F. Marion Crawford
CORLEONE: Opowieść o Sycylii
Tom II
Tytuł oryginalny: Corleone: A Tale of Sicily
Autor: Francis Marion Crawford
Data oryginalnego wydania: 1898
Research i opracowanie tekstu: Wydawnictwo Horyzont Idei
Przekład i redakcja: Damian Tarkowski, Adrianna Krawczyk
© Polskie Wydawnictwa Niezależne, Damian Tarkowski,
Wydawnictwo Horyzont Idei, 2022
Wydanie pierwsze, Toruń 2022
ISBN: 978-83-65185-40-2
Dziękujemy za zakup oryginalnego e–booka!
Nasz adres internetowy:
www.hoid.pl; www.sklep.hoid.pl;
Facebook:
www.facebook.pl/HORYZONTIDEI
E–mail: kontakt@hoid.pl; damtar@hoid.pl
Tel: (+48) 723 761 373
NIP: 9562251232
mBank: 34 1140 2004 0000 3702 7847 3507
Wesprzyj naszą działalność, zakupując książki, e–booki
i audiobooki Wydawnictwa Horyzont Idei dostępne na naszej
stronie internetowej: www.sklep.hoid.pl oraz u naszych
partnerów na platformach:
ibuk.pl; ebookpoint.pl; virtualo.pl; publio.pl; woblink.com;
legimi.pl; empikGO, audioteka.pl, storytel.pl, nieznany.pl, i in.
Współpracujemy także z autorami oryginalnych tekstów w języku polskim
oraz z innymi wydawnictwami w zakresie udostępniania licencji oraz praw
autorskich do nagrań audio lub wydawnictw drukowanych.
SPIS TREŚCI:
ROZDZIAŁ XII
ROZDZIAŁ XIII
ROZDZIAŁ XIV
ROZDZIAŁ XV
ROZDZIAŁ XVI
ROZDZIAŁ XVII
ROZDZIAŁ XVIII
ROZDZIAŁ XIX
ROZDZIAŁ XX
ROZDZIAŁ XXI
ROZDZIAŁ XXII
ROZDZIAŁ XXIII
ROZDZIAŁ XXIV
ROZDZIAŁ XXV
ROZDZIAŁ XXVI
ROZDZIAŁ XXVII
ROZDZIAŁ XII
Jak można było się spodziewać, biorąc pod uwagę podjęte środki ostrożności, w ciągu nocy przyjaciele Ferdinanda Pagliuci nie podjęli żadnych działań. Karabinierzy, gdziekolwiek się pojawiają, wzbudzają respekt, choć zapomina się o ich istnieniu natychmiast, gdy tylko zmuszeni są ruszyć dalej.
Orsino umościł się na zakurzonym materacu w pokoju, który wybrał. Zszedł z powrotem na dwór, gdzie San Giacinto jadł kolację z zaimprowizowanej kuchni polowej, przy świetle ognia z chrustu i skrawków połamanego drewna, od czasu do czasu uzupełnianego przez któregoś z mężczyzn. Orsino jednak nie był głodny i wkrótce wrócił na górę. W środku nocy, San Giacinto, niosąc latarnię, otworzył drzwi i zastał go czytającego przy świetle samotnej świecy.
– Czy po tej stronie było cicho? – zapytał rosły mężczyzna.
Orsino odpowiedział, że wszystko jest w porządku.
San Giacinto skinął głową, zamknął drzwi i wyszedł, wiedząc, że młody człowiek wolałby pozostać sam. Godzinę później książka Orsina wypadła mu z ręki, a on sam drzemał, lekkim, urywanym snem. Na dworze słabnący księżyc wzniósł się wysoko ponad ramionami Etny, nic nie zakłócało ciszy prócz pomruku wody dochodzącego miarowo z drugiej strony starego klasztoru. Orsino miał dziwne, bezkształtne sny o rozległym pustkowiu i pustej ciemności, w której nie był w stanie niczego spostrzec wzrokiem, a słyszał tylko nieprzerwany szum wody w oddali. Potem, w skrajnej czerni nicości, ukazywała się martwa twarz, z szerokimi i niewidzącymi oczami, które wpatrywały się w niego, a on budził się i przewracał na bok z dreszczem, by znów zasnąć, znowu śnić i znów się obudzić. To była straszna noc.
Nad ranem sen się zmienił. W mroku, wraz z pogłosem potoku, dobiegł go niski, przeciągły lament. Był to głos Vittorii, a jednak niepodobny do jej prawdziwego głosu. Słyszał słowa:
– Me l’hanno ammazzato! Me l’hanno ammazzato! (Zabili mi go, zabili! – przyp. red.)
To Vittoria d’Oriani płakała nad ciałem swojego brata. Orsino wyraźnie słyszał te słowa i głos. Stała przed jego drzwiami. Wlokła zwłoki z kościoła w ciemnościach, całą tę długą, krętą drogę, aby przynieść je do niego, czynić mu wyrzuty i płakać nad nimi. Nie pozwolił na zbudzenie się, jak to czasem bywa we śnie, bo wiedział, że nie do końca śni. Była jakaś cząstka rzeczywistości w dwóch dźwiękach: rzeki i głosu Vittorii, przenikających się wzajemnie, choć głos pojawiał się nieregularnie, powtarzając zawsze te same słowa, a rzeka szumiała bez przerwy. Potem były to już tylko jęki bez słów, a następnie znowu zaczynała mówić, zawsze to samo.
Orsino w końcu przebudziwszy się, usiadł. Był pewien, że się obudził, bo widział, że światło za oknem już szarzeje. Świt zaczynał spijać z powietrza światło księżyca. Usłyszał wyraźnie głos.
– Me l’hanno ammazzato! – Coś jakby jęknęło, ale znacznie ciszej niż słyszał to we śnie. „Zabili mi go” – takie było znaczenie tych słów.
Orsino podniósł się z łóżka i otworzył drzwi, znajdujące się naprzeciwko okna. Długi korytarz był ciemny i cichy. Odwrócił się, otworzył skrzydło okna i wyjrzał.
Na wpół wypowiedziane słowa powtórzyły się, ale gdy uchylił okno, nagle ustały. Na tle mrocznego, szarego świtu zobaczył stłumioną postać, kucającą na kamieniach przy bramie, powoli kołyszącą się do przodu i do tyłu. Znowu zaczęło się zawodzenie, bardzo delikatne i ciche, jakby kobieta poniekąd obawiała się, że zostanie usłyszana, a jednak nie mogła się opanować.
Orsino przez kilka chwil uważnie się jej przyglądał, a potem zrozumiał. Była to jakaś kobieta, która kochała Ferdinanda Pagliucę i, zgodnie ze starą tradycją, przyszła opłakiwać drzwi domu, w którym leżał zmarły. Jej głowa była okryta czarną chustą, suknia też była czarna, ale ręce miała złożone na kolanach, wyraźne się odcinające, białe w blasku świtu.
Młody człowiek cofnął się miękko od okna i usiadł na brzegu łóżka. On jeden, ze wszystkich ludzi, nie miał prawa uciszać tej kobiety. Nie robiła nic złego, opłakując o zimnym świcie tego martwego człowieka. Nie była jedyną osobą, która tego dnia miała go opłakiwać. Za kilka godzin o wszystkim miała dowiedzieć się jego siostra, matka, bracia i cały świat, choć reszta świata nie miała dla Orsina większego znaczenia. Ale smutek tej kobiety był jakby przedsmakiem smutku Vittorii. Była tylko wieśniaczką, albo, co najwyżej, dziewczyną z klasy drobnych rolników, ale kochała go i na zawsze znienawidzi człowieka, który go zabił. O ileż bardziej za swoje martwe ciało i przelaną krew, znienawidziłby go ten, którego zabił.
Światło z wolna stawało się coraz mniej szare, a od korytarza rozległy się ciężkie kroki. Rozbrzmiało pukanie do drzwi i ukazał się żołnierz w furażerce na głowie.
– Zrobiliśmy kawę, signore – powiedział, od progu.
Wyciągnął jasną blaszaną tacę, nad którą w wonnych obłokach unosiła się para. Fizyczne wrażenie aromatycznego zapachu było pierwszym przyjemnym doznaniem, jakiego Orsino doświadczył od chwili, gdy poprzedniego popołudnia pociągnął za spust swojej strzelby. Gdybyśmy tylko mogli spojrzeć na rzeczy takimi, jakimi są, zobaczylibyśmy, że nie ma ani miłości, ani nienawiści, ani radości, ani smutku, ani nadziei, ani strachu, które w końcu przynajmniej na chwilę nie straciłyby na znaczeniu wobec głodu i pragnienia, tak samo jak to umierające ciało może zamaskować i przesłonić jego nieśmiertelną istotę.
Orsino pił gorącą kawę z poczuciem prawdziwej fizycznej rozkoszy, choć przez otwarte okno dochodziło do jego uszu zawodzenie kobiety, i chociaż chwilę wcześniej rozmyślał o tym, że skradający się świt jest początkiem dnia, który może zakończyć się dla niego złamanym sercem.
Jednak żołnierz zareagował na głos, podszedł do okna i wyjrzał. Orsino dalej pił kawę.
– Ho, tam! – zawołał szorstko. – Pójdziesz czy nie? – Odwrócił się do Orsina. – Sterczy tam od drugiej – wyjaśnił. – Słyszeliśmy ją przez zamkniętą bramę.
– Zostawcie ją w spokoju – powiedział Orsino autorytatywnie. – Jest tylko kobietą i nie zrobi nic złego. Ma prawo do swojej żałoby, Bóg wie.
– Będzie ich tu ze sto, zanim słońce wzejdzie na godzinę, signore – odparł żołnierz. – Ludzie zaczną się wokół niej gromadzić, bo przyjdą z ciekawości, z wielu mil. Lepiej pozbywać się ich od razu, jak tylko się pojawiają.
– Możesz wpuścić tę biedną kobietę – zasugerował Orsino. – W końcu zabiłem jej kochanka, ma prawo zobaczyć jego ciało.
– Jak sobie życzysz, signore – odpowiedział żołnierz, odkładając pusty rondelek.
Orsino wstał i wyjrzał ponownie, gdy mężczyzna odszedł. Dziewczyna podniosła się na nogi i stała wpatrzona w okno. Chusta opadła jej z powrotem na ramiona, odsłaniając młodą i rozczochraną, ale piękną głowę, w typie greckiej urody, choć oczy miała nieco podłużne i migdałowate. Oliwkowo blade policzki i rozchylone usta nie miały żadnego koloru, a ręka, która przyciskała chustę do piersi, była wyjątkowo biała. Regularne rysy twarzy układały się w tragiczną maskę smutku, jaką bardzo rzadko widuje się we współczesnym świecie.
Kiedy zobaczyła Orsina, podniosła nagle obie ręce, jak dawniej błagająca.
– Oni go zabili! – zawołała. – Zabili mojego przyszłego męża! Pozwólcie mi go zobaczyć! Pozwólcie mi go pocałować! Jak mogą nazywać się chrześcijanami i nie pozwolić mi go zobaczyć?
– Zobaczysz go – odpowiedział Orsino. – Sam cię wpuszczę.
– Bóg ci to zwróci, signore. A jego mordercy zwróci złą śmierć.
Usiadła na kamieniach, sądząc być może, że jeszcze długo będzie musiała czekać na otwarcie bramy, i znów zaczęła swoje ciche zawodzenie.
– Oni go zabili! Zamordowali go!
Lecz Orsino odszedł już od okna i opuścił pokój. Z jej słów i twarzy wyczytał jasno, że nie była zabawką, wobec której Ferdinando miał tylko przelotne plany. Miał zamiar ją poślubić, być może na przestrzeni najbliższych dni. Na twarzy malowało się jej silne piętno niewinności, a jej głos brzmiał nieustraszenie i prawdziwie. Ferdinando nigdy nie był taki jak jego bracia. Miał zamiar poślubić tę dziewczynę, niewątpliwie córkę drobnego rolnika, sądząc po jej stroju, i żyłby z nią szczęśliwie, umniejszając, być może, swój status społeczny, ale moralnie wznosząc się o wiele wyżej niż jego stale knujący bracia. Orsino domyślił się, wyczytując to z jego martwej twarzy i z tego, co słyszał, że Ferdinando był najlepszy z rodziny, i w tym na wpół barbarzyńskim kraju, jakim jest środek Sycylii, młody rzymianin nie winił go zbytnio za to, że próbował stawiać opór nowym właścicielom domu jego ojca, kiedy przyszli, by go zająć.
San Giacinto i sierżant z zasady sprzeciwiali się wpuszczeniu dziewczyny, ale Orsino nalegał i w końcu sam otworzył bramę. Znów zakryła głowę i twarz, i podążyła za nim szybko i bezszelestnie przez dziedziniec do drzwi kościoła. Jakby instynktownie zwróciła się wprost do ciała kochanka, które leżało przed bocznym ołtarzem, i z niskim zawodzeniem, jak zranione zwierzę, upadła obok niego z zaciśniętymi rękami. Orsino zostawił ją tam samą, zamknął cicho drzwi i wyszedł na dwór, gdzie było już niemal jasno jak w dzień. Mężczyźni wypili już kawę i oporządzali swoje czarne wierzchowce, przywiązane do zardzewiałych pierścieni w murze. Stare stajnie znajdowały się między dziedzińcem a wałem. Dwóch pieszych karabinierów zostało wysłanych do Santa Vittoria, po trumnę dla zmarłego i po księdza, który przyjdzie i go pochowa.
Z kościoła, co chwila dochodziło żałosne echo lamentów dziewczyny. Potem rozległo się pukanie do bramy i ktoś zawołał z zewnątrz. Jeden z żołnierzy wyjrzał przez wąską szczelinę w kamieniu, na tyle szeroką, by mogła przejść lufa karabinu. Na zewnątrz stało pół tuzina chłopów, a żołnierz dostrzegł jeszcze dwóch schodzących z podjazdu w stronę domu. Zapytał, czego chcą.
– Chcemy rozmawiać z panem – powiedział jeden, a dwóch lub trzech powtórzyło te słowa.
Byli to ludzie, którzy poprzedniego wieczoru przynieśli narzędzia, wraz z kilkoma innymi, drobnymi dzierżawcami małej posiadłości. San Giacinto poszedł i rozmawiał z nimi, zapewniając, że będzie lepszym gospodarzem niż jakiegokolwiek mieli, jeśli będą go dobrze traktować, ale jeśli spotka się z najmniejszą zdradą, wyśle każdego z nich dożywotnio na galery. Taki był jego sposób na zawarcie znajomości, a oni zdawali się to rozumieć.
W chwili, gdy mówił, na drodze pojawiło się kilku mężczyzn i kobiet, prowadzonych przez dwoje żołnierzy, których posłano do wioski. Tuż za nimi, widać było białą trumnę skąpaną w świetle poranka, kołyszącą się wraz z krokiem kurpulentnej kobiety, która cały jej ciężar niosła na swojej głowie. Potem pojawiło się więcej ludzi, i w zasięgu wzroku, patrząc w górę drogi, wciąż ich przybywało. Wśród nich szedł młody ksiądz w swojej krótkiej białej komży założonej na podniszczonej sutannie, a obok niego duży chłopiec niosący srebrny pojemnik z wodą święconą i małe kropidło. Obaj szli służobwym krokiem, a reszta głośno rozmawiała. San Giacinto odniósł wrażenie, że musiała się zjawić połowa mieszkańców wioski. Cofnął się i krzyknął do żołnierzy, aby pilnowali bramy i nie dopuścili do wejścia tłumu. Potem czekał na zewnątrz. Ludzie zamilkli, gdy się zbliżyli, a on patrzył na nich, przyglądając się ich twarzom. Niektórzy z mężczyzn mieli broń przewieszoną przez ramię, ale wielu było robotnikami i nie mieli jej wcale.
Gdy tłum zbliżał się do bramy, San Giacinto spoglądał na nich z pogardą, spodziewając się jakichś kłopotów. Ustawiający się za nim żołnierze, mieli w rękach karabiny. Dzierżawcy Camaldoli wmieszali się w tłum, najwyraźniej nie chcąc być rozpoznanymi przez swojego nowego gospodarza.
– Czego chcecie? – zapytał San Giacinto szorstkim, rozkazującym głosem.
Ksiądz zbliżył się do niego, ukłonił się i uśmiechnął, jak gdyby okazja do spotkania była przyjemna. Potem odsunął się nieco na bok, a krzepka kobieta, niosąca na głowie trumnę, wmaszerowała pod bramę między żołnierzy, robiących jej miejsce. Za nią szedł jej mąż, mały, koślawy cieśla, niosący skórzaną torbę, z której wystawał zużyty i poczerniały trzonek wielkiego młota. Trzeci przybysz został zatrzymany przez sierżanta. Był to upiornie blady starzec, z trzydniowym, spiczastym zarostem, ubrany w zabrudzoną czerń.
– Kim pan jest? – zapytał ostro sierżant.
– Jestem tym, bez którego ludzie nie mogą zostać pogrzebani – odpowiedział starzec łamiącym się głosem. – Zawsze jest cieśla i kapłan, ale jest jeszcze trzeci człowiek – oto ja, sługa umarłych, który nie wydaje rozkazów.
Sierżant zrozumiał, że jest to przedsiębiorca pogrzebowy i przepuścił go. Tymczasem San Giacinto powtórzył swoje pytanie.
– Czego wszyscy chcecie? – krzyknął gromko, bo był zirytowany.
– Jeśli to cię zadowoli, signore Marchese – powiedział ksiądz – obecni tu, moi parafianie, pragną ciała Dona Ferdinanda Corleone, by pochować je w świętej ziemi, gdyż był on kochany przez wielu. Modlą się o Twą dobrą reakcję, Ekscelencjo, gdyż przychodzą w pokoju, dowiedziawszy się, że Don Ferdinando zginął w wypadku. Spełnij ich prośbę, która jest słuszna, a szybko odejdą. Odpowiadam za nich.
Ostatnie słowa wypowiadał tonem, który wszyscy mogli usłyszeć, zwracając się przy tym do tłumu, jakby oczekując jego zgody.
– Ksiądz mówi w naszym imieniu – powiedziało wielu z nich jednym tchem. – Tak, donie Niccola! Powiedziałeś czego chcemy. Jesteśmy chrześcijanami. Chcemy godnie pochować dona Ferdinanda.
– Nie mam najmniejszych zastrzeżeń – rzekł San Giacinto. – Wręcz przeciwnie, szanuję pańskie życzenie i żałuję tylko, że nie mam środków, aby uczynić więcej honoru pańskiemu przyjacielowi. Musi się pan tym zająć. Bądźcie łaskawi zaczekać tutaj, aż ksiądz pobłogosławi ciało.
Ksiądz i chłopiec z wodą święconą weszli do środka, a brama zamknęła się przed tłumem. W trakcie rozmowy, stolarz i jego żona wyszli na dwór. Człowiek Basiliego zaprowadził ich do drzwi kościoła i otworzył je. Kobieta wmaszerowała do środka chybotliwym krokiem, jedną rękę trzymając na biodrze, a drugą podtrzymując trumnę.
– Gdzie on jest? – zapytała donośnym, dobrodusznym głosem, bo kościół wydawał się wyjątkowo zaciemniony po porannym świetle na zewnątrz.
Odpowiedział jej cichy płacz ze stopni bocznego ołtarza, gdzie nieszczęśliwa dziewczyna leżała na wpół oparta o ciało swego kochanka, patrząc w stronę drzwi, z rosnącym przerażeniem.
Żona stolarza wydała okrzyk zdziwienia, po czym powoli obróciła swój ciężar tak, by widzieć męża.
– Pomóż mi, Ciccio – powiedziała zdecydowanie. – To zawsze jest trudne.
Mężczyzna podniósł ręce i chwycił część trumny przeznaczoną na nogi, podczas gdy jego żona uniosła również swoją połowę i stopniowo przesuwała ciężar trumny w jego kierunku, aż złapała za jej krawędź od strony głowy. Gdy odkładali ją na podłogę, słychać było, jak zagrzechotało jej luźne wieko. Wtedy kobieta zdjęła z głowy zwinięty ręcznik, na którym opierała ciężar i rozłożyła go, wytarła czoło i spojrzała na dziewczynę z zakłopotaniem.
– To Concetta z apteki – powiedziała, nagle rozpoznając w mroku jej blade rysy. – O, biedne dziecko! Biedne dziecko! – zawołała, pędząc naprzód, jej mąż tymczasem zdjął wieko z trumny i zaczął grzebać w skórzanej torbie w poszukiwaniu gwoździ.
Kiedy kobieta zbliżyła się do stopnia, ręce Concetty nagle zostały odrzucone ponad jej głowę, i z zesztywniałymi kończynami potoczyła się po wilgotnym chodniku, w jednym z tych dziwnych omdleń, które czasami ogarniają kobiety w chwilach silnego smutku. Żona stolarza próbowała ją podnieść i posadzić, aby ją chwycić, ale dziewczyna była tak sztywna, jakby była w transie kataleptycznym.
– Biedne dziecko! Biedna Concetta! – wykrzyknęła cicho żona stolarza.
Potem, pochylając szerokie plecy, na siłę podniosła dziewczynę, obejmując ją najpierw jedną, potem drugą ręką, aż mogła unieść cały jej ciężar. Jej mały, koślawy mąż nie zwracał na nią uwagi. W takich chwilach kobiety same zajmowały się swoimi sprawami. Wielka żona stolarza wyciągnęła dziewczynę na dwór na promienie porannego słońca, spotykając tam ekscentrycznego przedsiębiorcę pogrzebowego i księdza, rozmawiających na zewnątrz. Natychmiast pojawił się San Giacinto, a za nim Orsino, który odkąd nadszedł tłum, wałęsał się po wale nad rzeką. San Giacinto z łatwością przyjął od kobiety ciało nieprzytomnej dziewczyny.
– Chodź – powiedział, niosąc ją przed sobą na rękach. – Napij się trochę wody.
Wszedł do pokoju, w którym mężczyźni spali na słomie i położył Concettę, z rękami wciąż zesztywniałymi nad jej głową. Jeden z żołnierzy przyniósł wodę w naczyniu. San Giacinto skropił zimnymi kroplami jej bladą, białą twarz, a jej rysy zadrżały nerwowo.
– Zajmijcie się nią – powiedział do kobiety. – Kim ona jest?
– To Concetta, córka dona Atanasia, aptekarza. W przyszłym tygodniu miała poślubić Dona Ferdinanda. Ale teraz, gdy go zabili, będzie zmuszona poślubić kogoś innego.
– Biedna dziewczyna! – powiedział ze współczuciem San Giacinto, odwrócił się i wyszedł.
Orsino stał przy drzwiach, zaglądając do środka, i słysząc, co mówi kobieta. Potwierdziło się to, czego domyślał się z wcześniejszych słów samej dziewczyny. Zastanawiał się, jak to możliwe, że ledwie jedna sekunda naprawdę może spowodować tak straszne szkody dla świata.
Z otwartych drzwi kościoła dobiegał odgłos miarowych uderzeń młotka. Praca została szybko wykonana i już po chwili stolarz przybijał wieko trumny. Ksiądz, który pozostał na słońcu, aby się ogrzać, zawiesił na szyi podniszczoną stułę, wziął od chłopca miednicę z wodą święconą i małe kropidło i wszedł do kościoła, aby pobłogosławić ciało, zanim zostanie zabrane.
Ponieważ nie wypadało wpuszczać tłumu, sześciu żołnierzy podniosło trumnę i wyniosło ją za bramę. Następnie chłopi położyli ją na przyniesionym katafalku i przykryli czarną, rdzawą zasłoną. Ksiądz stanął od frontu trumny i zaczął recytować psalmy za zmarłych. Kobiety zakryły głowy, a niektórzy mężczyźni odsłonili swoje, zaś kilku przyłączyło się do monotonnych modłów księdza. Po kwadransie San Giacinto, obserwując od strony bramy, zobaczył, jak ostatni z ludzi znika na podjeździe. Ale żona stolarza została z Concettą.
– Kiepska sprawa – powiedział do siebie stary olbrzym, odwracając się i wchodząc do środka.
ROZDZIAŁ XIII
Zapanowanie nad Camaldoli okazało się o wiele trudniejsze i bardziej niebezpieczne, niż San Giacinto przewidywał, ponieważ katastrofa, jaką była śmierć Ferdinanda Pagliuci, od razu wzbudziła gniew i żądną zemsty niechęć całej okolicy. Uznał, że konieczne będzie, aby on lub Orsino natychmiast wrócili do Rzymu, zarówno w celu spotkania się z ministrem spraw wewnętrznych, aby uzyskać specjalną ochronę ze strony rządu, jak i w celu spotkania się z rodziną Pagliuców, w nadziei na ich uspokojenie.
Ta ostatnia misja nie byłaby ani łatwa, ani przyjemna, a San Giacinto chętnie sam by się jej podjął. Z drugiej strony, nie ufał mądrości Orsina w zarządzaniu sprawami na Sycylii. Młody człowiek był odważny i zdecydowany, ale nie posiadał niezbędnej znajomości południowego charakteru. Ponadto nie był prawdziwym właścicielem tych ziem i nie czułby się upoważniony do samodzielnego działania we wszystkich sprawach. Postanowiono więc, że Orsino powinien natychmiast wrócić do Rzymu, podczas gdy San Giacinto pozostanie w Camaldoli, aby nadać sprawom lepszy bieg.
Dla Orsina była to ponura podróż. Zatelegrafował, że przyjeżdża, dowiedział się, że nie ma parowca z Messyny, przeprawił się więc do Reggio i całą noc i cały następny dzień podróżował koleją, nocą docierając do Rzymu, zmęczony i znużony.
Uświadomił sobie, że właściwie spodziewał się, iż cały Rzym będzie mówił o jego przygodzie z bandytami, o śmierci Ferdinanda Pagliuci i o prawdopodobnych konsekwencjach. Ale, ku swemu zdziwieniu, dowiedział się, że Tebaldo poprzedniego dnia oświadczył, że Ferdinando nie był jego krewnym, i że to zwykła zbieżność nazwisk.
– Niemniej jednak – powiedział Sant’Ilario – wszyscy wiemy, że zabiłeś jego brata. Tebaldo Pagliuca nie chce, aby mówiono, że jego brat był bandytą i zdechł jak pies. Rozpowiada, że nie ma go na Sycylii, bo wyjechał jakiś czas temu. Ponieważ nikt w Rzymie nigdy go nie widział, większość ludzi przyjmie to oświadczenie za pewnik, jeśli nie dla reszty rodziny, to chociaż dla dobra dziewczyny.
Gdy ojciec mówił, Orsino spoglądał zamyślony w dół. Od razu zrozumiał, że cała ta historia jest w pewnym stopniu kompromitująca dla d’Orianich, więc lepiej, zgadzając się z ich poglądem na sprawę, zachować spokój, kiedy to tylko możliwe. Jego ojciec i matka, jak również stary książę, nalegali jednak na wysłuchanie szczegółowej relacji ze zdarzenia w lesie, a on był zmuszony opowiedzieć im wszystko, co się wydarzyło, choć nie wspomniał nic o podobieństwie Ferdinanda do Vittorii, a także mówił jak najmniej o sposobie, w jaki ludzie wynieśli ciało mężczyzny, publicznie demonstrując swój smutek. Chociaż nikt nie powiedział mu, że Ferdinando był bratem Tebalda, był tego właściwie pewien i pomyłka nie wchodziła w grę.
– Być może to tylko zbieżność nazwisk – powiedział, kończąc swoją opowieść.
Matka przyglądała mu się uważnie. Pół godziny później został z nią sam na sam w jej osobistym salonie.
– Dlaczego powiedziałeś, że to mógła być tylko zbieżność nazwisk? – zapytała poważnie. – Dlaczego chciałeś zasugerować, że ten nieszczęsny człowiek mógłby nie być bratem dona Tebalda i donny Vittorii?
Orsino przez chwilę milczał. W głosie Corony był wyrzut, bo ona sama nie miała najmniejszych wątpliwości w tej sprawie. Podszedł i stanął przed nią, bo był człowiekiem prawdomównym.
– Wydawało mi się – powiedział – że mogę zasianie wątpliwości przyniesię pewne korzyści, choć sam nie mam żadnych wątpliwości. Ta historia będzie straszliwą krzywdą dla rodziny.
– Z pewnością nie musisz tego mówić wszystkim – powiedziała Corona. – Chciałam tylko wiedzieć, co naprawdę myślisz.
– Z przykrością muszę powiedzieć, że jestem pewien tożsamości tego człowieka, matko. I chcę, abyś mi pomogła – dodał nagle. – Chcę się zobaczyć z donną Vittorią sam na sam. Poradzisz sobie z tym?
Corona nie odpowiedziała od razu, ale długo i uważnie patrzyła na swojego najstarszego syna.
– O co chodzi, matko? – zapytał w końcu.
– To potworna sprawa – odrzekła powoli. – Kochasz tę dziewczynę, chcesz się z nią ożenić i zabiłeś jej brata. Czy nie taka jest prawda?
– Tak, to prawda – odpowiedział Orsino. – Pomóż mi się z nią zobaczyć. Nikt inny nie zdoła do tego doprowadzić.
– Czy ktoś wie? Czy rozmawiałeś o tym z jej matką lub braćmi, zanim wyjechałeś? Czy Ippolito wie?
– Nikt nie wie. Pomożesz mi, mamo?
– Zrobię wszystko, co w mojej mocy – powiedziała Corona w zamyśleniu. – Nie żebym chciała, abyś wżeniał się w tę rodzinę – dodała. – Mają złą sławę.
– Ale ona nie jest taka jak oni. To nie jej wina.
– Nie, to nie jest jej wina, a ona nie ma ich wad. Ale jeśli chodzi o jej braci… Cóż, nie musimy o tym mówić. Przez wzgląd na to, co już zaszło między wami, masz niejako prawo zobaczyć Vittorię.
– Muszę się z nią zobaczyć.
– Odwiedziłam ich wczoraj, po tym jak przeczytaliśmy wiadomości w gazetach – powiedział Corona. – Jej matka była chora. Później przyszedł twój ojciec i powiedział, że widział dona Tebalda w klubie. Słyszałeś, co powiedział. Chcą zaprzeczyć tej relacji. W istocie, już to zrobili. Mogę więc zaproponować, że zabiorę Vittorię na przejażdżkę jutro po południu, a potem przyprowadzę ją tutaj na herbatę, do mojego salonu. Potem możesz tu przyjść i zobaczyć się z nią, a ja na jakiś czas zostawię was samych. Tak, masz prawo ją zobaczyć i bronić się przed nią, i wyjaśnić, jak zabiłeś tego biednego człowieka, nie wiedząc, kim jest.
– Dziękuję, jesteś dla mnie bardzo dobra… Matko – zawahał się przez chwilę – gdyby mój ojciec przez przypadek zabił twojego brata, wyszłabyś za niego?
Wlepił wzrok w Coronę. Milczała przez chwilę.
– Tak – odpowiedziała w końcu. – Miłość uczciwej kobiety do uczciwego mężczyzny sięgnęłaby ponadto.
To mówiąc, odwróciła swą piękną twarz od Orsina, a jej wspaniałe oczy stały się rozmarzone i miękkie, gdy odchyliła się na krześle obok stołu do pisania. Patrzył na nią, a w jego sercu powoli wzbierała fala nadziei. Ale nie wszystkie kobiety były takie jak jego matka.
Wczesnym rankiem następnego dnia nadano list do Vittorii. Odpowiedź nadeszła po długim czasie, na co odpisano, że o umówionej porze powóz zaczeka na nią trzy kwadranse. List Vittorii był napisany drżącą ręką i źle sformułowany, ale przekazywał, że będzie gotowa o wyznaczonej porze. Jej matka, dopisano, była chora, ale życzyła sobie, przyjąć zaproszenie księżnej.
Vittoria wychudła i zbladła, a w jej młodych oczach, gdy w dużym powozie siedziała obok Corony, widniało coś w rodzaju szaleństwa. Corona wahała się, co powinna powiedzieć, gdyż dziewczyna najwyraźniej była w stanie, w którym mogła zemdleć lub zalać się łzami przy jakimkolwiek nagłym impulsie. Jednak należało jej powiedzieć, że Orsino czeka na nią, a być może również użyć perswazji, aby nakłonić ją do spotkania z nim.
– Moja droga – odezwała się Corona po chwili – chcę, żebyś wróciła ze mną do domu, kiedy już trochę pojeździmy. Nie masz nic przeciwko temu? Wypijemy razem herbatę w moim małym pokoiku.
– Tak, oczywiście, z wielką chęcią – odpowiedziała Vittoria.
– Nie będziemy całkiem same – kontynuowała Corona. – Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko temu.
Corona Saracinesca miała wiele dobrych cech, ale nie była wybitnie mądra, a kiedy chciała być taktowna, często znajdowała się w konflikcie ze szczególną bezpośredniością własnego charakteru. Jednocześnie obawiała się, że dziewczyna u jej boku zrozumie, jak wiele ona już wie. Vittoria wyglądała tak blado i nerwowo, że mogła zemdleć. Corona nigdy w życiu nie zemdlała. Dziewczyna naturalnie przypuszczała, że Orsino wciąż przebywał na Sycylii.
Byli blisko Porta Salaria, a tuż za miejscowością, między wysokimi murami, rozciągał się długi odcinek samotnej drogi. Corona poczekała, aż przejdą przez bramę.
– Moja droga – zaczęła ponownie, ujmując uprzejmie dłoń Vittorii – nie bądź zaskoczona tym, co ci powiem. Mój syn Orsino…
Vittoria westchnęła, a jej ręka zadrżała w uścisku towarzyszki.
– Tak, mój syn Orsino wrócił niespodziewanie i bardzo chciałby się z tobą zobaczyć.
Vittoria odchyliła się gwałtownie do tyłu i zamknęła oczy. Corona pomyślała, że z pewnością nadeszło omdlenie, i spróbowała objąć ramieniem młodą, drobną postać. Ale kiedy spojrzała w twarz Vittorii, zobaczyła, że na jej policzkach pojawił się nagle delikatny rumieniec. W jednej chwili jej oczy otworzyły się ponownie i przez moment błysnęło w nich światło.
– Nie wiedziałam, jak to przyjmiesz – spontanicznie powiedziała Corona – ale widzę, że się cieszysz.
– To z jego powodu, że jest bezpieczny – odpowiedziała młoda dziewczyna cichym głosem. – Ale…
Zatrzymała się i stopniowo kolor z jej twarzy znów zniknął, a oczy znów stały się ciężkie. Zmartwienie było większe niż radość.
– Czy spotkasz się z nim w moim pokoju? – zapytała starsza kobieta po chwili zastanowienia.
– O, tak, tak! W rzeczy samej, muszę się z nim zobaczyć. Jaka pani jest uprzejma!
Corona pochyliła się do przodu i natychmiast przemówiła do lokaja, a powóz zawrócił w stronę miasta. Wiedziała dobrze, jak rozpaczliwie trudno będzie Vittorii oczekiwać na spotkanie. Wiedziała również, nie przez instynkt taktowności, ale przez wrodzoną kobiecą dobroć, że z jej strony byłoby uprzejmie mówić teraz o innych rzeczach, skoro powiedziała to, co było konieczne, i nie wyjawiać Vittorii faktu, że Orsino wyjawił swój sekret, a tym bardziej nie zadawać jej żadnych pytań na temat jej prawdziwego związku z Ferdinandem Pagliucą, co mogłoby postawić ją w niezręcznej sytuacji zaprzeczenia publicznemu oświadczeniu Tebalda. Ale gdy przemierzali zatłoczone ulice, wśród wielu powozów, Vittoria patrzyła na twarz Corony niemal nieśmiało, bo była bardzo wdzięczna.
– Jaka pani jest dla mnie uprzejma! – wykrzyknęła cicho. – Nie zapomnę tego.
Corona uśmiechnęła się, ale nic nie powiedziała, a dziesięć minut później powóz zatrzeszczał, stając pod łukiem bramy. Corona poprowadziła Vittorię przez apartamenty, gdzie na pewno nikogo nie mogły spotkać o tej porze, i do jej sypialni przez drzwi, których rzadko używała. Następnie wskazała na inne, po drugiej stronie.
– To jest droga do mojego salonu, moja miła – powiedziała. – Orsino jest tam sam.
Pod wpływem nagłego impulsu pocałowała ją w oba policzki i lekko popchnęła w stronę drzwi.
ROZDZIAŁ XIV
Orsino usłyszał, jak otwierają się drzwi do sypialni matki i podniósł się na nogi, spodziewając się ujrzeć Coronę. Westchnął, gdy weszła Vittoria, i dotknął ręką stołu do pisania, jakby się zachwiał. Młoda dziewczyna szybko wyszła mu naprzeciw, a jej twarz wyraźnie nabrała kolorów, gdy przechodziła przez mały pokój. Orsino był blady i nie wyciągnął ręki, nie wiedząc, czego się spodziewać, gdyż była to ręka, która zaledwie dwa dni temu zabiła jej brata.
Vittoria nie zastanawiała się nad tym, co powinna zrobić lub powiedzieć, bo myślenie było w tej chwili niemożliwością. Ale kiedy się zbliżyła, instynktownie wyciągnęła obie swoje ręce, aby go dotknąć. Równie instynktownie niemal cofnął się nieco przed jej dotykiem. Ale Vittoria nie zauważyła tego ruchu, a jej oczy szukały jego spojrzenia, gdy lekko kładła palce na jego ramionach i spoglądała w górę. Wtedy smutek na jego twarzy, prawie tak silny jak strach przed spotkaniem z nią, rozpłynął się, a jego oczy otworzyły się szeroko, mając w sobie coś w rodzaju wahającego się zaskoczenia. Dwa słowa, niskie i szczere, zadrżały i wyszły z ust Vittorii:
– Dzięki Bogu!
W tamtej chwili zrozumiał, że ona kocha go mimo wszystko. A jednak, wbrew swoim odczuciom, uważał, że to niemożliwe, nie mógł jej uwierzyć na słowo. Zdjął obie jej ręce ze swoich ramion i lekko je skrzyżował.
– Czy on naprawdę był twoim bratem? – zapytał powoli.
– Tak – odpowiedziała słabym głosem i spuściła wzrok.
Być może wydawało jej się, że powinna się wstydzić. To było przebaczenie, bez choć jednego słowa obrony lub jednego wyrazu żalu za to, co zrobił. Ale ona go kochała, a swego brata Ferdinanda, od czasu, gdy była małym dzieckiem, widziała może kilka razy. Prawdą było, że kiedy go widziała, ciągnęło ją do niego bardziej, niż do dwóch pozostałych braci, ponieważ nie był taki jak oni. Wiedziała, że byłaby w stanie zaufać Ferdinandowi, gdyby go lepiej poznała.
Orsino rozpoczął swoją obronę.
– Ostrzeliwano nas kilka razy – powiedział. Jej dłonie objęły jego ręce, na myśl o niebezpieczeństwie. – Zobaczyłem płaszcz mężczyzny poruszający się w zaroślach – kontynuował – i wycelowałem w niego. Nie widziałem twarzy tego człowieka, dopóki nie znaleźliśmy go martwego. To nie był przypadek, bo kule przecięły drzewa nad głową i uderzyły w powóz – jej ręce znów zadrżały. – To była walka i chciałem zabić tego człowieka. Ale nie widziałam jego twarzy.
Przez chwilę nic nie mówiła. Potem po raz pierwszy lekko się skurczyła i wycofała swoje dłonie z jego.
– Wiem, tak, to straszne – powiedziała łamiącym się tonem, spojrzała na niego i znów spuściła wzrok. – Nie mów już o tym – dodała nagle i jakby ją samą zaskoczyły jej słowa.
To był kobiecy impuls, by wyprzeć mężczyznę, którego kochała, z powiązania z czynem, wobec którego nie mogła nie czuć przerażenia. Oddałaby cały świat, by móc usiąść obok niego i porozmawiać o innych rzeczach. Ale on, jak każdy odważny mężczyzna, pragnął, aby sytuacja została wyjaśniona na zawsze.
– Muszę o tym mówić – odpowiedział. – Być może już nigdy nie będziemy mieli okazji…
– Nigdy? Co masz na myśli? – zapytała szybko. – Dlaczego nie?
– Możesz mi wybaczyć – odpowiedział szczerze. – Wiesz, że po dziesięciokroć wolałbym dać się mu zastrzelić, niż skrzywdzić ciebie…
– Orsino… – Dotknęła nerwowo jego ramienia, próbując go powstrzymać.
– Tak, to ja chciałbym dziś spocząć w jego grobie! Możesz mi wybaczyć, ale nie zdołasz zapomnieć – jakże mogłabyś to zrobić?
– Jak? Jeśli nadal mnie kochasz, mogę zapomnieć…
Oczy Orsina stały się nagle wilgotne. Zdawało się, że coś pękło i wpuściło do nich światło.
Powiedział po prostu:
– Zawsze będę cię kochał – jak to czasami robią mężczyźni, którzy są bardzo poważni.
– I ja ciebie.
Nie dokończyła zdania słowami, ale jej dłoń i twarz przekazały resztę.
Po chwili milczenia powiedziała:
– Usiądźmy.
Podeszli do małej kanapy i usiedli razem naprzeciwko okna.