Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Stella jest wokalistką i gitarzystką „The Blue Moon Gypsies”. Jest też dziewczyną Maca – a raczej była, bo chłopak porzucił ją po zaledwie pięciu miesiącach znajomości. Kiedy jednak Stelli grozi poważne niebezpieczeństwo, a nawet utrata życia, Mac staje na wysokości zadania. Nie zamierza przyglądać się bezczynnie, jak ktoś próbuje zamordować jego byłą ukochaną i wpędzić w poważne tarapaty jej koleżanki z zespołu. W głębi duszy wciąż uważa ją za swoją dziewczynę – niestety jego wrogowie też o tym wiedzą…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 543
Tytuł oryginału: Rock Chick Reckoning
Projekt okładki: Paweł Panczakiewicz/PANCZAKIEWICZ ART.DESIGN
Redakcja: Agata Rogowska
Redaktor prowadzący: Grażyna Muszyńska
Redakcja techniczna: Andrzej Sobkowski
Skład wersji elektronicznej: Robert Fritzkowski
Korekta: Barbara Milanowska (Lingventa)
Zdjęcia na okładce: © Samotrebizan/Megapixl.com
Copyright © 2011 by Kristen Ashley
All rights reserved.
© for the Polish edition by MUZA SA, Warszawa 2021
© for the Polish translation by Ewa Skórska
ISBN 978-83-287-1717-6
Wydawnictwo Akurat
Wydanie I
Warszawa 2021
fragment
Książkę tę dedykuję Rickowi Chew i Jimowi Gonzalezowi.
Kocham was. Tęsknię.
Chciałabym, żebyście wciąż mieszkali tuż obok.
Yahtzee!
Stella
Dźwięk telefonu.
Otworzyłam oczy i spojrzałam na zegarek.
Trzecia trzydzieści siedem. Nad ranem.
Odebrałam.
– Halo?
Czułam się zaalarmowana i w pełni rozbudzona – często byłam na nogach o tej nieludzkiej porze. Po pierwsze, miałam całe lata praktyki odbierania wariackich telefonów tuż przed świtem, po drugie, byłam wokalistką i gitarzystką kapeli rockowej; zwykle o tej nieludzkiej porze wracaliśmy z koncertu.
– Stella? – Dzwonił Buzz, mój gitarzysta. Słychać było, że jest rozjebany. Zwykle tak brzmiał, gdy dzwonił o tak nieludzkiej porze.
– Siemka, Buzz, co tam?
Spodziewałam się w sumie wszystkiego. Mógł dzwonić, żeby wyciągnąć go z aresztu, mógł potrzebować podwózki do domu, bo zachlał gdzieś pałę. Szczęśliwie był na tyle odpowiedzialny i przytomny, żeby do kogoś zadzwonić, pechowo tym kimś zawsze byłam ja. Przy ósmej ulicy utknął na bilboardzie promującym zbliżający się koncert Earth Wind & Fire i nie mógł zejść (nie pytajcie).
Ale tym razem chodziło chyba o Lindsey.
– Chodzi o Linnie.
Nie mówiłam?
– Buzz, słuchaj…
– Leży w łóżku i się nie rusza. Coś jest nie tak. Coś nie gra. Boję się jej dotknąć. Stella Bella, kurwa, boję się – szepnął. – Boję się, że przedawkowała.
Usiadłam gwałtownie na moim olbrzymim łóżku, a Juno, bernardynka, która leżała tam wyciągnięta (rozumiecie zatem potrzebę wielkiego łóżka), również usiadła i szczeknęła.
– Dzwoniłeś po karetkę?
– Nie, zadzwoniłem do ciebie.
Jasne.
Przecież zawsze tak było. Byłam Stellą Michelle Gunn, liderką i gitarzystką The Blue Moon Gypsies. Wpłacałam kaucje (głównie za Ponga, pałkera, choć czasami za innych), uspokajałam wściekłych i pijanych facetów (i znów: głównie Ponga, chociaż wszyscy lubili pić i się wściekać), prowadziłam doradztwo dla par w przededniu rozpadu (pełne fiasko, zainteresowani zawsze się rozpadali). Wysłuchiwałam, gdy świat cię nie rozumiał (a jak twierdził Leo, gitarzysta rytmiczny, który regularnie palił trawkę i filozofował, świat zwykle cię nie rozumiał), wyciągałam saksofonistę Hugona z orgietki z napalonymi fankami, gdy zrobiło się trochę za ostro.
I najwyraźniej pracowałam też w pogotowiu.
– Dzwoń po karetkę – zarządziłam.
– Ale…
– JUŻ!
Rozłączyłam się i wyskoczyłam z łóżka. Juno szczeknęła znowu i też zeszła na podłogę.
W pierwszej chwili pomyślałam o Masie.
W takich sytuacjach (a było ich pełno, choć nie zawsze chodziło o zaćpane dziewczyny, które kiedyś były słodkie, a teraz uzależnione od heroiny) zawsze odruchowo myślałam o Kaiu Masie Masonie: najwyższym, najzajebistszym i najseksowniejszym facecie, jakiego kiedykolwiek poznałam. O Masie z oczami w kolorze jadeitu. Gęstymi, ciemnymi włosami. Fantastycznym ciałem. Męskimi, mocnymi dłońmi o długich palcach, które muskały moją skórę tak delikatnie.
Mace wiedziałby, co robić. Mace zająłby się Buzzem i Lindsey, jednocześnie chroniąc Juno i mnie.
„Śpij”, powiedziałby tym swoim niskim, głębokim głosem, gdy odłożyłby już telefon, który zawsze odbierał, i pocałował mnie w ramię albo szyję, albo w to miejsce obok ucha, a ja bym zadrżała. „Śpij, ja się tym zajmę”.
A potem poszedłby i się tym zajął, a ja poszłabym spać.
Ale Mace’a nie było. Odszedł rok temu.
I teraz byłam sama.
Jak zawsze.
W drugiej chwili uznałam, że muszę przestać myśleć o Masie.
A w trzeciej szukałam dżinsów.
Zerwałam z siebie koszulkę nocną, założyłam moje stare levisy i stanik. Złapałam białą bluzkę z krótkimi rękawami, czerwonym wzorem na górze i frędzlami, jaką mogłaby nosić dziewczyna o imieniu Heidi, jodłująca w górach Bawarii.
Lubiłam tę bluzkę.
Za to nie miałam pojęcia, jak się jodłuje, i nie planowałam się dowiadywać.
Usiadłam na łóżku i wciągnęłam brązowe kowbojki, przykurzone nie tyle od jeżdżenia na paddocku, co od stania na brudnych scenach w ciemnych barach.
A potem złapałam kluczyki, wsunęłam komórkę do tylnej kieszeni spodni i wzięłam smycz.
– Chodźmy, Juno – zawołałam i klepnęłam się dłonią w udo.
Owszem, przyczłapała, ale żadnego merdania ogonem czy entuzjazmu. Z rezygnacją przyjęła to, co nieuchronne, czyli przerwę w słodkiej drzemce.
– Buzz myśli, że Linnie przedawkowała. Może nawet nie żyje – powiedziałam, gdy wyszłyśmy z pokoju na korytarz. – Niedługo wrócimy do domu.
***
Dotarłam starym poobijanym fordem (kiedyś czerwonym, a teraz mocno wyblakłym) pod dom Buzza, ale nikogo tam nie zastałam. Czyli dzwonił od Lindsey. Pojechałam tam.
Na miejscu był już ambulans i policja. Fioletowo-czerwone błyski oświetlały podwórko przed domem Lindsey, kępki starej trawy, chwasty i ziemię oraz policjantów w mundurach i sąsiadów w piżamach.
Co gorsza, na ulicy stał zaparkowany lśniący czarny ford explorer.
Wiedziałam, co to znaczy.
Jeden z chłopaków Nightingale’a już tutaj był.
– Co do… – wyszeptałam, a po mojej skórze przebiegły dreszcze.
Zatrzymałam się przed wozem policji, który parkował przed explorerem.
Chłopaki Nightingale’a byli bardzo znani w pewnych kręgach Denver – tych zamieszkanych przez gliny, kryminalistów oraz ludzi, którzy potrzebowali usług specyficznej agencji detektywistycznej. Należeli do ekipy Nightingale Private Investigations, byli wykwalifikowani, wyszkoleni, podejrzani moralnie i zabójczo przystojni.
Mace był jednym z nich.
Przypięłam Juno smycz i wysiadłam. Juno podążyła za mną z głębokim psim westchnieniem.
„Proszę, niech to nie będzie Mace, proszę, proszę, proszę” – powtarzałam w myślach.
A potem zmieniłam obiekt.
„Proszę, niech z Linnie wszystko będzie w porządku…”
Obeszłam mojego vana od strony bagażnika, a drzwi domu Linnie otworzyły się i wyszedł z nich Luke Stark, przystojniak z ekipy Nightingale’a. Czarne, bardzo krótkie włosy, zabójcze wąsy, spadające w dół po obu stronach ust, niemożliwie przystojny, z ciałem stworzonym przez bogów.
Znałam go z czasów, gdy jeszcze byliśmy z Mace’em. Widywałam go czasem teraz, bo mieszkał z moją przyjaciółką, Avą Barlow.
Przesunął wzrokiem po podwórku i zatrzymał się na mnie.
No dobra, spoko. Na luzie. Dam radę pogadać z Lukiem. Luke był w porządku. Luke był super.
Uśmiechnęłam się do niego.
A potem drzwi otworzyły się jeszcze raz i z domu wyszedł Mace.
„O kurwa!”, wrzasnął mózg. Mój uśmiech znikł.
Przesunęłam szybko wzrokiem po Masie.
Naprawdę, naprawdę chciałabym znaleźć w nim jakąś wadę. Chciałabym, żeby urósł mu brzuch albo żeby łysiał. Żeby wyglądał, jakby usychał z tęsknoty, a nie tak jak teraz. Metr dziewięćdziesiąt pięć, płaski, umięśniony brzuch, kwadratowy podbródek, te zielone oczy i wspaniała karnacja, zdradzająca hawajskich przodków ze strony mamy.
Mace nie patrzył na trawnik. Spojrzał prosto na mnie, jakby mnie wyczuł.
Nasze oczy się spotkały i z całych sił starałam się zachować niewzruszony wyraz twarzy. Za to on nie musiał się w ogóle starać – jego twarz zupełnie nie zmieniła wyrazu. Nawet odrobinę.
Poczułam się tak, jak zawsze, gdy go sobie przypominałam albo przy tych rzadkich okazjach, gdy go widywałam. Kopniak w brzuch i gwałtowna chęć ucieczki.
Opanowałam się. Chociaż szlag mnie trafiał, że tyle mnie to kosztowało, nawet teraz, po roku.
Luke się zawahał.
Mace ruszył do mnie.
Cholera. Wolałabym, żeby było na odwrót.
Oczywiście. Ja i moje parszywe szczęście.
A Juno wpadła w amok. Wreszcie poczuła, że warto było przyjechać, i szarpnęła się na smyczy. Najbardziej na świecie, bardziej, niż zatopić zęby w suchym jedzeniu ze skrawkami bekonu, pragnęła pobiec do Mace’a.
Juno go uwielbiała i jego odejście przyjęła jeszcze gorzej niż ja. Szukała go po domu i czekała na niego pod drzwiami całe miesiące po zerwaniu. Nie widziała go od wieków.
Ściskałam mocno smycz, ale ciężko było utrzymać wielkiego psa.
– Juno, siad – polecił Mace, idąc do nas.
Usiadła, jak zawsze wykonując polecenie Mace’a od razu, ale ciężko jej było usiedzieć w miejscu. Ogon z furią zamiatał ziemię, język wystawiony, pies szczęśliwy nie do opisania.
Mace podszedł i Juno trąciła jego rękę mokrym nosem, szyja wyciągnięta na maksa, ale zadek dalej przyklejony do ziemi.
Patrzyłam, jak długie palce Mace’a gładzą sierść na jej głowie, i wrażenie kopniaka w brzuch powróciło.
Zazdrosna o własnego psa.
Załatwiona na amen.
Wyprostowałam się i odchyliłam głowę, żeby na niego spojrzeć.
– Jedź do domu, Stella – powiedział Mace, patrząc mi w oczy.
Żadnego „cześć” czy „jak się masz” albo „ładnie wyglądasz”, nie mówiąc już o „zerwanie z tobą było największym błędem mojego życia; błagam, wybacz mi, wyjdź za mnie i zostań aż do chwili, w której oboje umrzemy jednocześnie, trzymając się za ręce, w wieku stu siedmiu lat”.
Żeby ukryć rozczarowanie, przeniosłam wzrok na drzwi, a potem przesunęłam wzrokiem po okolicy. Luke poszedł pogadać z Williem Mosesem, który był moim znajomym i sierżantem policji w Denver. Ambulans nadal tu stał, ale nie widziałam ratowników.
Niedobrze.
Spojrzałam znowu na Mace’a.
– Co z Linnie? – zapytałam.
– Jedź do domu.
Czyli miałam rację.
– Co z Linnie? – powtórzyłam.
– Stella, nic, w czym mogłabyś pomóc. Jedź do domu.
Niech to licho.
Musiało być naprawdę niedobrze.
– Dzwonił do mnie Buzz. Mówił, że Linnie przedawkowała. To prawda? Buzz tutaj jest?
– Ja z nim pogadam. Zadzwoni do ciebie rano – odparł, nie odpowiadając na żadne moje pytanie.
Poczułam, jak strach zaczyna szarpać mi wnętrzności, pociągnęłam Juno i ruszyłam, żeby ominąć Mace’a.
– Muszę się z nim zobaczyć – oznajmiłam.
Złapał mnie za przedramię tak mocno, że nie mogłam się wyrwać. Stanęłam jak wryta, Juno ze mną. Patrzyłam przez dwie sekundy na jego rękę, potem znów na niego.
– Zabierz rękę, Mace – zażądałam, cicho i groźnie. Przekaz był jasny.
Rok temu zrezygnował z prawa dotykania mnie. Mówienia, żebym pojechała do domu. Z głaskania mojego cholernego psa. Może z tym ostatnim przesadziłam, ale tak się w tej chwili czułam.
Nie zabrał ręki, zacisnął mocniej palce. Nie bolało, ale jego przekaz był równie jasny.
– Albo pójdziesz do samochodu, albo cię do niego zaniosę, Stella. Wybieraj.
Wiedziałam, że mówi serio.
I wkurzyło mnie to.
Rzadko się wkurzałam, zwykle nie miałam czasu. Moje życie składało się z muzyki i kapeli. Gdy nie graliśmy, ładowaliśmy albo rozładowywaliśmy sprzęt. Robiliśmy próby. Szukałam miejsca, w którym damy następny koncert. Ćwiczyłam na gitarze. Wyciągałam kumpli z kłopotów. Jeśli zostawało mi trochę czasu, łaziłam z Juno i gotowałam wyszukane jednoosobowe posiłki. Juno była wielkim psem z niewielkimi zasobami energii i nie udzielała się za bardzo, musiałam znaleźć sobie jakieś inne formy rozrywki, a Juno lubiła resztki. A jeśli nie łaziłam z Juno i nie gotowałam, gadałam z kumpelami przez telefon albo gdzieś się spotykałyśmy.
Resztę czasu przeznaczałam na sen.
Jak widzicie, nie za wiele przestrzeni na ostry wkurw.
Ale w tej chwili… Co on sobie wyobrażał? Nie będzie tak, że jednego dnia ze mną zerwie, a drugiego stanie między mną i członkiem mojej kapeli.
No nie.
Żadnych takich.
Nikt nie stanie między mną a moją kapelą.
Nachyliłam się do niego.
– Powiedz, co się dzieje – wysyczałam wkurzona.
– Buzz zadzwoni do ciebie rano. – Wciąż próbował mnie spławić.
– Co tu się, kurwa, dzieje?! – Teraz już krzyczałam.
Raczej poczułam, niż zobaczyłam, że ludzie na nas patrzą.
– Stella, mów ciszej – zażądał, co wkurzyło mnie jeszcze bardziej.
– Wchodzę – poinformowałam go.
– Nigdzie nie idziesz – odparł, wciąż nie rozluźniając uchwytu.
Ja pitolę.
Zmieniłam taktykę.
– Czemu to robisz?
To go zaskoczyło. Zwykłe opanowanie zniknęło, oczy zapłonęły.
– Żeby cię chronić – odparł cicho, jakby nie chciał tego powiedzieć.
Znów poczułam kopniaka w brzuch i znów strach szarpnął żołądek.
– To już nie jest twoje zadanie, Mace – przypomniałam.
Znów ogień w oczach.
Ej, no chwila. Co tu się w ogóle działo?
– Masz rację. Nie jest – odparł i puścił moją rękę.
Żal prawie zgiął mnie wpół.
Szybko się poddał…
Dobra, wszystko jedno. Ruszyłam w stronę domu.
– Lindsey nie żyje. Została zamordowana – odezwał się w moje plecy.
Zatrzymałam się, odwróciłam i gapiłam na niego, nie rozumiejąc.
– Co? – wyszeptałam.
– Została zamordowana – powtórzył, teraz już spokojnie. – Nie tutaj. Musieli podrzucić ciało.
– Ale… – Urwałam. – Ale Buzz mówił, że przedawkowała. Jak…
– Strzał w czoło. Ani śladu krwi, zrobili to gdzieś indziej. Potem przenieśli ją do łóżka i przykryli kołdrą, chuj wie po co. Jej twarz, z wyjątkiem dziury w czole, wyglądała normalnie, ale tył głowy ma odstrzelony.
Oderwałam od niego wzrok. Czułam, jak coś narasta mi w gardle, przełknęłam ślinę.
Luke stał na podwórku i nadal rozmawiał z Williem, ale ja myślami byłam gdzie indziej.
Myślami byłam przy Lindsey, słodkiej dziewczynie, która przyszła kiedyś na nasz koncert i zakochała się w Buzzie od pierwszego wejrzenia. Była pulchna, śliczna i kochała rocka. A ponieważ była również słodka jak diabli, wszyscyśmy ją pokochali.
Dlaczego zaczęła brać heroinę, jak weszła w ten półświatek, nie wiedział nikt z nas, nawet Buzz. Wszyscy próbowaliśmy ją z tego wyciągnąć, cała kapela, głównie Buzz i ja, jakiś czas Mace. Ale ona wchodziła w to coraz głębiej, a my nie mogliśmy nic zrobić. Buzz się nie poddał, ja też nie, ale zaczynałam tracić cierpliwość. Spotykała się z podejrzanymi typami, robiła nieciekawe rzeczy, a wszystko, żeby dostać kolejną działkę. Gdy zaczęła ściągać podejrzanych typów na koncerty, powiedziałam „dość”.
A teraz już nie żyła.
– Linnie – wyszeptałam.
Juno wyczuła nastrój, trąciła mi nosem dłoń. Nieuważnie pogładziłam ją po głowie, słuchałam, jak dzwoni telefon Luke’a, i patrzyłam, nieprzytomna, rozbita (nie wiem nawet, co czułam, smutek, złość?), gdy Luke wyjął telefon z czarnych bojówek.
– Kociątko – usłyszałam czyjś głos z bardzo, bardzo daleka.
To Mace. Nazywał mnie tak, kiedy byliśmy razem, bo stwierdził, że mruczę z zadowolenia. Zwykle mruczałam po orgazmie, ale nie tylko. Przy Masie miałam wiele powodów do mruczenia.
Nie słyszałam tego określenia od roku. To była jedna z siedmiuset tysięcy rzeczy, których mi brakowało po rozstaniu.
Dotyk, delikatny jak szept, przesunął się w dół moich pleców. Zadrżałam.
– Linnie – szepnęłam znowu.
A potem ujrzałam, z jakąś dziwną, nieobecną fascynacją, jak to, co ktoś mówi Luke’owi przez telefon, zmienia całe jego ciało. Z fascynacją, bo mogłabym przysiąc: gość się przeraził.
A faceci tacy jak Luke się nie bali.
Pokręciłam głową i oderwałam od niego wzrok.
– Muszę pogadać z Buzzem – oznajmiłam.
– Stella.
Ruszyłam z miejsca i poszłam szybko przez trawnik.
Wtedy Luke krzyknął:
– Mace! – Wściekle, ostro, gwałtownie.
Ale ja się tym nie przejęłam. Myślałam tylko o Buzzie.
A potem zabrzmiały strzały.
Tak, właśnie tak.
Strzały.
Rozległy się zaskoczone krzyki, dziwny dźwięk, i zobaczyłam, jak ziemia tryska przy moich kowbojkach, gdy wchodziły w nią kule, jedna za drugą.
Przez chwilę stałam jak wryta, nie rozumiejąc nic z tego wszystkiego, potem poczułam pieczenie w biodrze i wrzasnęłam, nie wiadomo dlaczego złapałam się za głowę, a potem, poniewczasie, zaczęłam biec.
Zrobiłam może dwa kroki, gdy Mace złapał mnie w talii, podniósł i przerzucił sobie przez ramię, a potem biegł pochylony, a kule gwizdały wokół nas.
Otworzył tylne drzwi explorera i wrzucił mnie do środka; gwizdnął krótko i Juno wskoczyła również, obok mnie. Ból rozlewał się po całym biodrze, krzyknęłam znowu.
Mace trzasnął drzwiami, gdy tylko tyłek Juno znalazł się w środku, wskoczył na miejsce pasażera, Luke już siedział za kierownicą. Ledwie udało nam się z Juno usiąść, a już wyrwaliśmy z miejsca.
Nie wiem, kiedy Luke odpalił silnik, zdawało się, że połączony z wozem, uruchomił go myślą. Kompletne przeciwieństwo tego chłodnego gościa, który spokojnie przekręcał kluczyk w stacyjce i jechał coś załatwić.
Mace wdusił przycisk na desce rozdzielczej, usłyszałam sygnały wybierania numeru.
Juno szczeknęła, żeby zaznaczyć swoją obecność. Nie zamierzała nic więcej robić, ale nie chciała, żeby o niej zapomniano. Cała ona.
Przycisnęłam rękę do biodra, poczułam coś mokrego, cofnęłam dłoń.
Miałam na palcach ciemną, lepką ciecz. Krew.
Postrzelili mnie.
Ja pitolę, postrzelili mnie!
Oberwałam.
Jezu.
– Yy, Mace… – zaczęłam, powstrzymując panikę.
– Mówi Jack – usłyszeliśmy.
– Chwila – rzucił mi Mace po cichu.
– Właśnie dzwoniła do mnie Ava. Ktoś otworzył ogień do niej, Daisy, Ally, Indy, Toda i Steviego. Byli przed gejowskim klubem na Broadway. Straciłem z nią kontakt w środku rozmowy – przekazał Luke Jackowi, którego również pamiętałam z czasów chodzenia z Mace’em. Kolejny człowiek z ekipy Nightingale’a, mocny, twardy, solidny i przerażający.
Aż mnie zatkało od tej nowiny.
Ktoś strzelał do Avy i reszty? Co tu się działo?
– Przyjąłem. Działam – odparł głos Jacka.
– Ktoś strzelał właśnie do Stelli na miejscu zbrodni – dodał Mace.
„Ej, przecież nie strzelali konkretnie do mnie, prawda?”, spytał mój mózg.
A ponieważ nie powiedziałam tego na głos, nikt mi nie odpowiedział.
– Kurwa – warknął Jack.
– Dzwoń do Lee i sprawdź Jet, Roxie i Jules – polecił Luke.
– Przyjąłem.
– Rozłączam się – rzucił Luke i nacisnął przycisk na konsoli. – Nie podoba mi się to, kurwa – warknął.
Jego strach, czysty, nieukrywany, wypełnił kabinę. Ktoś strzelał do jego kobiety, co go rozwścieczyło, ale i wystraszyło. I chociaż sama byłam w panice, chociaż krwawiłam z rany postrzałowej, byłam w stanie docenić fakt, że Super Twardzielowi, jakim był Luke, tak bardzo zależało na Avie, że się odsłonił.
Mace nie odezwał się, pochylił się tylko i wyjął komórkę z tylnej kieszeni.
– Yy, Mace… – zaczęłam znowu, uznając, że to dobry moment, by podzielić się informacją o postrzale.
– Chwila.
Czyli jednak nie taki dobry.
Rozejrzałam się, czy nie leży tu coś, co mogłabym przycisnąć do rany. Pewnie zakrwawiłam już całe siedzenie. Na podłodze leżał koc, przechyliłam się, wzięłam go i wsunęłam sobie pod tyłek, przyciskając brzeg biodrem. Nie wiem, czemu aż tak się przejmowałam plamami na siedzeniu forda; może po prostu to było łatwiejsze niż rozmyślanie, że właśnie strzelano do mnie i do moich przyjaciół o czwartej nad ranem w środku tygodnia.
Mace wybierał numer, ale zanim uzyskał połączenie, zadzwonił telefon w kabinie.
Luke wcisnął coś na konsoli.
– Stark – rzucił.
– Luke, znajdź Jules, teraz. Dzwoniła. Przejeżdżający samochód ostrzelał ją i Nicka, z AK-47 – oznajmił Jack.
– Kurwa mać – warknął Luke.
– Sid – rzucił Mace, jak mi się wydawało, bez związku.
– Powiadom Vance’a i dzwoń do Lee. Trzeba zarządzić spotkanie – rzucił Luke Jackowi. – I zadzwoń do Louiego i dowiedz się, co, do kurwy nędzy, z Avą.
– Dobra. Już. – Jack rozłączył się.
Luke skręcił, nie zwalniając; mój wielki pies i ja polecieliśmy na podłogę, tworząc kłąb futrzanych i niefutrzanych kończyn. Samochód wyrównał, wgramoliłam się z powrotem na koc i uznałam, że lepiej będzie się przypiąć.
Mace odwrócił się do mnie, patrzył, jak zapinam pas, i bez słowa wrócił do przedniej szyby.
– Trzymaj się, Juno – wyszeptałam i czystą ręką pogładziłam ją po głowie.
Szczeknęła spokojnie.
Dobrze wiedzieć, że mój pies zachowuje spokój w sytuacji kryzysowej. Choć wolałabym nie potrzebować tej wiedzy.
– Ike – rzucił Mace do telefonu. – Tak. Dzwoń do Matta i Bobby’ego. Sid zrobił ruch. Potrzebujemy informacji o Avie i dziewczynach. Ava dzwoniła do Luke’a, że do nich strzelano, potem stracili kontakt. Był z nimi Louie, przed gejowskim klubem na Broadway. – Chwila ciszy. – Tak, wszystko.
Wyłączył się, Luke znów wszedł w zakręt, nie zwalniając i wszystkich nas przechyliło.
– Mace… – zaczęłam znowu.
– Jest! – Ignorując mnie, Mace wskazał czerwone camaro z lat 80. Jechało z naprzeciwka.
Luke wcisnął hamulec, zrobił błyskawiczną nawrotkę na środku jezdni (ja pitolę, omal nie dostałam zawału!) i ruszył ostro za camaro, mrugając długimi światłami.
Wychylona, widziałam między siedzeniami, jak kierowca camaro macha ręką i zwalnia. Wyprzedziliśmy, obejrzałam się, camaro jechało za nami. Usłyszałam pikający dźwięk wybieranego numeru na konsoli i odwróciłam się, po jednym sygnale ktoś odebrał.
– Ze mną wszystko w porządku – usłyszałam kobiecy głos.
– A z Nickiem? – spytał Mace.
– Też.
– Dzwoniłaś do Vance’a?
– Tak, wraca z Albuquerque. – Poznałam ten głos, to była Jules, też moja niedawna znajoma. Poznałam ją kilka miesięcy temu, kiedy przyszła z przyjaciółmi na koncert. Wyszła za mąż za jednego z ludzi Nightingale’a, Vance’a Crowe’a. Niedawno wrócili z miesiąca miodowego.
Oto i moje parszywe szczęście: wkrótce po tym, jak jeden z facetów Nightingale’a ze mną zerwał, jedna z moich najbliższych przyjaciółek zaczęła być z „tym” Nightingale’em, z Lee. Nazywała się Indy Savage, znałam ją od lat i razem z Ally Nightingale, siostrą Lee, były bez reszty wmiksowane w ekipę.
Oznaczało to, że przez ostatni rok rzadko widywałam się z przyjaciółkami. Musiały wiedzieć o mnie i o Masie, ale niewiele, bo nie opowiadałam szczegółów, ani w czasie naszego pięciomiesięcznego związku, ani po jego zakończeniu. Uczucia były zbyt drogie i nie chciałam się nimi dzielić nawet z Ally, której brat był szefem mojego byłego faceta. Po rozstaniu znajdowałam sobie różne zajęcia; one też nie traciły czasu, przyjmowały do paczki rockowych lasek następne dziewczyny, które z kolei wiązały się z facetami z ekipy Nightingale’a.
Takie już miałam parszywe szczęście. Zajebiście parszywe.
Można nawet powiedzieć, że byłam królową zajebiście wręcz parszywego szczęścia, a dzisiejszy postrzał był tego najlepszym dowodem.
– Jedź za nami – polecił Luke.
– Dobra – rzuciła Jules i rozłączyła się.
W tym samym momencie telefon znów zaczął dzwonić i Luke wcisnął przycisk.
– Z Avą wszystko w porządku – oznajmił Jack bez wstępów.
Wypuściłam powietrze, dopiero teraz zdając sobie sprawę, że wstrzymywałam oddech. Strach Luke’a zniknął.
– Louie odpowiedział ogniem, wpakował dziewczyny i facetów do limuzyny Daisy. Wszyscy bezpieczni, nikt nie oberwał. Jadą do Zamku. Lee wyznaczył tam punkt zborny.
– Przyjąłem. Jak inni?
– Też przyjadą, ale nie jest dobrze. Eddie i Hank dostali wezwanie; gdy wyszli, domy ostrzelano, znów z samochodu i znowu z AK-47. Roxie i Jet spały, nic im nie jest. Lee po nie pojechał, są w drodze do Zamku.
Eddie był najlepszym kumplem Lee, a Jet jego narzeczoną. Hank, brat Lee, mieszkał z Roxie.
Sami widzicie, jak to wszystko się przeplatało. Jak miałam przerąbane po stracie Mace’a. Dziewczyny były szczęśliwe, wychodziły za mąż, spodziewały się dzieci (Jules była w ciąży) i żyły sobie życiem kobiet zabójczych twardzieli. Życia, którego spróbowałam, które pokochałam i które utraciłam na zawsze.
– Jebany Sid – warknął Luke, wbijając się w moje myśli.
– Skurwiel – zgodził się Jack.
– Niech Ike zmobilizuje Matta i Bobby’ego – włączył się Mace. – Szukał Avy, potrzebuje nowego zadania.
– Dobra, dzwonię do niego – odparł Jack.
– Wyłączam się. – Luke wcisnął przycisk.
Zapanowała cisza.
– Czyli wojna – zauważył Mace.
– Jak skurwysyn – odparł Luke.
Nie wiem, co to miało znaczyć, ale nie brzmiało dobrze.
Ja pitolę.
* * *
koniec darmowego fragmentuzapraszamy do zakupu pełnej wersji
Wydawnictwo Akurat
imprint MUZA SA
ul. Sienna 73
00-833 Warszawa
tel. +4822 6211775
e-mail: [email protected]
Księgarnia internetowa: www.muza.com.pl
Wersja elektroniczna: MAGRAF s.c., Bydgoszcz