Tytuł dostępny bezpłatnie w ofercie wypożyczalni Depozytu Bibliotecznego.
Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej oraz z zasobów Fundacji Krajowy Depozyt Biblioteczny!
Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego.
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.
"Córka kapitana" to powieść historyczna osnuta na tle wojny chłopskiej w Rosji pod wodzą Pugaczowa,w której wątek faktograficzny splata się z romansowym i obyczajowym."Dama pikowa" zaś to nowela umiejscowiona w salonie petersburskim.Bohater posiadłszy podstępnie tajemnicę trzech wygrywających kart,walczy bezskutecznie z namiętnością hazardu.
830511984X
Książka dostępna w zasobach:
Fundacja Krajowy Depozyt Biblioteczny
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 193
Rok wydania: 1989
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Aleksander Siergiejewicz Puszkin ur. 6. VI. 1799 w Moskwie, zm. 10. II. 1837 w Petersburgu. W latach 1811 - 17 uczęszczał do liceum w Carskim Siole, gdzie ujawniły się jego zainteresowania literackie. Za śmiałe wiersze polityczne zesłano go na południe Rosji. W latach 1820 - 24 przebywał w Kiszyniowie i Odessie. Napisał tam cykl poematów południowych: Jeniec Kaukazu (1822). Fontanna Bakczysaraju (1824). Cyganie (1824). W 1824 r. przymusowy pobyt w Odessie zamieniony został na samotne zesłanie do majątku matki Michajłowskoje. Głównym dziełem tego okresu jest dramat historyczny Borys Godunow (1825), a także pierwsze rozdziały poematu Eugeniusz Oniegin ukończonego w roku 1830. Po powrocie Puszkina z zesłania powstały: Opowieści Biełkina (1831), Dama pikowa (1834), Córka kapitana (1836), „małe tragedie”, cykl bajek oraz poemat Jeździec miedziany (1834). Prześladowany przez policję, wplątany w intrygi dworskie. Puszkin stał się ofiarą spisku i zginął na skutek ran odniesionych w pojedynku. Dzieła Puszkina, uznanego za twórcę nowoczesnego literackiego języka rosyjskiego, odegrały przełomową rolę w dziejach literatury rosyjskiej.
Aleksander Puszkin
Córka kapitana
Dama pikowa
Tłumaczyli
TADEUSZ STĘPNIEWSKI SEWERYN POLLAK
Książka i Wiedza 1989
Tytuł oryginału
KAPITANSKAJA DOCZKA
PIKOWAJA DAMA
Ilustracje na okładce i stronie tytułowej
TOMASZ TERLECKI
Redaktor techniczny
ANNA BONISŁAWSKA
Korektor
HANNA CHĘCIŃSKA
Wydawnictwo „Książka i Wiedza”
Robotnicza Spółdzielnia Wydawnicza
,,Prasa-Książka-Ruch
Warszawa, marzec 1989 r.
Wydanie I. Nakład 199 650 + 350 egz.
Obj. ark, wyd. 6„8. Obj. ark. druk. 14 (9.9)
Papier offset, kl. V, 70 g, rola 70 cm
Oddano do składu w marcu 1987 r.
Podpisano do druku w lutym 1989 r.
Druk ukończono w marcu 1989 r.
Druk i oprawę wykonały
Prasowe Zakłady Graficzne,
Katowice, ul. Liebknechta 22
Zam. nr 1090/87. U-66
Dwanaście tysięcy siedemset pięćdziesiąta czwarta publikacja „KIW“
ISBN 83-05-11984-X
Rozdział pierwszy
— Zostałby w gwardii jutro kapitanem.
— Nie trzeba tego: niech w armii posłuży.
— Niezgorzej powiedziano! Niech pocierpi...
Ale któż jest jego ojcem?
Kniaźnin
Ojciec mój, Andrzej Pietrowicz Griniow, służył w młodości przy hrabi Minichu i przeszedł w stan spoczynku w randze premier-majora w r. 17... Odtąd siedział w swojej wsi w symbirskiej guberni i ożenił się z panną Awdotią Wasiliewną J., córką miejscowego ubogiego szlachcica. Było nas dziewięcioro dzieci. Bracia moi i siostry poumierali w niemowlęctwie.
Matka jeszcze nosiła mnie w brzuchu, kiedy zaliczono mnie z łaski majora gwardii, księcia B., do siemionowskiego pułku w szarży sierżanta. Major B. był naszym bliskim krewnym. Jeśliby zawiodły nadzieje i matka urodziłaby córkę, wówczas papa dałby znać, gdzie należało, o śmierci sierżanta, który się nie stawił, i cała sprawa na tym by się skończyła. Aż do ukończenia nauk figurowałem na liście pułku jako urlopowany. W owych czasach chowano nas nie po dzisiejszemu. W szóstym roku życia oddano mnie w ręce masztalerza Sawielicza, którego za trzeźwość mianowano moim piastunem. Pod jego okiem nauczyłem się w wieku lat dwunastu czytać i pisać po rosyjsku i byłem w stanie ocenić zalety charta. Wówczas to papa zaangażował do mnie Francuza, Mr. Beaupré, którego sprowadzono z Moskwy wraz z rocznym zapasem wina i oliwy prowansalskiej. Przyjazd tego pana mocno nie podobał się Sawieliczowi. „Chwała Bogu — mruczał pod nosem — dziecko zdaje się umyte, uczesane, nakarmione. Właśnie trzeba tracić pieniądze i wynajmować musje1, jakby brak było swoich ludzi!”.
Beaupré w ojczyźnie swojej był fryzjerem; służył potem w Prusach jako prosty żołnierz, przyjechał wreszcie do Rosji pour être2 naoutchitel nie bardzo rozumiejąc, co to słowo znaczy. Był to dobry chłop, lecz wietrznik i wartogłów w najwyższym stopniu. Główną jego słabością był pociąg do płci pięknej; nierzadko za tkliwość swoją otrzymywał szturchańce, po których stękał całymi dniami. Nie był przy tym (według własnych słów) wrogi em butelki, tj. (mówiąc po naszemu) nie lubił wylewać za kołnierz. Ponieważ jednak wino podawano u nas tylko przy obiedzie, i to po kieliszku, przy czym omijano zwykle nauczyciela, mój Beaupré rad nierad dość prędko przyzwyczaił się do rosyjskiej nalewki i począł ją nawet wychwalać ponad wina ojczyste jako niepomiernie bardziej dla żołądka pożyteczną. Zżyliśmy się natychmiast i chociaż według umowy obowiązany był uczyć mnie francuszczyzny, niemczyzny i wszystkich nauk, wolał jednak sam nauczyć się ode mnie paplać byle jak po rosyjsku, po czym każdy z nas zajmował się już swoimi sprawami. Żyliśmy w świętej zgodzie. Innego mentora nie pragnąłem wcale. Lecz wkrótce los nas rozłączył, a stało się to z powodów następujących:
Praczka Pałaszka, dziewka tłusta i ospowata, oraz zezowata krowiarka Akulka zgłosiły się jakoś jednocześnie do mojej matki i rzuciwszy się jej do nóg, przyznały się do występnej słabości, oskarżając z płaczem musje, że nadużył ich niedoświadczenia. Matka nie lubiła żartów w podobnych sprawach, poskarżyła się więc ojcu. Sprawa z ojcem była krótka. Zawezwał natychmiast kanalię Francuza. Zameldowano, że musje ma ze mną lekcję. Ojciec poszedł do mego pokoju. W tym właśnie czasie Beaupré spał na łóżku snem sprawiedliwego. Ja — zajęty byłem pracą. Trzeba wiedzieć, że sprowadzono dla mnie z Moskwy mapę. Wisiała ona na ścianie bez żadnego użytku i od dawna już kusiła mnie szerokością i dobrym gatunkiem papieru. Postanowiłem zrobić z niej latawiec i korzystając ze snu Beaupréego wziąłem się do dzieła. Ojciec wszedł w tej właśnie chwili, gdy przytwierdzałem ogon do Przylądka Dobrej Nadziei. Ujrzawszy moje ćwiczenia geograficzne, targnął mnie za ucho, po czym podbiegł do Beaupréego, zbudził go nader szorstko i zasypał wyrzutami. Zmieszany Beaupré chciał podnieść się i nie mógł: nieszczęsny Francuz był pijany jak bela. Siła złego na jednego. Ojciec podniósł go z łóżka za kołnierz, wypchnął za drzwi i tegoż dnia przepędził na cztery wiatry ku niewysłowionej radości Sawielicza. Na tym się skończyła moja edukacja.
Żyłem dalej jak Niedorostek, uganiając się za gołębiami i grając w czechardę z parobczakami. Tymczasem skończyłem lat szesnaście. Wtedy los mój uległ zmianie.
Pewnego razu jesienią matka smażyła konfitury z miodem, a ja oblizując się patrzyłem na kipiącą piankę. Ojciec przy oknie czytał „Kalendarz Dworski”, który przysyłano mu corocznie. Ta książka zawsze wywierała nań silny wpływ. Nigdy nie odczytywał jej obojętnie i lektura ta wywoływała w nim zawsze zadziwiające wzburzenie żółci. Znając na pamięć wszystkie zwyczaje i obyczaje męża, matka zawsze starała się ukryć nieszczęsną książkę jak najgłębiej i w ten sposób „Kalendarz Dworski” całymi nieraz miesiącami nie nasuwał się ojcu na oczy. Lecz gdy wpadł w jego ręce, wówczas ojciec godzinami zatapiał, się w lekturze. Tak więc ojciec czytał „Kalendarz Dworski” wzruszając od czasu do czasu ramionami i mrucząc półgłosem: „Generał-porucznik... Był w mojej kompanii sierżantem... Obu orderów rosyjskich kawaler... A dawnoż to razem ze mną?...” Rzucił ojciec „Kalendarz” na kanapę i popadł w zadumę, nie wróżącą nic dobrego.
Nagle zwrócił się do matki:
— Awdotio Wasiliewno, ileż to lat ma Pietia?
— A ot, zaczął siedemnasty roczek — odpowiedziała matka. — Urodził się, kiedy to paraliż tknął ciotkę Anastazję Gierasimownę i kiedy jeszcze...
— Dobrze — przerwał ojciec — czas mu już iść do wojska. Dość tej bieganiny za dziewczynami i włażenia na gołębnik.
Myśl o bliskiej ze mną rozłące tak dotknęła matkę, że upuściła łyżkę w rondelek i łzy popłynęły jej po twarzy. Natomiast trudno opisać mój zachwyt. Myśl o służbie zespoliła się we mnie z myślami o wolności, o rozkoszach życia w Petersburgu. Widziałem się już oficerem gwardii, co było według mnie szczytem ludzkiej szczęśliwości.
Ojciec nie lubił zmieniać swych postanowień ani też odwlekać ich spełnienia. Oznaczono datę mego wyjazdu. W przeddzień ojciec zapowiedział, że ma zamiar pisać w mojej sprawie do przyszłego mojego dowódcy i zażądał pióra i papieru.
— Nie zapomnij, Andrzeju Pietrowiczu — rzekła matka — kłaniać się i ode mnie księciu B., mam przecie nadzieję, że nie odmówi łaskawości naszemu Pieti.
— Co za głupstwo — odpowiedział ojciec chmurząc się — z jakiej racji mam pisać do księcia B.?
— Ależ powiedziałeś przecie, że raczysz pisać do dowódcy Pieti?
— No więc cóż z tego?
— Przecież książę B. jest dowódcą Pieti. Pietia zapisany jest do pułku siemionowskiego.
— Zapisany! Cóż mnie obchodzi, że zapisany? Pietia nie do Petersburga jedzie. Czegóż on się nauczy służąc w Petersburgu? Trącić pieniądze i hulać? Nie, niech posłuży pierwej w armii, popracuje, powącha prochu, by wyrobił się na żołnierza, nie na gwardyjskiego fircyka! Zapisany! Gdzie jego paszport? Daj mi go tu.
Matka znalazła paszport, schowany w jej szkatułce razem z koszulką, w której byłem chrzczony, i drżącą ręką wręczyła go ojcu. Ojciec przeczytał go uważnie, położył przed sobą na stole i zabrał się do pisania listu.
Ciekawość dręczyła mnie. Dokądże to mnie wysyłają, jeśli nie do Petersburga? Nie odrywałem oczu od ojcowskiego pióra, które poruszało się dość wolno. Skończył wreszcie, zapieczętował list razem z paszportem, zdjął okulary i wezwawszy mnie powiedział: „Oto masz list do Andrzeja Karłowicza R., starego mojego kolegi i przyjaciela. Jedziesz do Orenburga, by służyć pod jego dowództwem”.
Tak więc wszystkie moje świetne nadzieje rozpadły się w gruzy. Zamiast wesołego życia w Petersburgu czekała mnie nuda w dalekiej głuchej prowincji. Służba, o której przed chwilą myślałem z takim zachwytem, wydała mi się ciężkim nieszczęściem. Lecz próżno byłoby się opierać. Nazajutrz rankiem przed ganek zajechała kibitka podróżna; ułożono w niej kufer, puzdro z przyborami do herbaty oraz zawiniątko pełne bułek i pierogów — ostatnich oznak rozkoszy domowych. Rodzice pobłogosławili mnie. Ojciec powiedział: „Żegnaj, Piotrze, służ wiernie temu, komu przysięgniesz, słuchaj zwierzchników: o ich łaski nie zabiegaj; nie napieraj się służby, lecz i nie wymawiaj się od niej, i pomnij na przysłowie: «Strzeż ubrania, póki nowe, a honoru od młodu»”. Matka ze łzami zalecała mi dbać o zdrowie, a Sawieliczowi — czuwać nad dziecięciem. Ubrali mnie w kubrak zajęczy, na wierzch zaś włożyli lisie futro. Siadłem do kibitki z Sawieliczem i ruszyłem w drogę, zalewając się łzami.
Tejże nocy przyjechałem do Symbirska, gdzie miałem spędzić całą dobę celem zakupu potrzebnych rzeczy co było polecone Sawieliczowi. Zatrzymałem się w oberży. Sawielicz od rana poszedł do sklepów. Znudziło mnie patrzenie z okna na brudny zaułek, począłem więc wałęsać się po wszystkich pokojach. W sali bilardowej ujrzałem wysokiego pana lat trzydziestu pięciu, w szlafroku, z długimi czarnymi wąsami, z kijem bilardowym w ręku i fajką w zębach. Grał z markierem, który w razie wygranej wypijał kieliszek wódki, po przegranej zaś musiał na czworakach przeciskać się pod bilardem. Zacząłem przyglądać się grze. Im dłużej trwała, tym częściej zdarzały się spacery na czworakach, dopóki wreszcie markier nie pozostał pod bilardem. Pan wypowiedział nad nim kilka mocnych słówek zamiast mowy pogrzebowej i zaproponował mi partię. Odmówiłem tłumacząc się nieznajomością gry. Wydało mu się to widocznie dziwne. Spojrzał na mnie jakby z politowaniem, rozgadaliśmy się jednak. Dowiedziałem się, że nazywa się Iwan Iwanowicz Zurin, że jest rotmistrzem w*** pułku huzarów i asystuje w Symbirsku przy poborze rekruta, a stoi tu w oberży. Zurin zaproponował mi, byśmy wspólnie zjedli obiad, ot taki, jak Bóg dał, żołnierski. Zgodziłem się chętnie. Siedliśmy do stołu. Zurin pił dużo i częstował mnie, tłumacząc przy tym, że należy przyzwyczaić się do służby; opowiadał anegdoty wojskowe, a ja, słuchając, niemal tarzałem się ze śmiechu. Wstaliśmy od stołu jako zdecydowani przyjaciele. Wtedy podjął się nauczyć mnie gry w bilard. „Jest to — mówił — rzecz konieczna u nas w wojsku. Przyjedziesz na przykład do miasteczka — czym tu się zająć? Nie wystarczy przecież ciągle bić Żydów. Mimo woli zajdziesz do oberży i zagrasz w bilard; no, ale trzeba umieć grać!” Przekonał mnie zupełnie i nader pilnie wziąłem się do nauki. Zurin głośno zachęcał, podziwiał szybkie moje postępy i po kilku lekcjach zaproponował grę na pieniądze, po groszu, nie dla wygranej, ale ot tak sobie, byle tylko nie grać za darmo, bo to, jego zdaniem, najgorsze przyzwyczajenie. Zgodziłem się. Zurin kazał dać ponczu i namówił mnie, bym spróbował, powtarzając wciąż, że należy zaprawiać się do służby, a cóż warta służba bez ponczu! Posłuchałem go. Gra tymczasem trwała. Im częściej pociągałem z mojej szklanki, tym bardziej wzbierała we mnie odwaga. Kule co chwila wyskakiwały z bilardu, gorączkowałem się, wymyślałem markierowi, który liczył Bóg wie po jakiemu, zwiększałem stawkę z godziny na godzinę, słowem — zachowywałem się jak uczniak, co wyrwał się na swobodę.
Czas mijał tymczasem niepostrzeżenie. Zurin spojrzał na zegarek, położył kij i oznajmił, że przegrałem sto rubli. Zmieszało mnie to cokolwiek. Pieniądze moje miał Sawielicz. Zacząłem się usprawiedliwiać. Zurin przerwał mi: „Ależ nie niepokój się. Mogę przecież poczekać, a tymczasem pojedziemy do Arinuszki”.
No cóż! Dzień skończył się równie bezmyślnie, jak. się zaczął. Kolację zjedliśmy u Arinuszki. Zurin wciąż mi dolewał przygadując, że należy przyzwyczajać się do służby. Wstałem od stołu, ledwo trzymając się na nogach; o północy Zurin odwiózł mnie do oberży.
Sawielicz czekał na nas na ganku. Jęknął spostrzegłszy niewątpliwe oznaki mego przejęcia się obowiązkiem służby. „Cóż to, paniczu, z tobą się stało? — rzekł żałośliwym głosem. — Gdzież to się ululałeś? Och, Panie Boże! Jak żyję, takiego grzechu u nas nie bywało!” — „Milcz zrzędo! — odparłem zacinając się — pewnoś się upił; idź spać.... i pomóż mi się rozebrać”.
Zbudziłem się nazajutrz z bólem głowy, mętnie przypominając sobie wczorajsze przygody. Rozmyślania moje przerwał Sawielicz przynosząc mi kubek herbaty. „Wcześnie, Piotrze Andrieiczu — rzekł kiwając głową — wcześnie hulać zaczynasz. I w kogo się wrodziłeś? Przecież ojciec ani dziad twój nie byli pijakami; o matuchnie nie ma co i mówić: odkąd żyję, nic prócz kwasu nie raczyła wziąć do ust, ani kropli. A kto temu wszystkiemu winien? Przeklęty musje. Co i rusz, bywało, przybiegnie do Antypiewny: «Madam, że wu pri wódkju!»3 Ot i masz «że wu pri!» Nie ma co, doprowadził, psi syn. I trzebaż było brać wychowawcę bisurmana! Jakby brakło naszemu panu swoich ludzi!”
Wstyd mi było. Odwróciłem się i odpowiedziałem: „Idź sobie, Sawielicz, nie chcę herbaty”. Lecz niełatwo było poskromić starego, gdy raz zaczął kazanie. „Ot, widzisz, Piotrze Andrieiczu, co znaczy rozhulać się. I w główce ciężar, i jeść się nie chce. Pijanica nie zda się na nic... Napij się soku ogórkowego z miodem, a najlepiej byłoby wybić klin klinem — pół szklaneczki nalewki. Czy nie rozkażesz?”
W tej chwili wszedł chłopczyk i podał mi kartkę od I. I. Zurina. Rozwinąłem ją i wyczytałem, co następuje:
„Kochany Piotrze Andrieiczu, proszę uprzejmie, przyślij mi przez chłopca przegrane wczoraj sto rubli. Pieniądze są mi na umór potrzebne.
Sługa uniżonyIwan Zurin”.
Cóż było począć. Zrobiłem obojętną minę i zwracając się do Sawielicza, który był stróżem „moich pieniędzy i bielizny, i spraw wszelkiech”, kazałem dać chłopcu sto rubli. „Co? Jak?” — spytał zdumiony Sawielicz. „Zadłużyłem się u niego” — odpowiedziałem możliwie najchłodniej. „Zadłużyłem się! — powtórzył Sawielicz, coraz bardziej zdumiony — lecz kiedyż to, panie, zdążyłeś się zadłużyć? Coś w tym jest niedobrego. Wola twoja, panie, lecz pieniędzy nie dam!”
Pomyślałem sobie, że jeśli nie przemogę w tej chwili upartego starca, to w przyszłości trudno mi będzie wyzwolić się spod jego kurateli; spojrzałem więc dumnie na niego i rzekłem: „Jam twój pan, tyś mój sługa. Pieniądze są moje. Przegrałem je, bo mi się tak podobało; a tobie radzę nie mędrkować, lecz robić, co ci każę”.
Sawielicz był tak uderzony moimi słowy, że klasnął w ręce i osłupiał. „Czego stoisz?” — krzyknąłem gniewnie. Sawielicz zapłakał. „Dobrodzieju mój, Piotrze Andrieiczu — przemówił głosem drżącym — nie każ mi skisnąć ze smutku. Światło ty moje! Posłuchaj mnie, starego: napisz do tego zbója, żeś żartował, że nie mamy nawet tak dużych pieniędzy. Sto rubli! Boże mój miłosierny! Powiedz, że ci rodzice surowo zabronili grać, chyba na orzechy...” — „Dość gadaniny— przerwałem ostro — dawaj pieniądze albo cię na łeb wypędzę”.
Sawielicz spojrzał na mnie z głębokim smutkiem i poszedł po pieniądze. Żal mi się zrobiło biednego staruszka, lecz chciałem wyzwolić się i dowieść, żem już nie dziecko. Pieniądze dostarczono Zurinowi. Sawielicz pośpieszył wywieźć mnie z przeklętej oberży. Zjawił się z wiadomością, że konie gotowe. Z nieczystym sumieniem i milczącą skruchą wyjechałem z Symbirska, nie pożegnawszy się z moim nauczycielem i nie sądząc, abym miał się z nim kiedykolwiek spotkać.
Rozdział drugi
Kraino ty moja, kraino
Kraino nieznana!
Ani sam nie przyszedłem do ciebie,
Ani koń dzielny mnie tu nie przywiózł — Zawiozła tu mnie, dzielnego junaka,
Rączość i zuchwałość junacka,
I lekkomyślność pijacka.
Staroświecka pieśń
Rozmyślania moje w podróży niezbyt były przyjemne. Przegrana według cen ówczesnych była dość znaczna. Nie mogłem nie uznać w duszy, że moje zachowanie się w symbirskiej traktierni było głupie, i czułem się winien wobec Sawielicza. Wszystko to mnie dręczyło. Stary siedział posępnie na koźle, odwróciwszy się ode mnie, i milczał pochrząkując tylko z rzadka. Pragnąłem koniecznie pogodzić się z nim i nie wiedziałem, od czego zacząć. Wreszcie powiedziałem.
— No, no, Sawielicz, dość już. Pogódźmy się, zawiniłem; sam widzę, żem zawinił. Narobiłem wczoraj głupstw a ciebie obraziłem niesłusznie. Obiecuję na przyszłość mądrzej się zachowywać i słuchać ciebie. No, nie gniewaj się, pogódźmy się.
— Eh, dobrodzieju Piotrze Andrieiczu! — odpowiedział wzdychając głęboko. — Zły jestem na siebie: sam jestem winien, stary głupiec. Jakżeż to ja mogłem zostawić cię samego w oberży? Cóż robić? Złe skusiło! Zachciało mi się powlec do diaczychy, odwiedzić kumę. Tak to, tak: zaszedł do kumy — trafił do turmy! Nieszczęście i tyle. Jak to ja stanę teraz przed oczami moich państwa? Co zrobią, jak im powiem, że dziecko gra i pije?
Żeby pocieszyć biednego Sawielicza, dałem mu słowo nigdy odtąd bez jego wiedzy nie dysponować nawet jedną, kopiejką. Stopniowo uspokoił się, lecz jeszcze mruczał od czasu do czasu, kiwając głową: „Sto rubli! Mała rzecz!”
Zbliżałem się do celu mej podróży Wokół rozpościerała się smutna pustynia, przecięta wzgórkami i wądołami. Śnieg pokrywał wszystko. Słońce zachodziło. Kibitka mknęła wąską drogą albo raczej śladem wyżłobionym przez chłopskie sanie. Nagle woźnica jął rozglądać się dokoła i wreszcie, zdjąwszy czapkę, zwrócił się ku mnie ze słowami:
— Panie, czy nie każesz zawrócić?
— A to po co?
— Czas niepewny: wiatr się zrywa, o, jak zamiata śnieg.
— Cóż w tym złego?
— A widzisz, panie, ot tam?
Woźnica wskazał batem na wschód.
— Nic nie widzę prócz białego śniegu i jasnego nieba.
— A ot, ot: ten obłoczek!
Ujrzałem w istocie na skraju nieba biały obłoczek, który miałem początkowo za oddalony wzgórek. Woźnica objaśnił mnie, że obłoczek zapowiada buran. Słyszałem o tamecznych zamieciach i wiedziałem, że zasypywały śniegiem całe karawany. Zgodnie z poradą woźnicy, Sawielicz był za powrotem. Lecz wiatr wydał mi się niezbyt mocny; nabrałem nadziei, że zdążymy na czas do następnej stacji, i rozkazałem popędzać konie.
Kibitka pomknęła, lecz woźnica wciąż spoglądał na wschód Konie biegły cwałem. Wiatr z każdą chwilą nabierał mocy. Obłoczek stał się białą chmurą, która zwiększała się, ciężko pełznąc w górę, i stopniowo powlokła niebo. Począł sypać drobny śnieg i nagle jął walić płatami. Zawył wicher, rozszalała się zawierucha. W jednej chwili Ciemne niebo zmieszało się z morzem śniegu. Wszystko znikło.
— No, panie — krzyknął woźnica — nieszczęście, buran!
Wyjrzałem z kibitki: mrok i wicher naokół. Wiatr wył z tak wściekłą siłą, że wydawał się żywą istotą; śnieg zasypał mnie i Sawielicza; konie szły coraz wolniej i wreszcie stanęły.
— Czemu nie jedziesz? — spytałem zniecierpliwiony woźnicę.
— Jak tu jechać? — odparł złażąc z kozła. — Niewiada, gdzieśmy zajechali: drogi nie widać, ćma dokoluteńko.
Zacząłem nań krzyczeć. Sawielicz ujął się za nim.
— Że też pan nie posłuchał — mówił gniewnie — wróciłoby się do zajazdu, napiłby się pan do syta herbaty, odpoczął do ranka, burza by ucichła, pojechalibyśmy dalej. I dokąd tak spieszno? Gdybyż to jeszcze na weselisko!
Miał słuszność. Nie było rady. Śnieg walił i walił. Wokół kibitki rosły zaspy. Konie stały ze zwieszonymi łbami, drgając od czasu do czasu. Woźnica kręcił się koło sań i nie mając nic do roboty porządkował uprząż. Sawielicz mruczał; ja — rozglądałem się na wszystkie strony w nadziei, że ujrzę gdzieś oznakę życia lub ślady drogi; lecz nic nie mogłem dostrzec prócz mętnego wiru zawieruchy... Nagle ujrzałem coś czarnego.
— Hej, woźnico! — krzyknąłem — patrz: co tam się czerni?
Woźnica począł wpatrywać się.
— A Bóg wie, panie — rzekł siadając na miejscu — wóz nie wóz, drzewo nie drzewo, lecz zdaje się, że się rusza. Widno, człowiek albo wilk.
Kazałem jechać w kierunku nieznanego przedmiotu, który natychmiast posuwać się począł w naszą stronę. Po dwóch minutach natknęliśmy się na człowieka.
— Hej, dobry człowieku! — krzyknął doń woźnica. — Powiedz, czy nie znasz tu drogi?
— Droga tu, stoję na twardym gruncie — odparł podróżny — ale co z tego?
— Słuchaj, chłopie — powiedziałem — czy znasz tę okolicę? Czy podejmiesz się dowieźć mnie do noclegu?
— Okolicę znam — odparł podróżny — chwała Bogu, schodziłem ją i zjeździłem wzdłuż i wszerz. Ale widzisz jaka pogoda: ani się obejrzysz, jak zjedziesz z drogi. Lepiej zatrzymać się tu i przeczekać, a nuż przycichnie burza i rozjaśni się; znajdzie się wtedy droga według gwiazd.
Zimna krew nieznajomego ośmieliła mnie. Postanowiłem, zdając się na wolę boską, nocować w stepie, gdy nagle podróżny siadł zręcznie na koźle i rzekł do woźnicy:
— No, chwała Bogu, ludzie niedaleko. Skręcaj na prawo i jazda.
— Czemu to mam jechać na prawo? — spytał woźnica niezadowolony. — Gdzie tu widzisz drogę? Mądryś! Konie cudze, zaprzęg nie twój, popędzaj, nie stój.
Wydało mi się, że woźnica ma słuszność.
— W rzeczy samej — rzekłem — z czego wnosisz, że ludzie niedaleko?
— A bo wiatr pociągnął stamtąd — odparł podróżny — i czuję: dymem zapachniało; widocznie wieś blisko.
Spostrzegawczość jego i subtelność węchu zdumiały mnie. Kazałem jechać. Konie z trudem brnęły w głębokim śniegu. Kibitka z wolna sunęła, raz wjeżdżając w zaspę, to znów zsuwając się w rozpadlinę, i chwiała się to na jedną, to na drugą stronę. Robiło to wrażenie podróży łodzią po wzburzonym morzu. Sawielicz stękał, co chwila tłukąc się o mój bok. Opuściłem kaptur, opatuliłem się i zdrzemnąłem, ukołysany śpiewem burzy i chwianiem powoli sunącej kibitki.
Przyśnił mi się sen, którego nigdy nie mogłem zapomnieć i w którym do dziś dnia widzę coś proroczego, gdy porównuję z nim dziwne koleje mojego żywota. Wybaczy mi to czytelnik wiedząc zapewne z doświadczenia, jak wrodzona jest człowiekowi wiara w cudowność, bez względu na wszelką pogardę dla przesądów.
Umysł mój i dusza znajdowały się w takim stanie, gdy jawa, ustępując pod naporem marzeń, zlewa się z nimi w niejasnych majakach pierwszego snu. Zdawało mi się, że buran sroży się jeszcze i że wciąż błądzimy po śnieżnej pustyni. Nagle ujrzałem wrota i wjechałem na podwórzec naszego dworu. Pierwszą moją myślą było, żeby ojciec nie rozgniewał się na mnie za mimowolny powrót pod dach rodzicielski i żeby nie wziął tego za nieposłuszeństwo. Niespokojny, wyskoczyłem z kibitki i widzę: na ganku spotyka mnie matka z głębokim smutkiem na twarzy. „Ciszej — mówi — ojciec jest chory, konający i pragnie widzieć się z tobą”. Rażony trwogą, idę za nią do sypialni. Widzę: pokój słabo oświetlony; u wezgłowia stoją ludzie ze smutnymi twarzami. Po cichutku podchodzę do łoża; matka podnosi zasłonę i mówi: „Andrzeju Pietrowiczu, Pietia przyjechał; wrócił dowiedziawszy się o twojej chorobie, pobłogosław go”. Ukląkłem i zwróciłem oczy na chorego. I cóż?... Zamiast ojca widzę w łóżku chłopa z czarną brodą, wesoło na mnie spoglądającego. Zdumiony, zwracam się do matki i mówię: „Cóż to znaczy? To nie ojciec. I z jakiej racji prosić mam o błogosławieństwo chłopa?” „Wszystko jedno, Pietia — odparła matka — to twój przybrany ojciec; pocałuj go w rękę i niech cię pobłogosławi...” Opierałem się. Chłop wtedy wyskoczył z łóżka, wyrwał zza pleców topór i jął nim machać na wszystkie strony. Chciałem uciec... nie mogłem. Pokój zapełnił się martwymi ciałami; potykałem się o trupy i ślizgałem w kałużach krwi... Straszny chłop łaskawie wołał na mnie, mówiąc: „Nie lękaj się, przyjm moje błogosławieństwo!” Ogarnęła mnie trwoga i zdumienie... I w tej chwili obudziłem się; konie stanęły. Sawielicz targał mnie za rękę, mówiąc:
— Wychodź, panie, przyjechaliśmy!
— Dokąd? — spytałem przecierając oczy.
— Do zajazdu. Pan Bóg czuwał, wpadliśmy wprost na płot. Wychodź, panie, prędzej i ogrzej się.
Wysiadłem z kibitki. Burza srożyła się wciąż, choć z mniejszą już siłą. Było tak ciemno, że choć oko wykol. Gospodarz powitał nas u wrót, trzymając latarnię pod połą, i wwiódł mnie do świetlicy ciasnej, lecz dość czystej; oświetlało ją łuczywo. Na ścianie wisiała gwintowana strzelba oraz wysoka czapka kozacka.
Gospodarz, Kozak jaicki z rodu, wyglądał na lat sześćdziesiąt, lecz czerstwy był jeszcze i dziarski. Sawielicz wniósł puzdro z przyborami, kazał rozniecić ogień na herbatę, która nigdy jeszcze nie wydawała mi się tak pożądana. Gospodarz zakrzątnął się.
— A gdzie przewodnik? — spytałem Sawielicza.
— Tu, wasza wielmożność — odpowiedział mi głos z góry.
Spojrzałem na wyżkę i ujrzałem czarną brodę i parę błyszczących oczu.
— Cóż, bracie, zziębłeś?
— Jak tu nie zziębnąć w jednym cieniutkim kubraczku! Miałem kożuch, ale co tu gadać — zastawiłem u szynkarza wieczorem: mróz wydawał się niewielki.
W tej chwili wszedł gospodarz z kipiącym samowarem: zaproponowałem przewodnikowi filiżankę herbaty; chłop zlazł z wyżki. Powierzchowność jego wydała mi się godna uwagi. Lat miał czterdzieści, wzrost średni; był szczupły, lecz szeroki w barach. W czarnej brodzie pokazywała się tu i ówdzie siwizna; wielkie, żywe oczy biegały nieustannie. Twarz miała wyraz dość przyjemny, lecz szelmowski; włosy ostrzyżone na okrągło; okrywał go podarty kubrak, szarawary miał tatarskie. Poczęstowałem go filiżanką herbaty. Spróbował i skrzywił się.
— Wasza wielmożność, zrób łaskę... każ mi dać szklankę wódki; herbata — to nie nasz, nie kozacki trunek.
Z chęcią uczyniłem zadość jego żądaniu. Gospodarz wyjął z szafy butelkę i szklaneczkę, podszedł doń i spojrzawszy mu w twarz powiedział:
— Ehe, ty znów w naszych stronach! Skąd to Bóg prowadzi?
Przewodnik mruknął znacząco i odrzekł:
— Po sadzie latałem, konopie dziobałem, rzuciła babcia kamykiem, lecz przeleciał bokiem. No, a jak tam wasi?
— Co tam nasi! — odparł gospodarz równie tajemniczo — na nieszpór chcieli dzwonić, lecz popadia nie każę: pop w gościnie, diabli w kruchcie.
— Milcz, kochasiu — zaprzeczył mój włóczęga — deszczyk spadnie, grzybki wyrosną, a jak grzybki wyrosną, znajdzie się i koszyk; a teraz — tu znów mrugnął okiem — siekierę na plecy: leśnik chodzi. Zdrowie waszej wielmożności!
Przy tych słowach ujął szklankę, przeżegnał się i wypił jednym łykiem, po czym ukłonił mi się i wrócił na wyżkę.