Tytuł dostępny bezpłatnie w ofercie wypożyczalni Depozytu Bibliotecznego.
Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej!
Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych
Książka dostępna w zasobach:
Miejska Biblioteka Publiczna im. Adama Asnyka w Kaliszu (2)
Miejska Biblioteka Publiczna w Kaliszu (2)
Miejska Biblioteka Publiczna w Opolu (3)
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 205
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
CONAN
WYDANIE KOMPLETNE
CONAN
CONAN Z CYMERII
CONAN PIRAT
CONAN OBIEŻYŚWIAT
CONAN RYZYKANT
CONAN KORSARZ
następny tom
CONAN WOJOWNIK
Mapa na wyklejce powstała na podstawie notatek i szkiców Roberta E. Howarda oraz map stworzonych przez P. Schuylera Millera, Johna D. Clarka, Davida Kyle’a i L. Sprague’a de Campa.
Notki biograficzne przed opowiadaniami zostały napisane na podstawie artykułu P. Schulyera Millera i dr. Johna D. Clarka Prawdopodobny przebieg kariery Conana (A Probable Outline of Conan’s Career) opublikowanego w The Hyborian Age (Los Angeles, 1938) oraz na podstawie rozszerzonej wersji tego eseju p.t. Nieoficjalna biografia Conana Cymeryjcyka (An Informal Biography of Conan the Cimmerian), którego autorami są P. Schuyler Miller, John Clark i L. Sprague de Camp, a który został opublikowany w czasopiśmie poświęconym twórczości Howarda Amra (tom 2, nr 8).
L. Sprague de CampLin Carter
CONAN
KORSARZ
przekład
Andrzej Porzuczek
Katowice 1992
Wydawnictwo PiK
tytuł oryginału:
CONAN THE BUCCANEER
Ilustracja na obwolucie
Frank Frazetta
projekt obwoluty
Tadeusz Łuczejko
Mapa
Zbigniew Mielnik
Strony tytułowe
Piotr Stanek
Redaktor
Ryszard Borys
Redaktor techniczny
Piotr Kasprowski
korekta
Beata Żwaka
Powieść wykorzystuje postacie i wątki stworzone przez Roberta E. Howarda.
Copyright © 1971 by L. Sprague de Camp and Lin Carter
Copyright © by Wydawnictwo Amber, Poznań 1992
For the Polish translation copyright © by Wydawnictwo Pik
Typografia i skład PiK, Katowice
ISBN 85-85264-00-0 całość
ISBN 85-85264-05-1 tom 6
SPIS TREŚCI
Wstęp
Lin Carter
prolog. Sen o krwi
rozdzial i. Stary zingarański zwyczaj
rozdział II. Nóż w ciemności
rozdział iii. Śmierć,,Królowej Morza”
rozdział iv. Bezimienna wyspa
rozdział v. Na krawędzi świata
rozdział vi. Płonące oczy
rozdział vii. Ropuch
rozdziałVIII. Korona kobry
rozdział ix. Wiatr w żaglach
rozdział x. Czarne wybrzeże
rozdział xi. Pajęczyna przeznaczenia
rozdział xii. Miasto wojowniczek
rozdział xiii.Królowa amazonek
rozdział xiv. Chłosta
rozdział xv. Czarny labirynt
rozdział xvi. Żarłoczne drzewo
rozdział xvii. Wrak „Łobuza”
rozdział xviii. Królestwo w niebezpieczeństwie
rozdział xix. Król Thoth-Amon
rozdział xx. Czerwona krew i zimna stal
KORSARZE I CZARNOKSIĘŻNICY
Akcja tej powieści rozgrywa się w świecie, w którym nie ma debat telewizyjnych, podmiejskich pociągów, podatków dochodowych, zanieczyszczenia powietrza, kryzysów atomowych ani zamieszek studenckich czy spódnic midi.
Beztroski to świat, wolny od reklam proszków do prania, trzydziestocentowych opłat za metro, mów Spiro T. Agnew, mrożonej kawy, elektrycznych szczoteczek do zębów, duńskich filmów pornograficznych, czeków, ulotek, Ruchu Wyzwolenia Kobiet i obwodnicy Los Angeles.
To świat, którego nigdy nie było, ale z pewnością powinien był być. Wspaniały, nieprawdopodobny, romantyczny świat, w którym wszyscy mężczyźni są przystojni i heroiczni, wszystkie dziewczęta niesłychanie piękne i chętne do flirtu z tym czy innym gladiatorem na zapleczu areny. Świat zbudowany z nieprzebytych dżungli, potężnych gór i lśniących mórz, gdzie miasta olśniewają barbarzyńską świetnością. Można tam być uczestnikiem niezwykłych podróży, a przygoda jest częścią codziennego życia. Świat pełen niesamowitych potworów, złych czarnoksiężników i wojowników o posępnych obliczach; świat, w którym czary działają naprawdę, a bogowie istnieją w rzeczywistości, nie zaś jedynie w wyobraźni ich wyznawców.
To właśnie świat nowego, popularnego nurtu beletrystyki znanego pod nazwą powieści magii i miecza. Zapraszamy!
Jeśli jesteś jednym z tych niewielu nieszczęsnych, którzy nigdy dotąd nie przeczytali ani jednej powieści magii i miecza, przygotuj się na ucztę; ucztę duchową, która pomoże Ci uciec na godzinę lub dwie od wspomnianych wyżej składników współczesnego życia do wspaniałego, nierealnego świata. Powieść magii i miecza jest bowiem jedynie eskapistyczną lekturą. Nie ma w niej żadnych ukrytych znaczeń. Nie proponuje ona wygodnych, gotowych recept na żadną z wielu chorób współczesnego świata. Nie ma w niej żadnych „-izmów” czy „-logii”, żadnego przesłania. To coś rzadkiego, a zarazem godnego uwagi w dzisiejszych czasach.
To właśnie jest ROZRYWKA.
Dziś wielu ludzi - w tym (niestety!) wielu z moich znajomych pisarzy science-fiction - wydaje się uważać, że jest coś niewytłumaczalnie niemoralnego w pisaniu wyłącznie dla przyjemności. Mądrzy ci ludzie twierdzą, że powieść musi dotyczyć czegoś naprawdę ważnego, jak wyciek ropy w Laguna Beach lub też wymierający żółtoczuby brodziec piskliwy. Radzą też, by bohaterem głównym był przynajmniej Murzyn walczący o wyzwolenie swej rasy, homoseksualista usiłujący zdobyć społeczne poważanie, zaangażowany student wysadzający w powietrze pracownię literatury angielskiej w ramach protestu przeciw niegodziwościom Pentagonu, bądź też Indianin odpłacający bladym twarzom za krzywdy poprzez opanowanie Alcatraz.
Współczesna proza obfituje w problemy społeczne jak pierwsze strony dzienników. Powieściopisarz natomiast - utrzymują - powinien opuścić swą wieżę z kości słoniowej i stanąć na barykadzie.
Ja jednak nie zgadzam się z tym.
Świat pełen jest kłopotów od czasu, gdy człowiek zszedł z drzewa i wymyślił cywilizację. Niesprawiedliwość społeczna rozkwita co najmniej od ostatniej epoki lodowcowej. Nie wydaje się prawdopodobne, by nasze lub następne pokolenie było w stanie rozwiązać któryś z wielkich problemów współczesnej polityki. Nie znaczy to, że powinniśmy je ignorować i udawać, że nie istnieją, należy jednak patrzeć na nie w kontekście historycznego rozwoju i zdawać sobie sprawę, że są one częścią ludzkiej egzystencji.
Weźmy na przykład wojny. Istniały one zawsze, a niewiele z nich prowadzono ze szlachetnych pobudek. A przestępczość? Zawsze była obecna na ulicach, odkąd je wymyślono. Podobnie zresztą jak korupcja w urzędach państwowych od czasu ich zaistnienia, o ile nie wcześniej. Nie widzę więc powodu, dla którego mielibyśmy od rana każdego dnia rozwodzić się nad złem współczesnego świata. Musicie przyznać, że przyjemniej jest rozsiąść się w deszczowy wieczór w wygodnym fotelu, zapalić fajkę, ustawić obok popielniczki lampkę schłodzonego Martini i choć na godzinę lub dwie zagłębić się w stronice niebanalnego romansu.
Potrzebę taką odczuwano już w czasach, gdy ślepy Homer śpiewał pieśni o dzielnych wojownikach, porywanych pięknościach i zaczarowanych wyspach na nieznanych morzach.
Najprościej mówiąc, my, praktycy tej literatury, uważamy opowieść za utwór z gatunku magii i miecza, jeżeli akcja jest wartka a barwna, przygodowa fabuła umieszczona jest w święcie, w którym nie jest jeszcze znany przemysł, gdzie działają czary i bogowie, a dzielny wojownik zmaga się w bezpośredniej walce z siłami nadprzyrodzonego zła.
Oczywiście taki typ opowieści jest popularny od czasów Homera. Wojownik walczący z nikczemnymi potworami jest elementem fabuły występującym już w staroangielskim eposie „Beowulf”, w którym geatycki książę zmaga się z Grendelem, czy w starogermańskim utworze „Niebelunglied”, gdzie Siegfried zabija smoka Fafnira.
To prawda, podstawowe elementy składowe powieści magii i miecza są tak stare jak sama literatura.
Nikt już dziś nie pisze poematów epickich długich jak powieść. Dlatego też wszystkie elementy tych poematów ułożono na nowo tworząc to, co nazywamy powieścią magii i miecza.
Człowiekiem, który to uczynił, był powieściopisarz Robert Ervin Howard, tworzący w latach trzydziestych dla brukowych czasopism przygodowych. Howard urodził się w roku 1906 w mieście Peaster w Teksasie, a większość swego krótkiego, nieszczęśliwego życia spędził w Cross Plains, w sercu Teksasu, pomiędzy Brownwood i Abilene. Tam też zmarł w roku 1936, gdy byłem małym chłopcem. Nigdy go nie poznałem.
Howard był pisarzem przygodowym starej szkoły, wychowanym na wspaniałych tradycjach Talbota Mundy’ego, Harolda Lamba, Edgara Rice Burroughsa i innych ówczesnych twórców literatury popularnej. Właściwie chciał pisać opowiadania o piratach u wybrzeży Hiszpanii i opowieści z czarnych dżungli Afryki, albo też o magii i tajemnicach niezbadanego Tybetu. Próbując jednak dostać się na stronice „Niesamowitych Opowieści” Farnswortha Wrighta, musiał - podobnie jak jego koledzy, H. P. Lovecraft i Clark Ashton Smith - zmodyfikować swe ciągoty do pisania opowiadań z wartką akcją przez włączenie elementów magii i nadprzyrodzonej grozy.
Jego kolega po piórze, Clark Ashton Smith, odnosił w tym czasie sukces za sukcesem, zamieszczając w „Niesamowitych Opowieściach” cykle opowiadań, których scenerią był egzotyczny świat najbardziej odległych starożytnych cywilizacji - Hyperborei i Atlantydy. Te romantyczne, baśniowe krainy obfitowały w fantastyczne, znane tylko z bajek bestie, cuda, czarnoksiężników oraz tajemniczych bogów i demony. Mniej więcej w tym samym czasie jego przyjaciel Lovecraft sprzedawał opowieści pełne grozy, w których ludzie współcześni zmagali się z kosmicznym złem przybyłym z odległych planet. Były to dobre rozrywkowe opowiadania wzbudzające dreszczyk emocji...
Zasługą Howarda, jak się zdaje, było połączenie wszystkich tych koncepcji we własnym gatunku prozy przygodowej. Wynikiem tego był spektakularny sukces, jaki odniósł cykl wspaniałych opowieści o Conanie Cymeryjczyku, potężnym wojowniku barbarzyńskiego pochodzenia, który z mieczem w ręku kroczy przez prehistoryczny, legendarny świat. Zaczyna od niegodnych profesji złodzieja, rozbójnika, pirata i najemnego wojownika, by dojść do godności królewskiego generała i wreszcie do własnego tronu.
Łącząc w jedno elementy nadprzyrodzonej grozy, starożytnej magii i legendarnej prehistorycznej cywilizacji z szybką akcją brukowych opowiadań przygodowych, Howard stworzył nowy gatunek literacki. Nazywamy go powieścią magii i miecza.
Howard rozpoczął samodzielną działalność literacką w roku 1932. W grudniu tegoż roku w „Niesamowitych Opowieściach” ukazało się jego opowiadanie zatytułowane „Feniks na mieczu”. Był to pierwszy z serii utworów o Conanie i natychmiast stał się on wydarzeniem. Czytelnicy byli zachwyceni i domagali się następnych. Howard rozpoczął więc tworzenie swej „ery hyboryjskiej” i kroniki przygód jej najznamienitszego przedstawiciela. Nie wiedział wtedy, że zostały mu tylko cztery lata życia.
W ciągu tych czterech lat stworzył jednak żywą legendę. Czytelnicy pochłaniali natychmiast każdy kolejny utwór o Conanie i wołali o następne. Dziś, trzydzieści dziewięć lat później, zarówno oni, jak i ich następcy wciąż wołają o jeszcze; stąd właśnie wzięła się niniejsza powieść Sprague de Campa i moja.
Bardzo niewielu pisarzom udało się stworzyć legendę. Conan Doyle wymyślił Sherlocka Holmesa, Edgar Rice Burroughs - Tarzana. Być może (choć chyba jeszcze za wcześnie, by o tym mówić) to samo udało się łanowi Flemingowi z Jamesem Bondem. Tymczasem, w ciągu zaledwie czterech lat, Robert Ervin Howard z Cross Plains w Teksasie stworzył legendę, która miała przeżyć nie tylko swego twórcę, ale również czasopismo, w którym ukazała się po raz pierwszy i wydawnictwo, które zachowało ją w chwale twardej oprawy.
Tak jak w przypadku Sherlocka Holmesa, Tarzana, a nawet nowego w gronie „nieśmiertelnych bohaterów” komandora Jamesa Bonda z Tajnej Służby Jej Królewskiej Mości, inni pisarze nie potrafili powstrzymać się od zajęcia się Conanem.
Pierwsi z post-howardian zadowalali się prostą imitacją howardowskiego bohatera. Tak było w przypadku historyjek Henry’ego Kuttnera o Elaku z Atlantydy, opowieści o Jirelu z Joiry żony Kuttnera, C. L. Moore i dwóch krótkich powieści Norvella W. Page’a z Wanem Tengrim. Później i inni pisarze zainspirowani zostali do pracy nad własną koncepcją magii działającej w świecie zbliżonym do ery hyboryjskiej Howarda, z bardziej jednak oryginalnymi postaciami, np. Fritz Leiber ze swą wspaniałą sagą o Fafhrdzie i Szarym Kocie-Łowcy, Michael Moorcock z opowieściami o Elryku z Melnibone, złowrogim, przeklętym księciu-albinosie, czy mój współpracownik, L. Sprague de Camp, ze swymi zgrabnymi, zwięzłymi, dowcipnymi opowiadaniami z ery pusadyjskiej, bezpośrednio poprzedzającej upadek Atlantydy.
Sprague dopiero niedawno stał się miłośnikiem powieści o Conanie, podczas gdy ja sam czytałem je już jako nastolatek. Istnieje między nami znaczna różnica wieku - jest starszy ode mnie o dwadzieścia trzy lata - zadziwia więc fakt, że czytałem i kochałem twórczość Howarda na dziesiątki lat przedtem, zanim on w ogóle zaczął się nią interesować. Będąc entuzjastą fantastyki przez całe życie, Sprague - sądząc po wyglądzie okładek „Niesamowitych Opowieści” wystawionych w kioskach - nabrał przekonania, że czasopismo to składa się z opowieści o duchach, do których nigdy nie podchodził z entuzjazmem. Dopiero próbny egzemplarz „Conana Zdobywcy” w twardej oprawie, dostarczony mu przez kolegę, Fletchera Pratta, zainteresował Sprague’a magią i miechem. Od tej pory stał się on gorącym entuzjastą gatunku, a gdy odkrył, że nie opublikowane, a w niektórych przypadkach nie ukończone rękopisy opowiadań o Conanie spoczywają w zbiorach manuskryptów w całym kraju, zaczął tropić je wszędzie, uzupełniać, korygować i wydawać z pomocą agenta Howarda, Glenna Lorda.
W tym czasie dorosłem, odbyłem służbę w piechocie w Korei, a następnie wyjechałem do Nowego Jorku, by ukończyć kurs pisarski w Uniwersytecie Columbia. W roku 1965 zadebiutowałem książką zatytułowaną „Czarnoksiężnik z Lemurii”, którą dość łaskawie określono jako „rezultat czołowego zderzenia Howarda z Burroughsem”.
Moja pierwsza powieść lemuryjska zapoczątkowała serię sześciu książek, a oprócz tych opowieści o Thongorze Potężnym, walecznym królu Zaginionej Lemurii, napisałem jeszcze sześć czy siedem innych powieści magii i miecza.
Nasz wspólny entuzjazm dla fantasy w ogóle, a zwłaszcza heroic fantasy, zbliżył Sprague’a i mnie na licznych konwencjach science-fiction i poprzez okazjonalną korespondencję. Później, w roku 1967, wydałem i uzupełniłem zbiór opowiadań Howarda „King Kuli”, który zawierał serię nieudanych utworów z gatunku magii i miecza, powstałych przed zaistnieniem Conana, przedstawiających Kulla, dzikusa z Atlantydy.
W tym samym roku Sprague zaprosił mnie do współpracy w przygotowaniu „kilku nowych opowieści o Conanie, które pomogłyby wypełnić większe luki pomiędzy ocalałymi utworami cyklu”. Od tamtego czasu wciąż się tym zajmujemy.
Współpraca z L. Sprague de Campem była i jest fascynującym doświadczeniem i wielką przyjemnością (czytałem również L. Sprague’a de Campa już jako nastolatek. Bardzo interesujące było bezpośrednie zapoznanie się z pracą jego umysłu podczas tworzenia nowego dzieła. Myślę, że wiele nauczyłem się obserwując go przy pracy, gdyż jest on jednym z największych żyjących mistrzów tej dziedziny, a wiedza, którą zdobyłem podczas tej współpracy, jest nieoceniona. Niniejsza powieść o korsarzach i czarnoksiężnikach jest szóstą z kolei częścią kroniki życia i kariery Conana. Historia ta służyć ma przedstawieniu niezbyt dokładnie opisanego okresu w życiu Conana - dwóch lat, gdy był on korsarzem w Zingarze. Książka ma na celu wzmocnić powiązania pomiędzy poszczególnymi wątkami sagi. Tu po raz pierwszy pojawia się prostoduszny Van i Sigurd, z którym spotkamy się ponownie w dwunastej, ostatniej księdze, pt. ,,Conan z Wysp”. Tutaj też ponownie mamy do czynienia z jednym ze starych przyjaciół Conana, mężnym czarnym wojownikiem Jurną, który po raz pierwszy pojawił się w opowiadaniu „Miasto Czaszek”, pierwszym utworze zbioru „Conan”. Wzmocniliśmy też wewnętrzną spójność sagi, wprowadzając postać Zarona (pojawi się on znów w opowiadaniu „Skarb Tranicosa” w tomie ósmym „Conan Uzurpator”) i - jako główny czarny charakter - wielki Książę Czarnoksiężników, Thoth-Amona ze Stygii, który często przewija się na kartach poszczególnych tomów cyklu. Conan podczas tych wydarzeń ma lat trzydzieści siedem lub trzydzieści osiem.
Howard doczekał wydania drukiem osiemnastu swych opowiadań o Conanie. Osiem innych, od kompletnych rękopisów po drobne fragmenty czy ledwie szkice, znaleziono w jego papierach. Zespół de Campa i Cartera dodał do tego jeszcze osiem utworów, w tym dwie dłuższe powieści, nie licząc dzieł drobnych, takich jak „Ręka Nergala” Howarda i Cartera i „Pysk w ciemności” Howarda, de Campa i Cartera. Ogólnie rzecz biorąc, Sprague (we współpracy z Howardem, ze mną i z Björnem Nybergiem) wniósł prawdopodobnie do sagi więcej tekstu niż oryginalnie uczynił to sam Howard.
Teraz jednak, jak sądzę, przynajmniej widać już koniec.
Nie mam tu rzecz jasna na myśli samego Conana.
Będzie on istniał jeszcze przez wiele lat. Te książki z pewnością będą drukowane latami... może nawet dłużej niż się nam dziś wydaje.
Oprócz książek, Conan zadomowił się w komiksach, dorabiając się nawet własnego czasopisma (pytaj o „Conana Barbarzyńcę” Marvela).
Również Hollywood wydaje się od czasu do czasu odkrywać dzielnego, niezniszczalnego Cymeryjczyka. Przez okrągły rok prowadziliśmy na ten temat rozmowy z producentem filmowym. Od ludzi kina napłynęły nowe spostrzeżenia i uwagi. Bez wątpienia jeszcze więcej czai się w niewidocznych korytarzach przyszłości.
A czytelnicy wciąż proszą o więcej
Lin Carter
Hollis, Lond Island, New York
Księżniczka Chabela przebudziła się dwie godziny przed północą. Hoża córka Ferdruga, króla Zingary, leżała spięta i drżąca, naciągając cienką kołdrę na nagie ciało. Wpatrywała się w mrok, a złowieszczy lęk przeszywał ją zimnym dreszczem. Na zewnątrz deszcz bębnił po pałacowych dachach. Co przedstawiał ten mroczny, koszmarny sen, z którego posępnych objęć jej dusza wyrwała się z tak wielkim trudem?
Teraz, kiedy się skończył, ledwie potrafiła przypomnieć sobie jego szczegóły. Była ciemność, złowrogie oczy świecące w mroku, błyski noży - i krew. Wszędzie krew: na pościeli, na wykładanej kamiennymi płytami posadzce, przeciekająca pod drzwiami - czerwona, lepka, leniwie płynąca krew.
Chabela otrząsnęła się z tych makabrycznych myśli. Jej wzrok przyciągnął błysk nocnego światła. Pochodziło ono z cienkiej woskowej świecy stojącej na niskim, ozdobnym klęczniku w drugim końcu komnaty. Obok lichtarzyka połyskiwała niewielka kolorowa ikona Mitry — Pana Światła i głównego bóstwa kordafańskiego panteonu.
Jakiś impuls do poszukiwania nadprzyrodzonej drogi kazał jej stanąć, drżącej, na posadzce. Owijając zmysłowe, namaszczone olejkiem ciało koronkową kołderką przemierzyła komnatę i uklękła przed bóstwem. Strumień czarnych jak noc włosów spływał po plecach jak kaskada płynnej północy.
Na klęczniku stało małe, srebrne naczynie z kadzidłem. Otworzyła je i wsypała kilka ziarenek w migoczący płomień. Mocny zapach nardu i mirry rozszedł się w powietrzu.
Chabela złożyła ręce i skłoniła się jak do modlitwy, nie wypowiedziała jednak żadnych słów. W głowie miała zamęt. Za nic nie potrafiła utrzymać spokojnej wewnętrznej samokontroli, potrzebnej dla skutecznych modlitw do bóstwa.
Wydało się jej, że już od wielu dni posępna groza czai się w pałacu. Stary król wydawał się być daleko, zajęty niezrozumiałymi problemami. Zdumiewająco się postarzał, jakby jego siły witalne wysysała jakaś urojona pijawka. Niektóre z jego dekretów zupełnie nie zgadzały się z dotychczasową linią jego panowania. Czasami wydawało się, że duch innej osoby patrzy jego przygasłymi, starczymi oczami, mówi jego wolnym, chropawym głosem, czy gryzmoli rozchwiany podpis na podyktowanych przed chwilą dokumentach. Myśl ta, choć absurdalna, tkwiła w niej.
A potem te straszne sny o nożach i krwi, o tych świecących oczach, o wyłaniających się z mroku przyczajonych cieniach, które patrzyły i szeptały.
Nagle jej świadomość rozjaśniła się, jakby świeży morski wiatr rozwiał mgłę w jej umyśle. Odkryła, że potrafi określić uczucie strachu, który ją prześladował. To było tak, jakby jakaś mroczna siła usiłowała zawładnąć jej umysłem.
Ogarnęło ją przerażenie. Dreszcz obrzydzenia wstrząsnął jej ciałem. Jej młode, pełne piersi gwałtownie wznosiły się i opadały pod koronkami. Żarliwie upadła u stóp ołtarza, a jej czarne włosy rozsypały się po posadzce. Rozpoczęła modlitwę:
— Mitro, Panie nasz, obrońco Domu Ramiro, ostojo łaski i sprawiedliwości, który niegodziwość i okrucieństwo przemieniasz w cnotę, błagam, pomóż mi w godzinie potrzeby! Powiedz, co mam czynić, zaklinam cię, potężny Władco Światła!
Wstając otworzyła złotą szkatułę stojącą na klęczniku obok naczynia z kadzidłem i wyjęła tuzin cienkich patyczków z rzeźbionego drewna sandałowego. Niektóre z tych magicznych pałeczek były krótkie, inne długie, niektóre powyginane, jeszcze inne gładkie i proste.
Cisnęła wszystkie na posadzkę przed ołtarzem. Trzask delikatnych drewienek rozbrzmiał głośno w ciszy. Księżniczka wpatrzyła się w plątaninę pałeczek na podłodze. Jej oczy nagle zaokrągliły się ze zdumienia, a na młodej twarzy okolonej czarnymi włosami odbił się lęk.
Patyki ułożyły się w słowo T-O-V-A-R-R-O.
Dziewczyna powtórzyła imię.
— Tovarro — wymówiła powoli. — Jedz do Tovarra...
W jej ciemnych oczach błysnęła determinacja.
— Pojadę — zdecydowała — jeszcze dzisiaj. Wezmę kapitana Kapelleza...
Gdy przemierzała komnatę, błyskawice szalejącej burzy raz po raz rozświetlały wnętrze. Wyjęła szaty ze skrzyni. Zabrała pendent z rapierem w pochwie i ciepłą pelerynę. Szybko, bez zbędnych ruchów prześliznęła się przez sypialnię.
Z ołtarza szklanymi oczyma patrzył Mitra. Czy w tym malowanym spojrzeniu skrywał się niewidzialny błysk nadprzyrodzonej inteligencji? Może nieuchwytny wyraz smutku i żalu na wyrzeźbionych wargach? Nikt tego nie wiedział.
W ciągu godziny córka Ferdruga opuściła pałac. W ten sposób rozpoczął się łańcuch fantastycznych wydarzeń, które miały doprowadzić do szczególnej konfrontacji na krańcach tego świata pomiędzy potężnym wojownikiem, budzącym grozę czarnoksiężnikiem i dumną księżniczką.
Wiatr wzmagał się zacinając strugami deszczu. Teraz, po północy, wilgotna bryza szalała po brukowanych alejach biegnących od portu, kołysząc malowanymi szyldami nad drzwiami zajazdów i tawern. Wygłodzone kundle chowały się przed wiatrem i deszczem w sieniach, kuląc się i trzęsąc z zimna.
O tej późnej porze zabawy kończyły się. Niewiele świateł paliło się w domach Kordafy, stolicy Zingary nad Oceanem Zachodnim. Ciężkie chmury przesłoniły księżyc, a postrzępione pasma mgły sunęły po mrocznym niebie jak duchy. Był to czas ciemności i tajemnic; pora, w której gotowi na wszystko przestępcy szepczą o zdradzie i grabieży, a zamaskowani zamachowcy wkradają się do uśpionych domów z zatrutymi sztyletami w dłoniach odzianych w czarne rękawiczki. Noc spisku, noc zbrodni.
Wśród wycia wiatru i deszczu dał się słyszeć odgłos kroków i cichy brzęk oporządzenia. Oddział straży nocnej - sześciu ludzi w wysokich butach i pelerynach, z rondami kapeluszy naciągniętymi mocno dla ochrony przed deszczem i wiatrem, z pikami i halabardami - kroczył po uśpionych ulicach. Nie robili wiele hałasu poza krótkimi zdaniami, wypowiadanymi od czasu do czasu ściszonym głosem w płynnym języku zingarańskim. Rozglądali się bacznie na lewo i prawo, czy nie widać gdzieś śladów wyważania siłą drzwi lub okien, nasłuchiwali podejrzanych odgłosów i szli dalej, rozmyślając o dzbanach wina, które wychylą, gdy wrócą już z deszczowego patrolu.
Gdy oddział minął opuszczoną stajnię z zapadniętym do połowy dachem, dwa cienie stojące nieruchomo wewnątrz nagle ożyły. Jeden z nich wyjął spod peleryny niewielką lampkę. Odsłonił płomyk umieszczonej w niej świecy, który rzucił snop światła na podłogę w stajni. Uklęknąwszy, mężczyzna z lampką zmiótł warstwę brudu z części podłogi i odsłonił kamienne drzwiczki, do których przymocowany był krótki łańcuch zakończony kółkiem z brązu. Obaj mężczyźni chwycili kółko i z wysiłkiem unieśli drzwi. Dał się słyszeć pisk nie naoliwionych zawiasów. Dwa cienie zniknęły w czeluści, a drzwi z hukiem wróciły do poprzedniego położenia.
Wąskie kamienne schody prowadziły spiralnie w dół. Ciemności rozjaśniane były słabym płomykiem ciemnej lampki. Kamienie, z których zbudowano schody, były stare i zniszczone, a zaokrąglone stopnie pokryte były śliskim mchem i grzybem. Ferment wielu wieków rozkładu owiewał cały korytarz.
Dwóch ludzi w czarnych pelerynach schodziło po schodach uważnie i cicho. Jedwabne maski skrywały ich twarze. Wyglądali jak widma, schodząc tak prawie po omacku, a mokra bryza z dolnych korytarzy tajemnych przejść wychodzących na otwarte morze wydymała ich peleryny, unosząc je jak skrzydła gigantycznych nietoperzy.
Wysoko ponad uśpionym miastem wieże zamku Villagra, księcia Kordafy, wzbijały się w mroczne niebo. Nieliczne światła paliły się w wysokich oknach, gdyż niewielu lokatorów nie poszło jeszcze spać. Daleko w dole pod owym dziełem starożytnej murarki pewien człowiek z uwagą przeglądał pergaminy w świetle wysokiego złotego kandelabru, którego ramiona przypominały splecione węże.
Nie szczędzono wydatków, aby kamienna krypta opływała w bogactwo. Na ścianach z grubego surowego kamienia zawieszone były bogato haftowane gobeliny. Zimne, kamienne płyty podłogowe ukryte były pod grubym, miękkim dywanem w kolorach szkarłatu, złota, szmaragdu, lazuru i fioletu, zdobnym w złożone motywy roślinne odległej Vendhyi.
Na taborecie z pozłacanego drewna, ozdobionym reliefem przedstawiającym subtelnie zmysłowe grupy nagich postaci wyrzeźbionych z wielką drobiazgowością, umieszczono srebrną tacę: wino z Kyros w kryształowej karafce, owoce i słodycze na srebrnych talerzykach.
Ogromne biurko, przy którym siedział pogrążony w lekturze mężczyzna, było ozdobnie rzeźbione w stylu północno-wschodniego imperium Akwilonii. W złoto-kryształowym kałamarzu tkwiło pawie pióro do pisania. W poprzek biurka leżał wysmukły miecz używany jako przycisk do papieru.
Człowiek ów, w średnim wieku, może około pięćdziesiątki, był szczupły i elegancki. Jego smukłe nogi odziane były w czarne, jedwabne pończochy i zgrabne buty z pięknie wyprawionej kordafańskiej skóry. Sprzączki wysadzane klejnotami połyskiwały, gdy niecierpliwie stukał stopą w podłogę. Żylasty tors mężczyzny okrywał kubrak z turkusowego aksamitu, którego bufiaste rękawy skrojone były w taki sposób, że widać było atłasowe podbicie koloru brzoskwini. Śnieżnobiała koronka pieniła się na szczupłych nadgarstkach, a na każdym palcu starannie wypielęgnowanych rąk błyszczał ogromny klejnot.
Wiek mężczyzny można było rozpoznać po obwisłej skórze policzków i ciemnych workach pod chłodnymi, bystrymi, czarnymi oczami. Widać było, że starał się ukryć swe lata, gdyż włosy miał gładko zaczesane na ramiona i ufarbowane, a warstewka pudru wygładzała linie jego arystokratycznych rysów. Makijaż nie był jednak w stanie ukryć zwiotczenia ciała, odbarwień pod zmęczonymi oczami i pomarszczonej szyi. Jedną zdobną w klejnoty ręką przerzucał pergaminy zapisane pochyłym pismem. Były to oficjalne dokumenty opatrzone złoconymi i purpurowymi pieczęciami i powiewającymi wstążkami.
Mężczyzna stukał stopą w posadzkę i raz po raz spoglądał na elegancki zegar wodny na kredensie, co zdradzało jego niecierpliwość. Co jakiś czas posyłał też ponure spojrzenie w kierunku ciężkiego arrasu w kącie sali.
Za mężczyzną przy biurku stał milcząc kuszycki niewolnik. Silnie umięśnione ramiona założone miał na odkrytych piersiach. Złote obręcze lśniły w naciągniętych uszach, a płomień świecy oświetlał muskulaturę na wspaniałym torsie. Na purpurowej szarfie zawieszony miał obnażony sejmitar.
Z brzękiem delikatnego mechanizmu zegar wodny wybił godzinę. Była druga po północy.
Tłumiąc przekleństwo, człowiek za biurkiem cisnął na podłogę szeleszczący pergamin, który przeglądał. W tym momencie arras odsunięto na bok, odsłaniając wejście do tajemnego korytarza. Stanęli w nim dwaj mężczyźni w czarnych maskach i pelerynach. Jeden z nich trzymał małą lampkę. Światło kandelabru iskrzyło się na mokrych pelerynach przybyłych.
Siedzący mężczyzna położył rękę na gardzie leżącego na biurku rapiera, a Kuszyta uniósł swój sejmitar. Gdy jednak tamci dwaj weszli do sali i zdjęli maski, stary człowiek odetchnął.
— W porządku, Gomani— powiedział do Murzyna, który znów skrzyżował ręce na piersiach i przyjął poprzednią, obojętną postawę.
Przybysze zrzucili peleryny na podłogę i złożyli pokłon mężczyźnie za biurkiem. Pierwszy z nich zsunął kaptur swej szaty, odsłaniając łysą lub wygoloną czaszkę, jastrzębi nos, czarne, beznamiętnie patrzące oczy i wąskie usta, a następnie złożył dłonie przed sobą i skłonił się. Drugi odstawił lampę i szurnął nogą z dworską galanterią, zdejmując kapelusz z pióropuszem w głębokim ukłonie i mamrocząc: — Bądź pozdrowiony, książę!
Gdy wyprostował się i stanął nonszalancko z ręką wspartą na wysadzanej klejnotami rękojeści miecza, można było spostrzec, że jest mężczyzną wysokim i smukłym, o czarnych włosach, ziemistej cerze i drapieżnej twarzy o ostrych rysach. Jego cienkie, czarne wąsiki przycięte były z taką precyzją, że wydawało się, iż umieścił je na jego twarzy artysta. Zdradzał ślady fałszywej uprzejmości, było w nim trochę teatralnej kwiecistości i więcej niż trochę piractwa.
Villagro, książę Kordafy, zmierzył ponurego Zingaranina lodowatym wzrokiem.
— Mistrzu Zarono, nie zwykłem być trzymany w oczekiwaniu — stwierdził.
Jeszcze jeden dworski ukłon.
— Po tysiąckroć przepraszam, Wasza Miłość! Za wszystkie łaski bogów nie chciałbym wprawić cię w niezadowolenie.
— To dlaczegóż to, panie, spóźniliście się pół godziny?
Kolejny dworski gest.
— To nic, głupstwo.
Mężczyzna z czaszką wygoloną jak mnich wtrącił:
— Burda w tawernie, Książe Panie.
— Burda w podłej knajpie? — spytał książę. — Czy postradałeś zmysły, łajdaku?! Jak do tego doszło?
Z rumieńcem na ziemistych policzkach Zarono spiorunował wzrokiem mnicha, który odpowiedział mu podobnym spojrzeniem. — Nic takiego, Wasza Miłość! Nic, co mogłoby przeszkodzić ci...
— Ja to osądzę, Zarono — rzekł książę. — Niewykluczone, że ktoś zdradził nasz plan. Jesteś pewny, że to - hm - zajście nie było prowokacją?
Dłonie księcia zacisnęły się na złożonym liście, aż zbielały kostki. Zarono uśmiechnął się łagodnie.
— Na pewno nie, Panie. Słyszałeś może o tępym barbarzyńcy zwanym Conanem, który awansował na dowódcę okrętu korsarskiego, mimo że jest niczym więcej, jak tylko szczenięciem jakiejś flądry z mrocznej Północy?
— Nic nie wiem o tym łajdaku, mów dalej.
— Jak już powiedziałem, to nic takiego. Wchodząc do Gospody pod Dziewięcioma Nagimi Mieczami, by spotkać się z wielebnym Menkarą, dostrzegłem pieczeń skwierczącą na rożnie, a jako że nie posilałem się od świtu, postanowiłem połączyć przyjemne z pożytecznym. Ponieważ człowiek mojej rangi nie może tracić czasu na oczekiwanie, przywołałem oberżystę Sabrala i kazałem mu podać udziec. Wtedy ten cymeryjski gbur, upierając się, że to jego obiad, ośmielił się mi sprzeciwić. Trudno przecież wymagać, by dżentelmen mógł ścierpieć, że daje się pierwszeństwo jakimś parszywym cudzoziemcom...
— Co dalej? Do rzeczy! — przerwał książę.
— Była drobna sprzeczka, a potem od słów przeszliśmy do czynów. — Zarono zachichotał dotykając ciemnego siniaka pod okiem. — Facet jest silny jak byk, jednak, pochlebiam sobie, ja też naznaczyłem jego szpetną gębę. Zanim zdołałem pokazać mu twardość mojej stali, karczmarz i kilku gości rozdzieliło nas, nie bez wysiłku, bowiem trzeba ich było czterech czy pięciu, by utrzymać każdego z nas. W międzyczasie przybył wielebny ojciec Menkara i zajął się uśmierzaniem naszej wściekłości. Co też, tym i owym...
— Rozumiem. Według wszelkiego prawdopodobieństwa był to zwykły przypadek. Powinieneś jednak mieć na tyle rozumu, by nie prowokować takich burd. Nie zamierzam tego tolerować. A teraz do rzeczy. Stoi przede mną jak mniemam...
Zingaranin podkręcił wąsiki.
— Wybacz mi mój brak dobrych manier, Wasza Miłość; pozwól przedstawić sobie wielebnego Menkarę, kapłana Seta, którego namówiłem do wzięcia udziału w naszym szczytnym przedsięwzięciu i który nie szczędzi wysiłków dla naszej sprawy.
Wygolony mężczyzna raz jeszcze złożył dłonie i skłonił się. Villagro chłodno skinął głową.
— Dlaczego nalegałeś na osobiste spotkanie, wielebny ojcze? — zapytał z niezadowoleniem. — Wolę korzystać z agentów takich jak Zarono. Czy coś jest nie w porządku? Czy proponowane ci wynagrodzenie jest wystarczające?
Szkliste oczy Stygijczyka wyrażały tylko tępą obojętność.
— Złoto to tylko śmieci. Jednak mimo to ziemska powłoka musi jakoś utrzymywać się na tym nędznym padole. Nasza religia uczy, że świat jest jedynie iluzją - maską na nagim obliczu chaosu... Ale wybacz marnemu człekowi, Książę Panie. Dyskusje teologiczne są zwyczajem z naszych stron, ale moja obecność tutaj spowodowana jest zwyczajem waszego kraju, nieprawdaż?
Blady, nieznaczny uśmiech Stygijczyka wskazywać miał, że powiedział coś zabawnego.
Książę Villagro uniósł brwi pytająco. Menkara mówił dalej:
— Mam tu na myśli plan Waszej Miłości zmierzający do zmuszenia zacnego, ale sędziwego króla Ferdruga, aby oddał ci rękę księżniczki Chabeli, zanim zakończy swój żywot na tym świecie. Odniosłem się do znanej sentencji: „Spisek i zdrada to szczytne zwyczaje Zingary.”
Grymas Villagra sugerował, że nie uznał dowcipu za szczególnie śmieszny.
— Tak, tak, ojcze, to wszystko wiemy. Jakie wieści przynosisz? Czy są postępy w walce o zawładnięcie umysłami królewskiej rodziny?
Stygijczyk wzruszył ramionami. — Niewielkie, panie. Umysł Ferdruga łatwo zdominować, gdyż jest on stary i schorowany. Napotkałem jednak pewien problem.
— Mianowicie?
— Gdy mam króla w orbicie oddziaływania mojej woli, potrafię doskonale nim sterować. Mogę zmusić go, by oddał ci rękę księżniczki. Księżniczka jednak, zresztą nie bez racji, zważywszy różnicę wieku pomiędzy wami, niweczy nasze plany.
— Więc zmuś także jej umysł do posłuszeństwa, głupia, łysa pało! — warknął Villagro, rozdrażniony przytykiem do swego wieku.
Zimne płomienie rozjaśniły beznamiętne oczy Stygijczyka, ale szybko zostały stłumione.
— Tej właśnie nocy próbowałem tego dokonać — mruknął. — Mój duch zstąpił na księżniczkę pogrążoną we śnie w swojej komnacie i przeniknął do jej snów. Jest młoda, silna, pełna życia. Z najwyższym trudem udało mi się uzyskać kontrolę nad jej mózgiem, jednak gdy cień mój szeptał do jej uśpionej duszy, poczułem, że rozluźnia się i opada moja zdolność kontrolowania umysłu starego króla. Natychmiast zostawiłem dziewczynę, by odzyskać władzę nad jej ojcem. Obudziła się z przerażeniem i chociaż nie pamięta ani słowa z moich sugestii, z pewnością ma jakieś przeczucia.
To właśnie mój kłopot. Nie potrafię równocześnie kontrolować i króla, i księżniczki... — przerwał, dostrzegłszy płomienie gniewu w oczach księcia.
— A więc to przez ciebie, niedołężny psie! — ryknął Villagro.
Zdziwienie i przestrach rozbłysły w chłodnych oczach Stygijczyka.
— O co chodzi, panie? — wymamrotał, a Zarono przyłączył się do niego pytającym spojrzeniem.
Książę wyrzucił z siebie zduszone przekleństwo.
— Czy to możliwe, by mój przebiegły szpieg i obrotny czarownik głusi byli na to, o czym trąbi pół miasta? — wykrzyknął. — Czy żaden z was, głupcy, nie wie, że księżniczka zniknęła z miasta, a wszystkie nasze plany poszły na marne?
Książę Villagro starannie ułożył swoje plany. Król Ferdrugo był schorowany i zniedołężniały. Aby zapewnić bezkonfliktową sukcesję, księżniczka Chabela powinna szybko wyjść za mąż. Któż mógłby być lepszym kandydatem do jej ręki i na następcę tronu od Villagra, wieloletniego wdowca i najbogatszego oraz najpotężniejszego po królu para w królestwie?
W krypcie pod swym zabytkowym zamkiem Villagro opracował swój plan. Korsarz Zarono, ze szlacheckiego rodu, ale z zaszarganą przeszłością, przystąpił do przedsięwzięcia. Otrzymał zadanie pozyskania czarownika o elastycznym sumieniu, który umiałby oddziaływać na umysł i wolę starzejącego się króla. Do tej misji Zarono wybrał czarnoksiężnika Menkarę, duchownego nielegalnej stygijskiej sekty czcicieli Seta. Jednak zniknięcie Chabeli zniweczyło wszystkie plany Villagra. Na cóż mogłaby zdać się kontrola nad umysłem króla, jeśli nie było już księżniczki, którą miał poślubić?
Swoim kamiennym opanowaniem Menkarze udało się wreszcie uspokoić rozdrażnionego Villagra. Rzekł:
— Jeśli łaska, Wasza Miłość, mój skromny zasób wiedzy w dziedzinie nauk okultystycznych powinien wkrótce pozwolić na ustalenie obecnego miejsca pobytu młodej damy.
— Więc zrób to — rzekł Villagro ponuro.
Na polecenie kapłana, Kuszyta Gomani przyniósł trójnóg z brązu i węgiel drzewny z sąsiedniej sali tortur. Zrolowano dywan odsłaniając kamienne płyty. Stygijczyk wydobył z zanadrza wielki portfel z licznymi przegródkami. Wyjął z niego kawałek zielonej, fosforyzującej kredy, którą narysował na posadzce owalny kształt przypominający węża trzymającego w zębach własny ogon.
W międzyczasie Kuszyta wzniecił ogień na trójnogu. Dmuchając i wachlując szybko sprawił, że węgiel rozżarzył się.
Następnie kapłan wylał na rozpalone węgle aromatyczną, zieloną ciecz z kryształowego flakonika. Ostry zapach wypełnił nieruchome powietrze w komnacie z wężowym sykiem. Bladozielone pasma dymu zwijały się i splatały w usypiającym powietrzu. Duchowny usiadł w kręgu nakreślonym zieloną kredą. Zgaszono świece w kandelabrze, co przydało komnacie posępnej tajemniczości.
Pozostały trzy źródła światła: czerwony blask węgla w palenisku, fosforyzujący zielono wężowaty okrąg i żółte oczy czarownika, które płonęły jak ślepia nocnego drapieżcy.
Głos Stygijczyka przybierał na sile, wyśpiewując:
— Iao, Setesh... Setesb, Iao! Abratbax kuraim mizraeth, Setesh!
Ostre, syczące słowa ścichły do monotonnego szeptu, później ucichły zupełnie. Jedynym dźwiękiem pozostał wolny, rytmiczny oddech Stygijczyka. W miarę jak wpadał w trans, jego żółte ślepia skryły się pod powiekami.
— Na Mitrę! — sapnął Zarono, ale żelazny uścisk księcia na ramieniu nakazał mu znów milczenie.
Spiralne smugi dymu splatały się i rozpraszały tworząc świecący, nefrytowo-zielony obłok. W kłębach dymu pojawiły się jasne i ciemne plamy. W chwilę później oczom obserwatorów ukazała się w obłoku scena jakby wzięta z rzeczywistości. Ujrzeli niewielki statek ożaglowany jak karawela, mknący po nocnym morzu. Na przednim pomoście stała młoda dziewczyna. Jej okrągłe kształty widoczne były nawet pod ciężką peleryną, którą wiatr smagał jej młode ciało pełne wigoru...
— Chabela — westchnął Villagro.
Jak gdyby jego głos złamał czar, fosforyzujący obłok zawirował i rozpadł się. Węgle ostygły z sykiem. Kapłan upadł na twarz uderzając łysym czołem w posadzkę.
— Dokąd ona płynie? — zapytał Villagro Menkarę, gdy łyk wina ożywił nieco czarownika.
Stygijczyk zamyślił się.
— Odczytałem nazwę Asgalun w jej myślach. Czy wiesz może, Wasza Miłość, z jakiego powodu miałaby tam jechać?
— Tam właśnie przebywa obecnie brat króla, Tovarro — rzekł książę w zamyśleniu. — Jako ambasador, wędruje on od jednego shemickiego miasta do drugiego, a teraz jest właśnie tam. Teraz rozumiem! Ucieknie do Tovarra i będzie błagać go, by wrócił do Kordafy. Jeżeli ten wścibski facet znajdzie się tutaj, bogowie tylko wiedzą, co będzie z naszymi planami. Cóż więc robić, jeśli twa moc nie potrafi zdominować króla i księżniczki jednocześnie?
Zarono wyciągnął rękę w kierunku srebrnej tacy mamrocząc:
— Za pozwoleniem Waszej Miłości...
Villagro skinął głową, a Zarono sięgnął po kawałek owocu.
— Myślę — rzekł między kolejnymi kęsami — że powinniśmy ściągnąć innego czarownika.
— To brzmi rozsądnie — powiedział książę. — Kogo proponujesz, ojcze?
Stygijczyk milczał pogrążony w myślach.
— Przełożonym mojego zakonu — powiedział w końcu — i najpotężniejszym czarnoksiężnikiem na tym świecie jest wielki Thoth-Amon.
— A gdzie przebywa ten Thoth-Amon?
— Mieszka w rodzinnej Stygii, w oazie Khajar — odpowiedział Menkara. — Muszę jednak ostrzec Waszą Miłość, że potężnego talentu Thoth-Amona nie można kupić byle złotem.
Cierpki uśmiech wywinął ciemne wargi mnicha.
— Złotem można kupić ludzi małych, jak ja, a Thoth-Amon jest prawdziwym księciem czarowników. Ktoś, kto rządzi duchami świata, nie potrzebuje dóbr materialnych.
— Co więc może go skusić?
— Jedno marzenie bliskie jest sercu Thoth-Amona — mruknął duchowny. — Wieki temu religie przeklętego Mitry i mojego bóstwa, Seta, zmagały się tutaj, w zachodnich krainach. Wyrokiem losu kult mojego boga został obalony, wyznawcy Mitry zatriumfowali nad nami. Kult Węża wyjęty został spod prawa, a cały mój zakon znalazł się na wygnaniu.
Gdybyś więc, Wasza Miłość, przyrzekł zburzyć świątynie Mitry i odbudować w ich miejsce kościoły Seta ponad parweniuszowskie bóstwa Zachodu, śmiem twierdzić, że Thoth-Amon użyczyłby swej mocy dla twojej sprawy.
Książę przygryzł wargę. Bogowie i świątynie nic dla niego nie znaczyły, jeśli tylko kościoły i ich hierarchie płaciły nałożone podatki. Wzruszył ramionami.
— Niech tak będzie — powiedział — przyrzeknę na bogów czy demonów, jakich tylko sobie wymyślicie. A oto wasze zadania:
O świcie wyruszycie na morze. Weźmiecie kurs na południowy-wschód i przechwycicie statek wiozący księżniczkę. Uwięzicie ją i zniszczycie statek, nie zostawiając żadnych świadków przy życiu. Twój „Petrel”, Zarono, powinien z łatwością poradzić sobie z małą „Królową Mórz”.
Zaopiekowawszy się panią, popłyniecie dalej do Stygii. Ty, Menkaro, poprowadzisz wyprawę do twierdzy Thoth-Amona i występował będziesz jako mój ambasador. Gdy pozyskasz go już dla naszej sprawy, wrócisz do Kordafy z nim i księżniczką. Czy są jakieś pytania?
W ten sposób rozpoczęła się ich podwójna misja.
Świt rozjaśnił niebo na wschodzie. Burza ustała. Rozproszone już czarne chmury mknęły po mrocznym niebie. Kilka bladych gwiazd świecących wciąż na zachodzie raz po raz pojawiało się między chmurami i odbijało się w kałużach błota w kordafańskich rynsztokach.
Zarono, kapitan korsarskiego okrętu „Petrel” i tajny agent księcia Kordafy, kroczył przez mokre ulice w podłym nastroju. Bójka z ogromnym cymeryjskim korsarzem nie wprawiła go w dobry humor, nie mówiąc o nie zjedzonym obiedzie. Stek przekleństw, którymi obrzucił go książę, pogorszył jeszcze jego samopoczucie, a na domiar złego oczy kleiły mu się z niewyspania i skręcało go z głodu. Omijając strużki wody ściekającej z dachów i uważając, by poły peleryny nie wpadały do błotnistych kałuż, czuł, jak wzbiera w nim tłumiony gniew. Tęsknił za czymś bezbronnym, na czym mógłby wyładować swą złość. Menkara wielkimi krokami podążał obok niego w milczeniu.
Chudy, kościsty człowieczek, którego gołe nogi widać było spod wystrzępionego rąbka połatanej sutanny, usiłował utrzymać się na śliskim bruku, pędząc przez smagane wiatrem ulice. Jego sandały klapały po mokrej kostce. Jedną ręką przytrzymywał pozszywany szal na wychudłej klatce piersiowej, a drugą, wyciągniętą w górę, trzymał kawał płonącej, nasmołowanej liny, którą oświetlał sobie drogę, półgłosem mamrocząc poranną litanię do Mitry. Była ona dla niego zlepkiem nic nie znaczących dźwięków, ponieważ jego myśli krążyły zupełnie gdzie indziej. Ninus, młodszy kapłan świątyni Mitry, podążał mokrymi, wietrznymi ulicami na spotkanie z przeznaczeniem.
Tego ranka wstał ze swego posłania przed świtem i unikając przełożonego, wymknął się z okolic świątyni Mitry na ponurą, mokrą aleję. Stamtąd skierował się w stronę kordafańskiego portu na spotkanie z cudzoziemskim korsarzem, Cymeryjczykiem Conanem.
Ninus nie był przystojnym mężczyzną. Miał wydatny, trzęsący się brzuch i patykowate nóżki. Wodniste oczy spoglądały znad ogromnego nosa. Owinięty był w postrzępioną szatę kapłana Mitry - szatę, która nie była zbyt czysta, a ponadto widać było na niej podejrzane purpurowe plamy z zakazanego wina. W przeszłości, zanim ujrzał światło Mitry, Ninus był jednym z najzdolniejszych złodziei na ziemi hyboryjskiej. Wtedy właśnie poznał Conana. Krzepki korsarz też kiedyś trudnił się złodziejstwem, a ponadto nigdy nie był bywalcem kościołów. Byli więc starymi przyjaciółmi. Mimo, że Ninus uważał swoje powołanie do kapłaństwa za szczere, nigdy nie udało mu się poskromić cielesnych żądz, którym często dawał upust w swoim wcześniejszym życiu. Mały, kościsty mnich ściskał w zanadrzu dokument, który Conan obiecał od niego kupić. Korsarz potrzebował skarbu, a Ninus żądał złota albo przynajmniej srebra. Mapa była już od dawna w jego posiadaniu. W złodziejskich czasach często myślał, by podążyć za atramentową linią prowadzącą do bajecznego bogactwa, którego miejsce ukrycia dzięki owej mapie można było odnaleźć. Teraz jednak, w zawodzie duchownego, istnieje małe prawdopodobieństwo, że wyruszy kiedyś na poszukiwanie skarbu; dlaczego nie miałby więc sprzedać dokumentu?
Jego wyobraźnia pełna była różowych wizji słodkiego wina, obfitych pieczeni i pulchnych dziewuch, które miały urzeczywistnić się, jak sądził, dzięki pieniądzom Conana. Wybiegł zza rogu ulicy i omal nie wpadł na dwóch mężczyzn, którzy odskoczyli, by uniknąć zderzenia. Mamrocząc jakieś przeprosiny mały mnich wlepił krótkowzroczne oczy w ponurego człowieka, któremu spadł kaptur peleryny. Zdumienie nie pozwoliło na zachowanie właściwej mu rozwagi.
— Setyta Menkara! — zawołał piskliwie. — Ty tutaj?! Jak śmiesz, wyznawco nikczemnego węża!
Podnosząc głos w szlachetnym oburzeniu, Ninus zaczął wzywać straże.
Ciskając przekleństwa Zarono pociągnął swego towarzysza, by ponaglić go do ucieczki, ale Stygijczyk wyrwał się i spojrzał na niego płonącymi oczyma.
— Ten mały wieprz mnie zna! — zasyczał. — Zabij go szybko albo będziemy wszyscy zgubieni!
Zarono nie wahał się dłużej niż mgnienie oka: chwycił sztylet i pchnął. Życie jednego nędznego zakonnika nic dla niego nie znaczyło; ważne było, by uniknąć konieczności odpowiadania na pytania strażników.
Błysk stalowego ostrza w słabym świetle świtu zgasł przebijając szaty mitraisty. Ninus zatoczył się ze zdławionym okrzykiem, zaczął z trudem łapać powietrze i upadł bezwładnie na bruk. Z ust wypłynęła strużka krwi.
Stygijczyk splunął.
— Oby tak zginął cały twój parszywy ród — burknął.
Rozglądając się nerwowo dookoła, Zarono pospiesznie wytarł ostrze o płaszcz leżącego.
— Chodźmy stąd — warknął.