentnym adeptom czarnej magii. Gdy atak minął, podkradł się cicho po trawie do okna. Okiennice były szeroko otwarte, by pozwolić chłodnemu nocnemu powietrzu dotrzeć do nagrzanego w ciągu dnia wnętrza. Były też kraty, ale cienkie. Lekki hałas był nie do uniknięcia, lecz Conan działał powoli i z wielką rozwagą, starał się raczej rozginać pręty niż wyrywać z muru. Wkrótce uzyskał przestrzeń wystarczająco szeroką, by móc się przecisnąć. Dla pewności spojrzał za siebie i wśliznął się przez okno do wnętrza rezydencji Lady Zelandry.

Znalazł się w długim hallu, oświetlonym pojedynczą świeczką. Podłoga była wyłożona grubym dywanem, a ściany pokrywały kosztowne, vendhyańskie gobeliny. Powietrze przesycał słaby zapach drewna sandałowego. Cisza okrywała rezydencję grubym całunem.

Przypominając sobie plan rezydencji, który pokazał mu Shakar, Conan obrał kierunek i ruszył bezgłośnie wzdłuż słabo oświetlonego hallu. Wyciągnął miecz, w którym odbiło się ciepłe światło świeczki. Korytarz skręcał w prawo. Na rogu, na niskim podeście stała żłobkowana elegancka waza z khitaiskiej porcelany. Conan okrążył róg i ujrzał wykładany boazerią hall, rozciągający się aż do serca domu. Kolejna samotna świeczka oświetlała korytarz bursztynową poświatą.

W hallu stała sztywno kobieta i patrzyła na niego.

- Sza! - Conan opuścił miecz i uniósł palec do ust. - Chciałem powiedzieć, żebyś nie...

Kobieta szybko sięgnęła za ciemną aureolę swych włosów i gwałtownie, z całą siłą machnęła ręką do przodu. W stronę Conana wyleciał sztylet, rzucony fachowo i precyzyjnie.

- Na Croma! - Barbarzyńca obrócił się, dzięki czemu ostrze rozcięło jedynie jego rękaw, miast wbić się między żebra. Sztylet do połowy zatopił się w drewnianej ścianie, o pięć kroków za jego plecami.

Conan runął do przodu, dwoma długimi susami pokonując odległość między sobą i kobietą. Wyciągniętą ręką uderzył ją w obojczyk, zbijając z nóg i rozciągając na wznak w nieprzystojnej pozie. Miecz Cymmerianina zatoczył krótki łuk i zatrzymał się o włos od jej odsłoniętej szyi. Zimna, wyostrzona stal spoczęła na jej pulsującym gardle.

- Sza! - powtórzył Conan z uśmiechem.

- Nikczemny złodzieju! - zasyczała kobieta. - Przeklęty zabójco! Zabij mnie i skończmy z tym!

Barbarzyńca uniósł brwi. Była to piękna kobieta. I nie bała się. Jej gęste włosy rozrzucone były na dywanie, jak hebanowy obłok, otaczający delikatną, prowokacyjnie drwiącą twarz. Jej jasne oczy lśniły w półmroku jak wypolerowane opale.

- Nie mam ochoty krzywdzić ciebie ani nikogo innego w tym domu. - Conan odstąpił o krok, trzymając jednak miecz poziomo nad powaloną kobietą, ale usuwając go z jej szyi. Usiadła, wykrzywiając usta z pogardą.

-Więc jesteś szaleńcem.

-Nie. Nie jestem tu z własnej woli. Na szali jest moje życie. Jeśli mi pomożesz, to rychło odejdę. - Dłoń Conana powędrowała do okropnego amuletu przy drutowanego do jego gardła. Ciemnowłosa kobieta ukucnęła i przyjrzała mu się spokojnie.

- Będę krzyczeć. Nie boję się śmierci.

- Więc czemu szepczesz?

Na chwilę zamilkła.

- Czego tu szukasz? - spytała niespodziewanie, a jej głos był nieco głośniejszy i bardziej ożywiony niż poprzednio. - Czy jesteś tu sam? Jak mogę ci pomóc? - Conan zauważył, że jej wzrok przenosił się z jego twarzy do punktu znajdującego się gdzieś nad jego prawym ramieniem. Spoza pleców dobiegło go ledwie dosłyszalne skrzypnięcie deski w podłodze.

Conan obrócił się i otrzymał w głowę cios tak potężny, że zsunął mu z głowy hełm, a on sam zatoczył się na oślep. Uderzył ramieniem o ścianę z takim impetem, że miał wrażenie, iż dom zachwiał się w posadach. Piekąca strużka krwi zalała jego lewe oko. Barbarzyńca, warcząc wściekle, machnął na oślep mieczem w prawo i lewo, ale ostrze na nic nie natrafiło. Zamrugał, strząsając krew z twarzy.

Po drugiej stronie hallu stał nagi do pasa gigantyczny mężczyzna. Światło świeczki odbijało się na jego skórze, wyczarowując żółte odblaski na mocnych ramionach i piersi, która przechodziła w silny i twardy brzuch. Głowa mężczyzny była wygolona, a rysy twarzy świadczyły, że był Khitajczykiem czystej krwi. W dłoniach trzymał krótką, drewnianą pałkę, nabijaną żelaznymi ćwiekami. Mężczyzna w milczeniu wywijał niedbale pałką - skośne oczy błyszczały i miały zimny wyraz.

Rozjuszony Conan uderzył, wkładając w atak tyle gwałtowności, że mało brakowało, a Khitajczyk nadziałby się na jego miecz. Zgrabnym unikiem muskularnego ciała Khitajczyk odtrącił klingę barbarzyńcy na bok, tak że całą długością przejechała po drewnianej pałce rozrzucając dookoła drzazgi. Conan nie mógł powstrzymać impetu i rąbnął z całą siłą w nieprzyjaciela. Zaczęli się mocować, a Khitajczyk próbował unieruchomić rękę, w której Conan trzymał miecz. Conan zacharczał, wydarł się z potężnego uścisku i skierował swą przypominającą młot kowalski pięść w stronę twarzy wroga. Zaskoczony Khitajczyk zareagował jednak prawidłowo, próbując przewrócić się przy ciosie. Gdyby tego nie zrobił, mógłby mieć przetrącony kark. Ale nawet osłabione uderzenie powaliło go na kolana i krew zaczęła ściekać po jego wargach.

Gdy Cymmerianin wyrzucił w górę miecz, by zadać śmiertelny cios, straszliwe uderzenie rąbnęło go w potylicę. Conan ujrzał nagle gwiazdy, upadł, a jego miecz walnął o podłogę. Resztką nadludzkiego wysiłku barbarzyńca przekręcił się na wznak. Przez mgłę ujrzał ciemnowłosą kobietę, wpatrującą się w niego i kurczowo ściskającą masywne krzesło. Obie nogi obsypane były drzazgami. Piekący słodkawy smak mikstury Shakara wpełzał do jego gardła. Conan próbował podnieść się, ale poczuł zawrót głowy oraz mdłości dobywające się gdzieś z wnętrza ciała. Wymacał swój miecz, położył dłoń na rękojeści i odpłynął pogrążając się w ciemności.

VI

Poczuł, że ma w ustach stęchłą słomę. W miejscu, gdzie leżał, podłoga była wysypana spleśniałą podściółką. Conan splunął z wysiłkiem, usiadł, znowu splunął i oparł się plecami o wilgotną, kamienną ścianę. Głowę miał obolałą, myśli plątały mu się, ale najpierw sięgnął rękami do gardła.

Śmiercionośny amulet Shakara wciąż był na miejscu, wciąż obiecując powolną, płomienistą śmierć. Conan ostrożnie obmacał palcami swą sponiewieraną głowę. Zaschnięta krew skleiła jego włosy na dwóch, wyraźnie wyczuwalnych guzach. Dotknął ich czubkami palców i skrzywił się z bólu, ale nie znalazł żadnych poważniejszych uszkodzeń. Nieco uspokojony skierował wzrok na swe więzienie.

Była to wąska cela bez okna, nieco dłuższa niż wyciągnięte ciało wysokiego mężczyzny, a szeroka na tyle, że dwóch mężczyzn mogło w niej stanąć ramię w ramię. Drzwi zrobione były z grubych stalowych prętów, z których obłaziły płaty czerwonej rdzy.

Conan był ciekaw, ile czasu zostało mu do rana. Poczuł bezdenną pustkę w brzuchu. Zostać spopielonym na pył przez magię, gdy jest uwięziony w klatce jak bezradne zwierzę, to nie była śmierć godna wojownika.

Pręty były zbyt grube, by je odgiąć, a zawiasy zbyt głęboko osadzone w kamieniu, by dały się wyrwać. Barbarzyńca powoli uniósł się na nogach, wpatrując w pręty i zaciskając pięści, aż ścięgna wystąpiły mu na wierzchu dłoni. Wola wolności Conana była tak silna i instynktowna, jak u osaczonego wilka. Nieważne, czy to coś pomoże - będzie szarpał kraty swego więzienia, póki amulet nie spali mu gardła.

Nozdrza Cymmerianina poruszyły się, gdy podszedł do drzwi celi i przez szpary w pordzewiałej kracie spoglądał w półmrok.

- Kto tu jest? - burknął.

W mroku korytarza na zewnątrz ledwie widać było sylwetkę kobiety, którą wcześniej spotkał w hallu rezydencji. Cofnęła się od kraty i bladą dłoń położyła na ustach.

- Skąd wiedziałeś, że tu jestem? - wyjąkała.

- Twoje włosy pachną. Ten zapach nie pasuje do tej nory.

Kobieta chwilę poszukała czegoś przy swoim pasie i nagle błysnęła iskierka krzesiwa. Maleńki złoty płomyczek zaczął pełgać po knocie lampy oliwnej, którą trzymała w ręku.

- Jak się zwiesz? - spytała pewniejszym głosem.

- Conan.

Łagodne światło oświetliło kobietę w całości, jej błyszcząca śniada skóra miała barwę kremową. Ciemne getry przylegały do kształtnych nóg. Prosta brązowa tunika była ściągnięta pasem w talii i rozchylona przy szyi.

- Wypuść mnie - zagrzmiał Cymmerianin nie zważając na okoliczności. Jego wzrok przykuwała wyjątkowa uroda, bujne, luźno opadające czarne włosy oraz subtelny owal jej twarzy.

- Osobliwe imię - jej spojrzenie zdawało się przebijać żelazne drzwi celi i wędrować po Cymmerianinie z nienasyconą ciekawością.

- Jeśli mnie nie uwolnisz przed świtem, imię to będzie należało do nieboszczyka - powiedział Conan.

- Więc zostało ci jeszcze kilka godzin życia. Kim jesteś, złodzieju? - Barbarzyńca ciężko westchnął i rozdrażniony chwycił pręty drzwi obiema rękami.

- Jestem Conan, Cymmerianin.

- Cóż to za złodziej, który wdziera się do domu sławnej czarodziejki, a potem ma skrupuły, by zabić tego, kto go nakrył? - Maleńki płomień lampy oliwnej odbijał się w jej oczach.

- Posłuchaj, kobieto. Ten amulet został umieszczony na mojej szyi przez Shakara z Keshanu. Polecił mi włamać się do tego domu i ukraść małą srebrną skrzyneczkę. Jeśli nie powrócę do niego ze szkatułką przed świtem, jego amulet uśmierci mnie ogniem piekielnym. Uwolnij mnie, a klnę się na Croma, że nie zrobię nic, co mogłoby skrzywdzić mieszkańców tego domu. Powrócę do Shakara bez twojej szkatułki i swym mieczem namówię go, by zdjął ze mnie amulet.

Kobieta zmarszczyła brwi, słuchając to z zainteresowaniem, to ze sceptycyzmem. Uniosła lampę w górę, by lepiej przyjrzeć się amuletowi Shakara, a Conan z przejęciem wpatrywał się w nią i oczekiwał odpowiedzi.

- Srebrna szkatułka - mruczała. - A czegóż Shakar z Keshanu może chcieć od srebrnej szkatułki mojej pani?

- A niech Hanuman porwie wszystkie srebrne szkatułki! - wybuchnął Cymmerianin. - Ani wiem, ani mnie to obchodzi, jakie szaleńcze plany ma Shakar wobec skarbów Zelandry. Wiem tylko, że czarodziejska zabawka tego sukinsyna zabije mnie, jeśli go nie zmuszę, by ją ze mnie zdjął. Uwolnij mnie! Czyż nie oszczędziłem cię, gdyś leżała u mych stóp z klingą na gardle?

Kobieta milczała, patrząc na niego spokojnie przez żelazne drzwi. Conan zaczął zastanawiać się, jak długo stała przed jego celą, nim ją zauważył.

Kobieta sięgnęła ręką za głowę i wyciągnęła sztylet umieszczony na karku. Zważyła go w dłoni, podrzuciła i złapała za rękojeść.

- Jestem Neesa, skryba i osobista strażniczka Lady Zelandry. Potrafię rzucać tym sztyletem z dużą wprawą.

- Dobrze o tym wiem - warknął Conan, czując małą iskierkę nadziei.

- Heng Shih chciałby cię potrzymać do rana, aby nie niepokoić pani. Aleja myślę zabrać cię do Lady Zelandry, żebyś opowiedział jej swoją historię. Czy przysięgasz na swych bogów, że nie spróbujesz mnie skrzywdzić ani uciec, jeśli wypuszczę cię z celi.

- Masz na to słowo Cymmerianina.

Neesa schowała sztylet, obróciła się i zdjęła z kołka na ścianie kajdany. Podała je przez otwór w kracie, a Conan wziął je bez słowa. Zrobione były z dobrze naoliwionej stali i połączone trzema zwykłymi, grubymi łańcuchami. Cymmerianin kolejno zamykał kajdany na swych nadgarstkach. Zatrzaskiwały się z metalicznym dźwiękiem, który w wąskiej kamiennej celi brzmiał nieproporcjonalnie głośno. Gdy spojrzał w górę, jego oczy na długą chwilę spotkały się z oczami kobiety.

Neesa nie potrafiłaby nazwać tego, co ujrzała w oczach barbarzyńcy, ale bez wahania sięgnęła po pęk kluczy wiszący na innym kołku. Klucz w zamku obrócił się ze zgrzytem i drzwi niemiłosiernie skrzypiąc stanęły otworem. Potężny Cymmerianim przez chwilę zatrzymał się w kamiennym portalu i wyszedł na korytarz. Neesa poczuła nagle strach, który zaraz zniknął, gdy spojrzała na twarz Conana. Szczerzył zęby w szerokim uśmiechu.

- Prowadź - rzekł. - Na Croma, jak to dobrze wiedzieć, że tej przeklętej nocy szczęście nie całkiem mnie opuściło.

VII

Shakar z Keshanu krążył niespokojnie w czterech ścianach swej marmurowej sypialni. Chodził od osłoniętego baldachimem i zarzuconego jedwabiami oraz egzotycznymi futrami łoża, po nie osłoniętej marmurowej podłodze, do okrągłego stołu z rzeźbionego i polerowanego dębu. Na stole - oprócz stojącej na środku, misternie wykonanej srebrnej szkatułki - nie było nic innego. Czarnoskóry czarodziej zatrzymał się, wpatrując nieruchomo w szkatułkę. Tym razem nie potrafił się obrócić, by kontynuować nerwowy spacer. Zamiast tego rozpostarł nie okryte rękawiczką palce. Na dłoni miał siatkę żył tak wystających, jak u człowieka dwukrotnie starszego. Rękę położył ze czcią na wieczku srebrnej skrzyneczki. Gdy ją otwierał, dreszcz przeszedł przez jego ciało.

Wewnętrzna powierzchnia szkatułki była wypolerowana do lustrzanego połysku. W jednym z rogów znajdowała się mała kupka proszku o kolorze ciemnej zieleni, jak igły północnej sosny. Obok spoczywała mała srebrna łyżeczka, taka jak do karmienia niemowląt. Shakar patrzył pożądliwie na szmaragdowy proszek. W grymasie odsłonił pożółkłe zęby aż po dziąsła.

- Tak mało zostało - westchnął. Opuścił wieczko i odwrócił się gwałtownie, by powrócić do przemierzania pokoju. Doszedł do łoża, obrócił się z impetem, aż szata zaświstała na wypolerowanej podłodze, i zrozumiał, że jego zamysł obraca się wniwecz. Srebrne pudełko magicznie pociągało go do siebie, aż stanął i podniósł wieczko. Desperacko i chciwie chwycił łyżeczkę dłonią.

W tym momencie fala różowego światła zatańczyła na nagiej ścianie, tuż za stołem. Shakar zesztywniał przepełniony obawą, że pożądanie szmaragdowego pyłu zmąciło mu umysł. Z wolna przez ściany jego sypialni zaczęły przepływać strugi wielobarwnego światła. Zaczęły splatać się ze sobą, przemieniając w świetlistą mgłę. Wkrótce tęczowa mgła zajęła całą ścianę. Shakar patrzył w niemym zadziwieniu, jak kolory przygasają, a pojawia się jaśniejące, białe światło. Zmaterializowała się tam ciemna postać mężczyzny, zawieszona nieruchomo w bladym blasku fosforyzującej mgiełki. Głowa - ciemna i pozbawiona rysów jak u cienia - zwróciła się w stronę Shakara i zaczęła mu się przyglądać.

- Słodki Secie! - Czarny czarodziej chwiejnie cofnął się o krok, uniósł do ust łyżeczkę pełną zielonego proszku i wysypał na język.

Jego ciałem wstrząsnęło szarpnięcie jak pod wpływem silnego ciosu, a łyżeczka upadła, wesoło dzwoniąc o marmurową podłogę. Bezładny jęk szaleństwa wyrwał się z jego ust i rozbrzmiał w ciszy pokoju. Dzika siła napełniła jego wyczerpane członki, a twarz zajaśniała szatańską wesołością.

- Wtargnąłeś do mych komnat i zginiesz, głupcze! - zawył Shakar. Jego ręce wykreślały w powietrzu złożone znaki. Na koniec lewa dłoń strzeliła palcami i zmieniła się w haczykowaty szpon. Wyciągnął go w kierunku unoszącej się w świetlistym obłoku postaci i wyszczekał szereg gardłowych sylab, słów w języku, który był już starożytny na długo przed pochłonięciem Atlantydy przez wody oceanu.

Wokół jego lewego nadgarstka zmaterializował się zwiewny pierścień wirującej ciemności. Ostre igły białego światła zamrugały w czarnym kręgu, a promieniujący z niego, przenikliwy chłód, zmienił dyszący oddech Shakara w pióropusze pary. Ręka Keshańczyka cofnęła się i natychmiast wystrzeliła do przodu, ciskając czarnym pierścieniem tak, jak rzuca się kamieniem. Pierścień z niedużą prędkością ruszył w stronę postaci.

Wśród jasnych oparów postać leniwie uniosła swą rękę-cień, natrafiając na czarny krąg, który rozerwał się na blednące, czarne smużki.

Shakar głośno łapał oddech. Napastnik tak po prostu, niedbale strząsnął z siebie najbardziej śmiercionośne ze śmiertelnych zaklęć jego repertuaru. Bezbarwny, metaliczny śmiech wydobył się z zawieszonej w powietrzu sylwetki i światłość oświetliła dotąd pozbawioną rysów maskę ciemności. Pojawiła się twarz, a była to twarz, którą Shakar z Keshanu dobrze znał.

- Eldred! - wyjęczał. - Czemu mnie dręczysz? - Padł na kolana, a dłonie wyciągnął w proszącym geście. - Muszę mieć więcej lotosu! Wszystko, co mam, jest twoje! Czego ode mnie chcesz? Co muszę zrobić, Eldredzie?

Świetlna mgła zaczęła zmniejszać się, ciemniejąc na brzegach i skrywając przed wzrokiem ciemną postać. Głos Shakara narastał w szaleńczej desperacji.

- Eldredzie! Nie opuszczaj mnie! - Ale czarodziejska zjawa kurczyła się i malała, aż zamieniła w oderwane pasemka rozproszonego oparu.

Shakar stał teraz twarzą do gładkiej marmurowej ściany. Gorące łzy zakręciły się w oczach i spłynęły po zapadłych policzkach czarownika, który nie mógł ich powstrzymać.

Ktoś stał za drzwiami.

- Panie! Panie, co cię niepokoi? - Przytłumiony głos Gulbandy przedzierał się przez ciężkie skrzydła drzwi. - Czy źle się czujesz, panie? - Shakar stał na chwiejących się nogach, ocierając twarz aksamitnym rękawem.

- Wejdź, Gulbando. Wszystko w porządku. Miałem... zły sen.

Odwrócił twarz od drzwi, przez które wszedł brodaty strażnik przyboczny i rozglądał się trochę rozbawiony po sypialni. Oczy Gulbandy zwęziły się, gdy ujrzał otwartą srebrną szkatułkę. Shakar już zapanował nad swą twarzą, ale nie odwracał jej jeszcze w stronę swego sługi. Odchrząknął.

- Czy Cymmerianin powrócił?

- Nie, panie. Natychmiast cię o tym powiadomię. Ale do świtu pozostały jeszcze cztery godziny.

- Barbarzyńcy ciągle jeszcze może się powieść. Nie wygląda na człowieka, któremu ławo można pokrzyżować plany. Więc udaj się do domu Lady Zelandry i miej baczenie na bramy. On może potrzebować twojej pomocy przy ucieczce. Idź zaraz.

Gulbanda wykrzywił się z dezaprobatą, jego blizna błysnęła blado pośród czarnej brody, lecz skłonił się posłusznie. Wychodząc z pokoju czarno opancerzony strażnik przyboczny zawahał się przy drzwiach.

- Panie, czy jeśli on wróci bez szkatułki albo nawet z nią, to będę mógł mieć go dla siebie? Miną miesiące, nim w ogóle będę mógł władać mieczem. Słudze tak wiernemu, jak ja przydałaby się mała nagroda.

- Jeśli nie wróci, uśmiercę go swoim amuletem. Jeśli jednak wróci do tego domu, to jest twój, wiemy Gulbando.

Strażnik uśmiechnął się szeroko z nie skrywaną rozkoszą.

- Dzięki ci, panie. Chcę go mieć znowu na krześle, by pożałował, że pozbawił mnie palców.
- Dobranoc, Gulbando.

Drzwi się zamknęły i Shakar pozostał samotny w swej sypialni. Podszedł powoli do łoża i usiadł. Jego ciało było ociężałe ze znużenia, ale umysł wolny i rozpalony nagłą energią. Postanowił usnąć, albo przynajmniej położyć się na chwilę dla odpoczynku, ale się nie poruszył. Siedział po prostu na krawędzi łoża z drżącymi dłońmi kurczowo zaciśniętymi na kolanach. Próbował zatrzymać wzrok na posadzce między swymi stopami, ale jego spojrzenie ciągle uciekało w stronę otwartej srebrnej szkatułki.

VIII

Conan z niewielkiego lochu podążał za Neesą, przez pełną pajęczyn piwnicę na wino, a potem w górę, po wytartych kamiennych schodach. Przeszli przez ciche, oświetlone świeczkami korytarze, aż dotarli do szerokich, dwuskrzydłowych drzwi, wyłożonych płytkami z rzeźbionej kości słoniowej. Neesa położyła dłoń na ciężkich wierzejach i obróciła się w stronę barbarzyńcy.

- Pani już się pewnie obudziła, ale jeśli jeszcze śpi, musisz zachowywać się cicho i pozwolić, bym to ja ją obudziła. Wyrwana ze snu mogłaby porazić nas jakimś zaklęciem. - Twarz Conana zamarła, gdy delikatnie zaczął gładzić dłonią amulet Shakara.
- Na Manannana, wygląda na to, że im bardziej staram się uniknąć czarów, tym bardziej one mnie szukają - wymruczał. - Prowadź.

Drzwi rozchyliły się bezgłośnie, odsłaniając zdobny parawan, który osłaniał przed spojrzeniem nie oświetlony pokój. Neesa wykonała próbny krok do środka i ciemność została rozerwana błyskiem niesamowitego karmazynowego światła. Dwójka stojących na progu komnaty została niespodzianie oświetlona tęczą jaśniejących barw. Z ciemności dobiegł delikatny, kobiecy krzyk, na wpół przestraszony, na wpół zdziwiony. Usłyszawszy go Conan i Neesa rzucili się do przodu, ominęli parawan i wpadli do komnaty Lady Zelandry, gdzie zatrzymali się jak wryci, w niemym zdziwieniu.

Zamglone światło skrzyło się na ścianie, rozświetlając pokój poruszającym się blaskiem. Zbytkowne łoże stało przy lewej ścianie, a po obu jego stronach znajdowały się półki zapchane książkami. Obok łoża stały stoły i na nich również znajdowały się sterty książek. Na łożu siedziała sztywno wyprostowana kobieta, owinięta białym obłokiem jedwabnego prześcieradła. Wzrok miała wbity w ścianę przed sobą, gdzie przeplatały się mgliste pasemka wielobarwnego światła, tworząc siatkę przezroczystego ognia. Kolory zniknęły i ściana stała się płaszczyzną fosforyzującej mgły. Pojawił się tam złowieszczy cień.

Instynktowny strach Conana przed zjawiskami nadnaturalnymi chwycił go w swe groźne szpony.

- Heng Shih! - krzyczała kobieta na łożu. - Heng Shih!

Drzwi po przeciwnej stronie komnaty rozwarły się gwałtownie i wpadł przez nie mężczyzna, hamując impet przy łożu. To był olbrzymi Khitajczyk, z którym Conan walczył w korytarzu. W lewej dłoni dzierżył drewnianą pałkę, a w prawej ciężki jatagan. W jego gładkiej klindze odbijało się złowieszcze światło, w jakim skąpana była komnata. Trzymając przed sobą oba rodzaje oręża, Khitajczyk ruszył beznamiętnie na zawieszony wśród światła, czarny cień.

- Stój! - krzyknęła kobieta. - Nie dotykaj go, Heng Shih. - Khitajczyk przestał posuwać się do przodu, ale przesunął się w bok, aby stanąć pomiędzy czarodziejską zjawą a kobietą na łożu.

- O, Lady Zelandro. Dowiodłaś, że twa mądrość jest równa twej urodzie. - Głos był niski i dźwięczny. Nie był głośny, a jednak sprawiał wrażenie, że dociera do każdego zakamarka pokoju. Conan cofnął się, jego wyćwiczone w puszczy zmysły mówiły mu, że to, co sprawia wrażenie głosu, wcale nie jest dźwiękiem. Nie dochodził on z żadnego określonego kierunku. Czarna postać przemawiała bezpośrednio do umysłu.

- Kim jesteś? Po co tu przyszedłeś? - Wyglądało na to, że kobieta w łożu jest bardziej rozwścieczona niż przestraszona. Intruz, wyryty głęboko na tle ruchomego woalu białego światła, zaśmiał się i ponownie przemówił.

- Znasz mnie jako Eldreda Kupca.

Kobieta mocno poruszona uklękła na łożu.

- Zabójco! Czy przybyłeś tu, by napawać się zagrożeniem mego życia? - rzekła gniewnie.