Tytuł dostępny bezpłatnie w ofercie wypożyczalni Depozytu Bibliotecznego.
Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej!
Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych
Dwanaście tysięcy lat temu na Ziemi podzielonej między królestwa hyboriańskie Conan, barbarzyński awanturnik o herkulesowej sile i szlachetnym sercu, pirat i wierny żołnierz-hulaka, zwycięża ludzi, potwory i podstępnych czarowników, torując sobie drogę do tronu potężnego królestwa Akwilonii.
[opis okładkowy]
Książka dostępna w zasobach:
Miejska Biblioteka Publiczna w Kamiennej Górze
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 240
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Opowieści o Conaniew Wydawnictwach Amber-Mizar
w przygotowaniu
Conan barbarzyńcaConan i czarownikConan i skarb pytonaConan mścicielConan obrońcaConan renegatConan zdobywca
Conan z wysp
Lin CarterL. Sprague de Camp
Przełożył
MAREK MASTALERZ
Tytuł oryginałuCONAN THE LIBERATOR
Ilustracja na okładceKEN KELLY
Opracowanie graficzneStudio Graficzne FOTOTYPE
RedaktorKONRAD LEWANDOWSKI
Redaktor technicznyELŻBIETA STEFAŃSKA
Copyright © 1979 by Conan Properties, Inc.
For the Polish edition
Copyright © 1993 by Wydawnictwo Mizar Sp. z cPublished in cooperation withWydawnictwo Amber Sp. z o.o.
ISBN 83-7082-194-4
Wydawnictwo Mizar Sp. z o.o.
Warszawa 1993. Wydanie I
Skład: Zakład FOTOTYPE w MilanówkuDruk: Zakłady Graficzne w Białymstoku
Conan Cymmerianin, bohater nad bohatery, jest płodem wyobraźni Roberta Ervina Howarda (1906—1936) z Cross Plains w stanie Teksas. Howard był płodnym pisarzem publikującym w tzw. pulp magazines (tanich, drukowanych na najgorszym papierze magazynach zamieszczających podłą przeważnie beletrystykę). Jego kariera przypadła na czasy ich największego rozkwitu. Tego rodzaju periodyków wydawano dziesiątki, wszystkie w tym samym formacie (6,5 na 10 cali, czyli 17 na 25 centymetrów). Drukowano je na szarym papierze bez oprawy. Obecnie magazyny te zniknęły, wyjąwszy kilka dotąd wydawanych pod starymi tytułami, lecz w odmiennym formacie.
W czasie swej działalności literackiej, trwającej zaledwie dekadę, Howard pisywał fantasy, science fiction, westerny, opowiadania sportowe, historyczne, nowele kryminalne, opowiadania na tematy orientalne i wiersze. Ze wszystkich jego bohaterów tym, który osiągnął największą popularność, jest Conan z Cymmerii. Opowiadania o Conanie sprawiły, że w gatunku fantasy dzieła Howarda ustępują popularnością jedynie J.R.R. Tolkienowi.
Urodzony w Peaster w Teksasie, Howard przeżył w tym stanie całe swoje życie, wyjąwszy krótkotrwale wyjazdy do sąsiednich stanów i Meksyku. Ojciec był wiejskim lekarzem w stanie Arkansas. Był to człowiek o szorstkim, apodyktycznym sposobie bycia. Matka Howarda, urodzona w Dallas w Teksasie, uważała się za osobę pod względem społecznym stojącą wyżej od swego męża oraz od ludności Cross Plains, gdzie rodzina osiedliła się w 1919 roku.
Oboje rodzice, zwłaszcza matka, byli wyjątkowo zaborczy wobec swojego jedynaka. Gdy Robert był jeszcze chłopcem, matka roztaczała nad nim czujną opiekę i decydowała o jego przyjaźniach. Kiedy dorósł, czynnie ograniczała jego kontakty z kobietami. Dopiero na dwa lata przed śmiercią Howard zawarł znajomość z pewną młodą nauczycielką. Twórca Conana wyrósł więc w atmosferze niewolniczego oddania często chorującej matce. Kiedy kupił samochód, zabierał ją ze sobą na długie wycieczki po Teksasie.
Słabowity i zaszczuwany jako chłopiec, Howard wyrósł na wysokiego, potężnie zbudowanego mężczyznę. Ważył blisko dwieście funtów (tj. około dziewięćdziesięciu kilogramów), z czego większość stanowiły mięśnie. Utrzymywał formę uprawiając pięściarstwo i podnoszenie ciężarów. Boks był jego ulubionym sportem. Mimo wyglądu troglodyty Robert Howard był również żarłocznym molem książkowym. Czytał szybko i wszystko co popadnie.
Jeszcze jako młodzieniec zdecydował się na karierę literacką. Gdy w 1928 roku ukończył rok bezpłatnych wykładów w Howard Payne Academy w Brownwood w Teksasie, jego ojciec zgodził się na trwającą jeden rok próbę. Przez ten czas Howard miał spróbować swych sił jako autor nie związany z żadnym wydawnictwem. Dopiero po tym okresie ojciec miał wywrzeć nań nacisk w celu zmuszenia go do podjęcia bardziej konwencjonalnej pracy. Wkrótce honoraria Howarda, chociaż skromne, były wystarczające, aby skłonić rodzinę akceptacji jego powołania.
Howard wyrósł na mężczyznę o wyjątkowo zmiennych nastrojach, przechodzących od radosnej euforii i wylewności do napadów czarnej depresji, rozpaczy i melancholii, co sprawiło, że uległ fascynacji ideą samobójstwa. Obsesja ta narastała i pogłębiała się przez resztę życia. Napomknieniami i mimowolnymi uwagami dawał swoim rodzicom i niektórym z przyjaciół do zrozumienia, iż nie zamierza przeżyć swej matki, lecz nikt nie brał tych gróźb poważnie.
W roku 1936 Robert Howard był już czołowym pisarzem magazynów „pulp” i zarabiał więcej niż ktokolwiek w Cross Plains. Cieszył się dobrym zdrowiem, ustabilizowaną pozycją towarzyską, rosnącym kółkiem przyjaciół i fanów oraz obiecującą przyszłością literacką. Jego matka umierała wówczas na gruźlicę. Kiedy znalazła się w stanie nieodwracalnej śpiączki, Howard wyszedł z domu, wsiadł do samochodu i strzelił sobie w głowę.
W latach 1926—1930 Robert Howard napisał cykl opowiadań fantastycznych o bohaterze imieniem Kuli, barbarzyńcy z zaginionej Atlantydy, który zostaje władcą kontynentalnego królestwa. Opowiadania te przyniosły Howardowi nikłe powodzenie — z dziewięciu, które ukończył, udało mu się sprzedać jedynie trzy. Ukazały się one w „Weird Tales” — piśmie drukującym fantasy i science fiction, wychodzącym w latach 1923—1954. Chociaż stawki za słowo były niskie, a honoraria często się opóźniały, „Weird Tales” mimo wszystko pozostawało najpewniejszym rynkiem zbytu dla Howarda.
W roku 1932, gdy nie sprzedane opowiadania o Kullu wciąż zalegały szafkę służącą jednocześnie jako kartoteka, Howard przerobił jedno z tych opowiadań, zmieniając Kulla na Conana i dodając nadnaturalny sztafaż. „The Phoenix on the Sword” opublikowany został w „Weird Tales” w grudniu 1932 roku. Opowiadanie osiągnęło natychmiastową popularność i przez kilka lat tworzenia opowieści o Conanie zajmowało większość pisarskiego czasu Howarda. Osiemnaście tych opowiadań pojawiło się w druku za życia autora, inne zostały odrzucone albo ich nie dokończył. W niektórych listach pisanych pod koniec życia Howard rozważał zarzucenie cyklu conanowskiego i poświęcenie się wyłącznie westernom.
Conan był zarówno rozwinięciem Kulla, jak i idealizacją samego autora — obrazem Howarda takiego, jakim chciałby on być. Robert E. Howard idealizował barbarzyńców i barbarzyńskie życie, podobnie jak czynili to Rudyard Kipling, Jack London czy Edgar Rice Burroughs — pisarze, którzy wywarli na niego duży wpływ. Conan to szorstki, twardy, gwałtowny obieżyświat, człowiek bez korzeni, nieodpowiedzialny łowca przygód, gigantycznej siły i postawy. Właśnie tak Howard — cichy, wyobcowany, introwertyczny odludek, wyobrażał sobie samego siebie. W postaci Conana łączą się cechy teksańskiego pioniera Bigfoota Walisce’a, Tarzana Burrougsa, herosa Wikinga Swaina (Wieśniaka) A.D. Howdena Smitha z odrobiną mrocznej melancholii samego Howarda.
Sam Howard pisał w liście do H.P. Lovecrafta, iż Conan „gotowy wychynął z wyobraźni i zmusił mnie do uwiecznienia sagi jego przygód (...) Jest on kombinacją ludzi, których znałem, zawodowych bokserów, rewolwerowców, przemytników whisky, ochroniarzy pól naftowych, hazardzistów i uczciwych pracowników, z którymi miałem kontakt, a których cechy połączywszy, otrzymałem amalgamat, który nazwałem Conanem z Cymmerii”.
Po śmierci Howarda niektóre z jego opowiadań zostały opublikowane we wspomnianych tanich magazynach. Później brak papieru w okresie drugiej wojny światowej skazał je na zagładę i opowieści o Conanie zostały zapomniane przez wszystkich z wyjątkiem małego kręgu entuzjastów. W latach pięćdziesiątych nowojorski edytor wydał opowiadania o Conanie jako cykl oprawnych w płótno tomików o niewielkim nakładzie.
Autor powyższych słów został wciągnięty w to przedsięwzięcie w rezultacie odnalezienia przez niego nie publikowanych rękopisów Howarda w archiwum nowojorskiego agenta literackiego i przyjęcia ich do druku jako części tej serii. Dziesięć lat później zorganizowałem publikację całego cyklu włącznie z kilkoma nowymi przygodami Conana spisanymi we współpracy z moimi kolegami, Linem Carterem i Bjórnem Nybergiem. Przez lata trudziliśmy się nad zbliżeniem naszego stylu do stylu Howarda, z jakim skutkiem — to pozostawiamy ocenie czytelników. Niniejsza powieść, przy przygotowaniu której znaczną pomoc edytorską okazała moja żona Catherine Crook de Camp, to najnowszy efekt naszych wysiłków.
W tym samym czasie Clenn Lord, literacki agent spadkobierców Howarda, dzięki uporczywym detektywistycznym zabiegom dotarł do skrzyni zawierającej papiery Howarda, które zaginęły po jego śmierci. Znajdowały się w niej skończone i nie ukończone opowiadania o Conanie. One również zostały włączone do cyklu. Opowiadania nie dokończone zostały uzupełnione przez Cartera bądź przeze mnie. Lord przyczynił się również do wydania dziesiątków nieconanowskich opowiadań Howarda, zarówno drukowanych w magazynach „pulp”, jak i wcześniej nie publikowanych. Mimo iż pośmiertny sukces Howarda jest faktem, tym, którzy mają w nim swój udział, trudno jest zwalczyć uczucie żalu, iż sam Howard tego nie dożył.
Istnieje kilka wyjaśnień niezwykłego przypływu pośmiertnej popularności pisarstwa Howarda. Niektórzy przypisują to duchowi czasu. Wielu czytelników znużyli antybohaterowie, krańcowo subiektywne psychologiczne opowieści oraz skupienie uwagi na problemach socjoekonomicznych, zajmujących tak wiele miejsca w prozie lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych. Przez pewien czas wydawało się, że fantasy padnie ofiarą Wieku Maszyn. Sukces trylogii Tolkiena „Władca pierścieni” zwiastował jednak jej powrót. Opowieści o Conanie jako jedne z pierwszych w tym gatunku skorzystały z jego odrodzenia i od czasu swej publikacji pociągnęły za sobą znaczną liczbę naśladowców.
Równa zasługa w ich sukcesie przypaść musi pisarskiemu talentowi Howarda. Był on urodzonym narratorem, a jest to warunek sine qua non pisania prozy. Z takim talentem wiele innych pisarskich uchybień można wybaczyć, a bez niego żadne zalety nie nadrobią jego braku.
Howard dorobił się wyróżniającego go, godnego uwagi stylu — żywego, barwnego, rytmicznego i wymownego. Oszczędnie używając przymiotników, osiąga barwne, dynamiczne efekty przez obfite korzystanie z czasowników i personifikacji, jak widać w rozpoczęciu jednej z powieści o Conanie: „Wiedz, o książę, że przed laty, nim oceany pochłonęły Atlantydę i jej lśniące miasta... był Wiek, nad sny potężniejszy, gdy kwitnące królestwa rozciągały się po ziemi jak błękitne opończe pod gwiazdami...” Gorączkowa wyobraźnia Howarda, inteligentne fabuły, oszałamiające tempo narracji i intensywność, z jaką sam wciela się w bohaterów, sprawiają, że nawet jego najpośledniejsze opowiadania o boksie i Dzikim Zachodzie — dostarczają przy czytaniu dużo przyjemności.
Pięćdziesiąt kilka opublikowanych do tej pory opowieści o Conanie przedstawia jego życie od czasów młodzieńczych do starości. Jako scenę, po której kroczy z mieczem w dłoni jego bohater, Howard wymyślił Świat Hyboriański, istniejący dwanaście tysięcy lat przed zatonięciem Atlantydy i początkiem pisanej historii. Autor Conana zaproponował tezę, iż barbarzyńskie najazdy i naturalne katastrofy zniszczyły wszystkie zapisy z tej ery z wyjątkiem okruchów pojawiających się w wiekach późniejszych jako mity i legendy, zapewniając jednocześnie swych czytelników, iż jest to czysto fikcyjna konstrukcja, która nie może być traktowana jako poważna teoria historyczna.
W wiekach hyboriańskich magia była rzeczywistością, a po ziemi krążyły niesamowite istoty. Zachodnia część głównego kontynentu, którego zarysy różniły się znacznie od tego ze współczesnych map, dzieliła się na kilka królestw, ukształtowanych na podobieństwo autentycznych państw ze starożytnej i średniowiecznej historii. W ten sposób Aquilonia mniej lub bardziej odpowiada średniowiecznej Francji, a Poitain Prowansji, Zingara przypomina Hiszpanię, Asguar i Vanaheim odpowiadają Skandynawii Wikingów, Shem ze swymi walczącymi miastami-państwami stanowi echo starożytnego Bliskiego Wschodu, a Stygia jest fikcyjną wersją starożytnego Egiptu.
Conan pochodzi z Cymmerii, monotonnego, górzystego, okrytego mgłami kraju, którego lud to Protoceltowie. Conan (którego imię wywiedzione jest z języka Celtów) pojawia się jako młodzieniec we wschodnim królestwie Zamora i przez kilka lat utrzymuje się ze złodziejstwa. Następnie służy jako najemny żołnierz, najpierw w orientalnym królestwie Turan, później w kilku królestwach hyboriańskich. Zmuszony do ucieczki z Argos, przystaje do piratów z wybrzeża Kush, działając z shemicką piratką i załogą czarnych korsarzy.
W późniejszym okresie Conan służy w różnych krajach jako najemnik. Przeżywa przygody wśród koczowniczych ludów na stepach wschodu oraz piratów z Morza Vilayet, obszerniejszego niż Morze Kaspijskie, które później powstanie w tym miejscu. Zostaje wodzem plemion z Gór Himeliańskich, pustynnego miasta w Stygii, piratem na Wyspach Barachanskich i kapitanem statku zingarańskich korsarzy.
W końcu wraca do rzemiosła żołnierskiego w służbie Aquilonii, najpotężniejszego z hyboriańskich królestw. Prowadzi zwycięską wojnę z dzikimi Piktami na jego zachodniej granicy, awansuje na generała, ale musi uciekać, gdyż grozi mu śmierć ze strony zdeprawowanego i okrutnego króla Numedidesa.
Po dalszych przygodach Conan (obecnie mniej więcej czterdziestoletni) zostaje zabrany z wybrzeża Kraju Piktów przez statek przywódców rewolty przeciw tyrańskim rządom Numedidesa. Ci wybierają Conana na głównodowodzącego sił rebelii i właśnie w tym miejscu rozpoczyna się niniejsza opowieść.
L. SPRAGUE DE CAMP
Villanova, Pensylwania lipiec 1978
Noc rozpostarła swe czarne, błoniaste skrzydła nad wieżami królewskiej Tarancji. Na cichych, zamglonych ulicach płonęły kaganki niczym wieszczące śmierć oczy drapieżników w nieprzebytej dziczy. Niewielu było śmiałków, którzy ważyli się spacerować ulicami miasta w noc taką jak ta, pomimo że ciemności nasycone były aromatem wczesnej wiosny. Ci nieliczni, których konieczność wypędziła z domostw, przemykali się ukradkiem jak złodzieje, sprężając się na każdy szelest lub cień.
Na wzniesieniu, dookoła którego rozpościerało się Stare Miasto, na tle bladych gwiazd królewski pałac wznosił swój ozdobiony rzeźbionymi gzymsami dach. Mroczny gmach czaił się na wzgórzu niczym potwór z minionych wieków, spoglądając na mury miejskie jak na zniewalającą go klatkę z kamiennych bloków.
W oświetlonych mdłymi płomykami marmurowych korytarzach i krużgankach milczenie zalegało jak pył w stygijskim grobowcu. Nikt poza królewską strażą nie przemierzał wnętrz uśpionego pałacu. Jednak nawet ci pokryci bliznami i zahartowani w bojach weterani niechętnie spoglądali na boki, w głąb cieni wypełniających pałacowe zaułki. Twarze strażników wykrzywiały się przy każdym niespodziewanym odgłosie.
Dwóch gwardzistów stało przed portalem udrapowanym w kosztowne brokatowe zasłony. Zesztywnieli i zbledli, gdy za drzwiami rozległ się przeraźliwy krzyk, który jak lodowata igła przeszył ich serca rozpaczliwą pieśnią agonii.
— Mitro, nie opuszczaj nas — wyszeptał z drżeniem strażnik po lewej.
Jego towarzysz nic nie odrzekł, lecz łomoczące serce biło mu w takt milczącej modlitwy: — Mitro, miej nas w opiece i ten kraj także...
Albowiem mawiano w Aquilonii, najdumniejszym z hyboriańskich królestw: „Najodważniejsi korzą się, gdy szaleństwo nosi koronę”. A król Aquilonii był szalony.
Numedides było jego imię. Był siostrzeńcem i następcą Vilerusa III oraz potomkiem odwiecznej linii królewskiej. Od sześciu lat królestwo jęczało pod jego ciężką ręką. Był to człowiek przesądny, nieoświecony, pobłażający sobie i okrutny. Jednak do tej pory jego grzechy nie wyróżniały go spośród wielu innych królów rozpustników i zbrodniarzy rozmiłowanych w miękkim ciele, świście bicza i wyciu katowanych. Już na początku panowania Numedides przekazał swoim ministrom wszelkie sprawy państwa, sam oddając się wyłącznie zmysłowym przyjemnościom w haremie, który był również izbą tortur.
Wszystko to jednak przekroczyło granice ludzkiego pojmowania wraz z pojawieniem się na dworze Thulandry Thuu. Nikt nie mógł powiedzieć, kim był ten ascetyczny, śniady mężczyzna w średnim wieku. Nikt również nie wiedział, dlaczego ani skąd przybył do Aquilonii.
Niektórzy szeptali, iż był wiedźminem z okrytych mgłami krain Hyperborei, inni, że wyłonił się ze złowrogich cieni tężejących w podziemiach świątyń Stygii czy Shemu. Wierzono nawet, że był Vediańczykiem, gdyż to sugerowało jego imię. Nie wiadomo jednak, czy było ono prawdziwe. Wiele teorii głoszono, lecz nikt nie znał prawdy.
Już ponad rok Thulandra Thuu żył w pałacu, ciesząc się władzą i przywilejami królewskiego faworyta. Niektórzy powiadali, że był filozofem, alchemikiem usiłującym przemienić żelazo w złoto lub sporządzić legendarne panaceum. Inni twierdzili, że to czarownik, wprawiony w najczarniejszych arkanach magii. Kilku rozsądniej myślących szlachciców uważało, iż jest on jedynie sprytnym szarlatanem, żądnym władzy.
Nikt jednak nie przeczył, że czarownik rzucił urok na króla Numedidesa. Wszyscy wiedzieli, że nie Numedides, lecz Thulandra Thuu rządzi z Rubinowego Tronu. Najmniejszy kaprys przybłędy był prawem. Królewski kanclerz, Vibius Latro, został poinstruowany, by traktował polecenia Thulandry tak, jak gdyby pochodziły od samego króla.
Jednocześnie zachowanie Numedidesa stawało się coraz dziwniejsze. Zażyczył sobie, by mennica tłoczyła złote monety z jego podobizną ozdobioną klejnotami, oprócz tego często przemawiał do drzew i kwiatów w swoim ogrodzie, każąc przy tym tuż obok obdzierać ludzi ze skóry. Biada królestwu, którego koronę nosi szaleniec będący na dodatek marionetką w rękach zręcznego i pozbawionego skrupułów faworyta, nieważne, czy prawdziwego maga, czy chytrego oszusta.
Za zdobionymi brokatem, strzeżonymi drzwiami znajdowała się sala, której ściany przybrane były mistyczną purpurą. Odbywała się tu dziwaczna ceremonia.
W przejrzystym, alabastrowym sarkofagu spoczywał uśpiony król. Jego tłuste ciało było obnażone. Żadna szata nie zakrywała odrażających skutków występnego żywota. Skóra Numedidesa pokryta była krostami, po wargach spływała ślina, a pod oczami zwisały ogromne worki. Kołdun rozdęty i szpetny jak u ropuchy wystawał ponad brzeg sarkofagu.
Nad królem, głową w dół, wisiała naga, dwunastoletnia dziewczynka. Jej niedojrzałe ciało nosiło ślady po narzędziach tortur, które teraz spoczywały pośród żarzących się węgli, w miedzianym kotle stojącym obok krzesła z czarnego żelaza. Mebel ten zdobiły tajemne znaki obrobione w miękkim srebrze.
Gardło dziewczynki było równo przecięte i jej jaskrawa krew ściekała po odwróconej twarzy i zwisających bezładnie płowych włosach. Sarkofag pod zwłokami częściowo wypełniony był parującą krwią i w tej szkarłatnej kąpieli pogrążone było obleśne ciało króla Numedidesa.
Dookoła sarkofagu stało dziewiętnaście grubych świec, każda wysokości połowy dorosłego mężczyzny. Świece te zostały odlane z trupiego wosku, który na rozkaz Thulandry grabarze wydobywali z kilkuletnich grobów.
Na żelaznym tronie siedział zamyślony sam Thulandra Thuu. Jego włosy, ściągnięte opaską ze złotego jedwabiu, były srebrzyście siwe. Oczy o niepokojącym, gadzim wyrazie patrzyły chłodno i z uwagą. Wąska twarz maga wydawała się dziełem utalentowanego rzeźbiarza. Skóra była ciemna jak drzewo tekowe, od czasu do czasu zaś wąskie wargi zwilżał ruchliwy spiczasty język. Szczupły tors okryty był sztuką morwowego brokatu, owiniętą dwukrotnie i udrapowaną na jednym barku, pozostawiając drugi odkryty. Żylaste ramiona spoczywały nieruchomo na poręczach krzesła.
Co jakiś czas Thulandra unosił wzrok znad spoczywającej na jego kolanach starej księgi, oprawionej w skórę pytona, i z namysłem spoglądał na alabastrową skrzynię, w której nalane cielsko króla Numedidesa spoczywało w kąpieli z dziewiczej krwi. Następnie, marszcząc brwi, znów powracał do lektury swej księgi. Pergaminowe karty tego traktatu pokrywało pajęcze pismo nie znane mędrcom Zachodu. Rzędy pochylonych, haczykowatych liter ciągnęły się kolumnami w dół strony. Znaki te wypisane były atramentami o barwach szmaragdu, ametystu i cynobru, nie spłowiałymi mimo upływu czasu.
Wodny zegar ze złota i kryształu, stojący pod ścianą, zadzwonił srebrzyście. Thulandra Thuu znów zajrzał do sarkofagu. Nagły grymas, który wykrzywił wąskie usta królewskiego faworyta, świadczył o niepowodzeniu przedsięwzięcia. Głęboka czerwień kąpieli ciemniała — powierzchnia krwi matowiała od skrzepu, w miarę jak uchodziło z niej życie.
Czarownik wstał nagle i z gniewem rzucił księgą o ścianę. Uderzyła w draperię i upadła otwarta, grzbietem do góry. Gdyby ktoś jeszcze był tu obecny, to mógłby teraz odczytać stygijski napis na okładce owego dzieła, który brzmiał: „Sekrety nieśmiertelności, pióra Guchoty z Shamballah”.
Obudziwszy się z hipnotycznego transu, król Numedides wygramolił się z sarkofagu i wszedł do basenu z wodą pachnącą kwiatami. Wilgotnym ręcznikiem otarł z krwi swe prostackie rysy, podczas gdy Thulandra Thuu spłukiwał gąbką resztę jego ciężkiego ciała. Czarownik nie zamierzał dopuścić nikogo, nawet garderobianych króla, do sekretów swej wiedzy i z tej przyczyny musiał sam zająć się obmyciem i osuszeniem monarchy. Król wpatrzył się natarczywie w zamyślone oczy czarnoksiężnika.
— No i? — zapytał chrapliwym głosem. — Jakie są skutki? Czy siła życiowa pojawiła się w mym ciele, gdy wyciekła z tego dzieciucha?
— Po trosze, wielki królu — odpowiedział Thulandra głosem zupełnie pozbawionym intonacji. Mówił dziwnie, skandując poszczególne sylaby. — Po trosze, ale nie dosyć.
Numedides burknął coś i podrapał się we włochaty kołdun. Włosy na brzuchu Numedidesa, tak jak jego broda, były rdzawoczerwone, wpadające w siwiznę.
— A zatem musimy robić to dalej — stwierdził. — W Aquilonii jest wiele dziewczyn, których krewni nigdy nie ośmielą się donieść o ich zaginięciu, a moi szpiedzy są dość zmyślni w tym fachu.
— Pozwól mi to przemyśleć, królu. Muszę sprawdzić w zwoju z Amendarath, czy owo częściowe niepowodzenie nie jest skutkiem nie sprzyjającej opozycji lub koniunkcji planet. Sądzę też, iż ponownie ułożę twój horoskop. Gwiazdy wieszczą złe czasy.
Król, któremu z trudem udało się wdziać na siebie szkarłatną szatę, ujął w dłoń puchar wina, w którym pływały pączki maku, i jednym tchem wychylił ten egzotyczny napój.
— Wiem, wiem — burknął. — Zamieszki wybuchają na granicy, a w połowie szlachetnych rodów roi się od spisków. Nie lękaj się jednak, mój strachliwy przyjacielu! Ten ród królewski dużo wytrzymał i długo jeszcze będzie trwał, gdy ty już w proch się obrócisz.
Oczy króla zaszkliły się i dziwny uśmieszek wykrzywił kąciki jego warg.
— Pył, pył, wszystko to pył — wymamrotał. — Wszystko oprócz Numedidesa. — Zaraz potem nachmurzył się i prychnął rozdrażniony: — Nie potrafisz odpowiedzieć na moje pytanie? Chcesz następną dziewczynę do swoich doświadczeń?
— Tak, o panie — powiedział Thulandra po chwili namysłu. — Wymyśliłem ulepszenie ceremonii, które, jestem przekonany, doprowadzi do naszego celu.
Król uśmiechnął się szeroko i walnął dłonią w szczupłe plecy czarownika. Nieoczekiwane uderzenie zachwiało magiem. Grymas gniewu przemknął po mrocznych rysach Thulandry i zniknął natychmiast, jak zasłonięty niewidzialną dłonią.
— Dobrze, panie czarowniku! — zagrzmiał Numedides. — Uczyń mnie nieśmiertelnym, bym wiecznie władał tym krajem, a dostaniesz górę złota. Już teraz czuję w sobie boską moc — jednakże zaczekam jeszcze z ogłoszeniem swej przemiany mym wiernym poddanym.
— Ależ, panie! — powiedział zaskoczony czarnoksiężnik. — Sytuacja jest gorsza, niż sądzisz. Lud się burzy. Dochodzą wieści o buntach na południu i w prowincjach nadmorskich. Nie rozumiem...
Król machnięciem ręki zbył jego słowa.
— Już wiele razy poskramiałem tych buntowniczych łotrów, więc poradzę sobie z nimi i teraz — stwierdził krótko.
To. co król potraktował jako błahostkę, było jednak kwestią wymagającą poważnej troski. Na zachodniej granicy Aquilonii trwała nieustanna wojna wszystkich ze wszystkimi spowodowana przez chorobliwe ambicje drobnych baronów. Lud jęczał pod srogim jarzmem i wołał o złagodzenie przytłaczających podatków i ukrócenie niesprawiedliwości popełnianych przez urzędników królewskich. Zmartwienia prostego ludu niewiele jednak obchodziły jego monarchę. Numedides był głuchy na jego wołania.
Król nie był jednak tak zaślepiony pragnieniem nieśmiertelności, by lekceważyć wieści przynoszone przez szpiegów, pozostających pod rozkazami Vibiusa Latro. Kanclerz donosił, że przywódcą spiskowców jest nie kto inny, jak bogaty i potężny hrabia Trocero z Poitain. Trocero nie był kimś, kogo można było potraktować jak chłystka. Za hrabią stała liczna, gotowa na każde skinienie drużyna zbrojnych. Ludzie Trocera byli wierni i zdyscyplinowani.
— Trocero — powiedział z namysłem król. — Oto cały nasz kłopot. — To on musi zostać zgładzony. Stał się zbyt silny. Trzeba nam znaleźć zdolnego truciciela... Oprócz tego potrzebny będzie mój wierny Amulius Procas. Stacjonuje on teraz na południowej granicy. Trzeba go wezwać. Amulius nieraz już gniótł różnych wszawych władyków, którym uroiło się zostać buntownikami.
Oczy Thulandry Thuu były nieprzeniknione.
— Wyczytałem w obliczu niebios znaki wieszczące niebezpieczeństwo wiszące nad twoim generałem, panie — powiedział powoli mag. — Amulius musi zatroszczyć się o...
Numedides przestał go słuchać. Wypite przed chwilą wino z pączkami maku rozbudziło jego zmysłowe apetyty. Właśnie przypomniał sobie, że w jego haremie znalazła się niedawno rozkoszna Kushytka o pełnych piersiach. Wizje tortur, którym miał zamiar ją poddać, zaczęły nabierać kształtu w wypaczonym umyśle króla.
— Idę — powiedział stanowczo. — Nie zatrzymuj mnie, bo cisnę w ciebie grom.
Numedides wyciągnął palec wskazujący w stronę Thulandry Thuu i wydał gardłowy skowyt. Potem zarechotał prostacko, otworzył drzwi za purpurowym arrasem i wyszedł przez nie. Owo sekretne przejście prowadziło do tej części haremu, o której szeptano z przerażeniem jako o Domu Bólu i Przyjemności. Czarnoksiężnik popatrzył za nim z cieniem uśmiechu na ustach, po czym bez pośpiechu pogasił świece.
— Och, Królu Ropuch — wymruczał mag w swym ojczystym języku. — Czystą prawdę rzekłeś, tylko osoby miejscami zamieniłeś. To Numedides rozpadnie się w proch i pył, a Thulandra będzie władać Zachodem z Rubinowego Tronu. Stanie się to, gdy tylko Ojciec Set i Matka Kali wskażą swemu kochającemu synowi, jak wydrzeć z ciemnych stronic Nieznanego tajemnicę wiecznego życia...
Cichy śmiech zabrzmiał w pogrążonej w ciemnościach komnacie niczym szelest węża, prześlizgującego się po ciałach zamordowanych istot ludzkich.
Daleko na południe od Aquilonii smukła galera rozcinała wody Oceanu Zachodniego. Statek, będący własnością kupca z Argos, kierował się w stronę brzegu, gdzie w półmroku migotały światła Messancji. Pasmo świetlistej czerwieni na zachodnim horyzoncie znaczyło odejście dnia. Szafirowe niebo zdobiły klejnoty wieczornych gwiazd blednące w miarę, jak wschodził księżyc.
Na pokładzie dziobowym stało siedmiu ludzi owiniętych w długie płaszcze osłaniające ich przed lodowatymi kroplami wodnej piany pryskającej spod okutego brązem dziobu, rytmicznie rozcinającego nadpływające fale. Jednym z owej siódemki był Dexitheus, siwooki, dojrzały wiekiem mężczyzna o poważnej twarzy. Spod płaszcza wystawała mu powiewna szata kapłana Mitry.
Obok niego stał szeroki w ramionach i szczupły w biodrach szlachcic o ciemnych przetykanych siwizną włosach. Na jego płaszczu, na piersiach wyhaftowano złotą nicią trzy lamparty Poitain. Był to Trocero, hrabia Poitain. Motyw trzech lampartów powtarzał się jeszcze na banderze, która powiewała na przednim maszcie wysoko nad jego głową.
Na lewo od Trocera stał młodzieniec o arystokratycznych rysach, w zadumie przeczesujący palcami krótką bródkę. Spod kołnierza jego płaszcza przebłyski wały ogniwa srebrzonej kolczugi. To młody, zdolny oficer Prospero z Poitain. Tuż obok korpulentny mężczyzna nie zważając na słabe światło gryzmolił coś pośpiesznie rysikiem na woskowanej tabliczce. Był nim Publius, dawny skarbnik królewski, który złożył rezygnację protestując w ten sposób przeciw polityce nieograniczonych podatków wymyślonej przez Numedidesa.
Przy drugiej burcie stały dwie kobiety. Powabna Belesa z Korzetty, szlachcianka z Zingary, młoda, smukła i o klasycznej urodzie. Do jej boku tuliła się blada, lnianowłosa dziewczynka, szeroko rozwartymi oczami przypatrująca się światłom nadbrzeża. Była to niewolnica z Ofiru, Tina, wykupiona z rąk srogiego pana przez Belesę, siostrzenicę nieżyjącego hrabiego Valenso. Obie towarzyszyły hrabiemu na wygnaniu z piktyjskiej dziczy.
Nad nimi wszystkimi górował gigantycznej postury mężczyzna o posępnym obliczu. Jego oczy miały barwę tlącego się wulkanicznego błękitu, czarne, proste włosy zaś opadały luźno na szerokie barki. Człowiek ten pochodził z Cymmerii, a jego imię brzmiało: Conan.
Płaszcz Conana niedbale zarzucony na ramiona nie zakrywał jedwabnej przyciasnej koszuli, której szwy trzeszczały przy każdym drgnięciu potężnych muskułów. Koszula ta pochodziła z jednej ze skrzyń należących do wodza piratów, Tranicosa Krwawego, znalezionych w jaskini w Kraju Piktów. Sam Tranicos i jego kamraci gnili teraz w jamie, w której leżał wcześniej zdobyty przez nich skarb stygijskiego księcia. Ubranie barbarzyńcy, zbyt małe na tak potężnego mężczyznę, było spłowiałe, popękane w szwach i poplamione winem oraz krwią. Jednak nikt patrzący na Cymmerianina, stojącego z szerokim mieczem u boku, nie wziąłby go za żebraka.
— Jeśli wystawimy skarb Tranicosa na sprzedaż — mówił hrabia Trocero — król Milo może nabrać do nas niechęci. Do tej pory traktował nas łaskawie, lecz gdy koło jego uszu zaczną brzęczeć pogłoski o naszych bogactwach w rubinach, szmaragdach, ametystach i tym podobnych błyskotkach, może on uznać, że należy się ono koronie Argos.
Prospero skinął głową.
— Tak, Milo z Argos lubi dobrze wypełniony skarbiec tak samo jak każdy monarcha. Jednak jeżeli zbliżymy się tylko do złotników i lichwiarzy Messancji, to po godzinie całe miasto będzie szeptać o naszym sekrecie.
— Komu więc sprzedamy klejnoty? — zapytał Trocero.
— Spytajcie naszego wodza — zaśmiał się chytrze Prospero. — Popraw mnie, o ile się mylę, generale Conan, ale czyż nie zawarłeś w swom czasie znajomości z... ee...
Conan wzruszył ramionami.
— Czy chodzi ci o to, że byłem kiedyś krwawym piratem mającym w każdym porcie swego pasera? Tak, tak było i mogłoby tak być dotąd, gdybyście nie zjawili się na czas, by skierować me złoto na wyższy cel niż karczemne dziewki — przemówił po aquilońsku płynnie, choć z barbarzyńskim akcentem.
Po chwili przerwy Conan odezwał się znowu:
— Mój plan jest taki: Publius uda się do skarbnika Argos, by podjąć z powrotem zastaw złożony za użytkowanie tej galery oraz uiści odpowiednią opłatę. W tym czasie ja zabiorę nasz skarb do dyskretnego handlarza, którego znam z dawnych dni. Stary Varro zawsze dawał mi dobrą cenę za łup.
— Stare plotki powiadają — rzekł Prospero — że perły Tranicosa mogą być więcej warte niż wszystkie inne klejnoty świata. Ludzie tacy jak ten, o którym mówisz, ofiarują nam jedynie ułamek ich wartości.
— Przygotuj się na rozczarowanie — odrzekł Publius. — Wartość takich błyskotek zawsze wzrasta przy opowiadaniu, a maleje przy sprzedaży.
Na twarzy Conana pojawił się wilczy uśmiech.
— Wyciągnę, ile zdołam, nie bójcie się. Pamiętajcie, że często dokonywałem podobnych interesów. Poza tym nawet część tego skarbu wystarczy do wprawienia w ruch wszystkich mieczy Aquilonii. — Conan spojrzał na nadbudówkę, gdzie stali kapitan i sternik.
— Hejże! Kapitanie Zeno! — zagrzmiał w języku argosańskim. — Powiedz swoim wioślarzom, że jeżeli dotrą do brzegu przed zamknięciem tawern, to każdy z nich dostanie srebrny grosz ponad ustaloną zapłatę! Widzę przed nami światła łodzi pilota.
Conan odwrócił się do swoich towarzyszy i zniżył głos.
— Teraz, przyjaciele, musimy strzec swych języków, by nie wygadać się o naszych bogactwach. Jedno zbłąkane słowo może nas kosztować środki do kupienia usług ludzi, których potrzebujemy. Zapamiętajcie to!
Łódź portowa, w której przy wiosłach siedziało sześciu krępych Argosańczyków, szybko zbliżała się do galery. Na jej dziobie ubrana w płaszcz postać wymachiwała na boki latarnią. Kapitan Zeno odpowiedział podobnie. Gdy Conan ruszył na dół, by spakować swe skąpe bagaże, Belesa położyła dłoń na jego ramieniu. Spojrzenie jej łagodnych oczu spoczęło na jego twarzy, a w jej głosie zabrzmiało zakłopotanie.
— Wciąż zamierzasz odesłać nas do Zingary? — spytała.
— Tak będzie najlepiej, pani. Wojny i bunty to nie miejsce dla szlachetnie urodzonych kobiet. Za klejnoty, które ci dałem, powinnaś otrzymać sumę wystarczającą na urządzenie sobie życia. To twoje wiano. Jeżeli sobie życzysz, zajmę się ich spieniężaniem. Teraz jednak muszę zająć się swoimi sprawami.
Belesa bez słowa wręczyła Conanowi mały woreczek z miękkiej skóry, a potem patrzyła za nim, jak idzie w stronę swojej kabiny na rufie. Wszystko, co było w niej kobietą, czuło męskość emanującą z niego jak żar z huczącego paleniska. Gdybyż tylko mogło się spełnić jej niewypowiedziane pragnienie! Conan uratował ją i Tinę z rąk Piktów, ale nigdy nie był dla nich niczym więcej jak tylko przyjacielem i opiekunem.
Belesa uświadomiła sobie z żalem, że Conan był od niej mądrzejszy w tych sprawach. On wiedział, że delikatna, szlachetnie urodzona dama, wychowana zgodnie z zingarańskim ideałem kobiecej skromności i czystości, nigdy nie mogłaby przyzwyczaić się do niecywilizowanego, twardego życia poszukiwacza przygód. Co więcej, gdyby został zabity, ona stałaby się wyrzutkiem, ponieważ książęce domy Zingary nigdy nie przyjęłyby do swych marmurowych wnętrz dziewki barbarzyńskiego najemnika.
Z westchnieniem dotknęła dziewczynki, która przycupnęła obok niej.
— Czas zejść na dół, Tina, i spakować się.
Wśród krzyków i nawoływań galera powoli dobiła do nabrzeża. Publius uiścił opłatę portową i wynagrodził pilota. Uregulował też należność wobec kapitana Zeno i jego załogi, po czym złożył argosańskiemu szyprowi ceremonialne pożegnanie.
Marynarze wykonując ostatnie rozkazy kapitana opuścili żagiel i schowali go pod pokładem. Wioślarze wsunęli wiosła pod ławy. Potem cała załoga wylała się radośnie na brzeg.
W oknach zajazdów i tawern płonęły jaskrawe światła. Wymalowane dziewki wychylały się z okien i zaczepiały marynarzy prowokując ich docinkami i pogodnymi sprośnościami.
Nadbrzeżna ulica pełna była próżnujących ludzi. Pijacy snuli się na miękkich nogach, żebracy chrapali pod murami, niektórzy pozbywali się nadmiaru płynów w ciemnych ujściach bocznych uliczek.
Jeden spośród tych ludzi nie był taki pijany, jak mogłoby się wydawać. Był to szczupły Zingarańczyk o twarzy sprawiającej wrażenie, że wyciosano ją tępym toporem w twardym drewnie. Imię, które podawał jako własne, brzmiało Quesado. Błękitnoczarne loki okalały jego oblicze, a oczy o ciężkich powiekach przydawały mu zwodniczego wyglądu sennego przygłupa. Ubrany w czarne szaty stał nieruchomo na progu jednego z domów, jak gdyby czas się dlań zatrzymał. Gdy zaczepiło go dwóch pijanych marynarzy, odpowiedział im starym dowcipem, po którym tamci chichocząc ruszyli swoją drogą.
Quesado obserwował cumującą przy nabrzeżu galerę. Zauważył, że po rozproszeniu się załogi statek opuściło pięciu uzbrojonych mężczyzn, którym towarzyszyły dwie kobiety. Po zejściu na brzeg ludzie ci zaczekali, aż kilku gapiów podejdzie, by zaofiarować im swe usługi. Wkrótce całe towarzystwo zniknęło, otoczone przez podążających za nimi tragarzy, dźwigających na barkach szkatuły i marynarskie torby.
Gdy ciemność wchłonęła ostatniego z tragarzy, Quesado pomaszerował do winiarni, w której zebrała się część załogi statku. Wyszukał sobie miejsce przy ogniu, zamówił wino i przyjrzał się marynarzom. Na koniec wybrał muskularnego argosańskiego wioślarza, dobrze już wstawionego, i przysiadł się do niego. Postawił chłopakowi kufel piwa i opowiedział sprośny dowcip.
Wioślarz roześmiał się hałaśliwie i kiedy przestał rechotać, Zingarańczyk powiedział obojętnie:
— Nie jesteś przypadkiem z tej wielkiej galery cumującej przy trzecim molo?
Argosańczyk kiwnął głową, przełykając piwo.
— To statek handlowy, nie?
Wioślarz potrząsnął swą zmierzwioną czupryną i przypatrzył mu się pogardliwie.
— Można być pewnym, że durny obcokrajowiec nie odróżni jednego statku od drugiego! — parsknął. — To „Arianus”, okręt wojenny, krzywonogi matołku! Bo wielcy wojownicy na nim płynęli.
Quesado palnął się dłonią w czoło.
— Och, bogowie! — zawołał. — Co ze mnie za głupiec! Zbyt długo byłem z dala od morza. Ale czy nie płynął pod jakąś banderą z lwami?
— To książęce lamparty Poitain, przyjacielu — powiedział z ważną miną wioślarz. — To właśnie hrabia Poitain, nikt inny, wynajął ten okręt i osobiście nim dowodził.
— Trudno w to uwierzyć! — wykrzyknął Quesado, udając wielce zdumionego. — Jakaś doniosła misja dyplomatyczna, to pewne... — zagadnął.
Pijany wioślarz zadowolony, że trafił na chętnego słuchacza, zareagował natychmiast:
— To była przeklęta podróż! Co najmniej tysiąc mil, jak nie więcej, i cud, że nie poderżnęli nam gardeł dzicy Piktowie...
W tym momencie oficer z „Arianusa” położył ciężką dłoń na jego ramieniu.
— Trzymaj język za zębami, gadatliwy półgłówku! — warknął oficer, spoglądając podejrzliwie na Zingarańczyka. — Kapitan ostrzegł nas, byśmy nie rozpuszczali języków przy obcych, więc zamknij jadaczkę!
— Tak jest — wybełkotał wioślarz i unikając spojrzenia Quesado, ukrył twarz w kuflu z piwem.
— Nic mi po tym, koledzy — ziewnął Zingarańczyk z beztroskim wzruszeniem ramion. — Ostatnio tak mało się dzieje w Messancji, że myślałem, iż nałapię trochę plotek. — Podniósł się leniwie, zapłacił i wyszedł.
Na zewnątrz Quesado porzucił pozę sennej obojętności. Pomaszerował raźno ulicą wzdłuż nabrzeża, aż dotarł do obskurnego domu, w którym wynajmował pokój, a którego okna wychodziły na port. Wspiął się na wąskie schody i poruszając się jak nocny złodziejaszek dotarł do swej izby na drugim piętrze.
Zamknął szybko drzwi, zaciągnął złachmaniałe zasłony w oknach i zapalił ogryzek świecy od węgli żarzących się w żelaznym piecyku. Następnie usiadł przy kiwającym się stole i ostro zastruganym piórem napisał kilka słów na wąskim pasku papieru.
Sporządziwszy wiadomość, zwinął karteczkę i umieścił ją wewnątrz brązowego cylinderka nie większego niż paznokieć. Potem wstał, otworzył klatkę stojącą pod ścianą i wydobył z niej gołębia pocztowego. Przymocował cylinderek do jego łapki, podszedł do okna, otworzył je, po czym wyrzucił ptaka w ciemność nocy. Gołąb zrobił kółko nad portem i zniknął w mroku. Quesado uśmiechnął się posępnie.
Dziewięć dni później w Tarancji Vibius Latro, kanclerz króla Numedidesa i przełożony jego szpiegów, otrzymał z rąk królewskiego ptasznika małą rurkę z brązu. Delikatnie rozwinął cieniutki papier i pochylił go ku smudze światła skośnie wpadającej przez okno w jego gabinecie. Przeczytał: „Hrabia Poitain z niewielką świtą przybył z odległego portu w tajnej misji Q”.
Przeznaczenie ciąży nad wszystkimi królami, a magiczne znaki potrafią przepowiedzieć upadek z dawna panujących dynastii i zagładę potężnych władców. W tym przypadku jednak nie trzeba było czarów ani przepowiedni, by wyczuć, że tron Numedidesa znajduje się w poważnym niebezpieczeństwie. Wszędzie objawiały się oznaki nadciągającego upadku.
Niepokojące wieści dochodziły z południowych królestw, wędrując na północ zakurzonymi drogami i niewidzialnymi powietrznymi ścieżkami. Posłania te docierały do Poitain i innych feudalnych włości wzdłuż rozrywanej prywatnymi wojnami granicy Aquilonii. Niektóre z tych wezwań do buntu przenikały nawet przez palisady wojskowych obozów oraz mury twierdz i znajdowały posłuch wśród żołnierzy, którzy walczyli pod dowództwem Conana w wielkiej bitwie pod Velitrium i wcześniej na Łące Rzeźni, gdzie Cymmerianin po raz pierwszy zadał klęskę hordom dzikich Piktów. Żołnierze z jego starego regimentu, Lwów, dobrze go pamiętali. Tak jak bestie, których imię nosili, pozostawali wciąż wierni przywódcy swego stada. Inni, którzy przychylali ucha wezwaniom, dość już mieli służby obłąkanemu królowi, który nie sprostał trudowi rządzenia krajem i folgował swym przeciwnym naturze żądzom.
W ciągu trzech miesięcy od przybycia Conana do Messancji wielu aquilońskich weteranów wojen z Piktami porzuciło służbę bądź zdezerterowało ze swych oddziałów i podążyło na południe. Wraz z nimi wyruszali Poitańczycy i Bossończycy, Gunderlandczycy z Północy, taurańscy pachołkowie, szlachetki z Tarancji, zubożali rycerze z odległych prowincji oraz wielu łowców przygód bez grosza przy duszy.
— Skąd oni wszyscy się biorą? — zastanawiał się Publius, stojąc za Conanem koło namiotu głównodowodzącego i obserwując, jak zbieranina obszarpanych wojowników wjeżdża do rebelianckiego obozu. Ich konie były wychudzone, uprzęże ponadrywane, zbroje zardzewiałe, a oni sami pokryci stwardniałą warstwą kurzu i brudu.
— Wasz szalony król ma wielu wrogów — mruknął Conan. — Ciągle donoszą mi o rycerzach, którym odebrał ziemie, szlachcicach, którym córki lub żony znieważył, kupcach, których oskubał do ostatniego grosza — nawet o zwykłych wyrobnikach i chłopach mających na tyle dzielne serca, by podnieść broń przeciw szaleńcowi w koronie. Ci tam zostali wyjęci spod prawa i wypędzeni za byle sprzeciw lub skargę.
— Tyrani często sieją ziarna własnego upadku — powiedział Publius. — Ilu ludzi już mamy?
— Ponad dziesięć tysięcy, wedle wczorajszych obliczeń.
Publius zagwizdał.
— Aż tylu? Powinniśmy ograniczyć zaciągi, inaczej zużyjemy wszystkie pieniądze z naszego skarbu. Choć za klejnoty Tranicosa dostaliśmy w istocie wielką sumę, to stopnieje ona jak śnieg na wiosennym słońcu, jeżeli dalej będziemy brać wszystkich jak popadnie.
Conan poklepał po piecach korpulentnego cywila.
— Dobry Publiusie, to jest już twoje zadanie. Musisz dopilnować, aby nasza kiesa wytrzymała tę ucztę sępów. Dzisiaj rano zwróciłem się do króla Milo z prośbą o więcej miejsca na obóz. W odpowiedzi zalał mnie potokiem skarg: nasi ludzie zatłoczyli Messancję, spowodowali, że ceny idą w górę, a niektórzy popełniają przestępstwa. Pragnąłby przeto, byśmy albo przenieśli się do nowego obozu, albo ruszyli do Aquilonii.
Publius zmarszczył brwi.
— W czasie gdy nasze oddziały się szkolą, musimy być blisko miasta i morza, by mieć nieskrępowany dostęp do dostaw. Dziesięć tysięcy brzuchów potrzebuje wiele jadła, inaczej ich posiadacze zaczną się krzywić i pouciekają.
Conan wzruszył ramionami.
— Nie ma na to rady. Trocero i ja wyjeżdżamy jutro szukać nowego miejsca na obóz. Podczas następnej pełni winniśmy już być w drodze do Aquilonii.
— Co to za jeden? — spytał Publius, wskazując żołnierza, który po zakończeniu porannej musztry przechadzał się w pobliżu namiotu Conana. Mężczyzna ubrany był w liche czarne szaty i musiał tego popołudnia wychylić niejeden puchar, gdyż jego chude nogi uginały się pod nim, a raz nawet potknął się o kamień, który znalazł się na jego drodze. Gdy zauważył Conana i Publiusa, zerwał z głowy obszarpany kapelusz, ukłonił się tak nisko, że prawie stracił równowagę, odzyskał ją i ruszył dalej swoją drogą.
— To Zingarańczyk, zgłosił się kilka dni temu — rzekł Conan. — Wydawał się małym, szczurowatym łapserdakiem, ale okazał się zupełnie niezłym szermierzem, dobrym jeźdźcem i wytrawnym artystą w rzucaniu nożem, tak więc Prospero przyjął go bez wahania. Nazywa się Quesado.
— Twoja sława jak magnes przyciąga ludzi z bliska i z daleka — powiedział Publius.
— Więc lepiej, żebym wygrał tę wojnę — odparł Conan. — W dawnych czasach, gdy przegrywałem bitwę, mogłem wymknąć się do krain, które mnie nie znały i zacząć od nowa bez niczyjej wiedzy. Teraz to już się nie uda. Zbyt wielu o mnie słyszało.
— To dla nas dobra wiadomość — uśmiechnął się Publius — że sława odbiera wodzowi możność ucieczki.
Conan nie odpowiedział. W jego umyśle przesunęło się długie pasmo wspomnień, od chwili gdy jako obszarpany, zagłodzony młodzieniec uciekł z lodowatej Północy i walczył wędrując wzdłuż i wszerz całego kontynentu. Był złodziejem, bandytą, piratem, wodzem dzikusów, a także prostym żołnierzem, który awansował do rangi generała i stracił to, gdy Fortuna się od niego odwróciła. Od puszcz Kraju Piktów po stepy Hyrkanii, od śniegów Nordheimu po parujące dżungle Kush jego imię i sława były legendą. Dlatego wojownicy z odległych krain zbierali się, by służyć pod jego rozkazami.
Sztandar Conana powiewał teraz dumnie na maszcie jego namiotu. Godło na nim wyobrażone, złoty lew na czarnym polu, było pomysłem samego Conana. On, syn cymmeriańskiego kowala, nie był herbowym szlachcicem, ale największą sławę osiągnął jako dowódca Regimentu Lwów w bitwie pod Velitrium. Godło tego regimentu przyjął za swoje własne wiedząc, że żołnierze potrzebują sztandaru, pod którym mogliby walczyć. To właśnie po Velitrium król Numedides mniemający, iż sława Cymmerianina jest groźbą dla jego władzy, postanowił zabić popularnego generała, w którym wyczuwał przyszłego rywala. Numedides zazdrościł Conanowi opinii niezwyciężonego i bał się magnetyzujących zdolności przywódczych barbarzyńcy.
Wymknąwszy się z sideł, które zastawił na niego Numedides, i utraciwszy w ten sposób dowództwo Lwów, Cymmerianin z nostalgią wspominał dni, które spędził wśród tych żołnierzy. I oto sztandar, pod którym odniósł swe największe zwycięstwo, powiewał znów nad jego głową.
Teraz potrzebne mu były jeszcze większe zwycięstwa, a złoty lew na czarnym polu stanowił pomyślny znak. Conan nie był wolny od przesądów. Mimo że przemierzył pół świata, poznając odległe krainy i egzotyczną mądrość obcych narodów, zdobywając przy tym wiedzę o postępkach królów, kapłanów, czarnoksiężników i wojowników, magnatów i żebraków, prymitywne wierzenia plemion Cymmerii wciąż tliły się na dnie jego duszy.
W tym samym czasie Quesado, gdy tylko namiot dowódcy zniknął mu z oczu, w cudowny sposób odzyskał trzeźwość. Nie zataczał się już, lecz raźno podążył drogą prowadzącą do Północnej Bramy Messancji.
Szpieg przezornie zachował swój pokój z widokiem na port po tym, jak przeniósł się do kwater żołnierskich w namiotach za murami miasta. Właśnie w tej izbie znalazł list wepchnięty pod drzwi. Papier był nie podpisany, ale Quasado rozpoznał rękę Vibiusa Latro.
Nakarmiwszy gołębie, Quesado zasiadł do odszyfrowywania kodu kryjącego wiadomość. List wydawał się zbieraniną gospodarskich banałów, ale po podkreśleniu co czwartego słowa Quesado dowiedział się, że jego zwierzchnik przysyła mu współpracowniczkę. Była ona, jak twierdził list, kobietą uwodzicielsko piękną.
Quesado uśmiechnął się drwiąco, a następnie wyskrobał kolejny raport i wysłał go do dalekiej Tarancji.
W czasie gdy armia ćwiczyła musztrę, pociła się i rosła w siłę, Conan pożegnał się z Belesą i jej młodą protegowaną. Ich powóz wyruszył drogą do Zingary. Przed nim i za nim jechało dwudziestu żołnierzy. Ukryta wśród bagażu okuta żelazem skrzynia zawierała dość złota, by Belesa i Tina mogły żyć spokojnie przez wiele lat. Conan miał nadzieję, że nigdy już ich nie ujrzy.
Cymmerianin nie był obojętny na wdzięki Belesy, ale w tym momencie nie zamierzał zadawać się z żadną kobietą, a już najmniej z delikatną szlachcianką, dla której nie było miejsca w wojskowym obozie. Później, gdyby rebelia się powiodła, być może mógłby, a nawet powinien pomyśleć o małżeństwie. Mimo to Conan potrzebował kobiety. Odczuwał przypływ żądzy jak każdy krzepki mężczyzna. Długo obywał się bez rozkoszy i okazywał to czasem przez oschłe słowa, ponure nastroje i gwałtowne wybuchy złości. Wreszcie Prospero, zgłębiwszy przyczynę tych czarnych nastrojów, ośmielił się zasugerować Conanowi, że dobrze by mu zrobiło, gdyby zechciał rzucić nie tylko okiem na dziwki w tawernach Messancji.
— Mając tak duży wybór, generale — stwierdził bez ogródek — mógłbyś bez trudu znaleźć odpowiadającą ci towarzyszkę łoża.
Prospero nie zdawał sobie sprawy, że jego słowa brzęczą jak gzy w uszach smukłego Zingarańczyka, który przykucnął w pobliżu namiotu z plecami opartymi o kołek, pozornie przysypiając z głową pochyloną na kolana.
Conan również tego nieświadom wzruszeniem ramion zbył radę przyjaciela. Jednak w miarę upływu dni pożądanie coraz silniej walczyło z opanowaniem i z każdą mijającą nocą jego potrzeba stawała się coraz bardziej paląca. Tylko wilgoć kobiety mogła ugasić ten ogień.
Armia rozrastała się z każdym dniem. Napływali łucznicy z bagien Bossońskich, pikinierzy z Gunderlandu, lekka jazda z Poitain oraz ludzie wysokiego i niskiego stanu z całej Aquilonii. Pole musztry codziennie rozbrzmiewało okrzykami komend i łoskotem maszerującej piechoty. Prospero i Trocero trudzili się nieustannie nad przekuciem tej zbieraniny w dobrze wyćwiczoną armię. Czy jednak siła ta, złatana z różnych nacji i nigdy nie wypróbowana w walce, zdoła stawić czoło zahartowanym w bojach oddziałom Amuliusa Procasa — tego nie wiedział nikt.
Każdego dnia w południe Conan dokonywał przeglądu wojsk, po czym spożywał popołudniowy posiłek wraz z żołnierzami. Każdego dnia przybywał w gościnę do innej kompanii. Kilka dni po rozmowie z Prosperem o kobietach publicznych Conan jadł obiad w towarzystwie kompanii lekkiej jazdy. Siedząc pośród pospolitych żołnierzy tak jak i oni słuchał i opowiadał sprośne dowcipy, żując chleb i popijając gorzkie piwo.
Na dźwięk wysokiego głosu, który nagle wybił się ponad inne, Conan odwrócił głowę i ujrzał znajomego Zingarańczyka o wąskiej twarzy, który przemawiał pomagając sobie wymowną gestykulacją. Conan przerwał opowiadanie swojej anegdoty, by jej już nigdy nie skończyć i zaczął przysłuchiwać się słowom Zingarańczyka, ponieważ ten mówił o pewnej kobiecie. Conan poczuł, jak krew zaczyna w nim szybciej krążyć.
— Jest tancerką — mówił Zingarańczyk — o włosach czarnych jak skrzydło kruka i oczach zielonych jak szmaragdy. W jej czerwonych wargach i smukłym ciele jest coś z czarownicy, a piersi ma jak dojrzałe granaty! — Tu ruchem dłoni pokazał ich kształt. — Co noc tańczy za miedziaki w zajeździe „Pod Dziewięcioma Mieczami”, obnażając swe ciało przed oczami mężczyzn, ale nie jest pierwszą lepszą. Alcina to wyniosła, wybredna flirciarka, nie pozwalająca się objąć żadnemu mężczyźnie. Mówi, że nie spotkała jeszcze takiego, który rozbudziłby w niej namiętność!
Oczywiście — dodał Quesado, mrugając obleśnie — bez wątpienia w tym namiocie znajdują się doświadczeni w miłości wojownicy, którzy zdołaliby zadrzeć kieckę tej wspaniałej dziewce. Cóż, może nasz przystojny generał...
W tym momencie Quesado spostrzegł skupione na nim spojrzenie Conana. Przerwał, skłonił głowę i powiedział szybko:
— Tysięczne przeprosiny, szlachetny generale! To znakomite piwo tak rozluźniło mój nikczemny język, że się zapomniałem. Błagam cię, dobry panie, racz mi wybaczyć, że się zagalopowałem...
— Wybaczam ci — mruknął Conan i zmarszczywszy brwi zajął się własnym talerzem.
Jednak jeszcze tego wieczoru Cymmerianin wypytał swych oficerów o drogę do zajazdu „Pod Dziewięcioma Mieczami”, po czym wskoczył w siodło i z jednym giermkiem ruszył w kierunku Północnej Bramy. Quesado, przyczajony w cieniu, uśmiechnął się z zadowoleniem.
Zaledwie blady świt dotknął lazurowego nieba, srebrzyście brzmiąca trąbka oznajmiła przybycie posłańca od króla Milo, Herold wjechał do obozu na gniadej klaczy, dzierżąc w uniesionej dłoni zapieczętowany i przewiązany wstęgą zwój. Skrzywieniem ust poseł zareagował na widok rojnego placu apelowego, gdzie pstrokata zbieranina ustawiała się w szeregi przed porannym apelem. Gdy gromkim głosem wykrzyczał żądanie, aby zaprowadzono go do namiotu generała Conana, jeden z podwładnych hrabiego Trocero powiódł go w głąb obozu.
— To zwiastuje kłopoty — mruknął Trocero do kapłana Dexitheusa, wiodąc spojrzeniem za argosańskim heroldem.
Wysoki, łysy kapłan Mitry pogładził palcami paciorki swego różańca.
— Do tej pory powinniśmy już przyzwyczaić się do kłopotów — stwierdził krótko. — Wiesz przecież, mój hrabio, że jeszcze więcej kłopotów jest przed nami.
— Mówisz o Numedidesie? — zapytał hrabia z krzywym uśmiechem. — Mój stary druhu, na tego rodzaju kłopoty jesteśmy przygotowani. Chodzi mi o trudności ze strony króla Argos. Mimo iż udzielił pozwolenia na szkolenie tutaj naszych ludzi, czuję, że zaczyna niepokoić go obecność tylu żołnierzy oddanych obcej sprawie i zgromadzonych tak blisko jego stolicy. Wydaje mi się, iż Jego Królewska Wysokość zaczyna żałować swojej zgody na tak wygodny punkt zborny dla naszej armii.
— Owszem — dodał Publius podchodząc ku nim. — Nie wątpię, że lupanary i zaułki Messancji roją się już od szpiegów Tarancji. Numedides wywrze każdy nacisk na króla Argos, by skłonić go do zwrócenia się przeciw nam.
— Król musiałby być durniem — powiedział w zamyśleniu Trocero — by zrobić to, gdy nasza armia aż dyszy żądzą walki.
Publius wzruszył ramionami.
— Władca Messancji, jak dotąd, zawsze był naszym przyjacielem — stwierdził. — Królowie są jednak skłonni do wiarołomstwa, a zimne wyrachowanie włada sercami nawet najszlachetniejszych spośród nich. Jesteśmy zmuszeni czekać na to, co będzie... Zastanawiam się, jakie to wieści przynosi ten nadęty posłaniec.
Publius i Trocero oddalili się, by dopilnować swych obowiązków, pozostawiając Dexitheusa w roztargnieniu przesuwającego w palcach paciorki różańca. Kapłan, mówiąc o przyszłych kłopotach, myślał nie tylko o nadchodzącym starciu, ale także o innych złych zapowiedziach na przyszłość.
Ubiegłej nocy jego spoczynek zakłócił złowieszczy sen. Mitra często objawiał swym wiernym wyznawcom wiedzę o przyszłych wydarzeniach poprzez sny i Dexitheus zastanawiał się, czy jego sen nie był proroczy.
W tym śnie generał Conan walczył z wrogiem na polu bitwy, wykrzykując rozkazy i wznosząc miecz, lecz za potężnym Cymmerianinem majaczyła smukła, zagadkowa postać. Kapłan nie był w stanie rozpoznać tej tajemniczej istoty. Widział tylko, że w cieniu rzucanym przez kaptur zasłaniający twarz jarzyły się kocie oczy barwy szmaragdowej zieleni i że istota ta stała za nie chronionymi plecami Conana.
Chociaż wznoszące się słońce rozgrzewało łagodny wiosenny poranek, Dexitheus poczuł zimny dreszcz. Nie lubił takich snów, będących jak kamyki spadające w głęboką studnię spokoju jego ducha.
Gdy królewski herold wyruszył z powrotem drogą do Messancji, gońcy Conana wezwali wszystkich wyższych oficerów na naradę.
Olbrzymi Cymmerianin przywitał ich w swym namiocie z trudem wstrzymując gniew.
— Krótko mówiąc, przyjaciele — zagrzmiał — wolą Jego Królewskiej Wysokości jest, abyśmy wycofali się na trawiaste równiny na północy, co najmniej na dziesięć mil od Messancji. Król Milo sądzi, iż nasza obecność w sąsiedztwie stolicy zagraża zarówno jemu, jak i naszej sprawie. Niektórzy z naszych żołnierzy, powiada, zbyt awanturniczo poczynali sobie ostatnio w mieście, burząc spokój króla i przysparzając kłopotów straży miejskiej.
— Tego się obawiałem — westchnął Dexitheus. — Nasi wojownicy są zbyt oddani przyjemnościom kielicha i łoża, ale mimo wszystko to jednak zbyt wielkie wymaganie w stosunku do ludzkiej natury spodziewać się po nich, a zwłaszcza po tak mieszanej kompanii jak nasza, by zachowywali się jak pokorni mnisi.
— Prawda — powiedział Trocero. — Na szczęście jesteśmy przygotowani do wymarszu. Kiedy możemy ruszać, generale?
Conan gwałtownym ruchem zapiął pas z mieczem. Pod równo przyciętą czarną grzywą jego niebieskie oczy lśniły jak błękitne płomienie.
— Daje nam na to dziesięć dni, ale jestem gotów wyruszyć od razu. W Messancji jest zbyt wiele oczu i uszu, bym czuł się tu spokojny. Zbyt wielu naszych żołnierzy ma giętkie języki, które puchar wina zbyt łatwo wprawia w ruch. Przeniosę się na dziewięć albo i dziewięćdziesiąt mil od tego gniazda szpiegów. Bierzmy się więc do dzieła, panowie. Unieważnijcie wszystkie przepustki i wyciągnijcie naszych ludzi z winiarni, siłą, jeżeli zajdzie taka potrzeba. Dzisiejszej nocy wyruszę z małym oddziałem, by zbadać drogę i znaleźć nowe miejsce na obóz. Trocero, będziesz dowodził, dopóki nie wrócę.