Tytuł dostępny bezpłatnie w ofercie wypożyczalni Depozytu Bibliotecznego.
Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej!
Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych
Zawartość zbioru:
- Wstęp (Camp)
- Jastrzębie nad Shemem (Howard, Camp)
- Czarny kolos (Howard)
- Cienie w blasku księżyca (Howard)
- Droga orłów (Howard, Camp)
- Narodzi się czarownica (Howard)
[opis okładkowy]
Książka dostępna w zasobach:
Miejska Biblioteka Publiczna w Kamiennej Górze
Biblioteka Publiczna Dzielnicy Wola m. st. Warszawy
Miejska Biblioteka Publiczna im. Adama Próchnika w Piotrkowie Trybunalskim
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 284
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
PIRAT
WYDANIE KOMPLETNE
i. CONAN
2. CONAN Z CYMERII
3. CONAN PIRAT
następny tom
5. CONAN OBIEŻYŚWIAT
Mapa na wyklejce powstała na podstawie notatek i szkiców Roberta E. Howarda oraz map stworzonych przez P. Schuylera Millera, Johna D. Clarka, Davida Kyle’a i L. Sprague’a de Campa.
Notki biograficzne przed opowiadaniami zostały napisane na podstawie artykułu P. Schuylera Millera i dr. Johna D. Clarka Prawdopodobny przebieg kariery Conana (A Probable Outline of Conan’s Career) opublikowanym w The Hyborian Age (Los Angeles, 1958) oraz na podstawie rozszerzonej wersji tego eseju p.t. Nieoficjalna biografia Conana Cymeryjc^yka (An Informal Biography of Conan the Cimmerian), którego autorami są P. Schuyler Miller, John Clark i L. Sprague de Camp, a który został opublikowany w czasopiśmie poświęconym twórczości Howarda Amra (tom 2, nr 8).
Robert E. Howard
L. Sprague de Camp
CONAN
PIRAT
przekład Zbigniew A. Królicki
Katowice 1991
Wydawnictwo PiK
tytuł oryginału:
CONAN THE FREEBOOTER
Ilustracja na obwolucie
Frank Frasęetta
projekt obwoluty
Tadeus^ Fuc^ejko
Mapa i strony tytułowe
Zbigniew Mielnik
Redaktor
Ryszard Borys
Redaktor techniczny
Piotr Kasprowski
korekta
Katarzyna Pryc
Hawks over Shem to dokonana przez L. Sprague’a de Campa przeróbka opowiadania Howarda Hawks over Egypt-, pierwodruk Hawks over Shem we październiku 1955 roku w Fantastic Universe Science Fiction. Black Colossus-, pierwodruk w czerwcowym numerze Weird Tales, 1935.
Shadows in the Moonlight-, pierwodruk w kwietniowym numerze Weird Tales, 1934.
The Road of the Eagles to przerobione przez L. Sprague’a de Campa opowiadania Howarda o tym samym tytule, ale dziejące się w XVI wieku w Imperium Tureckim. Pierwodruk w Universe Science Fiction, w 1955 roku pod tytułem Conan, Man of Destiny..
A Witch Shall Be Born: pierwodruk w grudniowym numerze Weird Tales w 1934 roku.
Copyright © 1968 by L. Sprague de Camp
Copyright © by Wydawnictwo Amber, Poznań 1991
For the polish translation copyright © by Zbigniew A.Królicki
Wydano przy współpracy Roberta Szmidta
Typografia i skład PiK, Katowice Ł
Druk Z-dy Fotopoligraficzne Ruda Śl.
ISBN 83-85264-OO-O całość
ISBN 83-85264-02-7 tom 3
SPIS TREŚCI
Robert E. Howard (1906-36), twórca Conana, urodził się w Peaster w Teksasie i większość życia spędził w Cross Plains w sercu tego stanu. W czasie swego krótkiego życia (zakończonego samobójczą śmiercią w wieku trzydziestu lat) Howard napisał wiele utworów zaliczanych do literatury popularnej: opowiadania sportowe, kryminalne, historyczne, przygodowe, fantastyczno-naukowe, o duchach czy opowieści z Dzikiego Zachodu. Z kilku serii heroic fantasy największą popularnością cieszą się opowiadania o Conanie. Osiemnaście tych utworów ukazało się za życia autora; osiem innych, od szkiców i oderwanych fragmentów po kompletne rękopisy, znaleziono w jego papierach po roku 1950. Opowiadania te zostały dokończone przez mojego kolegę Lina Cartera i przeze mnie.
Ponadto na początku lat pięćdziesiątych przerobiłem cztery nie publikowane rękopisy opowiadań przygodowych Howarda na opowieści o Conanie, zmieniając imiona bohaterów, usuwając anachronizmy i wprowadzając nadludzkie moce. Nie było to trudne, ponieważ bohaterowie Howarda są dość podobni do siebie, tak więc w wyniku tej pośmiertnej współpracy powstały dzieła w trzech czwartych lub czterech piątych howardowskie. Dwa z tych utworów pojawiają się w niniejszym zbiorze: „Jastrzębie nad Shemem” (w oryginale „Jastrzębie nad Egiptem”), opowiadanie, którego akcja toczy się w jedenastowiecznym Egipcie za panowania szalonego kalifa Hakima oraz „Droga Orłów”, pierwotnie umiejscowiona w szesnastowiecznym imperium tureckim.
Co więcej, razem z Linem Carterem i Bjórnem Nybergiem stworzyliśmy kilka pastiszów na temat Conana, opartych na wskazówkach znalezionych w notatkach i listach Howarda. Wszystkie te opowiadania - oryginalne, przerobione pośmiertnie i pastisze - były lub będą wydane w tej serii opowieści o Conanie. Obecny zbiór jest trzecim, następującym po uprzednio wydanych tomach pt. „Conan” oraz „Conan z Cymerii”.
Akcja opowiadań o Conanie toczy się w wymyślonej przez Howarda Erze Hyboryjskiej - około dwanaście tysięcy lat temu, po zatonięciu Atlantydy, a przed narodzinami naszej cywilizacji. Conan, olbrzymi barbarzyńca-awanturnik z zapadłej, leżącej daleko na północy Cymerii, przybywa jako młodzieniec do królestwa Zamory (patrz mapa) i przez kilka lat pędzi tam oraz w okolicznych ziemiach niebezpieczny żywot złodzieja. Później zostaje najemnym żołnierzem, najpierw w orientalnym królestwie Turanu, a potem w państwach hy-boryjskich.
Zmuszony do ucieczki z Argos Conan przystępuje do piratów i na czele czarnoskórej załogi grasuje przy wybrzeżu Kush razem ze swą shemicką partnerką - Belit. Po śmierci Belit i kilku niezwykle niebezpiecznych przygodach wśród czarnych plemion Cymeryjczyk wraca do Shemu i znów zostaje najemnikiem. W tym momencie rozpoczyna się niniejszy tom.
Prawie dwadzieścia lat temu mój stary przyjaciel John D. Clark, farmaceuta i wielki miłośnik Conana na długo przed tym, zanim ja nim zostałem, wydał znane wówczas utwory o Cymeryjczyku w wydawnictwie Gnomę Press. Napisał długi wstęp do pierwszej części tamtego cyklu, którą był „Conan Zdobywca”. Ten esej stanowi znakomite podsumowanie twór czości Howarda, a szczególnie opowiadań o Conanie. Dr Clark pozwolił mi zacytować go w niniejszej przedmowie.
„Mija już siedemnaście lat od chwili, w której zetknąłem się z Erą Hyboryjską. Owo znamienne odkrycie nastąpiło, gdy -zauroczony krzykliwą okładką „Weird Tales” z września 1933 roku - przeczytałem „Pełzający cień” i po raz pierwszy spotkałem Conana. Spotkanie utkwiło mi w pamięci i od tej pory śledziłem przygody tego nieco niekonwencjonalnego bohatera z większym niż zwykle zainteresowaniem. Trochę później (chyba w 1935 roku) Schuyler Miller i ja postanowiliśmy podjąć próbę naszkicowania świata Conana. Okazało się to śmiesznie łatwe. Kraje powstawały na papierze, przez chwilę kręciły się niespokojnie, a potem zachodziły na swoje miejsce, tworząc przekonującą, niezwykle autentyczną mapę. Wtedy napisaliśmy do Howarda i okazało się, iż jego własna mapa była niemal identyczna; również jego biografia Conana okazała się zbieżna we wszystkich istotnych punktach z tą, którą stworzyliśmy z Millerem w oparciu o informacje zaczerpnięte z opowiadań. O ile pamiętam, największą niezgodność stanowiła dwuletnia różnica wieku barbarzyńcy w jednym z utworów.
Wtedy pojęliśmy, że mamy do czynienia z pisarzem, który zna swój fach. A kiedy przeczytaliśmy rękopis „Ery Hyboryjs-kiej”, zanim jeszcze została po raz pierwszy wydana, byliśmy tego pewni.
W ciągu kilku następnych lat udało mi się poznać resztę bohaterów Howarda, w tym Kulla Atlantydę i innych. Nie ulegało wątpliwości, że chociaż niektóre z tych utworów powstały, zanim w umyśle autora zrodził się ten wspaniały pomysł, przy odrobinie wysiłku można je podciągnąć pod ten sam wzór...
Oprócz opowieści o Conanie Czytelnik znajdzie tu również fragmenty życiorysu tej niezapomnianej postaci, tak jak odtworzyliśmy go z Millerem, wiążące w spójną całość podróże i przygody barbarzyńcy. Jednak nie znajdziecie tu wyjaśnienia, w jaki sposób Conanowi udaje się pozbyć kobiety, którą zazwyczaj zdobywa na końcu opowiadania, aby na początku następnego znów być w wolnym stanie. Nawiasem mówiąc polecam to zagadnienie jako wdzięczny temat badań literackich dla niektórych doktorantów anglistyki. Wyniki byłyby co najmniej tak samo użyteczne jak publikacje zmierzające do ustalenia, czy prace przypisywane W. Szekspirowi zostały w rzeczywistości napisane przez Francisa Bacona czy hrabiego Ox-fordu...
Nie zamierzam pisać o samym Robercie E. Howardzie. Nigdy nie poznałem go osobiście, a ci, którzy go znali, zrobią to lepiej ode mnie. Był mi znany jedynie jako autor niezwykle dobrej literatury fantasy. Dzieła pisarza są tą jego cząstką, która nie umiera wraz z jego ciałem - a utwory Howarda będą wiecznie żywe pośród tych, którzy naprawdę i całym sercem lubią wielką przygodę. Ty, Czytelniku, jesteś zapewne jednym z nich, inaczej nie kupiłbyś tej książki.
Howard był pierwszorzędnym narratorem, znakomicie posługującym się swoim warsztatem pisarskim i zupełnie pozbawionym zahamowań. Swobodnie i precyzyjnie posługiwał się terminami pochodzącymi z różnych czasów i miejsc: nazwami własnymi w najróżniejszych językach i odmianach, najdziwniejszymi rodzajami broni, jakie tylko były używane pod słońcem, zwyczajami i klasami istniejącymi w starożytności i średniowieczu - tworząc z tego spójny i konsekwentny świat. Później doprawił to wszystko sporą dawką zjawisk nadprzyrodzonych i w rezultacie powstał złoty, purpurowy i szkarłatny wszechświat, w którym może zdarzyć się wszystko - prócz nudy.
Jego bohaterowie są pozbawieni głębi psychologicznej - ale nigdy nie są nudni. Kuli, Solomon Kane, Bran Mak Morn oraz sam Conan chodzą, mówią i żyją. Może nie są to osoby, które zaprosilibyśmy na przyjęcie, lecz z pewnością nie zapomnielibyśmy ich, gdyby jednak przyszli. Conan, największy z bohaterów Howarda, jest zakutym w stal niezniszczalnym i niepohamowanym zawadiaką, jakim my wszyscy kiedyś chcieliśmy być. Kobiety wyglądem, zachowaniem i strojem (lub jego brakiem) przypominają mieszkanki swego rodzaju haremu z naszych marzeń, jakim prawdziwy harem nigdy nie jest (a szkoda, czyż nie byłoby miło spotkać takie osoby?). Każdy łotr jest tak łotrowski, jak może być tylko łotr doskonały. Czarnoksiężnicy uprawiają naprawdę CZARNĄ magię, a przyzywane przez nich lub pojawiające się z własnej woli stwory są (dzięki Bogu!) nie z tego świata.
A przede wszystkim Howard był znakomitym gawędziarzem. W jego utworach najważniejsza jest akcja. Cały czas coś się dzieje i wydarzenia od początku do końca nie zwalniają biegu, gdy jedno nieuchronnie prowadzi do drugiego, nie pozostawiając czytelnikowi czasu na nabranie tchu. Nie szukajcie w tych opowieściach filozoficznych podtekstów czy intelektualnych zagadek - nie ma ich tam. Howard był gawędziarzem. Opowiadania te można przyrównać do opowieści typu „płaszcza i szpady”, doprowadzonych do perfekcji i z niewielkim dodatkiem seksu, wystarczającym, aby rezultaty nie spoczęły na półkach szkolnych lektur.
Tak więc mamy tę książkę. Jeżeli czytaliście już coś o Co-nanie, wiecie, czego się spodziewać. Jeśli nie, a lubicie fantasy, możecie naprawić to zaniedbanie - usiąść i czytać o bogach, demonach, wojownikach i ich kobietach oraz o ich przygodach w świecie, jaki nigdy nie istniał, lecz istnieć powinien. Jeśli podawana przez autora interpretacja historii nie zgodzi się ze znanymi wam faktami historycznymi, jeśli zaskoczą was opisy etnologiczne lub geologiczne - nie martwcie się tym. Howard opisywał inną Ziemię niż nasza - malowaną jaśniejszymi barwami i znacznie wspanialszą.
Jeśli jednak zależy Ci na realizmie Twoich lektur, jeśli musisz czytać powieści o introwertykach cierpiących w brutalnym świecie albo jeśli wolisz coś „bliskiego ziemi”, dotyczącego psychopatologii lub zagrożenia świata, wtedy, mój przyjacielu, ta książka nie jest dla Ciebie. Lepiej zaszyj się gdzieś, aby czytać „Zbrodnię i karę”. Jednak wtedy nie spotkam się z Tobą - umówiłem się w Erze Hyboryjskiej i mam ten wieczór zajęty.
John D. Clark, Ph.D.
Nowy Jork 5 kwietnia 1950 r.
Dalszych informacji i opinii o Howardzie, Conanie i w ogóle o heroic fantasy szukajcie w innych tomach niniejszej serii, w dwóch periodykach - „Amra”, wydawanym przez Legion Hyboryjski (nieformalną grupę miłośników heroic fantasy, a szczególnie Conana) i publikowanym przez George’a H. Sci-thersa, Box 9120, Chicago, Illinois, 60690 oraz „The Howard Collector” publikowanym przez Glenna Lorda (agenta literackiego zajmującego się spuścizną literacką po Howardzie) Box 775, Pasadena, Texas, 77501, a ponadto w książce „The Conan Reader” napisanej przez niżej podpisanego, a wydanej przez Jacka L. Chalkera, 5111 Liberty Heights Avenue, Baltimore, Maryland, 20207.
L. Sprague de Camp
Robert E. Howard L. Sprague de Camp
Po wydarzeniach opisanych w opowiadaniu „Pysk w ciemnościach” Conan, niezadowolony ze swoich dotychczasowych osiągnięć w Czarnych Królestwach, podąża na północ przez pustynie Stygii, ku Zielonym łąkom Shemu. W czasie tej wędrówki często przydaje mu się reputacja, jaką zdążył sobie zdobyć. końcu zac^a się w szeregi armii króla Sumuabiego, rządzącego Akcharią - jednym z wielu połu-dniowoshemickich miast-państw. W wyniku zdrady niejakiego Othba-ala, kuzyna szalonego króla Akhiroma z Pelishtii, oddziały akcharyj-skie wpadły w za$adzkę i Z°staly doszczętnie zniszczone. Jedynie Co-nan uszedł z Życiem. Teraz P°dąŻa śladem zdrajcy do Asgalunu, stolicy Pelishtii.
Wysoka postać w białym płaszczu błyskawicznie obróciła się, klnąc cicho i kładąc dłoń na rękojeści szabli. Na mrocznych ulicach Asgalunu, stolicy Pelishtii, trzeba było uważać. W tym labiryncie ciemnych, krętych uliczek nadbrzeżnej dzielnicy wszystko mogło się zdarzyć.
— Dlaczego mnie śledzisz, psie?
Chrapliwy głos wymawiał gardłowe shemickie zgłoski z hyr-kańskim akcentem.
Z cienia wyłoniła się druga postać, odziana - podobnie jak pierwsza - w płaszcz z białego jedwabiu, lecz nie nosząca na głowie spiczastego hełmu.
— Czy powiedziałeś „psie”?
Ten mężczyzna mówił z innym akcentem niż Hyrkańczyk.
— Tak, psie. Śledziłeś mnie...
Nim Hyrkańczyk zdążył powiedzieć coś więcej, tamten skoczył na niego jak wygłodniały tygrys. Hyrkańczyk próbował dobyć szabli. Nim zdążył wyrwać ostrze z pochwy, olbrzymia pięść rąbnęła go w skroń. Gdyby nie był potężnie zbudowanym mężczyzną i nie nosił misiurki, padłby trupem na miejscu. Ale i tak cios rozciągnął go na bruku, wytrącając broń z ręki.
Gdy potrząsając głową doszedł do siebie, ujrzał tamtego stojącego opodal z szablą w dłoni. Nieznajomy burknął:
— Nikogo nie śledzę i nikomu nie pozwalam nazywać się psem! Rozumiesz mnie, psie?
Hyrkańczyk rozejrzał się za swoją szablą i zobaczył, że tamten zdążył już kopnięciem odrzucić ją na bok. Chcąc zyskać na czasie, by w dogodnej chwili skoczyć i chwycić broń, powiedział:
— Wybacz, jeśli się pomyliłem, ale śledzono mnie od zapadnięcia zmroku. Wciąż słyszałem za sobą skradające się kroki. Potem ty pojawiłeś się tak niespodzianie, w miejscu świetnie nadającym się na popełnienie morderstwa.
— A niech cię Isztar porwie! Czemu miałbym cię śledzić? Zabłądziłem. Nigdy przedtem cię nie widziałem i mam nadzieję, że już nigdy...
Słysząc cichy tupot nóg nieznajomy obrócił się na pięcie, odskakując i ustawiając się tak, aby mieć przed sobą zarówno Hyrkańczyka, jak i nowo przybyłych.
W mroku groźnie majaczyły cztery olbrzymie sylwetki, a słabe światło gwiazd lśniło blado na zakrzywionych ostrzach. W czarnoskórych twarzach błyszczały białe zęby i białka oczu.
Przez chwilę panowało napięte milczenie. Później ktoś mruknął z miękkim akcentem Czarnych Królestw:
— Który z nich jest nasz? Obaj są podobnie odziani, a w ciemności wyglądają jak bliźniacy.
— Załatwmy obu — odparł inny, o pół głowy przewyższający swoich rosłych kamratów. — W ten sposób nie popełnimy pomyłki i nie zostawimy świadka.
Po tych słowach czterej czarni w głuchym milczeniu ruszyli naprzód. Nieznajomy zrobił dwa kroki i znalazł się w miejscu, gdzie leżała szabla Hyrkańczyka. Warknął: „Masz!” i kopnął broń w kierunku właściciela, który natychmiast ją złapał. Obcy klnąc wściekle, runął na zbliżających się czarnych.
Olbrzymi Kuszyta i jeden z jego kompanów starli się z nieznajomym, podczas gdy dwaj pozostali rzucili się na Hyrkańczyka. Obcy z kocią zwinnością, którą okazał już wcześniej skoczył na spotkanie wrogom. Szybka finta, brzęk stali i błyskawiczny cios zerwał głowę z ramion niższemu napastnikowi. W tej samej chwili czarny gigant też uderzył, tnąc zza głowy tak silnie, że cięcie mogłoby rozrąbać przeciwnika na pół.
Jednak nieznajomy, mimo potężnej budowy, był szybszy od spadającej ze świstem klingi. Przykucnął i cios przeszedł mu nad głową. Z przysiadu ciął, mierząc w nogi czarnego. Ostrze przecięło mięśnie i kość. Gdy czarny zatoczył się na zranionej nodze, próbując wziąć zamach do następnego ciosu, obcy do-
Jastrzębie nad Shemem skoczył do niego i wbił mu szablę w pierś aż po rękojeść. Krew pociekła mu po przegubie. Opuszczony resztkami sił sejmitar przeciął jedwabną kefię obcego i ześlizgnął się po stalowym hełmie. Olbrzym osunął się na ziemię i skonał.
Nieznajomy wyrwał ostrze z jego ciała i błyskawicznie obrócił się. Hyrkańczyk z zimną krwią odpierał ataki pozostałych dwóch Murzynów, cofając się wolno, żeby mieć obu na oku. Nagle ciął jednego z nich przez ramię i pierś, tak że tamten wypuścił broń z ręki i z jękiem upadł na kolana. Jednak padając złapał Hyrkańczyka za nogi i uczepił się ich jak rzep. Pochwycony daremnie szarpał się i kopał. Muskularne ramiona czarnego trzymały go mocno, a pozostały Murzyn zaatakował go ze zdwojoną furią.
W chwili gdy Kuszyta szykował się do zadania ciosu, którego unieruchomiony Hyrkańczyk nie byłby w stanie sparować, usłyszał za sobą tupot nóg. Zanim zdążył się odwrócić, szabla obcego przeszyła go z taką siłą, że połowa jej klingi wyłoniła mu się z piersi, a garda z głuchym łoskotem uderzyła go w plecy. Wrzasnął i wyzionął ducha.
Hyrkańczyk uderzeniem rękojeści roztrzaskał czaszkę swojego przeciwnika i wyrwał się z jego uścisku. Odwrócił się do obcego, który wyciągał ostrze z ciała przebitego wroga.
— Dlaczego mi pomogłeś, skoro przed chwilą o mało nie skręciłeś mi karku? — zapytał.
Tamten wzruszył ramionami.
— Było nas dwóch, a tamtych czterech. Los uczynił nas sprzymierzeńcami. Teraz, jeśli chcesz, możemy podjąć nasz spór. Powiedziałeś, że cię szpieguję.
— Widzę, że się myliłem i błagam o wybaczenie — odparł szybko Hyrkańczyk. — Teraz już wiem, kto mnie tro-piŁ
Wytarł swoją szablę i schował ją do pochwy, po czym kolejno pochylił się nad każdym trupem. Kiedy doszedł do ciała olbrzyma zatrzymał się i mruknął:
— Na Soho! To Keluka Miecznik! Wysokiego musi być rodu ten łucznik, który wysyła strzały nabijane perłami!
To mówiąc, ściągnął czarnemu z palca gruby, grawerowany pierścień, włożył zdobycz do sakiewki i chwycił trupa za kołnierz.
— Pomóż mi pozbyć się tego ścierwa, bracie, żeby uniknąć kłopotliwych pytań.
Idąc w jego ślady, nieznajomy ujął w ręce fałdy okrwawionych kaftanów i zawlókł ciała w ciemny, śmierdzący zaułek, gdzie wznosiła się popękana cembrowina zrujnowanej i zapomnianej studni. Trupy poleciały w otchłań i po chwili daleko w dole rozległ się cichy plusk. Hyrkańczyk odwrócił się ze śmiechem.
— Bogowie uczynili nas sojusznikami — powiedział. — Jestem ci coś winien.
— Nic mi nie jesteś winien — odparł ponuro tamten.
— Słowa nie poruszą góry. Jestem Farouz, łucznik z hyr-kańskiej jazdy Mazdaka. Chodź ze mną w jakieś przyjemniejsze miejsce, gdzie będziemy mogli spokojnie porozmawiać. Nie mam żalu o cios, jaki mi zadałeś, chociaż - na Tarima! -wciąż dzwoni mi od niego w głowie!
Obcy niechętnie schował szablę i poszedł za Hyrkańczykiem. Ich droga wiodła przez ponure, cuchnące alejki i wąskie, kręte uliczki. Asgalun stanowił przedziwną mieszaninę przepychu i rozpadu; był miastem, w którym wspaniałe pałace wznosiły się obok osmalonych ruin budowli z minionych wieków. Zatłoczone przedmieścia otaczały mury zakazanego, wewnętrznego miasta, w którym zamieszkiwał król Akhirom i jego notable.
Dwaj mężczyźni dotarli do lepszej i spokojniejszej dzielnicy, gdzie ażurowe okiennice wysuniętych balkonów niemal stykały się ze sobą nad wąskimi uliczkami.
— Wszystkie sklepy pozamykane — mruknął obcy. — Kilka dni temu o tej porze w mieście było widno jak w dzień, światła paliły się przez całą noc.
— To jeden 2 kaprysów Akhiroma. Wymyślił sobie, że w nocy nie może się palić ani jedna latarnia. Tylko Pteor wie, co mu jutro przyjdzie do głowy.
Stanęli przed okutymi żelazem wrotami osadzonymi w masywnym, kamiennym portalu. Hyrkańczyk zapukał. Jakiś głos zapytał ich o hasło i otrzymał je. Drzwi uchyliły się i Hyrkańczyk wślizgnął się w gęsty mrok, ciągnąc za sobą towarzysza. Ktoś zamknął za nimi drzwi. Gruba, skórzana kotara uchyliła się, ukazując oświetlony korytarz i poznaczoną bliznami twarz starego Shemity.
— To były żołnierz, który teraz sprzedaje wino — rzekł Hyrkańczyk. — Zaprowadź nas do komnaty, gdzie nikt nam nie będzie przeszkadzał, Khannonie.
— Większość komnat stoi pusta — narzekał Khannon, kuśtykając przed nimi. — Jestem zrujnowany. Ludzie boją się nawet dotknąć pucharu, od kiedy król zakazał pić wino. Niech go Pteor pokarze reumatyzmem!
Nieznajomy ciekawie zerkał na mijane komnaty, w których przy półmiskach z jadłem i dzbanach z winem siedzieli liczni goście. Klienci Khannona byli przeważnie typowymi Pelish-tianami: krępi, śniadoskórzy mężczyźni z haczykowatymi nosami i kędzierzawymi, kruczoczarnymi brodami. Czasami trafiali się osobnicy drobniejszej budowy należący do któregoś z plemion żyjących na pustyniach wschodniego Shemu lub Hyrkańczycy czy też czarni Kuszyci z najemnej armii Pelishtii.
Khannon z ukłonem wprowadził przybyłych do małego pokoju, gdzie rozłożył dla nich maty. Postawił przed nimi wielki półmisek owoców i orzechów, nalał wina z pękatego bukłaka, po czym odszedł, kuśtykając i mamrocząc coś pod nosem.
— Kiepskie to czasy dla Pelishtii, bracie — mruknął Hyrkańczyk, żłopiąc wino z Kyros. Był wysokim mężczyzną, chudym, ale dobrze zbudowanym. Miał ruchliwe, bystre czarne oczy, lekko skośnie osadzone w twarzy o żółtawej skórze. Jego długie, czarne wąsy smutnie opadły pod haczykowatym
nosem. Prosty płaszcz, jaki nosił, uszyto z drogiego materiału, spiczasty hełm był inkrustowany srebrem, a rękojeść szabli wysadzana drogimi kamieniami.
'Spoglądał na mężczyznę równego mu wzrostem, ale pod wieloma względami będącego jego krańcowym przeciwieństwem. Nieznajomy miał szersze bary i bardziej wypukłą klatkę piersiową, typową dla ludzi gór. Gładko wygolona, szeroka, ogorzała twarz pod białą kefią była młoda, lecz już poznaczona bliznami wyniesionymi z niezliczonych potyczek i bitew. Miał jaśniejszą od Hyrkańczyka skórę, której brązowe zabarwienie nie było cechą wrodzoną, lecz skutkiem działania słońca. Na dnie zimnych, niebieskich oczu czaił się groźny błysk. Łyknął wina i oblizał wargi. Farouz uśmiechnął się i napełnił mu puchar.
— Dobrze walczysz, bracie. Gdyby Hyrkańczycy Mazdaka nie nienawidzili tak bardzo obcych, mógłbyś być wspaniałym żołnierzem.
Tamten tylko przytaknął mu burkliwie.
— A tak naprawdę, to kim jesteś? — nalegał Farouz. — Ja powiedziałem ci, jak się nazywam.
— Jestem Ishbak, Zuagir ze wschodnich pustyń.
Farouz odchylił głowę w tył i zaśmiał się głośno, co wywołało groźny grymas na twarzy jego towarzysza, który zapytał:
— I co w tym śmiesznego?
— Myślisz, że w to uwierzę?
— Czy zarzucasz mi kłamstwo? — warknął obcy.
Farouz uśmiechnął się.
— Żaden Zuagir nie mówi po pelishtiańsku z takim akcentem jak ty, bo język Zuagirów jest jednym z shemickich dialektów. Co więcej, w czasie walki z Kuszytami przyzywałeś dziwnych bogów - Kroma i Manannana - których imiona słyszałem z ust barbarzyńców z dalekiej Północy. Nie obawiaj się; jestem twoim dłużnikiem i potrafię dochować tajemnicy.
Nieznajomy na pół podniósł się z maty, chwytając za rękojeść szabli. Farouz spokojnie upił łyk wina. Po pełnej napięcia chwili tamten znów usiadł. Z wyraźną niechęcią powiedział:
— No dobrze. Jestem Conan, Cymeryjczyk, niegdyś żołnierz króla Sumuabiego z Akcharii.
Farouz wyszczerzył zęby i wepchnął sobie w usta kiść winogron. Między kęsami rzekł:
— Nie nadajesz się na szpiega, przyjacielu. Jesteś zbyt porywczy i szczery. Co cię sprowadza do Asgalunu?
— Zemsta.
— Kto jest twoim wrogiem?
— Anakijczyk zwany Othbaal, niech psy ogryzą jego kości! Farouz gwizdnął.
— Na Pteora, wysoko mierzysz! Czy wiesz, że ten człowiek jest generałem wszystkich anakijskich oddziałów króla Ak-hiroma?
— Na Kroma! Dla mnie równie dobrze mógłby być miejskim żebrakiem.
— Co ten Othbaal ci zrobił?
Conan odparł:
— Lud Anakii zbuntował się przeciwko swojemu królowi, który jest jeszcze większym głupcem niż Akhirom. Poprosili o pomoc Akcharyjczyków. Sumuabi miał nadzieję, że im się uda i wybiorą sobie lepszego króla, tak więc zebrał ochotników. Pięciuset nas pomaszerowało na pomoc Anakijczykom. Jednak ten przeklęty Othbaal grał na dwie strony. Przewodził rewolcie, żeby zdemaskować wrogów króla, a potem wydał ich królewskim siepaczom, którzy wyrżnęli niemal wszystkich.
Othbaal wiedział również o tym, że nadchodzimy i zastawił na nas pułapkę. Nie wiedząc, co się stało, wpadliśmy w nią. Tylko ja uszedłem z życiem i to z najwyższym trudem. Pozostali padli na polu bitwy albo zostali zamęczeni na śmierć w najstraszniejszych torturach, jakie zdołał wymyślić sabateański królewski kat.
Posępne, niebieskie oczy zwęziły się.
— Nieraz walczyłem przeciw różnym ludziom, a później zapominałem o nich, ale tym razem przysiągłem, że odpłacę Othbaalowi za moich zabitych przyjaciół. Kiedy wróciłem do Akcharii, dowiedziałem się, że Othbaal uciekł z Anakii, bojąc się swego ludu i przybył tutaj. W jaki sposób tak szybko udało mu się awansować?
— Jest kuzynem króla Akhiroma — odparł Farouz. — Ak-hirom, chociaż Pelishtianin, jest również kuzynem króla Anakii i wychował się na jego dworze. Królowie tych małych shemickich miast-państw są zawsze jakoś ze sobą spokrewnieni, co czyni ich spory rodzinnymi kłótniami, ale nie osłabia ich zawziętości. Od jak dawna jesteś w Asgalunie?
— Zaledwie od kilku dni. Wystarczająco długo, żeby się przekonać, iż wasz król jest szalony. Zakazać wina, coś takiego! — prychnął Conan.
— To nie wszystko. Akhirom jest istotnie szalony i lud buntuje się pod jego jarzmem. Dzierży władzę dzięki trzem oddziałom najemnych żołnierzy, przy pomocy których obalił i zabił swojego brata - poprzedniego króla. Pierwszy oddział składa się z Anakijeżyków, których zwerbował, przebywając na wygnaniu w Anakii. Drugi - z czarnych Kuszytów, którzy pod wodzą swojego generała, Imbalayo, z roku na rok rosną w siłę. A trzeci to hyrkańscy jeźdźcy, tacy jak ja. Ich generałem jest Mazdak, tak znienawidzony przez Imbalayo i Othbaala, że stanowi to wystarczający powód do tuzina wojen. Możesz to ocenić po dzisiejszej potyczce.
Othbaal przybył tu w zeszłym roku jako awanturnik bez grosza przy duszy. Awansował częściowo dzięki pokrewieństwu z królem Akhiromem, a częściowo dzięki intrygom op-hirańskiej niewolnicy imieniem Rufia, którą wygrał od Maz-daka i nie chciał mu oddać, kiedy tamten wytrzeźwiał. To jeszcze jeden powód, dla którego się nienawidzą. Za Akhiromem również stoi pewna kobieta, Zeriti - stygijska czaro-
wnica. Ludzie mówią, że sprowadziła na niego szaleństwo wywarami, którymi poiła go, aby mieć nad nim władzę. Jeżeli to prawda, to wpadła we własne sidła, bo teraz nikt już nad nim nie panuje.
Conan odstawił puchar i spojrzał na Farouza.
— I co teraz? Zdradzisz mnie, czy też mówiłeś prawdę, kiedy rzekłeś, że tego nie uczynisz?
Farouz zastanawiał się, obracając w palcach pierścień, który zabrał Keluce.
— Dochowam tajemnicy. Po pierwsze, ja również muszę się porachować z Othbaalem. Jeśli uda ci się dokonać twego dzieła, nim ja znajdę sposób, aby to zrobić, jakoś przeboleję tę stratę.
Conan podskoczył i żelaznymi palcami ścisnął ramię Hyr-kańczyka.
— Mówisz prawdę?
— Niech ci brzuchaci shemiccy bogowie obsypią mnie czyrakami, jeśli kłamię!
— Zatem pozwól mi pomóc w twej zemście!
— Tobie? Obcemu, który nie ma pojęcia o intrygach As-galunu?
— Oczywiście! Tym lepiej: skoro nie jestem tu z nikim związany, można mi ufać. No, dalej, zaplanujmy to. Gdzie jest ten wieprz i jak się do niego dobierzemy?
Farouz, chociaż nie był mięczakiem, zadrżał, widząc straszliwy błysk w oczach kompana.
— Niech pomyślę — powiedział. — Jest pewien sposób, potrzeba tylko kogoś zręcznego i odważnego...
Nieco później dwie zakapturzone postacie stanęły w kępie palm rosnących w ruinach pogrążonego w mroku miasta. Przed nimi znajdował się szeroki kanał, a za nim, na przeciwnym brzegu wznosił się wielki, zębaty mur z suszonych na słońcu cegieł, otaczający wewnętrzne miasto. To miasto było
w istocie gigantyczną fortecą, broniącą króla i jego wiernych notabli oraz najemnych żołnierzy, a zwykli ludzie nie mogli doń wejść bez przepustki.
— Moglibyśmy wspiąć się na mur — mruknął Conan.
— W ten sposób nie znaleźlibyśmy się bliżej naszego wroga — odparł Farouz, szukając czegoś w mroku. — Tutaj!
Conan zobaczył, że Hyrkańczyk grzebie w bezkształtnej stercie marmurowego gruzu.
— Stara, zrujnowana świątynia — mruknął Farouz. — Jednak... ach!
Podniósł szeroką płytę, odsłaniając wiodące w ciemność stopnie. Conan podejrzliwie zmarszczył brwi. Farouz wyjaśnił:
— Ten korytarz prowadzi za mur i do stojącego tuż za nim domu Othbaala.
— Pod kanałem?
— Tak. Niegdyś dom Othbaala był domem schadzek króla Uriaza, który sypiał na łożu pływającym w basenie rtęci, strzeżony przez oswojone lwy - a jednak mimo to zginął od sztyletu mściciela. Uriaz w każdym swoim domu miał sekretne przejścia umożliwiające ucieczkę. Zanim zamieszkał tam Oth-baal, dom należał do jego rywala - Mazdaka. Anakijczyk nie ma pojęcia o istnieniu tego tunelu, więc chodźmy!
Z szablami w dłoniach zeszli po kamiennych stopniach i ruszyli ciemnym korytarzem. Dotykając muru, Conan odkrył, że ściany, podłoga i sufit tunelu były zrobione z wielkich, kamiennych bloków. W miarę jak posuwali się naprzód, kamienie stawały się oślizłe, a powietrze wilgotne. Krople wody spadały Conanowi na kark, sprawiając, że trząsł się i klął pod nosem. Przechodzili pod kanałem. Później zrobiło się sucho. Farouz ostrzegł go syknięciem, gdy dotarli do następnych schodów.
Na ich szczycie Hyrkańczyk przez chwilę mozolił się z ryglem. Kamienna płyta odsunęła się na bok i w szparze zabłysło przyćmione światło. Farouz przecisnął się przez otwór, a kiedy
Conan poszedł w jego ślady, zamknął za nim drzwi. Blok znów stał się jedną z wielu pokrywających ściany płyt, niczym nie wyróżniającą się spośród innych. Znaleźli się w łukowato sklepionym korytarzu. Farouz owinął sobie twarz kefią i gestem pokazał Conanowi, żeby zrobił to samo. Później Hyrkańczyk bez wahania ruszył korytarzem. Cymeryj-czyk poszedł za nim z bronią w ręku, rozglądając się na boki.
Odchylili zasłonę z czarnego aksamitu i weszli do przedsionka o ścianach wyłożonych hebanem i złotem. Muskularny, odziany jedynie w przepaskę na biodrach niewolnik obudził się ze snu, skoczył na równe nogi i zamachnął się wielkim sejmitarem. Jednak nie krzyknął; otwarte usta ukazały, że miał obcięty język.
— Cicho! — warknął Farouz uskakując przed ciosem.
Gdy Murzyn stracił równowagę, Conan postawił mu nogę. Czarny runął na ziemię i Farouz przeszył go szablą.
— Szybko i bez hałasu! — pochwalił szeptem Farouz, szczerząc zęby. — Teraz właściwy cel!
Zaczął ostrożnie otwierać drzwi. Olbrzymi Cymeryjczyk zaglądał mu przez ramię, a oczy płonęły mu jak wilcze ślepia. Drzwi ustąpiły i obaj wskoczyli do komnaty. Farouz zamknął drzwi za sobą i oparł się o nie, śmiejąc się do mężczyzny, który klnąc, zerwał się z łoża. Leżąca obok niego kobieta usiadła na posłaniu i wrzasnęła.
— Zapędziliśmy kozła do zagrody, bracie! — rzekł Farouz.
Przez moment Conan mierzył wzrokiem wroga. Othbaal był wysokim, krzepkim mężczyzną; czarne włosy miał zebrane w węzeł na karku, a kędzierzawą brodę równo przystrzyżoną. Mimo późnej pory był ubrany w jedwabną spódniczkę i aksamitny kaftan, spod którego błyszczały ogniwa kolczugi. Skoczył i złapał miecz leżący na podłodze przy łożu.
Kobieta nie była nadzwyczaj piękna, ale mimo to urodziwa; rudowłosa, o szerokiej, piegowatej twarzy i brązowych oczach
skrzących się inteligencją. Była dość mocno zbudowana, o nieco zbyt szerokich ramionach, wielkim biuście i pełnych biodrach. Wyglądała na niezwykle energiczną.
— Na pomoc! — wrzasnął Othbaal, stawiając czoła nacierającemu Cymeryjczykowi. — Napadnięto mnie!
Farouz, który ruszył za Conanem, skoczył z powrotem do drzwi, którymi weszli do komnaty. Barbarzyńca usłyszał nagłe poruszenie na korytarzu i zaraz potem jakiś ciężki przedmiot zaczął uderzać w drzwi. W tej samej chwili skrzyżował szable z Anakijczykiem. Ostrza spotkały się z brzękiem, sypiąc skra mi, błyskając i lśniąc w świetle lampy.
Obaj atakowali z furią, zadając ciosy, starając się pozbawić życia przeciwnika i nie bawiąc się w finezyjne szermiercze sztuczki. W każdy cios wkładali całą siłę i wolę uśmiercenia wroga. Walczyli w milczeniu. Gdy krążyli wokół siebie, Co-nan dojrzał Farouza, który podpierał ramieniem drzwi. Szturmujący je z drugiej strony uderzali coraz silniej i już udało im się wyrwać rygiel. Kobieta zniknęła.
— Dasz sobie z nim radę? — spytał Hyrkańczyk. — Jeśli puszczę drzwi, jego niewolnicy wpadną do środka.
— Na razie sobie radzę — odparł Conan, odbijając gwałtowne cięcie.
— Pospiesz się, bo nie zatrzymam ich długo.
Conan zaatakował ze zdwojoną wściekłością. Teraz Anakij-czyk musiał zebrać wszystkie siły, aby odbić ciosy barbarzyńcy, które spadały na jego szablę jak młot uderzający w kowadło. Straszliwa wściekłość i siła barbarzyńcy wywarły natychmiastowy skutek. Śniada twarz Othbaala pobladła. Zaczął ciężko dyszeć i cofać się krok po kroku. Spływał krwią z ran na ramionach, udzie i szyi. Conan też krwawił, ale to w niczym nie osłabiało furii, z jaką atakował.
Przyparty do ozdobionej gobelinem ściany Othbaal nagle uskoczył. Straciwszy równowagę po chybionym pchnięciu Conan potknął się i dźgnął końcem szabli w kamienną ścianę pod
gobelinem. W tej samej chwili Othbaal zebrał resztę sił i ciął, mierząc w głowę przeciwnika.
Jednak zrobiona z najlepszej stygijskiej stali szabla Conana nie złamała się, lecz wygięła w łuk i wyprostowała. Opadająca klinga przecięła hełm barbarzyńcy i skórę na jego głowie. Zanim Othbaal zdołał odzyskać równowagę, ostrze Cymeryjeżyka przebiło stalową kolczugę oraz żebra i utkwiło w jego kręgosłupie.
Anakijczyk zatoczył się ze zduszonym krzykiem i wnętrzności wypłynęły mu z rozciętego brzucha. Przez moment jego palce spazmatycznie rwały gruby dywan, później znieruchomiał.
Conan, oślepiony spływającą krwią i potem, z głuchą furią raz po raz dźgał szablą leżącego, zbyt wściekły, by zdać sobie sprawę z tego, że przeciwnik nie żyje, dopóki Farouz nie zawołał:
— Przestań, Conanie! Poszli po cięższy taran i teraz możemy stąd uciec!
— Jak? — spytał Conan, z trudem ocierając krew zalewającą mu oczy, wciąż oszołomiony ciosem, który rozciął mu hełm. Zerwał z głowy rozłupaną, okrwawioną skorupę i odrzucił ją, ukazując prosto przyciętą, czarną grzywę włosów. Szkarłatna struga spłynęła mu na twarz, ponownie go oślepiając. Pochylił się i oddarłszy pas materiału ze spódniczki Oth-baala owiązał sobie głowę.
— Tymi drzwiami! — rzekł Farouz, wskazując palcem. — Tamtędy uciekła Rufia, ta suka! Jeśliś już gotów, zabierajmy się stąd.
Conan ujrzał niepozorne drzwiczki opodal posłania. Były ukryte za draperią, ale uciekająca Rufia odsunęła ją i zostawiła drzwi otwarte.
Hyrkańczyk wyjął z sakiewki pierścień, który ściągnął z palca czarnego zabójcy, Keluki. Przebiegł przez komnatę, upuścił pierścień obok ciała Othbaala i pobiegł do małych drzwi.
Conan ruszył za nim, chociaż musiał przykucnąć i obrócić się bokiem, żeby przez nie przejść.
Znaleźli się w innym korytarzu. Farouz poprowadził Cona-na okrężną drogą, skręcając i klucząc w labiryncie przejść, aż Cymeryjczyk zupełnie stracił poczucie kierunku. W ten sposób ominęli główną grupę domowników zebranych w przedsionku przed głównym wejściem do pokoju, w którym leżał zabity Othbaal. W pewnej chwili w kolejnej mijanej komnacie rozległy się kobiece piski, ale Farouz nie zatrzymał się. W końcu dotarli do ukrytego przejścia, weszli w nie i po omacku wrócili do kępy palm.
Conan przystanął, aby złapać oddech i poprawić bandaż. Farouz zapytał:
— A jak twoja rana, bracie?
— To tylko skaleczenie. Dlaczego upuściłeś ten pierścień?
— Aby zmylić mścicieli. Na Tarima! Tyle zachodu, a tej dziwce udało się uciec.
Conan uśmiechnął się złośliwie w ciemności. Najwidoczniej Rufia nie widziała w Farouzie wybawcy. Obraz przelotnie widzianej kobiety utkwił barbarzyńcy w pamięci. Taka kobieta, pomyślał, to w sam raz coś dla mnie.
Potężne mury wewnętrznego miasta były świadkami nadzwyczajnego wydarzenia. W cieniu balkonów przekradała się zawoalowana i zakapturzona postać. Po raz pierwszy od trzech lat kobieta kroczyła ulicami Asgalunu.
Wiedząc, co jej grozi, trzęsła się ze strachu, podsycanego jeszcze czającymi się w zaułkach cieniami. Kamienie raniły jej stopy, obute w ażurowe, atłasowe pantofelki; od trzech lat szewcom Asgalunu nie wolno było robić butów dla kobiet. Król Akhirom wydał dekret nakazujący, aby Pelishtianki trzymano zamknięte w domach jak gady w klatkach.
Rudowłosa Ophiranka, Rufia, faworyta Othbaala, miała w Asgalunie większą władzę niż jakakolwiek inna kobieta
prócz Zeriti - królewskiej czarownicy. A teraz, gdy jak złodziejka przekradała się przez pogrążone w ciemnościach miasto, dręczyła ją paląca jak rozżarzone żelazo myśl, że wszystkie jej przemyślnie uknute plany w mgnieniu oka legły w gruzach, obrócone wniwecz celnym ciosem szabli jednego z wrogów Othbaala.
Rufia należała do tych kobiet, których uroda i inteligencja wstrząsa tronami. Ledwie pamiętała swój ojczysty Ophir, skąd została porwana przez kothijskich łowców niewolników. Ar-gijski magnat, który ją kupił i wychował, padł w bitwie z She-mitami i Rufia jako zgrabna czternastoletnia dziewczyna przeszła w ręce stygijskiego księcia - ospałego, zniewieściałego młodzieńca, którego owinęła sobie wokół różowego paluszka. Kilka lat później banda korsarzy z na pół mitycznych krain za Morzem Vilayet napadła na rezydencję księcia, znajdującą się na wyspie w górnym biegu Styksu, paląc, rabując, siejąc śmierć i zniszczenie, a ich wódz uniósł w ramionach wrzeszczącą rudowłosą dziewczynę.
Ponieważ Rufia należała do tych kobiet, które rządzą mężczyznami, nie zginęła ani nie została igraszką Hyrkańczyka. Kiedy Mazdak zaciągnął się ze swoją zgrają na służbę króla Akhiroma w Anakii, co było częścią planu Akhiroma chcącego odebrać Pelishtię znienawidzonemu bratu, zabrał Rufię ze sobą.
Nie lubiła Mazdaka. Posępny awanturnik traktował kobiety z rezerwą, utrzymując liczny harem i nie pozwalając żadnej wpływać na swoje decyzje. Ponieważ Rufia nie mogła znieść rywalek, wcale się nie zmartwiła, gdy Mazdak przegrał ją na rzecz Othbaala.
Anakijczyk bardziej jej odpowiadał. Mimo iż podstępny i okrutny, był silny, energiczny i inteligentny. A co więcej, mogła nim kierować. Trzeba było tylko podsycać jego ambicje, a to Rufia potrafiła robić. Windowała go na kolejne szczeble społecznej drabiny - a teraz został zabity przez parę zamaskowanych morderców, którzy wyrośli jak spod ziemi.
Pogrążona w tych ponurych myślach drgnęła, gdy z cienia zalegającego pod wystającym balkonem wyłoniła się jakaś rosła, zakapturzona postać. Widziała tylko parę pałających oczu, Niemal jarzących się w mroku. Cofnęła się z cichym okrzy-iem.
— Kobieta na ulicach Asgalunu! — rzekł mężczyzna głuchym, bezbarwnym głosem. — Czy to nie wbrew królewskim rozkazom?
— Nie wyszłam na ulicę z własnej woli, panie — odparła. — Mój pan został zabity, a ja uciekłam przed jego mordercami.
Nieznajomy pochylił głowę i stał nieruchomo jak posąg. Rufia spoglądała na niego nerwowo. Miał w sobie coś ponurego i złowieszczego. Nie wyglądał na człowieka zastanawiającego się nad opowieścią przygodnie spotkanej niewolnicy, lecz raczej na posępnego proroka zwiastującego śmierć grzesznikom. W końcu podniósł głowę.
— Chodź — powiedział. — Znajdę dla ciebie miejsce.
Nie przystając, by sprawdzić, czy go usłuchała, poszedł ulicą. Rufia pospieszyła za nim. Nie mogła krążyć po ulicach przez całą noc, bo pierwszy napotkany oficer królewskiej straży ściąłby jej głowę za pogwałcenie edyktu króla Akhiroma. Ten nieznajomy mógł okazać się okrutnym panem, ale nie miała wyboru.
Kilkakrotnie próbowała go zagadnąć, lecz za każdym razem odpowiadało jej głuche milczenie. Jego niezwykła obojętność przerażała ją. W pewnej chwili ze zgrozą dostrzegła skradające się za nimi postacie.
— Siedzą nas! — wykrzyknęła.
— Nie zwracaj na nich uwagi — odparł mężczyzna swym niesamowitym głosem.
Potem nie zamienili już ani słowa, aż dotarli do małej furtki w wysokim, grubym murze. Nieznajomy zatrzymał się i zawołał. Natychmiast mu odpowiedziano. Brama otwarła się, ukazując czarnego, niemego niewolnika trzymającego pochodnię.
W jej świetle zakapturzony mężczyzna wydawał się raczej olbrzymem niż człowiekiem.
— Przecież... przecież to brama Wielkiego Pałacu! — wykrztusiła Rufia.
W odpowiedzi mężczyzna odrzucił kaptur, ukazując pociągłą, bladą twarz, w której jarzyły się dziwne, błyszczące oczy.
Rufia wrzasnęła i upadła na kolana.
— Król Akhirom!
— Tak, król Akhirom, grzeszna i niewierna niewiasto! — posępny głos zadudnił jak dzwon. — Próżna i głupia kobieto, która ignorujesz rozkazy Wielkiego Króla, Króla Królów, Króla Świata, przez którego przemawiają bogowie! Która w grzechu przemierzasz ulice i nie zważasz na rozkazy Dobrego Króla! Brać ją!
Idące za nimi postacie podeszły bliżej, okazując się oddziałem czarnoskórych, niemych niewolników. Kiedy ją schwycili, Rufia zemdlała.
Ophiranka odzyskała przytomność w pozbawionej okien komnacie, której drzwi były zamknięte na złote rygle. Gwałtownie rozejrzała się wokół, szukając swego prześladowcy i skuliła się ze strachu, widząc, że stoi nad nią, gładząc się po spiczastej, siwiejącej brodzie i przeszywając ją palącym spojrzeniem swych straszliwych oczu.
— O, Lwie Shemu! — jęknęła, z trudem podnosząc się na klęczki. — Litości!
Mówiąc to, wiedziała, jak śmieszne są jej błagania. Klęczała przed człowiekiem, którego imię było przekleństwem w ustach Pelishtian; który twierdząc, iż działa z woli bogów, nakazał zabić wszystkie psy, wyciąć wszystkie winnice, a grona i miody wrzucić do rzeki; który zakazał picia wina, piwa i hazardu; który wierzył, że niewypełnienie jego najbłahszego rozkazu jest najcięższym z możliwych grzechów. Nocami w przebraniu przemierzał ulice, aby sprawdzić, czy poddani
przestrzegają jego rozkazów. Pod jego nieruchomym spojrzeniem Rufia dostała gęsiej skórki na całym ciele.
— Bluźnierczyni! — szepnął. — Córa zła! O, Pteorze! — zawołał, wyciągając ręce ku niebu. — Jakąż karę ześlecie na tego demona? Jakie cierpienie będzie wystarczająco straszne, jakie upokorzenie dostatecznie dotkliwe, aby ją ukarać? Bogowie, obdarzcie mnie mądrością!
Rufia podniosła się na kolana i spojrzała mu w twarz.
— Dlaczego wzywasz bogów? — wrzasnęła. — Wzywaj Akhiroma! Tyś jest bogiem!
Urwał, zachwiał się i wydał niezrozumiały okrzyk. Potem wyprostował się i spojrzał na nią z góry. Twarz miała pobielałą, a oczy rozszerzone ze strachu. Groza położenia spotęgowała jej wrodzone zdolności.
— Co widzisz, kobieto? — spytał.
— Ukazał mi się bóg! W twojej twarzy, świecący jak słońce! Płonę, umieram w blasku jego chwały!
Ukryła twarz w dłoniach i skuliła się, drżąc jak liść. Ak-hirom otarł czoło i łysinę trzęsącą się ręką.
— Tak — szepnął. — Jestem bogiem! Domyślałem się tego; śniłem o tym. Tylko ja posiadłem nieskończoną mądrość. Teraz zdołał to dostrzec także zwykły śmiertelnik. W końcu poznałem prawdę - nie jestem już dłużej narzędziem i sługą bogów, lecz Bogiem nad bogami! Akhirom jest bogiem Pelis-htii; bogiem całej ziemi. Fałszywy demon Pteor zostanie obalony, a jego posągi stopione w ogniu...
Popatrzywszy w dół, rozkazał:
— Wstań, kobieto i spójrz na swego boga!
Tak uczyniła, kurcząc się pod jego spojrzeniem. Oczy Akhiroma nabrały nowego wyrazu, jakby dopiero teraz zobaczył ją wyraźnie.
— Twój grzech został ci wybaczony — oznajmił. — Ponieważ jako pierwsza oddałaś cześć swemu bogu, od tej pory będziesz mi służyć z honorem i chwałą.
Padła przed nim na twarz, całując dywan przed jego stopami. Klasnął w ręce. Eunuch wszedł do komnaty i pokłonił się nisko.
— Udasz się zaraz do domu Abdashtartha, arcykapłana Pte-ora — rzekł król patrząc gdzieś nad głową sługi. — Powiesz mu tak: „Oto słowa Akhiroma, który jest jedynym prawdziwym bogiem Pelishtii, a niebawem stanie się bogiem wszystkich ludzi na ziemi: Jutro stanie się początkiem początku. Bałwany fałszywego Pteora będą zniszczone, a na ich miejscu staną posągi prawdziwego boga. Zostanie wprowadzona nowa religia, a uroczystość tę uświetni ofiara z setki szlachetnie urodzonych dzieci...
Przed świątynią Pteora stał Mattenbaal, pierwszy asystent Abdashtartha. Wielebny Abdashtarth stał spokojnie; miał związane ręce i przytrzymywali go muskularni anakijscy żołnierze. Jego długa, biała broda poruszała się, gdy się modlił. Za nim inni żołnierze rozpalali ogień pod ogromnym posągiem Pteora o głowie byka i obscenicznie wielkich atrybutach męskości. W tle wznosił się wielki, sześciopiętrowy zikkurat Asgalunu, z którego kapłani odczytywali zapisaną w gwiaz dach wolę bogów.
Kiedy mosiężne boki idola rozjarzyły się od żaru, Mattenbaal wystąpił naprzód, wyjął papirus i zaczął czytać:
— Ponieważ nasz boski władca, Akhirom, jest nasieniem Yakin-Ya, wywodzącego się z bogów, którzy zstąpili na ziemię, zatem jest bóg między wami! I teraz nakazuję wam, wszystkim lojalnym Pelishtianom, uznać, pokłonić się i czcić największego z wszystkich bogów, Boga nad bogami, Stwórcę Wszechświata, Wcielenie Boskiej Mądrości, króla bogów, którym jest Akhirom syn Azumeleka, władca Pelishtii! Ponieważ zaś zły i grzeszny Abdashtarth w zatwardziałości serca odrzucił tę prawdę i nie chciał się pokłonić przed swym prawdziwym bogiem, niechaj zostanie rzucony w ogień razem z posągiem fałszywego Pteora!
Żołnierz otworzył mosiężne drzwi umieszczone w brzuchu posągu. Abdashtarth zawołał:
— On kłamie! Król nie jest bogiem, lecz zwykłym szaleńcem! Zabijcie tych, którzy bluźnią przeciw prawdziwemu bogu Pelishtian, potężnemu Pteorowi, inaczej ów najmądrzejszy odwróci się od swego ludu...
W tym momencie Anakijczycy podnieśli Abdashtartha jak kłodę drzewa i cisnęli go, nogami naprzód, w otwór. Jego wrzask został zagłuszony przez szczęk zamykanych drzwi, w które ci sami żołnierze, na rozkaz tego samego Abdashtartha, w chwilach kryzysu wrzucali setki pelishtiańskich dzieci. Dym sączył się z otworów w uszach posągu, a na twarzy Mat-tenbaala pojawił się wyraz skrywanej satysfakcji.
W tłumie rozległ się głuchy pomruk. Potem dziki okrzyk przerwał ciszę. Z ciżby wyłoniła się rozczochrana postać -półnagi pasterz. Z okrzykiem „Bluźnierca!” cisnął kamieniem. Pocisk trafił nowego kapłana w usta, wybijając mu zęby. Mat-tenbaal zatoczył się i krew pociekła mu po brodzie. Tłum z rykiem runął naprzód. Wysokie podatki, głód, tyrania, przemoc i masakry będące owocem panowania szalonego króla - to wszystko Pelishtianie jakoś znosili, ale ten zamach na ich reli-gię był ostatnią kroplą. Rozważni kupcy stali się szaleńcami, pokorni żebracy zmienili się we wściekłe bestie.
Kamienie sypały się jak grad, a wrzask tłumu stał się jeszcze głośniejszy. Już zaczęto szarpać odzienie na oszołomionym Mattenbaalu, gdy otoczyli go zbrojni Anakijczycy, odepchnęli napierających, tłukąc drzewcami włóczni i łuków, po czym zabrali kapłana z placu.
Ze szczękiem broni i brzękiem wędzideł oddział kuszyckiej jazdy, w przepychu pióropuszy ze strusich piór, lwich grzyw oraz w napierśnikach z posrebrzanych łusek, wypadł galopem z jednej z ulic prowadzących na wielki Plac Pteora. W czarnych twarzach lśniły białe zęby. Rzucane przez tłum kamienie odbijały się od ich tarcz ze skóry nosorożca. Wpadli w ciżbę,
tnąc zakrzywionymi szablami i dźgając długimi włóczniami. Asgaluńczycy padali z wrzaskiem pod kopyta ich koni. Buntownicy rozpierzchli się na wszystkie strony, chroniąc się w sklepach i bocznych uliczkach, zostawiając plac usłany ciałami zabitych i rannych.
Czarni jeźdźcy zeskoczyli z siodeł i zaczęli rozbijać drzwi domów i sklepów, aby po chwili wyłonić się z naręczami łupów. Z wnętrza domów słychać było wrzaski kobiet. Trzask ażurowej okiennicy i biało ubrane ciało z łoskotem wypadło na ulicę. Inny jeździec ze śmiechem przebił lancą nieruchomą postać.
Olbrzymi Imbalayo odziany w jaskrawe jedwabie i stal krążył, rycząc między swymi ludźmi, ciężkim biczem zapędzając ich do szeregu. Wsiedli na konie i znów uformowali szyk. Jadąc stępa, opuścili plac, niosąc ponabijane na ostrza lanc ociekające krwią ludzkie głowy jako przestrogę dla rozwścieczonych Asgaluńczyków, którzy czaili się w swoich kryjówkach, zionąc nienawiścią.
Po zdyszanym eunuchu, który przyniósł królowi Ak-hiromowi wieść o powstaniu, niebawem pojawił się następny, który padł na twarz i zawołał:
— O, boski królu, generał Othbaal nie żyje! Jego słudzy znaleźli go zamordowanego w jego pałacu, a obok niego pierścień Keluki Miecznika. Dlatego też Anakijczycy uznali, że został zamordowany na rozkaz generała Imbalayo. Szukają Keluki w kwaterach Kuszytów i walczą z czarnymi!
Podsłuchująca za kotarą Rufia wydała stłumiony okrzyk. Wpatrzony w dal Akhirom nie zwrócił na to uwagi. Zupełnie obojętnie powiedział:
— Niech ich rozdzielą Hyrkańezycy. Czy prywatne spory mogą zakłócić spokój boga? Othbaal nie żyje, lecz Akhirom będzie żyć wiecznie. Kto inny poprowadzi moich Anakijczy-ków. Niech Kuszyci rozprawiają się z tłuszczą, dopóki Pelishtia-nie nie uświadomią sobie, iż popełniają grzech niedowiarstwa.
Moim przeznaczeniem jest objawić się światu w ogniu i krwi, aż wszystkie plemiona ziemi uznają mą boskość i pokłonią się przede mną! Możesz odejść!
Noc zapadała nad rozgorączkowanym miastem, gdy Conan, któremu już zasklepiła się rana na głowie, kroczył ulicami przylegającymi do kwater Kuszytów. W dzielnicy tej, zamieszkanej głównie przez żołnierzy, paliły się światła, a stragany były otwarte na podstawie cichego porozumienia. Przez cały dzień trwały tu zamieszki. Tłum był niczym wielogłowa hydra: zdeptany tutaj, podnosił głowę gdzie indziej. Podkowy czarnej jazdy dudniły raz w jednym końcu miasta, raz w drugim, tratując buntowników.
Teraz ulice należały do zbrojnych. Wielkie, okute żelazem wrota zamknięto jak za czasów wojny domowej. Przez łukowatą bramę Simura cwałowały oddziały czarnych jeźdźców, a obnażone sejmitary rzucały krwawe błyski w blasku pochodni. Ich jedwabne płaszcze łopotały na wietrze, a czarne ramiona błyszczały jak polerowany heban.
Conan wszedł do pomieszczenia, gdzie półnadzy wojownicy pożywiali się i ukradkiem popijali zakazane wino. Zamiast zająć pierwsze wolne miejsce barbarzyńca stał z hardo uniesioną głową, tocząc wokół pałającym spojrzeniem. Utkwił wzrok w odległym kącie pomieszczenia, gdzie w ciemnej alkowie siedział niepozornie odziany człowiek z kefią nasuniętą na twarz. Przed nim stał niski stolik z jedzeniem.
Conan podszedł do mężczyzny, omijając inne stoły. Kopnął poduszkę do alkowy naprzeciw siedzącego i usadowił się na niej.
— Witaj Farouzie! — burknął. — Czy też powinienem powiedzieć „generale Mazdaku”?
Hyrkańczyk drgnął.
— Co takiego?
Conan wyszczerzył zęby.
— Poznałem cię, kiedy weszliśmy do domu Othbaala. Nikt prócz właściciela nie znałby tak dobrze sekretów tego budynku, który przedtem należał do Hyrkańczyka Mazdaka.
— Nie tak głośno, przyjacielu! Jak mnie tu poznałeś, skoro nawet moi ludzie nie rozpoznają mnie w tym zuagirskim nakryciu głowy?
— Mam oczy. A zatem, skoro tak dobrze poszło nam za pierwszym razem, co robimy teraz?
— Nie wiem. Sądzę, że znalazłbym coś dla kogoś tak odważnego i silnego jak ty. Jednak wiesz, jak to jest z tymi psubratami.
— Tak — warknął Conan. — Próbowałem zaciągnąć się jako najemnik, ale wasze trzy rywalizujące armie tak bardzo nienawidzą się nawzajem i tak zawzięcie walczą o władzę, że żadna mnie nie chce. Każda myśli, że jestem szpiegiem jednej z dwóch pozostałych.
Przerwał, aby zamówić pieczyste.
— Ależ z ciebie niespokojny duch! — rzekł Mazdak. — Czy teraz wrócisz do Akcharii?
Conan splunął.
— Nie. To za mały kraik, nawet jak na te shemickie państewka, i niezbyt bogaty. Ponadto tamtejsi ludzie są tak samo szaleńczo drażliwi na punkcię obcych i dumy narodowej jak wy, więc nie zaszedłbym tam wysoko. Może lepiej powiedzie mi się w jednym z hyboryjskich krajów na północy, jeśli znajdę taki, którego władca dobiera ludzi, patrząc tylko na to, czy umieją walczyć. Jednak ty, Mazdaku, dlaczego sam nie zasiądziesz na tronie tego kraju? Teraz, kiedy nie ma Othbaala, musisz tylko znaleźć jakiś pretekst i wypruć bebechy Imbala-yo, a potem...
— Na Tarima! Jestem równie ambitny jak każdy, ale nie aż tak nierozważny! Wiedz, że Imbalayo, zyskawszy zaufanie naszego szalonego monarchy, mieszka w Wielkim Pałacu, otoczony przez swoich czarnych żołnierzy. Oczywiście, można go
zabić w jakimś publicznym miejscu - jeżeli ktoś ma ochotę zostać zaraz potem posiekany na kawałeczki. Tylko co wtedy z ambicjami?
— Może zdołamy coś wymyślić — rzekł Conan, mrużąc oczy.
— My? Zakładam, że spodziewałbyś się jakiejś nagrody za współudział?
— Oczywiście. Chyba nie masz mnie za głupca?
— Nie większego od innych. Nie widzę żadnej bezpośredniej korzyści płynącej z takiego przedsięwzięcia, ale zapamiętam twoje słowa. I nie obawiaj się - zostałbyś sowicie wynagrodzony. A teraz żegnaj, bo wzywają mnie sprawy państwowej wagi.
Zaraz po wyjściu Mazdaka podano Conanowi pieczyste. Cy-meryjczyk wbił zęby w mięsiwo z jeszcze większym niż zazwyczaj apetytem, bowiem dokonana zemsta znakomicie poprawiła mu humor. Pochłaniając porcję, jaka wystarczyłaby lwu, przysłuchiwał się toczonym wokół rozmowom.
— Gdzie są Anakijczycy? — dopytywał się wąsaty Hyrkań-czyk, opychając się ciastem z migdałami.
— Zaszyli się w swoich kwaterach — odparł drugi. — Przysięgają, że to Kuszyci zabili Othbaala i na dowód tego pokazują pierścień Keluki. Keluka zniknął, a Imbalayo zapewnia, że nic o tym nie wie. Jednak Anakijczycy mają ten pierścień, a ponadto tuzin zabitych, którzy zginęli, kiedy król kazał nam rozdzielić ich i Kuszytów. Na Asurę, to był dzień!
— A wszystko przez szaleństwo Akhiroma — stwierdził inny ściszonym głosem. — Zwariowane kaprysy tego lunatyka w końcu nas zgubią!
— Ciszej! — ostrzegł go kompan. — Nasze miecze są na jego usługi, dopóki tak każę Mazdak. Jednak jeżeli znów wybuchnie bunt Anakijczycy raczej będą walczyć przeciw Kuszy-tom niż u ich boku. Ludzie mówią, że Akhirom wziął konkubinę Othbaala, Rufię, do swego haremu. To jeszcze bardziej
Jastrzębie nad Shemem rozwścieczyło Anakijczyków, ponieważ podejrzewają, że Ot-hbaal został zamordowany z rozkazu króla, a przynajmniej za jego przyzwoleniem. Jednak ich gniew jest niczym wobec gniewu Zeriti, którą król oddalił. Przy wściekłości tej czarownicy, jak powiadają, pustynna burza wydaje się wiosenną bryzą.
W posępnych, niebieskich oczach Conana zapalił się dziwny błysk. Mimo iż minęło kilka dni, barbarzyńca nie mógł zapomnieć rudowłosej dziewki. Myśl o tym, żeby ją wykraść sprzed nosa oszalałemu królowi i ukryć ją przed jej dawnym właścicielem, Mazdakiem, dodawała życiu uroku. A gdyby musiał opuścić Asgalun, dziewczyna byłaby miłą towarzyszką w czasie długiej podróży do Koth. W Asgalunie była jedna osoba, która najlepiej może mu pomóc w tym przedsięwzięciu: Stygij-ka Zeriti. A jeśli choć trochę znał ludzką naturę, to wiedźma zrobi to z przyjemnością.
Opuścił salę jadalną i skierował się ku murom wewnętrznego miasta. Dom Zeriti, jak wiedział, znajdował się w tej właśnie części Asgalunu. Aby do niego dojść, jnusiał przedostać się za mur, a nie zwracając na siebie uwagi, mógł tego dokonać, jedynie korzystając z tunelu pokazanego mu przez Mazdaka.
Tak więc dotarł do kanału i wszedł w kępę palm rosnących przy brzegu. Macając w ciemności wśród marmurowych gruzów, odnalazł i podniósł płytę. Znowu ruszył przez wilgotny mrok, na końcu tunelu potknął się o schody i wszedł na nie. Znalazł rygiel i prześlizgnął się na korytarz, pogrążony teraz w ciemnościach. W budynku panowała cisza, lecz sącząca się skądś smuga światła świadczyła o tym, że dom był nadal zamieszkały, niewątpliwie przez służbę i kobiety generała.
Nie wiedząc, gdzie są schody prowadzące na zewnątrz, barbarzyńca zdał się na los szczęścia i wszedł w zasłonięte kotarą przejście, aby... stanąć oko w oko z sześcioma czarnymi niewolnikami, którzy zerwali się na równe nogi, dziko wywracając
oczami. Nim zdążył się cofnąć, usłyszał za plecami głośny krzyk i tupot nóg. Przeklinając swoje pieskie szczęście, Conan wpadł między czarnych. Wśród błysku i szczęku stali przedarł się przez nich, zostawiając za sobą wijącą się na podłodze ofiarę, po czym wpadł w drzwi po drugiej stronie pokoju. Zatrzasnął je, zanim zakrzywione ostrza wbiły mu się w plecy. Szable uderzyły o drewno i w deskach pojawiły się błyszczące, stalowe punkciki. Conan zasunął rygiel i obrócił się na pięcie, gorączkowo szukając wyjścia. Ujrzał okno zakratowane złotymi prętami.
Rozpędził się i całym ciężarem ciała uderzył w okno. Miękkie sztaby wyłamały się z trzaskiem, zabierając ze sobą znaczną część ściany. Barbarzyńca znalazł się w powietrzu w tej samej chwili, gdy drzwi ustąpiły i do pokoju wpadła horda wyjących postaci.
W Wielkim Wschodnim Pałacu, gdzie niewolnice i eunuchowie chodzili na palcach, nie słychać było nawet echa piekielnego zgiełku, jakim rozbrzmiewały ulice. W komnacie o kopule z kości słoniowej zdobionej złotym filigranem król Akhirom, odziany w togę z białego jedwabiu, w której jeszcze bardziej przypominał ducha, siedział ze skrzyżowanymi nogami na wysadzanym klejnotami łożu i spoglądał na klęczącą przed nim Rufię.
Dziewczyna miała na sobie togę ze szkarłatnego jedwabiu, przepasaną satynową szarfą wyszywaną perłami. Jednak mimo świetnego stroju w oczach Ophiranki czaił się lęk. Zainspirowała ostatnie szaleństwo Akhiroma, ale nie miała na niego żadnego wpływu. Teraz zdawał się nieobecny duchem, a jego zimne spojrzenie wywoływało dreszcze. Nagle przemówił:
— Bogowie nie powinni sypiać ze śmiertelnikami.
Rufia drgnęła, otworzyła usta, ale nie śmiała się odezwać.
— Miłość to ludzka słabostka — mówił dalej. — Odrzucę ją. Bogowie są ponad miłością. Kiedy leżę w twoich ramionach, nachodzi mnie słabość.
— Co masz na myśli, mój panie? — odważyła się spytać.
— Nawet bogowie muszą ponosić ofiary, zatem ja zrezygnuję z ciebie, inaczej moja boskość osłabnie.
Klasnął w dłonie i do komnaty wczołgał się eunuch.
— Przysłać tu generała Imbalayo! — rozkazał Akhirom, a eunuch uderzył czołem o posadzkę i wycofał się rakiem. Takie zachowanie zalecał ostatnio wprowadzony na dworze ceremoniał.
— Nie! — zerwała się Rufia. — Nie możesz oddać mnie tej bestii..!
Upadła na kolana, chwytając za kraj jego szaty, którą zaraz wyszarpnął jej z ręki.
— Kobieto! — zagrzmiał. — Oszalałaś? Podnosisz rękę na boga?
Do komnaty niepewnie wszedł Imbalayo. Wojownik z barbarzyńskiego Darfaru osiągnął obecne stanowisko dzięki swej sile oraz intrygom. Jednak chociaż był sprytny, zręczny i odważny, nie miał pojęcia, co w tym momencie może przyjść do głowy Akhiromowi. Król wskazał kobietę skuloną u jego stóp.
— Weź ją sobie!
Imbalayo wyszczerzył zęby w uśmiechu i chwycił Rufię, która szamotała się i wrzeszczała w jego uścisku. Gdy Murzyn wynosił ją z komnaty, błagalnie wyciągnęła ramiona do Ak-hiroma. Jednak władca nie zareagował, siedząc z założonymi rękami i nieobecnym spojrzeniem.
Jej krzyk usłyszał ktoś inny. Ukryta w alkowie drobna, brą-zowoskóra dziewczyna patrzyła, jak roześmiany Kuszyta niesie brankę korytarzem. Gdy tylko zniknął jej z oczu, pobiegła w przeciwnym kierunku.
Imbalayo, ulubieniec króla, jako jedyny z generałów mieszkał w Wielkim Pałacu. W rzeczywistości pałac składał się z kilku budynków połączonych ze sobą i mieszczących trzy tysiące sług Akhiroma. Przemierzając kręte korytarze, od czasu do czasu przechodząc przez dziedziniec wyłożony mozaiką,
Imbalayo dotarł do swojej kwatery w południowym skrzydle. Jednak kiedy stanął przed tekowymi drzwiami ozdobionymi miedzianą arabeską, jakaś gibka postać zagrodziła mu drogę.
— Zeriti!
Imbalayo stanął jak wryty. Dłonie przystojnej, brązowoskó-rej kobiety zaciskały się gniewnie.
— Sługa przyniósł mi wiadomość, że Akhirom pozbył się tej rudowłosej suki — powiedziała Stygijka. — Sprzedaj mi ją! Jestem jej coś dłużna i chcę spłacić ten dług.
— Czemu miałbym to zrobić? — rzekł Kuszyta, kręcąc się niespokojnie. — Król mi ją podarował. Odsuń się, bo cię uderzę.
— Czy słyszałeś, co Anakijczycy krzyczą na ulicach?
— A co to mnie obchodzi?
— Domagają się głowy Imbalayo za morderstwo popełnione na Othbaalu. Co będzie, jeśli im powiem, że to prawda?
— Nie miałem z tym nic wspólnego! — krzyknął.
— Mogę znaleźć ludzi, którzy przysięgną, że widzieli, jak pomogłeś Keluce zarąbać Othbaala.
— Zabiję cię, wiedźmo!
Roześmiała się.
— Nie odważysz się! A teraz, sprzedasz mi ten rudowłosy klejnot czy też będziesz walczył z Anakijczykami?
Imbalayo puścił Rufię, która osunęła się na podłogę.
— Weź ją i wynoś się! — warknął.
— Bierz swoją zapłatę! — odparła i cisnęła mu garść monet w twarz. Oczy Imbalayo nabiegły krwią, a jego dłonie otwierały się i ściskały z tłumionej wściekłości.
Nie zwracając na niego uwagi, Zeriti pochyliła się nad Ru-fią, która skuliła się z rozpaczą, zdając sobie sprawę, że sztuczki, jakie stosowała wobec mężczyzn, na nic jej się teraz nie zdadzą. Zeriti chwyciła Ophirankę za rude loki i odchyliwszy jej głowę w tył, zajrzała głęboko w oczy. Później klasnęła w dłonie. Weszło czterech eunuchów.
— Zabierzcie ją do mego domu — rozkazała Zeriti i czarni unieśli rozdygotaną Rufię. Zeriti poszła za nimi, cicho oddychając przez zaciśnięte zęby.
Kiedy Conan wyskoczył przez okno, nie miał pojęcia, co znajduje się w ciemności poniżej. Krzaki złagodziły jego upadek. Zrywając się na nogi, zobaczył w górze twarze prześladowców. Znajdował się w rozległym, cienistym ogrodzie, pełnym dziwnych drzew i kwiatów. Pościg jeszcze błądził w ich gąszczu, gdy barbarzyńca dotarł do muru. Podskoczył, chwycił krawędź jedną ręką i podciągnąwszy się, przeskoczył na drugą stronę.
Przystanął, żeby rozejrzeć się wokół. Chociaż nigdy nie był w wewnętrznym mieście, opisywano mu je tak często, że mógłby z pamięci narysować jego mapę. Znalazł się w dzielnicy urzędników. Patrząc przed siebie, widział nad płaskimi dachami wielką budowlę, która musiała być Mniejszym Pałacem Zachodnim, ogromną rezydencją otoczoną słynnym Ogrodem Abibaala. Nabrawszy pewności pospieszył ulicą, na którą zeskoczył i niebawem wyszedł na szeroką aleję przecinającą miasto z północy na południe.
Mimo późnej pory panował spory ruch. Za rogiem przemaszerowali zbrojni Hyrkańczycy. Z wielkiego placu między dwoma pałacami dobiegał brzęk końskich uprzęży i w blasku pochodni Conan dostrzegł szwadron kuszyckiej jazdy. Nie bez powodu czekali w gotowości. W oddali słychać było ponury łoskot tam-tamów. Wiatr przynosił strzępki dzikich pieśni i wrzaski.
Wyglądający na żołnierza Conan przeszedł między zbrojnymi, nie wzbudzając niczyjego zainteresowania. Kiedy pociągnął jakiegoś Hyrkańczyka za rękaw i zapytał o drogę do domu Zeriti, ten chętnie mu ją pokazał. Conan, jak wszyscy w As-galunie, wiedział, że chociaż Stygijka uważała Akhiroma za swoją własność, to nie za jedyną. Wielu najemników znało jej komnaty równie dobrze co król Pelishtii.
Dom Zeriti przylegał do dziedzińca Wschodniego Pałacu, łącząc się z jego ogrodem, tak że Stygijka, kiedy była w łaskach, mogła przychodzić do pałacu, nie naruszając królewskiego dekretu zakazującego kobietom wychodzić na ulice. Zeriti, córka plemiennego wodza, była kochanką, lecz nie niewolnicą Akhiroma.
Conan nie oczekiwał żadnych trudności w dostaniu się do jej domu. Stygijka pociągała za różne sznurki intryg i spisków, tak więc udzielała audiencji ludziom wszelkich ras i różnego stanu, zaś tancerki i opary czarnego lotosu w sali posłuchań dostarczały im rozrywki. Tej nocy nie było tam ani tancerek, ani gości, ale Zuagir o łotrowskim wyglądzie otworzył oświetlone pochodnią w żelaznym kagańcu drzwi i bez słowa wpuścił Conana do środka. Poprowadził go przez mały dziedziniec, schody, korytarz, aż w końcu znaleźli się w rozległej komnacie z licznymi łukowatymi wnękami, zasłoniętymi kotarami ze szkarłatnego aksamitu.
Słabo oświetlony pokój był pusty, lecz gdzieś opodal jakaś kobieta' krzyczała z bólu. Później dał się słyszeć perlisty śmiech, także kobiecy, niewypowiedzianie złośliwy i mściwy.
Conan nadstawił ucha, próbując ustalić, skąd dobiegają te dźwięki. Potem zaczął zaglądać za kotary, szukając ukrytych za nimi drzwi.
Zeriti przeciągnęła się i wypuściła z ręki ciężki bat. Ciało przywiązanej do posłania nagiej dziewczyny poznaczone było od karku po kostki czerwonymi pręgami. Jednak był to zaledwie wstęp do czegoś daleko okropniejszego.