Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
15 osób interesuje się tą książką
Indy Savage, właścicielka niewielkiej księgarni, ma wszystko, o czym mogłaby zamarzyć. No… prawie. Do pełni szczęścia brakuje jej tylko jednego – najprzystojniejszego mężczyzny, jakiego kiedykolwiek spotkała, czyli Lee Nightingale’a, do którego wzdycha od lat. Chłopak jednak wydaje się odporny na jej zalotne spojrzenia, czarujące uśmiechy i czułe słówka. Zniechęcona ciągłymi niepowodzeniami Indy postanawia nie marnować więcej czasu na starania, które i tak nie przynoszą efektów. Od teraz będzie się trzymać od Lee z dala. Ale wkrótce ich drogi znów się przetną. Kiedy pracownik Indy gubi worek diamentów, ściągając na siebie niebezpieczeństwo, dziewczyna chce mu pomóc, ale wpada w poważne tarapaty. Tylko jedna osoba może ją z nich wyciągnąć. Jest nią oczywiście Lee, który prowadzi prywatną agencję detektywistyczną i który wreszcie sobie uświadamia, że Indy nie jest mu obojętna.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 515
Tytuł oryginału: Rock Chick
Projekt okładki: Paweł Panczakiewicz/PANCZAKIEWICZ ART.DESIGN
Redakcja: Dorota Kielczyk
Redakcja techniczna: Anna Sawicka-Banaszkiewicz
Skład wersji elektronicznej: Robert Fritzkowski
Korekta: Agata Rogowska
Copyright © 2008 Kristen Ashley
All rights reserved.
For the cover illustration © Samantha Kandinsky
© for the Polish edition by MUZA SA, Warszawa 2020
© for the Polish translation by Julia Gabriel
ISBN 978-83-287-1355-0
Wydawnictwo Akurat
Wydanie I
Warszawa 2020
FRAGMENT
Nigdy nie byłam na bakier z prawem. Do tej pory.
To wydawało się totalnie niemożliwe, jestem przecież córką gliniarza.
Chroni mnie karma córki gliniarza, więc dopóki nie biorę dragów, nie diluję, nie kradnę, nie puszczam się za pieniądze i nie zabijam (każda z tych rzeczy przekreśliłaby karmę), jestem chroniona.
Co nie znaczy, że nie robiłam głupstw nie do końca zgodnych z prawem. Robiłam, i to całe mnóstwo.
***
No bo tak…
Dostałam całkiem sporo mandatów za złe parkowanie, ale to się w sumie nie liczy.
Kilka razy zatrzymano mnie za przekroczenie prędkości, choć to akurat nigdy nie skończyło się mandatem.
Przechodziłam przez ulicę w niedozwolonym miejscu (tak robię, jak się spieszę, czyli prawie zawsze).
Do czynów nie do końca zgodnych z prawem można chyba też zaliczyć to, że wdarłam się za kulisy na koncercie Aerosmith. Udało mi się nawet dotknąć piersi Joe Perry’ego opuszkami palców i przez moje ciało (zwłaszcza przez pewne miejsca) przebiegł prąd takiej rozkoszy, jakiej nie doświadczyłam nigdy przedtem ani nigdy potem. Niestety, chwilę później ochroniarz mnie stamtąd wyciągnął.
W sumie nie jestem pewna, czy wdarcie się za kulisy i dotknięcie Perry’ego było nielegalne, ale powinno być, biorąc pod uwagę, że dało mi znacznie więcej przyjemności niż cała masa nielegalnych akcji.
***
Do rzeczy: dwadzieścia minut temu mój pracownik Rosie powiedział coś, czego wolałabym nie słyszeć.
Rosie bywał trudny, ale to już przestało być zabawne. Teraz wciągnął w swoje sprawki drugiego pracownika – Duke’a, a Duke’a lubiłam jak mało kogo na świecie.
Chwilę potem Rosie i ja zamknęliśmy moją księgarnię i stojąc przed nią, zastanawialiśmy się, co z tym czymś zrobić.
Zaraz potem podeszło do nas dwóch gości, coś zagadali, ale ta rozmowa nie poszła dobrze (powiedzmy sobie szczerze: przeze mnie) i zaczęli do nas strzelać.
Strzelać! Do nas!
Z broni palnej!
W której były naboje!
Zwialiśmy, na szczęście nie zostawiając za sobą śladów krwi.
I teraz, zdyszani, siedzieliśmy w moim samochodzie, w ciemnym zaułku ciemnej alejki, w labiryncie uliczek starej dzielnicy Baker, ja gapiłam się na swoją komórkę i gorączkowo myślałam, co – do ciężkiej cholery – powinnam zrobić.
***
Ale od początku.
Nazywam się India Savage, mówią na mnie Indy, jestem córką Toma Savage’a i zna mnie praktycznie każdy gliniarz, nawet żółtodzioby. Jak byłam mała, to albo siedziałam na posterunku, czekając na tatę, albo spędzałam czas z jego kumplami. A, no i z tatą nadal chodzimy razem do Fraternal Order of Police[1] na pieczeń wieprzową.
Do tego dochodzi jeszcze mój wygląd. Nie żebym się chwaliła, rzecz w tym, że w gliniarzach aż buzuje testosteron, a ja jestem, no, tego… dziewczyną.
Większość kumpli taty zwróciła na mnie uwagę, kiedy skończyłam szesnaście lat. Problem w tym, że gdyby któryś mnie tknął (nawet jak już byłam pełnoletnia), pozostali by go zastrzelili.
Tak to właśnie wygląda, jak się jest córką gliny. Przyjmujesz to z dobrodziejstwem inwentarza.
***
Pewnego wieczoru w mojej nie tak krystalicznie czystej i świetlanej przeszłości koledzy taty, Jimmy Marker i Danny Rose, przyłapali mnie i moją przyjaciółkę Ally Nightingale (tak, byłyśmy nieletnie) na piciu alkoholu. I zgarnęli nas na posterunek.
Tata nie był zły; potraktował to jako szczeniacki wybryk. Miał tylko jedno dziecko, a jego żona nie żyła. Kiedyś liczył, że jeszcze dorobią się syna, ale mama zmarła, gdy miałam pięć lat. Najpierw byli zbyt zabsorbowani mną, żeby zdecydować się na drugie dziecko, a po jej śmierci tata chyba nie doszedł do siebie na tyle, żeby ożenić się po raz drugi.
Zawsze powtarzał, że Katherine Savage nigdy nie da się zapomnieć.
Mówił też, że wyglądam tak samo jak ona, co potwierdzały zdjęcia. Z wyjątkiem niebieskich oczu – te miałam po nim.
I wszyscy mówili, że zachowuję się identycznie jak ona kiedyś.
Tak czy inaczej, tata uznał naszą libację za zabawną i powiedział, że gdybym była chłopakiem, to ta akcja z przyskrzynieniem nas przez jego ziomków byłaby czymś w rodzaju inicjacji. Jego najlepszy kumpel i wieloletni partner Malcolm Nightingale stwierdził to samo.
Żona Malcolma, która przyjaźniła się z moją mamą i przysięgła jej na łożu śmierci, że pomoże tacie wychować córkę, Kitty Sue Nightingale, nie uznała mojego pobytu na posterunku za zabawny.
Żaden z moich młodzieńczych ekscesów, w jakiejkolwiek formie, nigdy nie wydawał się Kitty Sue zabawny. Zbyt mocno martwiła się o moją nieśmiertelną duszę.
Zresztą Kitty Sue miała pełne ręce roboty, wychowywała nie tylko mnie, ale i trójkę własnych dzieci. A że dwoje z nich to Lee i Ally, łatwo nie było.
Kitty Sue rozmawiała z kaznodziejami, nauczycielami i pedagogami szkolnymi, z trenerami małej ligi softballu, baseballu i footballu, z plotkarzami i plotkarkami z sąsiedztwa, jednym słowem z każdym, kto mógłby pomóc jej stworzyć sieć nadzoru nad dzieciakami Savage/Nightingale. Lecz mimo wszelkich wysiłków, w tej sieci zostały spore dziury.
Z Allyson Nightingale przyjaźnimy się niemal od jej narodzin. Ally – najmłodsze dziecko Kitty Sue i Malcolma – jest dużo bardziej szurnięta niż ja głównie dlatego, że się niczego nie boi.
Za to Lee to zupełnie inna historia. Był rozrabiaką przez duże R.
Po tym jak Jimmy i Danny przyłapali mnie i Ally na rzyganiu w przydrożnych krzakach, wycwaniłyśmy się. Gdy zdarzało się nam imprezować i przesadzić z alko, dzwoniłyśmy po Lee, a on przyjeżdżał i nas zgarniał.
Nieważne, gdzie był, nieważne, co robił, zjawiał się swoim starym stylowym mustangiem, otwierał drzwi od strony pasażera i z uśmieszkiem patrzył, jak wytaczamy się z czyjegoś domu i ładujemy do jego samochodu. Potrafił rozpoznać po odgłosach, kiedy będziemy rzucać pawia, i zanim do tego doszło, zatrzymywał się i wyciągał którąś z nas, żeby sobie ulżyła na poboczu, a nie w jego wozie. Miał też duże doświadczenie w przytrzymywaniu włosów haftujących dziewczyn.
W tamtych barwnych czasach dzwoniłyśmy czasem do drugiego brata Ally, Hanka, ale on zawsze prawił kazania. Był najstarszym dzieckiem Nightingale’ów i uważał, że musi zachowywać się odpowiedzialnie. Pouczał nas, ale nie donosił; donoszenie byłoby przegięciem.
Nic też dziwnego, że Hank został gliną.
Ani że nikt tak naprawdę nie wie, co robi Lee.
Henry „Hank” Nightingale był kapitanem drużyny futbolowej, został Królem Balu, zdobył tytuł Najlepszego Sportowca, Najbardziej Lubianego Ucznia, Najpiękniejszego Uśmiechu i stanowił połówkę Najlepszej Pary. Miał metr osiemdziesiąt osiem, uda, którymi mógłby łupać orzechy, niezły tyłek i chyba sporo w rozporku, zabójczy uśmiech, gęste brązowe, lekko falowane włosy i orzechowe oczy. W liceum Hank był dobroduszny, rycerski i miał stałą dziewczyną. Niewiele z tego się do tej pory zmieniło (no tyle że nie ma dziewczyny).
Z kolei Liam „Lee” Nightingale potrafił spiąć na krótko każdy samochód, jeździł mustangiem i motorem, zaczął palić w wieku trzynastu lat i podobno mógłby zapłodnić dziewczynę samym tylko spojrzeniem. On również zdobył tytuł Najpiękniejszego Uśmiechu, miał metr osiemdziesiąt dziewięć i sprawiał wrażenie, że spłowiałe dżinsy zaprojektowano specjalnie dla niego. Tak jak brat miał gęste ciemne włosy i czekoladowe oczy z długimi rzęsami. Podobnie też jak Hank był dobroduszny, lecz w zupełnie inny sposób. Bez najmniejszego wysiłku rwał każdą osobę płci przeciwnej, która miała długie włosy, duże cycki i fajny tyłek. Wystarczyło, że kiwnął palcem, rzucił spojrzenie, a w przypadku dziewczyny nie do zdobycia – uśmiech.
Rwał każdą, z wyjątkiem mnie. I to bez względu na to, jak się starałam, a powiedzmy to sobie jasno: starałam się bardzo.
Ja też mam duże piersi, zarąbisty tyłek, długie kasztanowe włosy, i serio, nie wyglądam jak zombie.
Próbowałam poderwać Lee, odkąd pamiętam.
Powinnam wybrać Hanka. Teraz byłabym szczęśliwą mężatką, pewnie miałabym dzieci, a już na pewno regularny seks.
Ale guzik z tego.
Jestem rock’n’rollową laską i nic już nie można na to poradzić.
W wieku ośmiu lat Ally i ja postanowiłyśmy, że wyjdę za Lee i w ten sposób zostanę jej „prawdziwą” siostrą. Ona będzie moją druhną, zamieszkamy w domkach naprzeciwko z białym sztachetowym płotem, a moja (i Lee) pierwsza córka będzie miała na imię Allyson.
Zawarłyśmy pakt krwi, kłując się w kciuk agrafką i mieszając krew, a potem spędziłyśmy kolejne dwanaście lat, usiłując przekuć tę fantazję w rzeczywistość, na wszystkie sposoby, jakie tylko nasze przebiegłe i pokrętne umysły mogły wykminić.
Pech polegał na tym, że choć kodeks etyczny Lee był nieco mglisty, ja podpadałam w nim pod zasadę numer dwa. Zasada numer jeden brzmiała: „Nie będziesz wyrywał dziewczyny brata swego”, numer dwa zaś: „Ani wyhaczał przyjaciółki młodszej siostry swojej”.
Poza tym dorastałam jako członek rodziny, przez co stawałam się niemal młodszą siostrą. Gdy po raz ostatni próbowałam go poderwać (miałam wtedy dwadzieścia lat, on dwadzieścia trzy), powiedział mi to wprost. Wyjątkowo upokarzające przeżycie.
Wszystkie poprzednie próby kończyły się podobnie, ale wtedy nie zdołało mnie to powstrzymać. Tym razem jednak… jego słowa z jakiegoś powodu naprawdę mnie zabolały. Nie były okrutne, lecz… ostateczne.
I wielkie polowanie na Liama skończyło się dokładnie wtedy, przynajmniej dla mnie. Ally wciąż ma nadzieję, nie mówiąc już o Kitty Sue, która zawsze chciała, żebym zakochała się w jednym z jej synów. Sama łączyła mnie z Lee. Pewnie jej zdaniem byliśmy siebie warci.
Miałam dość spotykania Lee w Boże Narodzenie, w Święto Dziękczynienia, Czwartego Lipca, we wszystkie urodziny, większość imprez rodzinnych czy grillów, w czasie oglądania u Hanka meczów i tak dalej. Niestety powodów do wspólnego widywania się jest dużo, choć zwykle kręci się też mnóstwo innych ludzi, więc mogłabym się wtopić w tłum.
Teraz jednak, w czasie tych okazji, gdy on jest na obiedzie u rodziców, a mnie też zapraszają (co ostatnio zdarza się coraz częściej, Kitty Sue jest chyba mocno zdesperowana i przestała ukrywać, że bawi się w swatkę), korzystam z dowolnego pretekstu (zwykle nieprawdziwego) i wychodzę tak szybko, jak się da. To wkurza Ally i Kitty Sue, ale przepraszam, to nie one rzucały się na tego gościa ponad dziesięć lat, nie one dostawały kosza niezliczoną ilość razy i nie one musiały ciągle patrzeć na niego w czasie imprez. To mnie wykańczało, serio.
W ciągu kolejnych pięciu lat (licząc od naszej rozmowy) Lee z rozrabiaki stał się hardcorem, a po kolejnych pięciu – wręcz wyjątkowym hardcorem, i lepiej było z nim nie zadzierać. Może jestem trochę szalona, ale zawsze uważałam, żeby nie igrać z ogniem i unikać oparzeń, za to Lee Nightingale przeszedł prosto od ogniska do wnętrza piekieł.
Żeby było jasne. Liam Nightingale nadal wygląda zabójczo, czego nie mogła zmienić nawet mała blizna pod lewym okiem, nadal ma świetne ciało i zajebiście mu w dżinsach, dresach, garniturze, we wszystkim zresztą. Nadal ma zniewalający uśmiech, chociaż nie olśniewa nim już tak często. I nadal lubi dziewczyny z fajnym tyłkiem, dużymi cyckami i długimi włosami (a ja nadal jestem dziewczyną w takim typie).
Ale oprócz tego jest niebezpieczny.
Nie potrafię tego wyjaśnić, ale taki właśnie jest.
***
Lata mijają, a ja wciąż chodzę na koncerty rockowe i bardzo głośno słucham muzyki. Moje długie kasztanowe włosy nieodmiennie spadają dziką burzą na plecy, nadal mam niezły tyłek i tak dalej. Można by powiedzieć, że moje ciało to zarazem dar i przekleństwo. Łatwo o nie zadbać, wystarczy pochłaniać dużo śmieciowego jedzenia dla zachowania krągłości, byle nie przesadzić, bo w końcu trzeba je dźwigać.
Ale na moich imprezach serwuje się teraz własnej roboty przystawki i miseczki z orzechami nerkowca, nikomu nie urywa się film i nikt nie rzyga na tyłach domu. A ja stałam się właścicielką księgarni z używanymi książkami na Broadwayu (nie tym w Nowym Jorku, na tym drugim – w Denver, Colorado).
Odziedziczyłam tę księgarnię po babci.
Można by pomyśleć, że bycie księgarzem to cicha i spokojna profesja, że ktoś taki nosi okulary w rogowej oprawie, włosy zwija w koczek. W moim przypadku – nic dalszego od prawdy.
No cóż, moja babcia była diablicą, wychowała na diablicę swoją córkę, czyli moją mamę, a ta z kolei razem z tatą pieczołowicie nadzorowała dorastanie diablicy w trzecim pokoleniu, to znaczy mnie.
Moja księgarnia jest na południowym rogu Broadwayu i Bayard, w starej dzielnicy Baker. Ja mieszkam we wschodniej stronie bliźniaka, w zachodniej mieszka para gejów, kolejna dwójka na wschód ode mnie i jeszcze jedna z tyłu. Właśnie dlatego w Baker jest tak bezpiecznie: mieszkańcy to głównie pary homoseksualne, bezdzietne małżeństwa, hipisi i Meksykanie. Gdy wprowadziłam się tutaj ja, biała heteroseksualna singielka o wyglądzie fanki zespołów rockowych (którą jestem), wszyscy uznali, że to kierunek, w jakim zmierza dzielnica.
Księgarnia nazywa się Fortnum – a to dlatego, że babcia odwiedziła Fortnum&Mason[2] w Londynie na rok przed otwarciem własnego sklepu z książkami i uważała, że brzmi to bardzo wykwintnie.
Może i tak, ale serio, poza nazwą nie ma w niej nic wykwintnego.
Za czasów babci było to miejsce spotkań hipisów i w jakimś stopniu zachowało swój wyjątkowy charakter. Wpadali też harleyowcy, nie wiem dlaczego; a teraz przychodzi pełno lalusiów, japiszonów i bezdzietnych małżeństw, silących się na bycie trendy, a także skate’ów i gotów, bo dla nich to jest cool.
Mamy tu trochę regałów, każdy z innej parafii, zastawionych używanymi książkami, i stoły, na których piętrzą się stosy płyt winylowych. To jak królicza nora zorganizowanego chaosu, gdzie czasem można natrafić na miękkie krzesło. Ludzie zazwyczaj wchodzą, znajdują sobie jakąś książkę, siadają i czytają, a potem wychodzą, nie kupując jej – po to, żeby następnego dnia znowu tu zajrzeć, wziąć książkę i czytać dalej.
Razem z księgarnią odziedziczyłam dwóch pracowników babci, którzy – mówiąc dyplomatycznie – są równie ekscentryczni jak ona.
Jane – ekspert od romansów i nasz najlepszy sprzedawca. Dziewczyna ma metr osiemdziesiąt, jest przeraźliwie chuda i przeraźliwie nieśmiała. Siedzi z nosem w książce w każdej chwil wolnej od przyjmowania książek od ludzi, którzy przychodzą nam je wcisnąć, i sprzedawania ich innym ludziom. Twierdzi, że napisała ponad czterdzieści opowiadań, ale nigdy nie odważyła się spróbować ich wydać. Nie ma nawet odwagi pokazać ich mnie, chociaż proszę ją o to bez przerwy.
Duke. To z kolei harleyowiec, nosi skórę i dżins, ma długą brodę i siwe włosy, przewiązane na czole bandanką. Ma szorstki głos, ciężkie życie i jest twardy jak krzemień, ale potrafi być mięciutki jak pianka, jeśli tylko cię lubi (a mnie na szczęście lubi). Pracował jako profesor literatury angielskiej w Stanford, zanim rzucił wszystko i wyjechał w góry. Ożenił się z Dolores, która kelneruje na pół etatu w knajpie The Little Bear w Evergreen, gdzie mieszkają w niedużym domu.
Babcia kochała tę księgarnię, uważając ją za własne centrum kultury. Nie była jakąś bizneswoman, ale lubiła obsługiwać swoją eklektyczną grupę przyjaciół. Dziadek dobrze zarabiał, a po śmierci została po nim przyzwoita emerytura, więc staruszka nie musiała się niczym martwić.
W Fortnum unosi się zapach staroci i stęchlizny i podobnie jak babcia kocham każdy centymetr tego miejsca.
Gdy nie siedziałam u taty na posterunku albo u Nightingale’ów, albo nie wychodziłam z Ally, zaszywałam się w księgarni z babcią, Dukiem, a później z Jane. To zawsze był jeden z moich domów; ci, którzy wychowywali się bez mamy, wiedzą, jak to jest.
Mimo że odziedziczyłam Fortnum, nie przestałam łazić w kowbojskich butach i levisach z szerokim pasem z wielką srebrną klamrą, czyli w swoim stroju rozpoznawczym. Za to jeśli chodzi o bieliznę, zawsze miałam na sobie jedwab i koronki. Babcia mawiała, że można sobie być rockową dziewczyną w kowbojskich ciuchach, ale nawet taka babka musi mieć swój sekret, a najlepszym sekretem każdej laski jest seksowna bielizna.
Działam we frontowej części księgarni. Mamy tu kilka wygodnych kanap, foteli i stolików; zainwestowałam w ekspres do kawy i przejęłam swojego ulubionego baristę, Ambrose’a „Rosiego” Coltrane’a z sieciowej kafejki przy drodze.
Rosie jest bogiem kawy. Zwykłą waniliową latte robi tak, że człowiek dostaje orgazmu od samego zapachu. Potrafi być upierdliwy, jest takim kawowym odludkiem (przychodzi, robi kawę, idzie do domu), lecz niezaprzeczalnie ma talent.
Wprowadzenie kawy do księgarni okazało się hitem. Gdy popłynęło espresso, książki zaczęły się lepiej sprzedawać; dzięki temu mogłam mieć nowe meble w salonie i szybko rosnącą kolekcję zajebistych pasów i kowbojek.
***
To wszystko przemknęło mi przed oczami.
Podobno cała masa rzeczy przelatuje człowiekowi przed oczami, gdy ktoś do niego strzela.
***
Patrzyłam na swoją komórkę, usiłując uspokoić rytm serca i jednocześnie wykombinować, do kogo zadzwonić.
Mogłam – i pewnie powinnam – zadzwonić do taty, Malcolma albo Hanka.
Uwzględniając wybór, jaki miałam, oraz sytuację, w jakiej się znalazłam, najlepszą opcją byłby Hank. Pewnie dostałby szału na wieść, że ktoś do mnie strzelał, i zapewne zgarnąłby Rosiego, ale przynamniej nie zatłukłby go na miejscu za to, że naraził mnie na niebezpieczeństwo.
Hank to oaza spokoju. Właśnie dlatego był świetnym sportowcem, studentem i gliną.
Mój ojciec to mój ojciec, Malcolm uważał się za ojca numer dwa, więc pewnie obaj ostro by się nakręcili i zrobili dziką awanturę, która wystraszyłaby Rosiego.
A on był artystą.
I jako artysta miał delikatną naturę. Łatwo się denerwował; wystarczyło zamówić dwie kawy naraz, żeby przeszedł mikrozałamanie nerwowe. W sieciowej kawodajni bardzo się męczył, za to księgarnia okazała się niebem. Mógł w skupieniu tworzyć kawę, a nawet jeśli pojawiała się presja i stłoczyło się za dużo ludzi, któreś z nas: Jane, Duke albo ja, brało na siebie ten chaos, pozwalając Rosiemu działać.
Teraz Rosie zastrzegł: żadnych gliniarzy.
Wiedziałam dlaczego.
Dlatego, chociaż naprawdę bardzo chciałam zadzwonić do Hanka, nie wystukałam numeru.
***
Mogłam też skontaktować się z Lee. W końcu nie jest gliną, a ja miałam w komórce numery jego telefonów, Ally o to zadbała.
To nawet wydawał się niezły pomysł. Lee po liceum poszedł do wojska, służył w siłach specjalnych i robił tam rzeczy, które sprawiły, że z jego ciemnych oczu zniknął ten błysk starego dobrego kumpla, a pojawiło się coś chłodnego, poważnego, a nawet przerażającego. Po wojsku zdobył licencję prywatnego detektywa i otworzył biuro w LoDo (centrum Denver). Teoretycznie pracował teraz jako detektyw, a w praktyce nikt nie miał pojęcia, co tak naprawdę robi. Nie wiem, czy ktokolwiek w ogóle siedzi w jego biurze.
Mogłam zadzwonić i powiedzieć, że ktoś do mnie strzelał. To pewnie załatwiłoby sprawę. Wprawdzie przez ostatnie dziesięć lat rzadko się ze sobą kontaktowaliśmy, ale istniało coś takiego jak solidarność rodzinna, a on uważał mnie za swoją młodszą siostrę (ech).
Pewnie szybko znalazłby tamtych gości (kimkolwiek są) i zastrzelił. To znaczy najpierw by ich torturował, potem wpakowałby im kulkę w łeb. Posiadał niezwykłe umiejętności; w każdym razie tak wynikało z tego, co tata i Malcolm mamrotali między sobą, i to nieraz.
To już nie byłoby tak jak wtedy, gdy miałam szesnaście lat i Brian Archer rozpowiadał, że robiłam mu loda (choć tak naprawdę tylko się całowaliśmy). Lee wtedy znalazł kolesia i złamał mu nos.
Tym razem byłoby znacznie gorzej.
Może jednak darować sobie telefon do Lee.
***
W takim układzie zostawała mi tylko Ally.
Allyson Nightingale, która uwielbia przygody.
Allyson Nightingale, która, jak nikt, potrafi trzymać język za zębami.
No i nie jest gliną.
Dwadzieścia minut później stałam w salonie w mieszkaniu Lee.
Wpadałam tu kilka razy, ale tylko przelotnie, na chwilę. Coś podrzucałam albo odbierałam i zawsze towarzyszyła mi Kitty Sue albo Ally.
I zawsze był tutaj Lee.
W tej chwili go nie było.
– To zły pomysł – poinformowałam Ally.
Obie jesteśmy tego samego wzrostu, czyli metr osiemdziesiąt, Ally waży dziesięć kilo mniej, nosi mniejszy rozmiar dżinsów – mniejszy tyłek, i rozmiar mniejsze staniki – mniejszy biust. Ma orzechowe oczy jak Hank i gęste ciemne włosy tak jak wszyscy Nightingale’owie. Chodzi z rozpuszczonymi tak jak ja.
Teraz miała na sobie dżinsową miniówkę z obstrzępionym brzegiem, jaskrawożółty podkoszulek z błyszczącym napisem Sugar przez całą pierś, na nogach klapki.
Obu nam stuknęła trzydziestka, Ally jest dwa tygodnie młodsza ode mnie. Pomyślałam właśnie, że jak skończymy osiemdziesiątkę, dalej będziemy nosić dżinsowe spódniczki mini i podkoszulki. I chociaż taka przyszłość wydawała się całkiem super, trochę mnie wystraszyła.
– Lee wyjechał – oznajmiła Ally. – Nieprędko wróci, a już na pewno nie dzisiaj w nocy. I uwierz mi, nikt nie będzie na tyle walnięty, żeby włamywać się do jego mieszkania.
Spojrzałam na Rosiego, zastanawiając się nad jej słowami.
Mój barista przechodził akurat etap artysty w kryzysie. Łypał dziko, wyglądał, jakby chciał stąd zwiać, i trochę działał mi na nerwy. Przez niego prawie mnie zastrzelili! Choć w sumie – nie jego wina. W końcu nie on do mnie strzelał i nie on pyskował tamtym gościom.
Zawsze narobię sobie kłopotów ze swoją niewyparzoną gębą.
Ale to mój przyjaciel i chciałam zapewnić mu bezpieczeństwo, bo właśnie to się robi dla przyjaciół. Przyjaciele nie piją, żeby móc cię odwieźć do domu, jeśli ty pijesz. Lubią twojego chłopaka, gdy jesteście razem, i wieszają na nim psy, gdy już zerwiecie. I znajdują ci bezpieczną kryjówkę, gdy ktoś do ciebie strzela.
Ally miała rację, tylko samobójca mógłby się włamać do chaty Lee. Nawet ja byłam bliska palpitacji serca, że odważyłam się wkroczyć do jego gawry; chyba ostro by się wkurzył, gdyby nas tu zastał.
Poza tym budynku pilnowała ochrona, a mieszkanie znajdowało się na czternastym piętrze, nawiasem mówiąc, z niezłym widokiem na Front Rage.
Ally patrzyła to na mnie, to na Rosiego.
– Ale w ogóle, co się stało?
– Nie mów jej! – krzyknął Rosie.
– Nie zamierzam! – odwrzasnęłam. Traciłam już do niego cierpliwość, ale czułam się rozgrzeszona. Człowiek ma prawo się zdenerwować, gdy ktoś do niego celuje ze spluwy. Nigdy w życiu nikt do mnie nie strzelał.
Ally uniosła brwi, posłałam jej spojrzenie, które mówiło „później”.
– Potrzebuję kofeiny – wyjęczał Rosie, człapiąc do miękkiej skórzanej kanapy. Stała przed wielkim płaskim telewizorem. Rosie padł na nią i potarł skronie palcami, usiłując odnaleźć swoją nirwanę bez kawy i dzbanka ze stali nierdzewnej ze spienionym mlekiem.
– Nie potrzebujesz kofeiny tylko valium – stwierdziłam.
– Mam valium – wtrąciła się Ally.
Miała dostęp chyba do wszystkich leków albo w swoim gabinecie, albo poprzez różne kontakty.
– Nie chcę valium. Chcę zabrać torbę od Duke’a i natychmiast wyjechać do San Salvador – oznajmił Rosie dramatycznym tonem, biorąc pilot od telewizora.
– Jest artystą, rozumiesz? – wyjaśniłam, odprowadzając Ally do drzwi.
– Parzy kawę – mruknęła.
Puściłam tę uwagę mimo uszu. Allyson nigdy nie potrafiła docenić wybornego smaku kawy, zawsze wolała tequilę.
– Jesteś pewna, że Lee dziś nie wróci?
Wolałam, żeby mnie nie przyłapał w swoim mieszkaniu pod jego nieobecność. Nie po to z takim trudem unikałam go przez ostatnie dziesięć lat, żeby teraz zastał mnie w nocy tutaj w salonie, gdzie próbuję ukryć kogoś, kto ma na karku niemiłych typów. Istniało duże prawdopodobieństwo, że mu się to nie spodoba.
– Siedzi w Waszyngtonie – odparła Ally. – Możesz spokojnie zająć jego łóżko. – Spojrzała na mnie z łobuzerskim uśmiechem.
Westchnęłam i oparłam się o ścianę.
– Może jednak do niego zadzwoń?
– Nie lubi, jak mu się przeszkadza na wyjeździe. W grę wchodzą tylko sprawy wyjątkowe.
– Ta chyba podpada pod tę kategorię? – wytknęłam. Niepotrzebnie zresztą, przecież pamiętała, w jakim byłam stanie, gdy dzwoniłam dwadzieścia minut temu i chaotycznie opowiadałam, że ktoś strzelał do mnie i teraz Rosie i ja potrzebujemy bezpiecznej kryjówki. Takie rzeczy nie dzieją się codziennie. W każdym razie mnie się nie zdarzały.
Ally spojrzała przez otwartą kuchnię na Rosiego, który włączył telewizor i oglądał Food Network.
– O jakiej torbie on gadał? – szepnęła jeszcze.
– Później ci wytłumaczę. Na razie skontaktuj się z Lee i uprzedź go, że tu jestem, tak na wszelki wypadek.
Spojrzała na mnie.
– Kiedyś oddałabyś życie za ten wypadek.
– Mówiłam ci już: to przeszłość.
Przyglądała mi się przez chwilę. Powtarzałam to Ally przez ostatnie dziesięć lat i nadal mi nie wierzyła, głupia uparta piczka.
– Dobra. Zadzwonię. Ale gdyby jednak szybko wrócił do domu, to pewnie wolałby zastać w swoim łóżku ciebie niż Rosiego.
– Będę spała w pokoju gościnnym.
– Dziewczyno… Tu nie ma czegoś takiego. Druga sypialnia jest zamknięta na cztery spusty i nikt się tam nie dostanie. Hank i ja nazywamy to centrum dowodzenia, ale tak naprawdę nie wiemy, co tam jest.
Spojrzałam na drzwi, dalej w przedpokoju; gdy się odwróciłam, Ally już się ewakuowała.
– Później – rzuciła, i tyle.
Złapałam za drzwi, patrzyłam, jak idzie przez korytarz.
– Zadzwoń do niego! – krzyknęłam.
Pokazała mi znak pokoju i weszła do windy.
– Nie zadzwoni – poinformowałam pusty korytarz.
***
Ally miała rację.
Rozejrzałam się trochę. Dwoje drzwi stało otworem, jedne prowadziły do łazienki, drugie do sypialni Lee. Trzecie były zamknięte. Wyszłam nawet na balkon biegnący dookoła, żeby sprawdzić, czy uda mi się zajrzeć do tajemniczego wnętrza, ale za drzwiami tarasowymi w drugiej sypialni wisiały kotary, szczelnie zasunięte.
Po całej wieczności oglądania Food Networku znalazłam Rosiemu koszulkę i koc i powlokłam się, mało przytomna i nadal niespokojna (z powodu wcześniejszych wypadków i aktualnego noclegu) do wielkiego łóżka Lee.
Zastanawiałam się, czy nie spać na podłodze, ale już padałam z nóg. Lee nie powinien wrócić… Był wiecznie zajęty i rzadko w Denver, chyba że z okazji czyichś urodzin, jakichś świąt albo wtedy, gdy Broncos grali u siebie. Kitty Sue narzekała na to tak często, że gdybym za każdym razem dostawała dziesięć centów, uzbierałabym już niezłą sumkę.
Ściągnęłam spodnie i buty, zdjęłam skarpetki, stanik. Znalazłam podkoszulek bez rękawów w pierwszej szufladzie; chwała Bogu, nie chciałam grzebać w jego rzeczach, to mogłoby mu się nie spodobać, a musiałam pożyczyć coś do spania – moja koszulka z Guns’n’Roses miała strasy i pozaciągałaby pościel. Nie mówiąc o tym, że należała do moich ulubionych i nie chciałam jej zniszczyć.
Zawsze śpię bardzo mocno, a do tego dosłownie rzucam się na łóżku. Kręcę się tak, że większość moich chłopaków wolała spać na kanapie, zwykle na krótko przed tym jak decydowali się rozstać. A żeby w czasie tego wiercenia nie zamotać się, zwykle sypiam w czymś niekrępującym ruchów, to znaczy przeważnie w majtkach i niczym więcej. Jednak spanie tu prawie nago uznałam za przesadę.
Usiłowałam nie roztkliwiać się nad tym, że oto leżę w łóżku Lee. W końcu to tylko łóżko. Lima Nightingale’a. Zaledwie trochę nim pachnie: skórą, tytoniem i przyprawami. Wielkie rzeczy.
Ten zapach, ta pościel sprawiły, że poczułam się niemal jak wtedy, gdy dotknęłam piersi Joe Perry’ego. Miałam wielką chęć zrobić coś niegrzecznego, na szczęście zasnęłam.
Następne, co pamiętam, to że ktoś złapał mnie za kostkę i pociągnął w dół materaca, jak w jakimś dreszczowcu.
Uderzyłam kolanami o ramę łóżka, obróciłam się na plecy i krzyknęłam. Zobaczyłam nad sobą wielki cień i otworzyłam usta, żeby wrzasnąć z całych sił. Ci, którzy do nas strzelali, znaleźli nas. To koniec.
Za chwilę umrę i nie zobaczę, jak Pearl Jam gra na żywo.
Zanim zdążyłam wydobyć z siebie głos, czarna postać puściła moją kostkę, dwiema rękami złapała mnie za biodra i wyciągnęła z łóżka. Plecy wygięły mi się boleśnie, głowa odchyliła… i przełknęłam swój krzyk razem z zaskoczeniem.
Intruz postawił mnie na nogi. Gdy boleśnie wykręcił mi ręce za plecy, uderzyłam o jego twarde ciało.
– Mów – zażądał głęboki głos.
Wtedy wyraźnie poczułam zapach tytoniu, skóry i przypraw.
Lee.
Jasna cholera.
Albo miałam wyjątkowego pecha, albo Allyson mnie wrobiła.
Może nawet razem z Rosiem. Tak jej zależało, żeby zostać moją szwagierką, że w końcu straciła cierpliwość i wynajęła kogoś, żeby do mnie strzelał.
– Dwie sekundy – ostrzegł.
– Lee, to ja. Indy.
Ręce na moich nadgarstkach rozluźniły chwyt, lecz nie puściły.
– Co się tu, kurwa, dzieje?
Wzięłam głęboki wdech, moje piersi mocniej przycisnęły się do jego torsu.
Nigdy w życiu nie byłam tak blisko, nie przywierałam do niego całym ciałem. Nawet w czasach, gdy mu się narzucałam, nie zbliżyłam się aż tak bardzo.
Wyjaśniłam szybko:
– Mam problem i potrzebowałam bezpiecznego miejsca na nocleg. Ally mnie tu wpuściła.
Potrzebował chwili, by to przyswoić.
– Kim jest gość na kanapie?
– Rosie, mój barista.
– Twój kto?
– Parzy kawę u mnie w księgarni.
– Szlag.
Puścił mnie, odwrócił się na pięcie i wyszedł.
Odruchowo poszłam za nim.
Weszłam do salonu, włączył światło. Rosie leżał na środku pokoju twarzą do podłogi, ręce i nogi miał za plecami owinięte taśmą, usta zaklejone.
– Jezu, Lee! Co mu zrobiłeś? – Podbiegłam i uklękłam przy Rosiem, który rozglądał się dziko, przerażony, próbując się uwolnić.
Niewiarygodne – przespałam całą tę akcję.
Rany, Lee jest naprawdę dobry.
Teraz przykucnął, wyjął scyzoryk i zaczął przecinać taśmę.
– Wróciłem do domu, zastałem jakiegoś kolesia na kanapie i kogoś w moim łóżku. Jak myślisz, co mogłem zrobić? – odparł i zerwał taśmę z ust mistrza robienia kawy.
– Au! – krzyknął barista.
Usiadłam i podwinęłam pod siebie nogi, gapiąc się na Lee.
Zrobił dokładnie to, co myślałam, że mógłby zrobić.
– Ally cię nie uprzedziła – stwierdziłam.
– Nie uprzedziła.
– Zabiję ją – warknęłam.
– O rajusiu, ja pierdolę – wykrztusił Rosie.
Lee stał z rękami skrzyżowanymi na piersi.
– Wszystko w porządku? – spytałam Rosiego, a on posłał mi spojrzenie, które mówiło: chyba zwariowałaś, przecież ten psychol właśnie skrępował mnie taśmą!
Można by pomyśleć, że nie da się tego zawrzeć w jednym spojrzeniu, ale serio, jemu się udało.
– Co tu się dzieje? – powtórzył Lee, patrząc na nas.
Wtedy zajarzyłam, że mam na sobie skąpe koronkowe majteczki w kolorze morelowym, które odsłaniają mi tyłek, oraz pożyczony podkoszulek. Niekoniecznie chciałam w takim stroju prowadzić rozmowę.
– Pójdę się ubrać. – Wstałam.
Pokręcił głową.
– Najpierw odpowiesz.
– Muszę coś na siebie włożyć!
– Jedyne, co musisz w tej chwili, to wyjaśnić mi, co tu jest, do cholery, grane – odparował Lee. Jego ton nie pozostawiał miejsca na dyskusję, na twarzy malowała się złość.
Tak czy inaczej posłałam mu miażdżące spojrzenie, żeby sobie nie myślał.
– O rajusiu, ja pierdolę – powtarzał Rosie, odklejając z nadgarstków resztki taśmy.
Wzięłam głęboki wdech. Należało czym prędzej wyjaśnić tę sytuację już choćby po to, żebym mogła wciągnąć na tyłek levisy. Zwykle bez dżinsów czułam się nago, ale tym razem dosłownie byłam naga.
– No dobra, sprawa wygląda tak. Mój przyjaciel i ja musieliśmy gdzieś spędzić noc, jutro się wyniesiemy.
– Dlaczego?
– Nie mów mu! – krzyknął spanikowany Rosie.
– Albo mówisz, albo stąd spadasz – odparł Lee.
Spojrzałam najpierw na Lee, potem na Rosiego.
Znałam swojego baristę od pięciu lat. Przychodził do mnie na imprezy. Byliśmy razem na paru koncertach. Ogólnie spoko gość, trochę humorzasty i tajemniczy, ale wcale nie tak wyczilowany, jak można by się spodziewać po kimś, kto jara tyle trawy.
Nie miałam pojęcia, że coś kręci na boku. Wiedziałam, że parzy wspaniałą kawę, że uważa Jima Morrisona za boga, który zstąpił na ziemię, i że pali trawkę.
Wbiłam wzrok w Lee.
– Musisz przyrzec, że zachowasz to dla siebie.
– Nie! – Rosie zerwał się na równe nogi.
– Nic nie muszę przyrzekać – odparł Lee.
Zerknęłam jeszcze raz na obydwu.
Lee robił trudności i nic dziwnego, skoro władowaliśmy się mu na chatę bez pozwolenia.
Rosie też się stawiał, ale u niego to norma.
A ja najbardziej na świecie chciałam się ubrać.
– Można mu ufać – powiedziałam do Rosiego.
Ten łypał teraz na Lee wzrokiem oddalonym całe lata świetlne od łagodności. Najpierw został ostrzelany, potem spętany jak gęś na Boże Narodzenie, co ja spokojnie przespałam.
Ale miał kłopoty. I musiał zdecydować, komu zaufać.
W końcu podjął decyzję; miałam nadzieję, że choć odrobinę zbliży mnie ona do dżinsów.
– Musi obiecać, że nikomu nie powie. Jutro będzie po wszystkim – oznajmił.
Lee nadal stał z ramionami skrzyżowanymi na piersi. I wciąż wyglądał na niezadowolonego. Bardzo niezadowolonego.
– Możemy pogadać? – Skinęłam na niego ręką. Wyszedł za mną do przedpokoju.
Dobra, po kolei. Skoro sytuacja nadal nie jest stabilna i pójście po ubranie, czyli zostawienie Lee i Rosiego samych to zła opcja, postanowiłam spróbować innej taktyki, może ona pozwoli mi zasłonić pośladki.
– Masz jakiś szlafrok, żeby mi pożyczyć?
– Nie.
– Nie masz szlafroka czy masz, tylko nie pożyczysz?
Patrzył na mnie przez chwilę, w końcu wycedził:
– Indy, gadaj wreszcie, w czym rzecz.
Tracił cierpliwość. Czyli na razie nie ma co marzyć o ubraniu. Tłumaczyłam sobie, że to w końcu Lee, który widział mnie w bikini u siebie na podwórku (i u mnie, i na rodzinnym wyjeździe do Meksyku, i na tym do San Diego). Można powiedzieć, że w tej chwili byłam znacznie bardziej ubrana niż w bikini.
Przełamałam się.
– Dobra. Chodzi o to, że Rosie kręci małe lody na boku. Ktoś mu za coś zapłacił i to coś jest dość cenne, rozumiesz, nawet bardzo. To coś zostało skradzione komuś innemu i ten ktoś chce to z powrotem. Rosie dał to Duke’owi na przechowanie, a Duke wyjechał na kilka dni, wróci jutro rano. Więc zanim Rosie zabierze to coś od Duke’a, musimy się ukryć.
– A skąd to „my” w tej sytuacji?
– No wiesz, tak jakby… byłam z Rosiem, gdy po to przyszli.
– I?
– No, mówiłam ci, on tego nie ma. Na razie.
– I?
– Wygarnęłam im trochę. W jego obronie.
W zwężonych oczach Lee pojawił się gniew.
– I?
– I wtedy zaczęli do nas strzelać, uciekliśmy. Potem zadzwoniłam do Ally.
Nie padło ani jedno słowo, ale na jego policzku zagrały mięśnie.
Zły znak.
Pewnie mu się nie podobało, że wciągnęłam jego siostrę w to gówno.
Pewnie równie mocno nie podobało mu się, że teraz wciągam jego.
– I co to jest? – spytał w końcu.
– Tego nie mogę powiedzieć.
– No to wystawię kolesia za drzwi.
Pokręciłam głową.
– Bardzo mu zależy, żeby nikt nie wiedział.
– Osobiście odeskortuję go przed budynek.
Zerknęłam do salonu, Rosie wyglądał zza rogu, podsłuchując.
Westchnęłam ciężko.
– Wobec tego chyba wyjdziemy, wynajmiemy pokój w hotelu.
Mój barista pewnie ucieszył się z takiego obrotu sprawy.
W końcu musieliśmy przeczekać już tylko kilka godzin, a Denver to duże miasto, znalezienie nas powinno trwać trochę dłużej.
– Nie powiedziałem, że wyrzucę ciebie. Mówiłem o nim.
Teraz ja się wkurzyłam.
– Słucham?
Zero reakcji.
– Nie rozumiem?
Cisza.
– I co zamierzasz ze mną zrobić? – nie ustępowałam.
– Jeśli powiesz mi, co to jest… nic.
– A jeśli nie?
– Jeszcze nie wiem.
– Lee!
Ale on już stracił cierpliwość. Złapał mnie za rękę, dźgnął palcem w stronę Rosiego i rzucił mu:
– Jeśli się ruszysz, pożałujesz. – Powiedział to takim tonem, że było jasne: Rosie pozostanie w tej pozie aż do chwili, gdy Lee tutaj wróci. Potem wepchnął mnie do sypialni, zapalił światło i zamknął drzwi.
– Au, to bolało! – Wyszarpnęłam rękę z uścisku.
– Powinienem przełożyć cię przez kolano – warknął.
Szczęka mi opadła.
– Co takiego?
– Ten gość ma torbę diamentów. Nie wierzę, że dałaś się wciągnąć w tę aferę.
Krzyknęłam cicho.
– Skąd wiesz?
Nie odpowiedział.
– Skąd o tym wiesz? – podniosłam głos.
– Idź do łóżka, a ja pójdę pogadać z twoim koleżką. Jutro zajmę się diamentami.
– Nie mów mi, co mam robić! – Teraz darłam się już naprawdę głośno.
No serio, za kogo on się uważa?
Podszedł do mnie, staliśmy twarzą w twarz.
– Ignorujesz mnie od dziesięciu lat, a teraz nagle zjawiasz się z czymś takim. To nie jest zwykła sytuacja, Indy. To wyjątkowo popieprzona sytuacja. Zrobisz dokładnie to, co ci każę, będziesz trzymać język za zębami i modlić się, żeby gość, który chce dostać diamenty, okazał się na tyle cierpliwy, żeby czekać do rana.
– Nie ignorowałam cię! – Teraz już krzyczałam, no i…kłamałam.
Lee uznał chyba, że stoi za daleko, bo zbliżył się jeszcze bardziej, teraz czułam ciepło jego ciała.
Zniewalające.
– Gówno prawda – wysyczał.
No dobra, może i próbowałam unikać go całe lata, ale tak naprawdę nie bardzo mi wychodziło. Do licha, serio nie pamiętał tych wszystkich prezentów z okazji Gwiazdki i Dnia Dziękczynienia?
– Dałam ci prezent na święta!
– To się nie liczy.
Aż mnie zatkało.
– Ej! Chcesz powiedzieć, że nie podobał ci się zestaw płyt Billie Holiday?
– Powiedziałam, że się nie liczy.
– Myślałam, że lubisz bluesa!
Zbliżył się już prawie na centymetr, zły i groźny.
– Indy, to nie jest sytuacja, z której wykręcisz się takimi gadkami.
No dobra, może kiedyś, dawno temu próbowałam takich dziewczyńskich sztuczek… okej, zdarzało się wiele razy. Zazwyczaj z Lee, Hankiem i Malcolmem. Tata zwykle nie dawał się na to nabrać.
– W porządku! – Ruszyłam do łóżka, głównie po to, żeby się od Lee odsunąć. Z bliska był zbyt obezwładniający. Tuż przy materacu odwróciłam się. – Co masz zamiar zrobić?
– Mam zamiar ogarnąć twojego kumpla, zadzwonić w kilka miejsc, żeby załagodzić sytuację, a jutro podwieźć go, żeby odebrał diamenty. Potem będę eskortował dostawę.
– No i super – rzuciłam opryskliwie, czując, że tracę wiatr w żaglach. – W takim razie dziękuję.
Już miał się odwrócić, ale przystanął, odchylił głowę, spojrzał w sufit, po chwili odwrócił się do mnie i podszedł. Znów był tak blisko, że czułam bijący od niego żar.
– Zwykle w takich przypadkach biorę pięćset dolarów za godzinę.
– W jakich?
– Pośredniczenia w nielegalnej transakcji – odparł.
Patrzyłam na niego rozszerzonymi oczami.
Fiu, fiu.
Nic dziwnego, że mógł sobie pozwolić na apartament z takim widokiem i biuro w centrum Denver. Nie mówiąc już o zarąbistym wozie i motocyklu.
– Tak? Czemu aż tyle?
Stał tak blisko, że widziałam tylko jego.
– Ponieważ jeśli dzisiaj zadzwonię, wciągnie mnie to w sam środek całego bajzlu i jeśli jutro nie będę miał tych diamentów, zaczną strzelać do mnie. A tego bardzo nie lubię.
Pokiwałam głową, zgadzając się z nim w całej rozciągłości.
– Ja też, to strasznie słabe.
Nie ruszył się, zrozumiałam, że czeka na inną odpowiedź.
– Rosie chyba nie ma takiej forsy – zauważyłam. – Nie mógłbyś dać jakiejś, no wiesz, zniżki dla rodziny?
Pokręcił głową.
– Nie jesteśmy rodziną.
– W sensie, od ciebie dla mnie – wyjaśniłam.
– My też nie jesteśmy rodziną.
– Jak najbardziej jesteśmy! Dziesięć lat temu postawiłeś sprawę jasno, że traktujesz mnie jak młodszą siostrę – wypomniałam.
To go zastopowało.
Wyglądał tak, jakby spłynęło na niego zrozumienie. Zobaczyłam błysk w jego oczach, nie miałam pojęcia, o co chodzi, ale najwyraźniej coś do niego dotarło (nie wiem co), twarz mu złagodniała i przestał być zły. Teraz wydawał się… zadowolony?
– To było wtedy, a teraz jest teraz. – Nawet mówił spokojniej i mniej ostro.
– No weź, to wyjdzie kilkanaście godzin, czyli tysiące dolarów! Rosie nie ma tyle hajsu, nawet ze swojego pobocznego biznesu.
– To nie on mi zapłaci.
Pokręciłam głową.
– Ja też nie mam tyle kasy – zaznaczyłam dobitnie.
– Nie mówię o gotówce.
Żołądek mi się ścisnął, serce zabiło nierówno.
– To o czym?
– Jutro porozmawiamy – zbył mnie.
– Porozmawiamy teraz! – warknęłam.
– Kładź się i śpij – polecił.
– Przestań mną dyrygować!
Podszedł bliżej. Wstrzymałam oddech. Przysunął się, teraz nie miałam już ruchu, byłam przyparta do materaca. A nie mówiłam, że to groźny sukinsyn?
– Idziesz do łóżka albo cię do niego przywiążę – zagroził.
Na jego twarz wrócił tamten wkurzony wyraz, po błysku w oczach zrozumiałam, że to nie są czcze pogróżki.
– No dobra – mruknęłam.
Ale ze mnie mięczak.
***
koniec darmowego fragmentuzapraszamy do zakupu pełnej wersji
[1] Fraternal Order of Police (F.O.P.) – rodzaj organizacji związkowej zrzeszającej funkcjonariuszy organów ścigania w Stanach Zjednoczonych [wszystkie przypisy pochodzą od redakcji].
[2] Fortnum&Mason – luksusowy dom towarowy, założony w XVIII w.; dostawca dóbr luksusowych, w tym dla brytyjskiej rodziny królewskiej.
Wydawnictwo Akurat
imprint MUZA SA
ul. Sienna 73
00-833 Warszawa
tel. +4822 6211775
e-mail: [email protected]
Dział zamówień: +4822 6286360
Księgarnia internetowa: www.muza.com.pl
Wersja elektroniczna: MAGRAF s.c., Bydgoszcz