Taniec zmysłów - Kristen Ashley - ebook + audiobook + książka
BESTSELLER

Taniec zmysłów ebook

Kristen Ashley

4,4

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Dwoje ludzi rozdzielonych przez los…

Po bolesnej stracie Cady Moreland przyjeżdża do Magdalene, aby rozpocząć kolejny rozdział w swoim życiu. Rozdział, który właściwie otworzył się osiemnaście lat temu, ale miał rozdzierające serce zakończenie. Czas pomiędzy jej wyjazdem a powrotem był pełen rodzinnego ciepła i przyjaźni, ale Cady nigdy nie mogła wyrzucić z pamięci mężczyzny, w którym zakochała się wiele lat temu.

Coert Yeager nauczył się żyć bez dziewczyny, która pojawiła się w jego życiu właśnie wtedy, kiedy nie powinna, i odeszła, zadając paraliżujący cios, którego się nie spodziewał. Czas między tymi wydarzeniami był naznaczony niespełnieniem i zmieniającą wszystko zdradą.

Kiedy jednak Cady pojawia się w Magdalene i kupuje latarnię morską, Coert, nawet jeśli by chciał, nie może jej wiecznie unikać. Dziewczyny, która kiedyś złamała mu serce.

Pożar, który wybucha w mieście rozpala inny rodzaj płomienia. Taki, którego już nie można zignorować...

Kristen Ashley ponownie zaprasza nas na wietrzne i pełne namiętności wybrzeże Maine.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 623

Oceny
4,4 (541 ocen)
347
120
47
23
4
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Anilewe841002

Z braku laku…

Uważam że jedna ze słabszych książek autorki, czegoś tu zabrakło,bohatera zbyt wybaczająca,zabrakło też chemii...może to kwestia tłumaczenia jedno ze słabszych z wszystkich książek, wyjątkowo wymęczyłam do końca - dobrnelam tylko z sentymentu do autorki i chęci zakończenia serii
40
yomikoLegimi

Z braku laku…

Jak dla mnie ciągnęła się w nieskończoność. Ciekawe było może ze 200 stron, potem wiało nudą. I te rozwleczone dialogi i kłótnie o wszystko. Epilog- jak dla mnie- nie miał 10 stron tylko ze 250. I zastanawia mnie dlaczego u tej autorki bohaterki są zawsze takie potulne, uległe i dają sobą rządzić. Pan Szeryf nie rozmawiał ze swoją „ukochaną” i nie pozwalał jej nic wytłumaczyć. A jak już się dowiedział wszystkiego to zmiana zachowania o 180 stopni. I zaczęło się mówienie co ma robić.
20
Maslui74

Dobrze spędzony czas

Kristen Ashley pisze tak pozytywnie zwariowane, pełne humoru i pełne uczuć romanse. Super na poprawę humoru 😉
21
ejacz76

Nie oderwiesz się od lektury

Nie tak szalona historia jak te z Denver, ale i tak warta przeczytania. Jak zwykle klasa u Kristen .
11
Weronika8608

Nie oderwiesz się od lektury

Lubie książki tej autorki
11

Popularność




Tytuł oryginału: The Time in Between

Projekt okładki: PAWEŁ PANCZAKIEWICZ/PANCZAKIEWICZ ART.DESIGN

Redaktor prowadząca: Agata Then

Redakcja: Grażyna Muszyńska

Redakcja techniczna i skład wersji elektronicznej: Robert Fritzkowski

Korekta: Agata Łojek, Barbara Milanowska (Lingventa)

Zdjęcie na okładce: © LIGHTFIELD STUDIOS/AdobeStock

Copyright © 2017 by Kristen Ashley

All rights reserved.

© for the Polish edition by MUZA SA, Warszawa 2023

© for the Polish translation by Ewa Skórska

ISBN 978-83-287-2674-1

Wydawnictwo Akurat

Wydanie I

Warszawa 2023

–fragment–

ROZDZIAŁ PIERWSZY Dawno, dawno temu

Brama nie zachęcała do wejścia.

Na jednym skrzydle czarny znak z jaskrawym pomarańczowym napisem informował: „WŁASNOŚĆ PRYWATNA. WSTĘP WZBRONIONY!”, na drugim: „ABSOLUTNY ZAKAZ WSTĘPU!”.

Od bramy w obie strony biegł przekrzywiony drewniany płotek, niegdyś pomalowany na biało; identyczne znaki umieszczono na nim w nieregularnych, za to niewielkich odstępach.

– Ostatni latarnik Magdalene pod koniec trochę zdziwaczał – mruknął pod nosem agent nieruchomości, kiedy wjeżdżaliśmy jego SUV-em przez otwartą bramę.

Spojrzałam na latarnię przed nami.

Prezentujące się całkiem nieźle z daleka budynki gospodarcze z bliska wyglądały na równie zaniedbane jak ogrodzenie: farba wyblakła i łuszczyła się, kilka czerwonych dachówek obsunęło się w niebyt.

Za to majestatyczna biała latarnia z czarnym obramowaniem stanowiła pięć kondygnacji czystego piękna. Dwa najwyższe poziomy przeszklono, poniżej rozrzucono okna na całym obwodzie, to tu, to tam. Na samym dole soczyście zieleniła się trawa, szare klify schodziły ku niebieskiemu oceanowi i błękitnemu niebu; piętrzące się na horyzoncie białe chmury były wspaniałym tłem dla całego tego dostojeństwa.

Wtedy właśnie, gdy patrzyłam na to wszystko z bliska, ta przygoda wreszcie zaczęła mnie ekscytować.

To znak, kochanie, to nie może być nic innego. Maine jest ci przeznaczone. I gdy mnie już nie będzie, gdy zakończysz ten rozdział swojego życia, właśnie tam zaczniesz następny – prowadzący do happy endu.

Tak brzmiały słowa Patricka na dwa dni przed jego śmiercią – bo ten konkretny rozdział nie miał szczęśliwego zakończenia. Rak zżerał jego ciało i mózg.

W ostatnich tygodniach Patrick był pod wpływem silnych środków uśmierzających ból, rzadko przytomny, jednak w tamtej chwili mówił bardzo logicznie i patrzył trzeźwo.

– Obecnie jest zautomatyzowana. – Ze wspomnień wyrwał mnie głos agenta nieruchomości.

Spojrzałam na niego – otwierał drzwi i wydostawał swoje duże ciało z auta.

Również wysiadłam.

– Przepraszam, co takiego?

Spojrzał na mnie nad maską samochodu.

– Latarnia morska. Została zautomatyzowana.

– Och. – Wiatr znad oceanu, który szarpał mój szalik, rozwiewał włosy i przyciskał kurtkę do ciała, porwał moje „och” i poniósł je bardzo daleko.

– Zautomatyzowano ją w tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym drugim roku; wtedy właśnie stary właściciel zaczął dziwaczeć. Obsługa latarni morskiej to kawał skomplikowanej roboty, ale jak się ją zautomatyzuje, pozostaje tylko dbać o porządek i sprawdzać, czy generatory mają paliwo na wypadek wyłączenia prądu. Człowiek całe lata robił coś ważnego, coś odpowiedzialnego i to coś nagle zniknęło. Właśnie dlatego mówię mojej żonie, że nieważne, czy to będą porządki w kuchennych szafkach, czy co innego: daj mi coś do zrobienia każdego dnia, aż do śmierci.

Po wygłoszeniu tej mądrości ruszył do połyskliwych czarnych drzwi z boku budynku, nad którymi wisiała przepiękna stara czarna lampa na wysięgniku.

Cholera, nawet gdyby to miejsce nie było absolutnie przepiękne – a było – kupiłabym tę przeklętą latarnię tylko dla tej lampy.

– Tak że tak – ciągnął agent, wkładając wytrych (serio!) do zamka. – Jeśli się pani zdecyduje, utrzymanie latarni nie będzie trudne. – Nim otworzył drzwi, spojrzał na mnie. – To inne rzeczy, chociaż ogarnie je pani w sekundę, mogą stanowić problem – dodał i otworzył drzwi.

Mrok ze środka wyśliznął się na zewnątrz. Wydawał się tak gęsty, że aż się odchyliłam. Gdy agent wszedł do środka, ciemność pochłonęła go w jednej chwili. Nie mając innego wyboru, poszłam za nim.

W środku było ciemno, ponuro, brudno i wilgotno, cuchnęło stęchlizną, mokrą cegłą i zgnilizną.

– Stary zmarł lata temu – oznajmił agent, ledwo widoczny w mroku. – Wszystkie jego dzieci też już dawno się wyniosły; po rozwodzie i tak mieszkały z matką. To nie jest miejsce dla rodziny i jego żona o tym wiedziała. Tak samo jak to, że mąż nigdy nie zostawiłby latarni.

Wykonał jakiś ruch, a ja zamrugałam: słońce w heroicznym wysiłku próbowało wlać się przez rząd brudnych okien, gdy agent odgarnął coś, co okazało się długą, ceratową zasłoną, która pod wpływem niespodziewanego dotyku spadła z hukiem na blat poniżej, wznosząc tony kurzu.

– Ups – mruknął agent.

Pierwsze, co zobaczyłam, to nieprzesłonięty niczym (prócz brudnych szyb) widok na ocean, który odebrał mi mowę.

Drugie – wyczekujący wzrok agenta. Czy mam jakieś życie rodzinne, którego nie dałoby się wieść w latarni?

Moja sytuacja nie była jego sprawą, więc przemilczałam to niezadane pytanie.

– Tak czy inaczej – kontynuował – nikt ze spadkobierców nie chciał tego miejsca, a że jest tak zapuszczone, nikt inny również go nie chciał. Jest na rynku prawie dziesięć lat. Od śmierci staruszka co roku przeprowadza się referendum, czy miasto ma wykupić latarnię, ale nie jest w stanie udźwignąć kosztów zakupu i utrzymania. Teraz rodzina opuściła cenę tak bardzo, że to prawie zbrodnia żądać tyle za dwa akry nieruchomości nad oceanem; jednak w akcie notarialnym jest zapis, że to miejsce historyczne – istniejące zabudowania właściciel może odnowić w środku wedle uznania, jeśli zachowa obecny wygląd na zewnątrz, ale nic nie wolno tutaj zbudować i latarnia musi pozostać.

– Rozumiem, że automatyzacja jest wyjątkowo dobrze zautomatyzowana, skoro nikt nie mieszka tutaj od dawna? – zauważyłam.

Pokręcił głową.

– Mamy tu opiekunów ochotników. Niewiele robią, ale jeśli staruszka ma dalej świecić, trzeba o nią dbać. Posunęła się tak bardzo, że parę lat temu miasto zapłaciło za jej odmalowanie, ale cała reszta…

Dokończył gestem, ogarniając ręką cały ten bałagan dużego, okrągłego pomieszczenia, w którym staliśmy.

Rozejrzałam się po zagraconej przestrzeni i początkowo nie widziałam nic poza bałaganem – rozpadające się meble, czarny od sadzy kominek, kuchnia, która mogła pamiętać lata czterdzieste i której nie tknięto palcem przez ostatnie dziewięć, a nawet dziewiętnaście lat – albo i więcej.

A potem przyjrzałam się dokładniej.

Pięknie rzeźbiona balustrada drewnianych schodów, które biegły przy zakrzywionej stronie budynku. Ściany z czerwonej cegły. Podłogi z desek.

– Dawno, dawno temu – odezwał się pośrednik melancholijnie – ktoś bardzo kochał to miejsce i włożył tę miłość w budowę i utrzymanie. Nikt nie miał do niego serca przez ponad dziewięć lat, a jednak wciąż widać, że kiedyś otrzymało dużo miłości.

Tak. Dokładnie to zobaczyłam.

– Jest tutaj piwnica, wielka i rozległa, stoi w niej piec – oświadczył agent, zaskakując mnie nagłym przejściem od refleksji do informacji. – Można się tam dostać przez drzwi w podłodze. Piec ma już swoje lata, więc, powiedzmy sobie szczerze, pewnie nadaje się tylko do wymiany.

Słuchałam i patrzyłam na wspaniały kominek, który nie miał tak naprawdę komina; dym chyba wychodził przez wentylację w ścianie.

– Pod schodami na tym piętrze znajduje się łazienka. Może pani tam zajrzeć, ale nie radzę. Powiem wprost: trzeba ją wysadzić w powietrze.

Uwierzyłam mu na słowo, co przyjął z ulgą.

– Jest tu również garaż na dwa samochody, w kiepskim stanie, co już pani widziała. Ale wciąż blisko domu i prowadzi do niego zadaszone przejście, o, tędy. – Wskazał drzwi dokładnie naprzeciw wejścia. – Czyli można zmarznąć, ale nie zmoknąć, no chyba że zacina, co się zdarza.

Skoro w ten słoneczny dzień wczesnej wiosny wiatr był w stanie przewiać mnie na wylot, nie wątpiłam, że potrafił też siec deszczem.

– Nad garażem jest duży loft, który można wyremontować i wynająć jako studio, jeśli ktoś ma głowę do takich rzeczy. Co do samej posesji, jest tu również budynek z generatorami – ciągnął. – Można by tam wstawić pralkę i suszarkę, i te wszystkie bibeloty. W samej latarni nie ma przestrzeni na narzędzia, ozdoby świąteczne i takie tam drobiazgi.

Rozejrzałam się jeszcze raz; agent miał rację. Brakowało nawet szafek na to, czego porządny kucharz potrzebowałby w swojej kuchni, za to było na to wszystko miejsce. Właściwie to nawet mnóstwo miejsca.

– Na terenie jest też coś jakby studio albo domek teściowej – kontynuował. – Bardzo w porządku, dwie sypialnie i duża kuchnia; można je odnowić i urządzić dla gości albo zrobić atelier, jeśli ktoś jest artystą, a można wynajmować jak B&B. Pokażę pani, jak już obejrzymy latarnię.

– Dziękuję.

– A teraz, skoro obiecałem pełną szczerość, musi pani wiedzieć wszystko – dodał.

Spojrzałam na niego.

– Tak jak mówiłem, latarnia jest zautomatyzowana i nie ma tu co robić, chyba że wyłączą prąd. Generatory odpalą się wtedy automatycznie. Są dwa, ale trzeba mieć pod ręką paliwo, żeby je utrzymać na chodzie, w razie gdyby przerwa w dostawie prądu potrwała dłużej. A że jesteśmy w Maine, nad oceanem, i pogoda umie zaskoczyć, to taka przerwa może się trochę przeciągnąć.

Skinęłam głową na znak, że rozumiem. Agent kontynuował:

– Więc jeśli, dajmy na to, wyjeżdża pani na wakacje, musi pani mieć kogoś, kto w razie czego będzie mógł się tym zająć.

– Rozumiem.

Hm, niedobrze: nie znam nikogo w Maine (w każdym razie nikogo, kto chciałby znać mnie), nie miałam kogoś takiego w odwodzie.

Nie robiłam sobie również większych nadziei na nowe przyjaźnie i podbijanie ludzkich serc; nigdy wcześniej nie odnosiłam w tej kwestii większych sukcesów.

I wreszcie, chociaż Patrick głęboko w to wierzył, cel, dla którego tu byłam, mógł nie zostać zrealizowany. Mam na myśli ów „happy end”, a raczej to, co Patrick uważał za happy end – czyli że będę miała przy sobie osobę, a raczej dwie osoby (przynajmniej), na których będę mogła się oprzeć, w co zupełnie nie wierzyłam.

Gdybym jednak zdecydowała się kupić to miejsce i chciała, dajmy na to, skoczyć do Denver i odwiedzić rodzinę, mogłabym zapłacić, żeby ktoś zajął się latarnią.

Pośrednik skinął głową, nieświadom moich ponurych myśli, i mówił dalej:

– Niektórzy nie umieją dodać dwa do dwóch, dlatego powiem, że na szczycie tego budynku jest wielkie jasne światło, które świeci w nocy i za dnia w czasie mgły, latając w kółko i błyskając co piętnaście sekund. Dlatego jeśli – jak prawie każdy człowiek na tej ziemi – ma pani problem ze snem przy jasnym świetle walącym co chwila w okna, będzie pani potrzebowała wszędzie rolet zaciemniających.

– Które chyba nie powinny być trudne do zdobycia – zauważyłam.

Może nawet da się zrobić coś, żeby ładnie wyglądały? Miejmy nadzieję.

– Pewnie nie, ale do tego dochodzi jeszcze coś. Może się wydawać, że przesadzam, ale po naszym staruszku wolę dmuchać na zimne: jeśli chce się tu mieszkać i nie oszaleć albo nie zdziwaczeć do reszty, trzeba wymienić okna. Cegła jest solidna i żaden dźwięk się nie przebije – wskazał głową ścianę – ale jak już wyje syrena przeciwmgielna, to naprawdę wyje, więc jeśli chciałoby się mieć trochę spokoju, to przydadzą się dźwiękoszczelne okna albo panele blokujące dźwięk.

– To również nie będzie trudne.

– Nie będzie, ale muszą być zrobione na wymiar, więc nie będzie też tanie.

Skinęłam. Pieniądze nie stanowiły problemu, dzięki Patrickowi miałam ich pod dostatkiem.

– No i jeszcze turyści – mówił dalej. – Znaki na bramie i płocie wiszą tu nie tylko dlatego, że staruszkowi odbiło: ludzie myślą, że latarnia morska to miejsce publiczne, do którego może wejść każdy. Przychodzą i pukają do drzwi, chcą zwiedzić, chcą robić zdjęcia. Ścieżka nadmorska jest terenem publicznym, co nie pomaga, i ludzie nie rozumieją, że latarnia stoi na terenie prywatnym. Spacerowicze i rowerzyści powinni obejść ogrodzenie, ale rzadko to robią. Dlatego albo musi pani być naprawdę serdeczna i cierpliwa, albo postawić porządne ogrodzenie – i nawet ono może nie odstraszyć tych najwytrwalszych.

Aha. To mógł być problem. Nie przepadałam za ludźmi.

Przez ostatnie siedemnaście lat życia miałam dokładnie czternaście osób (teraz jedna z nich nie żyła, więc trzynaście), które naprawdę lubiłam i z którymi chciałam spędzać czas. Resztę tolerowałam.

Inaczej: reszta tolerowała mnie.

– Mówi się: twoja ziemia, twój płot – ciągnął agent. – Ale miejsce jest historyczne, więc jeśli zechce pani zbudować tutaj wysoki mur z drutem żyletkowym, radzie miasta się to nie spodoba. Z drugiej strony, to dobrzy ludzie i zawsze dbają o interesy Magdalene i jej mieszkańców, więc jeśli spróbuje pani zachować prywatność, dbając o estetykę, nie będą robić problemu.

– Czy potrzebuję ich zgody na jakiekolwiek plany?

Potrząsnął głową.

– Nie, jeśli te plany nie będą zbyt ekscentryczne. Chodzi o to, żeby latarnia pasowała do krajobrazu, wybrzeża, miasta i historii; dlatego jeśli kupi pani tę staruszkę, zostanie pani prawnie zobowiązana do utrzymania jej w takim charakterze. Jeśli postawi pani coś, co wyjdzie poza te ramy, będą mieli prawo żądać, żeby to zlikwidować i wznieść coś innego. Jeśli zostanie pani w tych ramach, wszystko będzie dobrze.

– Duża swoboda jak na obiekt zabytkowy.

– Tak jak mówię: rada miejska to porządni ludzie i są u władzy przez jakiś czas. Ale też bardzo zależy im, żeby Magdalene została Magdalene. Niedawno grunty na zachód i południe od latarni przeklasyfikowano i są w tej chwili obszarem niemunicypalnym, za to prowadząca do nich nadmorska ścieżka oraz latarnia morska pozostają w gestii miasta. Rzecz w tym, że miasto utrzymuje się głównie z turystyki, a latarnia jest atrakcją, więc jeśli ktoś będzie na nich naciskał, nie zawahają się zareagować.

Zdziwiła mnie ta informacja o przeklasyfikowaniu i zastanowiłam się przelotnie, czemu tak się stało. Teren w dużej odległości od latarni pozostał niezabudowany, dzięki czemu było ją widać bardzo dobrze nie tylko z oceanu, lecz także z każdej strony od lądu.

Nie zdziwiło mnie za to, że Magdalene opiera się na turystach – od razu, jak tylko wczoraj tu przyjechałam, zorientowałam się, że miasto wygląda jak jedna wielka pocztówka znad oceanu. Począwszy od znaku granicznego (który był taki ładny, że sam w sobie stanowił śliczną pocztówkę), a skończywszy na starannie zachowanej głównej ulicy biegnącej przez zatokę (i nabrzeże). Nawet sklepy, zakłady i domy, rozsiane na pochyłej połaci poza tym głównym szlakiem, wpisywały się w estetykę.

– Chce pani zobaczyć resztę?

– Chętnie.

Poszedł przodem, a ja za nim po spiralnych, drewnianych schodach, które wydawały się naprawdę solidne. Tak, to miejsce naprawdę zbudowano z miłością.

Weszliśmy na pierwsze piętro: duży pokój z jednym trochę większym oknem i nieco mniejszym kominkiem niż ten na dole. To wszystko – żadnych mebli, żadnej łazienki, nic. A raczej: jedno stare metalowe biurko, wyglądające, jakby ktoś kupił je wbrew sobie.

Na drugim poziomie zrobiło się ciekawiej. Pomieszczenie przedzielono na pół. W części, która musiała być sypialnią (wnioskując z rozpadających się materacy i zagłówka), znajdowały się dwa okna o niesamowitym kształcie: wyglądały trochę jak muszle osadzone w podłodze. Identyczne okno było w obskurnej łazience na podeście; raczej małej, bez garderoby i bez dużej wanny dla dwóch osób. Jednak przy odrobinie wyobraźni tę półokrągłą przestrzeń można było ciekawie urządzić… Część sypialna również miała kominek, jeszcze mniejszy, który wyglądał uroczo nawet w tym otoczeniu.

A potem weszliśmy na trzecie piętro – i tam już wryło mnie w ziemię. Okna dookoła ukazywały panoramę tak oszałamiającą, że wydawała się kolejnym cudem świata. Widok na ocean, klify, las i śliczne miasteczko w dole. Gdy już mogłam się ruszyć, obróciłam się powoli dookoła i przyjrzałam się wszystkiemu bardzo dokładnie.

– To zawsze robi wrażenie – mruknął pośrednik. – Widzisz to i w jednej chwili zapominasz o całym tym bałaganie na dole. Problem w tym, że aby wyjść, znów trzeba tamtędy przejść.

Miałam gdzieś pozostałe piętra. W głębi duszy sądziłam, że Patrick się mylił, że przyjechanie tutaj, by naprawić nienaprawialne relacje i dopisać zakończenie księgi mojego życia, tak naprawdę było szaleństwem. Ten pokój i ten widok dowodził, że Patrick miał jednak rację. Powinnam znaleźć się w Maine. Powinnam znaleźć się właśnie tutaj. I jeśli w moim życiu nie pojawi się nic innego poza miłością Patricka i jego rodziny, wciąż miałabym to piękno. Dzięki Patrickowi. Czułam, że w tej chwili uśmiecha się do mnie z nieba szczęśliwy jak nie wiem co, że miał rację.

– Studio ma werandę, więc można tam posiedzieć na dworze, jeśli lubi pani siedzieć na dworze – odezwał się agent. – Ale myślę sobie, że jak się ma taki widok, to już nic więcej człowiekowi nie trzeba. Pokazywałem to miejsce wielu ludziom i zawsze dochodziłem do wniosku, że warto doprowadzić latarnię do porządku tylko po to, żeby rano napić się tutaj kawy, nawet jeśli przedtem trzeba by pokonać trzy kondygnacje.

To była prawda. Właśnie wtedy zdecydowałam, że będę piła tu kawę każdego ranka do końca życia.

– Ilekroć nachodzą mnie takie myśli, żona wybija mi je z głowy – dodał.

Tego już nie umiałam sobie wyobrazić. Chyba nigdy nie stała tutaj na górze.

– Po przeciwnej stronie mamy Lavender House – zauważył.

Spojrzałam w „przeciwną stronę”, czyli przez słońce migoczące na łagodnych falach zatoki, i ujrzałam piękny, rozłożysty stary dom osadzony na klifie. Nie mógł się równać z majestatem latarni morskiej, ale z drugiej strony, co mogło się z nim równać?

– Prawie tak stary jak latarnia i na swój sposób równie ładny – mówił pośrednik. – To też własność prywatna. Dom za nim, ten, który wygląda, jakby unosił się nad klifem, to Cliff Blue.

Popatrzyłam we wskazanym kierunku i zobaczyłam coś, co zaparło mi dech w piersiach, coś, czego nigdy wcześniej nie widziałam. Dom stanowił nowoczesne yin do dawnego yang Lavender House i mimo swojego modernizmu zdawał się idealnie pasować do tego miejsca, jakby stał tam od zawsze.

– Zbudował go Prentice Cameron, architekt, może pani wygooglować. Rada miejska jest wybredna co do nowych projektów na wybrzeżu, ale wszyscy ślinią się na widok domu Camerona. Nowoczesny, a ładny jak z obrazka. Idealny. Powiem tyle: poza utrzymaniem miasta w porządku największą dumą Magdalene jest właśnie ta trójka, i to nawet w stanie, w jakim teraz znajduje się latarnia. Wszystkie trzy są własnością prywatną, a jednak ludzie w mieście dbają o nie równie mocno jak właściciele. Ponieważ, w przeciwieństwie do ukrytego między drzewami Lavender House czy stojącego w prywatnej dzielnicy Cliff Blue, tutaj mamy otwartą i łatwo dostępną przestrzeń, może pani spodziewać się ciekawskich. Ale każdy obywatel Magdalene powie pani to samo: zrobimy, co w naszej mocy, żeby zachować pani prywatność.

– Dobrze wiedzieć – odparłam miękko.

Przyjrzał mi się uważnie, znów spojrzał w okna i wrócił wzrokiem do mnie.

– Pracuję w tej branży już ładnych parę lat i widzę, kiedy klient jest zainteresowany nieruchomością, i nawet jak już wie, że będzie z tym od licha roboty, to już nie ma znaczenia, bo się zakochał. Widzę też, że to dzieje się z panią. Wyjawiłem wszystkie czyhające tutaj zasadzki i będę mówił szczerze.

– Będę… – Zawahałam się, czy aby na pewno ja mówię szczerze. – Będę wdzięczna.

Agent od razu przeszedł do rzeczy.

– Czeka tu panią dużo pracy i jeśli chce pani odrestaurować latarnię, to wspaniale. Ale są tu jeszcze inne budynki i cały teren. Samo koszenie trawy zajmie cały dzień, a mieszkańcy oszaleją, jeśli skosi pani tulipany, które rosną tu na wiosnę. Nikt nie wie, jak się tutaj rozsiały, ale jeśli wpisze pani w Google „latarnia Magdalene”, wyskoczy mnóstwo zdjęć.

Rany, nie mogłam się już doczekać, żeby je zobaczyć.

– Ale to wszystko może być za dużo jak na jedną drobną osobę. – Podniósł szybko rękę, potrząsnął głową. – Nie, nie, żaden seksizm, to tylko szczerość. Poza tym może się wydawać, że latarnia jest blisko miasta, i trochę tak jest, ścieżką brzegiem to jakieś dwie mile spaceru, ale samochodem to już ponad pięć mil, bo najpierw jedzie się w głąb lądu, a dopiero potem na wschód. Do tego przez pierwsze dwie mile nie ma żadnych zabudowań, głównie z powodu światła i syreny, o czym już mówiłem, ale także dlatego, że Magdalene chce mieć taki widok; są tutaj głównie parki i tak już zostanie. Oznacza to, że latarnia jest o wiele bardziej na uboczu, niż mogłoby się wydawać.

Nie uważałam tego za wadę. Gdyby to, co zaplanowałam, poszło nie tak, a istniało całkiem spore prawdopodobieństwo, że tak się stanie, być może uznam tę lokalizację za dobrodziejstwo. Mogło się okazać, że zapragnę wtedy odosobnienia, oddalenia i pustelni.

Poza tym należałam do osób, które czuły się dobrze same ze sobą. Ze względu na Patricka i jego rodzinę nie byłam samotna, ale zawsze umiałam się cieszyć samotnością. Gdybym miała to miejsce tylko dla siebie, mogłabym ją nawet pokochać.

– Mówię tylko, by przed podjęciem ostatecznej decyzji wszystko pani dobrze przemyślała – doradził agent. – Wiem, że jest pani z Denver i że ludzie na zachodzie uważają mieszkańców Nowej Anglii za nieprzyjaznych. To nieprawda. Jesteśmy po prostu inni. Lubimy to, co znamy, i tych, których znamy, i choć jesteśmy zależni od turystów, to szczerze mówiąc, czasem mamy ich dosyć. Jednak po przeprowadzce stanie się pani jedną z nas, bo tak się właśnie dzieje. Dlatego od razu powiem, że jeśli nie ma pani kogoś, kto przyjedzie tu z panią, żeby pomóc, zgłaszam się jako pierwszy, żeby dbać o naszą staruszkę, jak wyjedzie pani na wakacje. Wystarczy tylko powiedzieć, a ja będę szczęśliwy, że mogę pomóc. A jeśli akurat nie dam rady, znajdę kogoś, kto będzie mógł. Od lat zajmowaliśmy się naszą latarnią w Magdalene. Jeśli teraz miałaby należeć do pani, będziemy dbać o was obie.

Stałam tam, patrzyłam na niego i chciało mi się płakać. Nie znał mnie. Nie znał mojej przeszłości. Nie wiedział, jak bardzo, jak niepojęcie potrafiłam być głupia. Nie wiedział i nie mógł mnie osądzić. Może to naprawdę będzie nowy rozdział? Może Patrick rzeczywiście wiedział, co mówi?

– To nie jest chwyt, który ma skłonić panią do zakupu – mówił, gdy ja walczyłam ze łzami. – Nie wie pani przecież, czy mówię prawdę. Ale powiem tak: zawsze może pani na mnie liczyć i wkrótce sama się pani o tym przekona.

Spojrzałam na ocean, wzięłam głęboki wdech przez nos i przypomniałam sobie, jak nazywał się mój agent. Robert. Robert Colley.

– Chce pani zobaczyć budynki gospodarcze czy woli pani wejść na górę i obejrzeć lampę? – zapytał.

Chciałam obejrzeć lampę. A potem budynki gospodarcze. Ale powiedziałam mu coś innego.

– Potrzebuję namiarów na dobrego wykonawcę.

Posłał mi półuśmiech.

– Potrzebuje pani obejrzeć budynki gospodarcze, dziewczyno – doradził delikatnie.

– Zgadza się. Potrzebuję też wykonawcy.

Przyglądał mi się, dopóki nie uśmiechnęłam się do niego – i wtedy Robert Colley uśmiechnął się do mnie.

ROZDZIAŁ DRUGI Cel

Osiemnaście lat temu

Zobaczyłam go, jak tylko wszedł na podwórko za domem – był naprawdę przystojny. Podobał mi się sposób, w jaki się poruszał, chociaż nie umiałabym powiedzieć dlaczego. Był wysoki, trochę duży, ale nie ogromny, i szedł jak taran. Tak jakby znalazł się na zatłoczonej imprezie, w klubie lub na koncercie i przedzierał się przez tłum, choć żadnego tłumu nie było. To wyglądało super, seksownie, jakby nikt nie mógł mu przeszkodzić, nieważne, dokąd zmierzał. Jakby miał dotrzeć tam, dokąd chciał, i nic nie mogło go zatrzymać.

Zmierzał prosto do chłopaka Marii i mojego kumpla, Lonniego.

Maria i Lonnie chodzili ze sobą od liceum, a Maria i ja przyjaźniłyśmy się od podstawówki, więc byliśmy paczką od dawna. Paczką złoczyńców. Byłyśmy nierozłączne jeszcze przed Lonniem i tak zostało do teraz.

W przypadku Marii dlatego, że jej rodzice byli zbyt zajęci kłóceniem się ze sobą, żeby znaleźć dla niej czas. W moim dlatego, że rodzice byli za bardzo przejęci mną i mieli mnóstwo czasu, żeby mówić mi, co myślą.

Ucieszyłam się, że wysoki, ciemnowłosy facet, który poruszał się z taką pewnością siebie, był znajomym Lonniego – może dzięki temu zdołam go poznać. Ze swojego miejsca obserwowałam, jak Lonnie na powitanie wali go w ramię jedną ręką i ściska mu dłoń drugą, uśmiechając się szeroko i ciesząc się, że go widzi. Super. To znaczy, że go lubił.

Lonnie lubił wszystkich i wszyscy lubili jego: był świetnym gościem, gotowym na wszystko i pomocnym w razie potrzeby. Jednak to teraz wyglądało tak, jakby tego konkretnego człowieka lubił bardziej niż innych. Facet też się uśmiechnął i też uścisnął Lonniemu rękę, tylko że z tym uśmiechem coś zdecydowanie było nie w porządku.

Lonnie był szczęśliwy, że go widzi. A gość…

– Niezły, co? – mruknęła Maria, siadając na krzesełku obok mnie, wylewając przy tym trochę piwa ze swojego pełnego plastikowego kubka.

Z trudem oderwałam wzrok od faceta – wiedziałam dokładnie, o czym mówiła, zanim zobaczyłam, że patrzy na swojego faceta i na tego gościa.

Nigdy w życiu nie powiedziałaby czegoś takiego przy Lonniem. Do diabła, przy Lonniem wychodziła z siebie, żeby pokazać, że nie dostrzega żadnego faceta poza własnym, ale przy mnie patrzyła. Nie dotykała, nie rozmawiała, chyba że za aprobatą Lonniego. Ale patrzyła.

– Znasz go? – spytałam.

– Owszem – odparła, spoglądając teraz na mnie. Tak na wszelki wypadek, w razie gdyby Lonnie przyłapał ją na gapieniu się, a to by mu się nie spodobało.

– Przyszedł niedawno, ma na imię Tony i jest kumplem Larsa – wyjaśniła, a mnie przeszły ciarki.

Lonnie przedstawił nam Larsa kilka miesięcy temu. Nie lubiłam go, gość przyprawiał mnie o dreszcze. Znów spojrzałam na Tony’ego; przykre, że kumplował się z Larsem.

– Dziewczyno, potrzebujesz dolewki – oznajmiła Maria, a ja przeniosłam wzrok na nią.

Szkoda, że ten koleś kumplował się z Larsem, a jeszcze większa, że podobało mi się nawet to, jak stał. Z wielką uwagą słuchał tego, co mówił Lonnie. Jego intensywność, czujność, jaką cały czas zachowywał, były niesamowite. Do szaleństwa. Może było to zrozumiałe, w końcu przyjaźnił się z Larsem, który chyba nie był dobrym człowiekiem; może jego znajomi musieli zachowywać czujność z różnych powodów.

Spojrzałam na resztki płynu na dnie kubka.

– Przyjechałam autem – powiedziałam Marii.

– No i?

Spojrzałam na nią i odwróciłam wzrok. Kochałam ją. Ubóstwiałam. Była wesoła i zabawna, i lojalna jak wszyscy diabli. Była szalona i dzika, i czułam się przy niej wolna – mogłam byś sobą (a nie kimś, kogo aprobowali moi rodzice), zachowywać się, jak chciałam (niekoniecznie zgodnie z oczekiwaniami rodziców), i robić to, na co miałam ochotę (kompletnie niezgodnie z pragnieniami rodziców). Przeżyłyśmy z Marią masę dobrych chwil, wspierała mnie w wielu złych. Ale czasem takie rzeczy jak to, że jej zdaniem można było się nawalić, a potem spokojnie wrócić samochodem do domu, drażniły mnie.

Zrobiłaby to bez mrugnięcia powieką, tak samo jak Lonnie, który byłby przy tym jeszcze naćpany i miał to kompletnie w dupie. Ale ja chciałam wrócić do domu w jednym kawałku, nie zabijając nikogo po drodze.

Maria umiała wywierać presję, chociaż miałyśmy po dwadzieścia trzy lata, a ja umiałam sobie z tym radzić. To znaczy wstać, wziąć piwo, potem upić łyk albo nie pić wcale, przypadkiem wylać trochę na trawę i obnosić się z nim przez godzinę, czyli zrobić swoje i nie musieć słuchać jej nacisków.

Wstałam, żeby pójść do beczki.

– Zgarnij dwa jello szoty, jak tam będziesz – zawołała.

Aha, to dlatego miałam pójść po piwo. Kurde. Szoty trudniej zignorować. Czyli będę musiała wrócić za jakieś pół godziny (co najmniej). Kolejna umiejętność doskonalona przez ponad dekadę przyjaźni z Marią.

Podeszłam do beczki, wylałam resztki z kubka na trawę i nacisnęłam pompkę. Kończyłam właśnie nalewać, kiedy usłyszałam głęboki głos:

– Przejmę po tobie.

Podniosłam wzrok i zobaczyłam orzechowe oczy. Wpatrywałam się w nie, myśląc, że właściwie to mają barwę jasnego brązu z odrobiną zieleni, przez co stawały się jeszcze bardziej intrygujące, i to unieruchomiło mnie na dobre.

– Hej – powiedział, a gdy nie przestawałam się gapić, nachylił się i dodał nagląco: – Hej…

A mnie przeszył prąd, wspinając się po kręgosłupie, karku i ogarniając całą skórę głowy. Poczułam jego palce na swoich, gdy zamykał kranik, i słyszałam, jak mruczy:

– Marnujesz piwo.

Spojrzałam szybko w dół – piwo wylewało się z przepełnionego kubka na moje palce – a potem znów na faceta.

Chwilę mi się przyglądał, a potem odwrócił się do stołu obok beczki, na którym stały zużyte kubki, puste butelki, puszki, pełna popielniczka i wielki czerwony bong. Wziął czysty kubek.

Zanim zdążyłam coś powiedzieć, poczułam, jak piwo znów leje mi się po palcach – Lonnie objął mnie za szyję i przyciągał do siebie tak, że przywarłam plecami do jego torsu.

– Widzę, że poznałeś moją dziewczynę – oświadczył.

Chciałam wrzasnąć.

Zawsze wkurzało mnie, gdy to robił – przez niego nigdy nie pójdę z nikim na żadną randkę! W tej chwili go nienawidziłam.

– A raczej moją drugą dziewczynę – wyjaśnił, kiedy Tony na niego spojrzał.

Tony uniósł brew w sposób, który uznałam za absolutnie cudowny, i zapytał:

– Macie trójkąt?

Wtedy już nic nie wydawało mi się cudowne i myślałam tylko o tym, jak strasznie pieką mnie policzki.

Tony spojrzał na moją twarz, a ja w tej samej chwili zapomniałam o tym, że się zaczerwieniłam i że to było totalnie żenujące – ponieważ zmienił mu się wyraz twarzy. Na ułamek sekundy, który mimo wszystko uchwyciłam, pojawiło się tam zaskoczenie i jego rysy stały się tak delikatne, tak piękne, że brakowało słów, by to opisać.

– Chciałbym, ale Cady to cnotka – wyznał jowialnie Lonnie.

Cały Lonnie. Z jednej strony wpadał w szał, kiedy Maria choć spojrzała na innego faceta, a z drugiej – otwarcie flirtował… ze mną i tylko ze mną. Trochę mnie prowokował, trochę się drażnił, co było przyjacielskie i czasem słodkie, i chociaż już do tego przywykłam, wciąż uważałam to za dziwne.

I nie, nie byłam cnotką. Po prostu z Lonniem obok nie miałam szans na jakąkolwiek akcję.

– Jasne – mruknął Tony, przenosząc zainteresowanie na kranik i piwo.

Odepchnęłam Lonniego, znów zalewając sobie rękę piwem (bardzo dobrze, mniej zostanie do udawania), i warknęłam:

– Twoja prawdziwa kobieta chciała jello szota.

– To chyba może ruszyć po niego dupę?

Nie lubiłam sposobu, w jaki się zachowywał przy swoich kumplach. Słodki jak marcepan sam na sam z Marią (jeśli wierzyć temu, co mówiła, a wierzyłam, bo był taki i dla niej, i dla mnie), przy innych gościach uważał, że powinien zachowywać się jak jaskiniowiec – jakby bycie słodkim dla własnej dziewczyny miało skurczyć mu fiuta.

– Jak zaniesiesz jej drinka, na pewno na tym skorzystasz – zauważyłam wyłącznie po to, żeby ten ktoś, kto znajdował się w zasięgu słuchu, zrozumiał, że nie jestem wcale taką cnotką.

Lonnie uśmiechnął się do mnie, przypominając mi, dlaczego Maria go znosiła. Nie był tak przystojny i seksowny jak Tony, ale wyglądał przeuroczo z tymi potarganymi brązowymi włosami i migotliwymi niebieskimi oczami.

– Skorzystam, nawet jeśli jej nie zaniosę – ripostował.

Może i racja. Spędzaliśmy razem mnóstwo czasu, przesiadywałam u nich i spałam na kanapie, żeby nie jechać po pijaku do domu. I słyszałam. Często.

– Nieważne – wymruczałam, a on uśmiechnął się jeszcze szerzej. Zwróciłam się do Tony’ego. Właśnie podnosił kubek z piwem do ładnych ust. – Jestem Cady – oznajmiłam odważnie.

Przeniósł na mnie wzrok, wywołując kolejny skurcz – to było takie super i seksowne.

– Tony.

Uśmiechnęłam się.

– Miło cię poznać.

Spojrzał na moje usta i na jego twarzy pojawił się – i natychmiast zniknął – inny wyraz, który też mi się podobał.

– Może lepiej zaniesiesz Marii szota – wtrącił się Lonnie.

– To nie mnie zależy, żeby się z nią przespać po powrocie do domu – odparłam wieloznacznie.

Lonnie spojrzał na Tony’ego.

– To też chciałbym zobaczyć, totalnie. Sprzedawałbym bilety.

Znów płonęły mi policzki i poczułam nagle przy tym facecie, wysokim, ciemnowłosym, z pięknymi oczami, cholernie interesującym i szalenie pociągającym, że mam dość Lonniego.

– Nie bądź fiutem – warknęłam i nie był to dobry ruch.

Dobroduszność Lonniego zniknęła, spojrzał na mnie zmrużonymi oczami i zapytał cicho i groźnie:

– Co powiedziałaś?

Miałam dwa wyjścia i ułamek sekundy na decyzję.

Pierwsze: skonfrontować się nieprzyjemnie i zmierzyć z konsekwencjami – od stosunkowo łagodnych w rodzaju odcięcia mnie albo ustawienia na miejsce aż do darcia się wniebogłosy, a nawet wyjechania z łapami – dla pozoru, bo Lonnie nigdy nie skrzywdziłby mnie fizycznie, chociaż często tym groził.

Drugie – postawić się, ten jeden raz, choćby dla zachowania twarzy przed tym boskim facetem.

Ale Tony’ego mogłam już nigdy nie zobaczyć (co byłoby słabe, ale możliwe, nawet jeśli należał do ekipy, do której skłaniał się Lonnie), za to praktycznie mieszkałam z Lonniem i Marią (moje mieszkanie było do dupy i nie lubiłam tam być, za to uwielbiałam być z nimi… W każdym razie kiedyś, co się nieprzyjemnie zmieniało).

Nim zdążyłam podjąć decyzję, która ujawniłaby mnie jako słabą frajerkę, wtrącił się Tony.

– Powiedziała, żebyś nie był fiutem. A ja dodam: nie bądź jebanym fiutem.

Lonnie spojrzał ostro na Tony’ego, a ja, chociaż poczułam dziwne ciepło, że obcy facet stanął po mojej stronie, odsunęłam się i z ciekawością patrzyłam, jak Lonnie piorunuje wzrokiem swojego kumpla – jakieś pół sekundy – i odpuszcza.

Rany boskie, nie mogłam w to uwierzyć. Lonnie bał się tego faceta. Chociaż… mogłam go zrozumieć. Tony był wyższy i może nie był siłaczem, ale nie miał ani grama tłuszczu, miał za to szerokie bary, umięśnione ręce i mocne ciało. Lonnie z kolei był wprawdzie dobrze zbudowany, ale za to chudy. Poza tym chodziło o coś więcej. To nie był gość, z którym zadzierasz, i dawał to do zrozumienia całym sobą: tym, jak chodził, jak stał, jak czujnie, jak intensywnie patrzył. Ze starcia z nim mogłeś się wycofać albo dać się w nim załatwić. On nie musiał pozować na faceta przy innych gościach. On po prostu był tym facetem. I teraz z kolei musiałam zdecydować, jak pomóc mojemu przyjacielowi zachować twarz w tej napiętej sytuacji.

– Tak czy inaczej Maria nie jest w moim typie – wypaliłam. – Nie ma penisa.

Lonnie spojrzał na mnie, a Tony na swoje buty – ten pierwszy trochę się odprężył, a ten drugi uśmiechnął się pod nosem i ten uśmiech, nawet jeśli nieskierowany do mnie, wydawał się taki szczery i był jedną z najbardziej niesamowitych rzeczy, jakie widziałam.

– A teraz zamierzam się oddalić, zanim od nadmiaru testosteronu wyrośnie mi broda – oznajmiłam.

Zostawiłam ich, Marię, imprezę i weszłam do domu. Skierowałam się prosto do łazienki, żeby zyskać trochę czasu, ochłonąć, wylać jeszcze więcej piwa i udawać, że kompletnie zapomniałam o szotach. A skoro już tam byłam, skorzystałam z toalety (co było przykre, bo gospodarze imprezy, nasi nowi „przyjaciele”, nie zawracali sobie głowy czystością).

Podeszłam do umywalki, umyłam ręce i odlałam piwo. A potem spojrzałam w lustro. Kasztanowe włosy po mamie. Piegi. I zielone oczy po babci, mamie ojca. Włosy, grube i gęste, próbowały żyć własnym życiem, ale kolejne godziny kolejnych lat nauczyły mnie, jak je poskramiać, i teraz wydawały się całkiem niezłe. Piegi na nosie, chociaż słabo widoczne i zanikające z wiekiem, trochę mnie wkurzały. Nie byłam niska, odrobinę poniżej średniego wzrostu, i zawsze miałam krągłości. W sumie mogłabym się z tym wszystkim pożegnać bez większego żalu (z wyjątkiem włosów, tych byłoby mi szkoda), ale gotowa byłam dziękować Bogu za swoje oczy. Nie były zielonkawe, zielone z domieszką brązu ani morskie. Były zielone w odcieniu szmaragdowym tak czystym, że wyglądały niczym klejnoty na mojej twarzy (w otoczeniu, przyznaję, leciutkiego błękitu, co jedynie mocniej je wyróżniało). Kochałam je i spędziłam wiele godzin, modląc się do Boga i obiecując, że jeśli pozwoli moim dzieciom odziedziczyć ten kolor, będę grzeczną dziewczynką do końca życia. Wprawdzie czasem wycofywałam się z tej obietnicy, ale wiedziałam, że Bóg jest wyrozumiały, no i nigdy nie byłam aż taka zła.

Jednak patrząc w tej chwili w swoje oczy, pomyślałam, że jedno z moich dzieci, tak w sumie, mogłoby mieć oczy Tony’ego, gdyby to on był ojcem. Więcej: nie miałabym nic przeciwko, gdybyśmy mieli nawet kilkoro dzieci i wszystkie miałyby kolor oczu Tony’ego. To właśnie wtedy spanikowałam – bo zrozumiałam, że straciłam głowę dla gościa, o którym wiedziałam tylko tyle, że ma na imię Tony i jest przyjacielem Larsa.

– Jedź do domu – powiedziałam do swojego odbicia.

Wylałam piwo i posłałam pusty kubek w kierunku kosza. Nie miałam żadnych wyrzutów sumienia: kosz wyglądał, jakby był pełny jeszcze przed imprezą.

Poszłam korytarzem w kierunku kuchni, żeby wyjść tylnymi drzwiami, i zastanawiałam się, jak wytłumaczę Marii to, że wychodzę, kiedy Tony stanął w przejściu przede mną. Korytarz nie był szeroki, więc musiałabym się przeciskać, dlatego zatrzymałam się i odsunęłam, plecami przywierając do ściany.

– Hej – mruknęłam, nagle onieśmielona tym, że jesteśmy razem w holu.

On również się zatrzymał.

– Hej.

Kiedy jego ramię (w które z uporem się wpatrywałam) nie poruszyło się, podniosłam wzrok i zachęciłam:

– Łazienka wolna.

– Dzięki. – Nadal się nie poruszył. – Wszystko w porządku?

– Tak – odparłam zaskoczona. – Czemu pytasz?

– W Lonniem można czytać jak w otwartej książce. Łatwo wybucha, a wtedy to, co się z niego wylewa, wylewa się na ciebie. Tak jak przed chwilą.

Gapiłam się na niego, nic nie rozumiejąc, aż w końcu wydusiłam:

– Słucham?

– Leci na ciebie, i to bardzo. Zgaduję, że zależy mu na jego dziewczynie, nie chce jej skrzywdzić i dlatego nie robi żadnego ruchu ani nie sypia z tobą na boku, ani nie zostawia jej, żeby zacząć z tobą. Sam nic nie może zrobić i nie chce, żeby ktoś inny wykonał ruch, i daje to wyraźnie do zrozumienia. Dla ciebie to musi być słabe.

Nie mogłam uwierzyć w to, co mówił.

– Lonnie wcale na mnie nie leci.

Tony przyglądał mi się, teraz jeszcze bardziej intensywnie.

– Może – mruknął w końcu. – Spoko. Nie znam dobrze tego faceta. Może źle to odczytałem. – Ruszył, żeby przejść obok mnie. – Na razie.

Ale ja już złapałam go za przedramię. Tony stanął i spojrzał na mnie.

– Czy ty?… Czy?… To dlatego on zawsze?… – Pokręciłam głową, a potem wyszeptałam do siebie oszołomiona: – Ja pierdzielę. Lonnie na mnie leci.

– Pewnie nie powinienem ci tego mówić – stwierdził.

– Nie, nie, dobrze zrobiłeś. Zdecydowanie należało mi to powiedzieć.

Puściłam go i odgarnęłam włosy tak spanikowana, że ledwie zauważyłam, jak obserwuje ruch mojej ręki i jak patrzy na moje włosy.

– Co ja mam zrobić? – powiedziałam bardziej do siebie, ale usłyszał.

Obrócił się w moją stronę i zrobił krok, co już zauważyłam w całej rozciągłości: wytrzeszczyłam na niego oczy, czując, jak wali mi serce – znalazł się serio blisko.

– Ty na niego nie lecisz i nie wysyłasz żadnych sygnałów, dajesz mu wyraźnie do zrozumienia, że jest twoim kumplem i nic więcej. Jak w końcu to do niego dotrze, to się ogarnie.

Nachyliłam się i szepnęłam, znów zbyt głośno:

– Znam go od liceum.

Uśmiechnął się, a ja przepadłam.

– To znaczy ile? W zeszłym roku skończyłaś szkołę?

Auć. Zabolało.

Albo wyglądałam, albo zachowywałam się jak gówniara – żadna z tych opcji nie jest dobra, jeśli masz dwadzieścia trzy lata, sama się utrzymujesz i torujesz sobie drogę w świecie. Dobra, może wychodziło mi słabo. Ale miałam plan. Nie wiedziałam, ile Tony ma lat, ale wydawał się starszy od Lonniego, który miał dwadzieścia pięć; obstawiałam pomiędzy dwadzieścia sześć a trzydzieści. Co mniej więcej ustawiało nas tak, jakbym ja miała piętnaście lat, a on osiemnaście – dzieliły nas całe mile.

Wciąż byłam dzieciakiem, nawet jeśli próbowałam żyć na własny rachunek; on miał to za sobą. Kiedy wchodziłeś do strefy dwudziestopięciolatków, osiągałeś dorosłość, wtedy żadna różnica wieku nie była istotna. Ale teraz byłam dla niego dzieckiem.

Spojrzałam na jego ramię.

– Nie, pięć lat temu.

– Całe pięć?

Czy on się przekomarzał? Zerknęłam i przekonałam się, że tak, drażnił się ze mną, w oczach miał iskierki. Jak to ślicznie wyglądało. Niesamowite. Nie zamierzałam jednak odpuścić swojej urazy.

– Planuję pracować w handlu detalicznym – oznajmiłam, a on drgnął, zaskoczony zmianą tematu. – I zamierzam dojść aż do kupca, związanego ze światem mody.

– Nieźle – odezwał się powoli. – Co robisz teraz?

– Pracuję w Sip and Save.

Powiedziałam to z dumą, bo to była serio praca, która dawała dochód. Pracowałam tam już od jakiegoś czasu. Nie spóźniałam się, nie nawalałam. Robiłam swoje, nawet jeśli to było nudne, ponieważ zapewniało mi to dwie ważne rzeczy: opłacone rachunki i jedzenie. I widziałam, jak Tony przymyka oczy. Dokładnie tak reagowali moi rodzice na wiadomość, że pracuję w sklepie spożywczym.

– Kierownik odszedł w zeszłym tygodniu, a więc jego asystent dostanie awans i to ja zostanę asystentką, a pracuję tam zaledwie osiem miesięcy. Popracuję jeszcze trochę, zdobędę doświadczenie na stanowisku kierownika, wtedy mogę dostać pracę w centrum handlowym i zacząć wdrażać swój plan.

– Dobrze mieć jakiś cel.

Nie zabrzmiało to lekceważąco, ale ja to tak odebrałam.

– Myślałam też o karierze politycznej, ale politycy zawsze noszą czerwony, a w czerwonym wyglądam słabo – dodałam, chcąc się odsunąć i rzucić „cześć”.

– Cady – zawołał za mną i spojrzałam mu w oczy. – Mówiłem serio. Dobrze jest mieć cel.

Jaki był jego cel? Czemu tu dzisiaj przyszedł i pił piwo, czemu Lonnie cieszył się, że go widzi, skąd znał Larsa? Nie pytałam.

– Będę spadać.

Musiałam. Musiałam oddalić się od niego i jego powiązań z Larsem. Od Lonniego i tego, co Tony o nim powiedział. Od Marii, która naciskała, żebym się nawaliła i żebym potem musiała spać w tym zasyfionym domu, żeby wytrzeźwieć. Od tego wszystkiego, co dowodziło, że moi rodzice mieli jednak rację.

Że Lonnie i Maria nie byli tymi zajebiście fajnymi przyjaciółmi, za jakich ich uważałam – już nie. Że wraz z wejściem do tego świata, który w najlepszym wypadku mnie odstręczał, a w najgorszym przerażał, cele Lonniego musiały być bardzo podejrzane, a Maria nie miała żadnego celu poza przygodą i zabawą, w którą ładowała się na złamanie karku. To wszystko mogło być superfrajdą, kiedy nie miało się czynszu do opłacenia i żarcia do kupienia, tak, to było mega. Ale w końcu każdy musiał dorosnąć, nawet Lonnie i Maria. Nawet ja. Dlatego nie chciałam zadawać się z takim gościem jak Tony (nie żeby on mnie chciał); chciałam dowieść, że moi rodzice się mylą.

Dlatego pracowałam w sklepie i mieszkałam w gównianej kawalerce, która była tak mała, że prawie spałam pod prysznicem. Ale była moja. Pracowałam, żeby opłacić czynsz. Brałam nadgodziny, kiedy się tylko dało (czyli często), żeby mieć jakiś ekstrahajs, odłożyć na ładniejsze mieszkanie, lepszy samochód, fajniejsze rzeczy. Miałam cele. I miałam plan.

I gość taki jak Tony prawdopodobnie zniszczyłby mi te cele, bo wiedziałam, że patrząc w te oczy, na tę twarz, na to ciało, zapomnę o całej swojej determinacji, żeby dowieść, że rodzice mylą się co do mnie, i jeszcze bardziej pogrążę się w zaprzeczeniu, w którym żyłam z Marią i Lonniem – tylko po to, żeby znaleźć się blisko kogoś takiego jak Tony.

Nie dlatego, że był seksowny. Nie dlatego, że podobało mi się, jak się poruszał, i że był facetem, z którym się nie zadzierało. Dlatego, że kiedy nazwałam Lonniego fiutem, on stanął po mojej stronie, a rzadko widywałam coś takiego pośród moich znajomych. I to było zajebiste.

– Pewnie dobrze robisz. Gdy cię nie było, szoty poszły w ruch i najdalej za piętnaście minut to podwórko stanie się miejscem, w którym dziewczyna taka jak ty nie chce być.

– No to świetny moment – przyznałam.

– Właśnie.

– Zobaczymy się jeszcze? – rzuciłam, zadowolona z siebie, że w moim głosie jest więcej ciekawości niż nadziei.

– Nie jestem pewien – odpowiedział, aż ja poczułam niezdrową nadzieję, odczytując to jako wahanie, czy będzie częścią tej ekipy. – Może.

– Och – wymruczałam.

– Mhm. – Wyszczerzył się do mnie. – Leć, Cady, wróć bezpiecznie do domu. Dasz radę prowadzić?

Dawałam i po raz pierwszy tej nocy żałowałam, że jestem trzeźwa. I totalnie podobało mi się, że o to spytał. Skinęłam głową.

– Dobrze. To na razie – powiedział, odwracając się ode mnie.

– Na razie – rzuciłam w stronę jego pleców.

Skręcił za róg i zniknął, nie spojrzawszy na mnie, a ja zmówiłam nową modlitwę z obietnicą bycia dobrą dziewczynką i tej akurat mogłabym dotrzymać, żeby znikając teraz, Tony nie zniknął już na zawsze.

Potem wyszłam na podwórko, żeby wyrwać się z tej imprezy, która w czasie mojej krótkiej nieobecności rozkręciła się i zrobiła zadziwiająco głośna. Na szczęście Lonnie i Maria właśnie się obściskiwali, więc nie musiałam długo się tłumaczyć.

Chciałam zaczekać, aż Tony znów się zjawi, ale ponieważ Lonnie i Maria byli zajęci sobą, Tony załapałby, że czekałam tylko na niego.

Wyszłam, powtarzając w duchu swoją modlitwę – nawet jeśli przez to stawałam się złą dziewczynką, którą obiecywałam nie być.

* * *

koniec darmowego fragmentuzapraszamy do zakupu pełnej wersji

Wydawnictwo Akurat

imprint MUZA SA

ul. Sienna 73

00-833 Warszawa

tel. +4822 6211775

e-mail: [email protected]

Księgarnia internetowa: www.muza.com.pl

Wersja elektroniczna: MAGRAF sp.j., Bydgoszcz