CORLEONE: Opowieść o Sycylii, tomy I-III [1898] - Francis Marion Crawford - ebook

CORLEONE: Opowieść o Sycylii, tomy I-III [1898] ebook

Francis Marion Crawford

3,0

Opis

To cudowne, jaki naturalny urok ma morderstwo i nagła śmierć w tak romantycznym kraju jak ten. Czyny, które gdzie indziej byłyby po prostu brutalne i obrzydliwe, stają się dramatyczne i tajemnicze, ponieważ to są Włochy...

F. Marion Crawford, "For the Blood is the Life" 


Książka, którą oddajemy do rąk naszych Czytelników powstała dwadzieścia lat przed narodzinami autora "Ojca Chrzestnego". Dwadzieścia lat przed tym, jak Mario Puzo przyszedł na świat, amerykański autor o włoskich korzeniach napisał ksiażkę: "CORLEONE: Opowieść o Sycylii", przedstawiającą konflikt między sycylijskim rodem Corleone, powiązanym z mafią, a rzymskim rodem Saracinesca. 

Jest to w swej istocie powieść,  która przedstawia prawdziwego ducha i esencję tego, czym w swoim głębokim znaczeniu była sycylijska mafia. Znajdujemy w niej wszystko, czego można spodziewać się po powieści, której powiązanie z prozą Maria Puza, słynnym "Ojcem Chrzestnym" jest czymś więcej, niż jedynie zbiegiem okoliczności. Czego możemy się spodziewać po tej książce? Wszystkiego, co może uczynić z niej prolog do sagi Maria Puza! Sycylia, Rzym, mafia, konflikt, sycylijskie krajobrazy, romans, mezalians, zemsta, wiara... a wszystko to opatrzone gęstą i wnikliwą analizą psychologiczną bohaterów. 

Powiązania między tymi dziełami, jak wskazuje profesor Taeko Kitahara z Wydziału Literatury Angielskiej i Amerykańskiej, Uniwersytetu Toyo z Tokio, w swojej analizie porównawczej obu tytułów, są tak znaczące, że dalece wykraczają poza prawdopodobieństwo przypadku...


"Choć fabuły obu sag rodzinnych różnią się od siebie, ich struktury narracyjne, jeśli obserwować z punktu widzenia zdarzeń w każdej z historii, wydają się podobne. (...) Jak widać, mimo pewnych zmian, z obu powieści wyłaniają się wspólne motywy wiktymizacji rodziny i bratobójstwa. Wreszcie, w ostatniej części, obaj autorzy zajmują się oczyszczeniem mafii. Podczas gdy w Corleone mafię niszczy wojsko, w Ojcu Chrzestnym Michael zleca zabójstwa zdrajców i głów rywalizujących rodzin. 

Obie historie przywracają porządek narracyjny poprzez wytępienie „złej” mafii. Powyższe podobieństwo sugeruje, że Crawford stworzył strukturę opowieści mafijnych, którą następnie Puzo zdaje się naśladować..."

prof. Taeko Kitahara,  Profesor nadzwyczajny, Wydział Literatury Angielskiej i Amerykańskiej, "Dziedzictwo F. Mariona Crawforda: Corleone i Ojciec Chrzestny", Uniwersytet Toyo, Tokio, Japonia.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 659

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,0 (1 ocena)
0
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




F. MA­RION CRAW­FORD
COR­LE­ONE: Opo­wie­ść o Sy­cy­lii
To­my I-III
Ty­tuł ory­gi­nal­ny: Cor­le­one: A Ta­le of Si­ci­ly
Au­tor: Fran­cis Ma­rion Craw­ford
Da­ta ory­gi­nal­ne­go wy­da­nia: 1898
Re­se­arch i opra­co­wa­nie tek­stu: Wy­daw­nic­two Ho­ry­zont Idei
Prze­kład i re­dak­cja: Da­mian Tar­kow­ski, Ad­rian­na Kraw­czyk
© Pol­skie Wy­daw­nic­twa Nie­za­le­żne, Da­mian Tar­kow­ski,
Wy­daw­nic­two Ho­ry­zont Idei, 2022
Wy­da­nie pierw­sze, To­ruń 2022
ISBN: 978-83-65185-34-1
Dzi­ęku­je­my za za­kup ory­gi­nal­ne­go e–bo­oka!
Nasz ad­res in­ter­ne­to­wy:
www.ho­id.pl; www.sklep.ho­id.pl;
Fa­ce­bo­ok:
www.fa­ce­bo­ok.pl/HO­RY­ZON­TI­DEI
E–ma­il: kon­takt@ho­id.pl; dam­tar@ho­id.pl
Tel: (+48) 723 761 373
NIP: 9562251232
mBank: 34 1140 2004 0000 3702 7847 3507
Wes­przyj na­szą dzia­łal­no­ść, za­ku­pu­jąc ksi­ążki, e–bo­oki
i audio­bo­oki Wy­daw­nic­twa Ho­ry­zont Idei do­stęp­ne na na­szej
stro­nie in­ter­ne­to­wej: www.sklep.ho­id.pl oraz u na­szych
part­ne­rów na plat­for­mach:
ibuk.pl; ebo­ok­po­int.pl; vir­tu­alo.pl; pu­blio.pl; wo­blink.com;
le­gi­mi.pl; em­pik­GO, au­dio­te­ka.pl, sto­ry­tel.pl, nie­zna­ny.pl,  i in.
Wspó­łpra­cu­je­my ta­kże z au­to­ra­mi ory­gi­nal­nych tek­stów w języ­ku pol­skim
oraz z in­ny­mi wy­daw­nic­twa­mi w za­kre­sie udo­stęp­nia­nia li­cen­cji oraz praw
au­tor­skich do na­grań au­dio lub wy­daw­nictw dru­ko­wa­nych.
SPIS TRE­ŚCI:
TOM I:
ROZ­DZIAŁ I
ROZ­DZIAŁ II
ROZ­DZIAŁ III
ROZ­DZIAŁ IV
ROZ­DZIAŁ V
ROZ­DZIAŁ VI
ROZ­DZIAŁ VII
ROZ­DZIAŁ VIII
ROZ­DZIAŁ IX
ROZ­DZIAŁ X
ROZ­DZIAŁ XI
TOM II:
ROZ­DZIAŁ XII
ROZ­DZIAŁ XIII
ROZ­DZIAŁ XIV
ROZ­DZIAŁ XV
ROZ­DZIAŁ XVI
ROZ­DZIAŁ XVII
ROZ­DZIAŁ XVIII
ROZ­DZIAŁ XIX
ROZ­DZIAŁ XX
ROZ­DZIAŁ XXI
ROZ­DZIAŁ XXII
ROZ­DZIAŁ XXIII
ROZ­DZIAŁ XXIV
ROZ­DZIAŁ XXV
ROZ­DZIAŁ XXVI
ROZ­DZIAŁ XXVII
ROZ­DZIAŁ XXVIII
Tom III:
ROZ­DZIAŁ XXIX
ROZ­DZIAŁ XXX
ROZ­DZIAŁ XXXI
ROZ­DZIAŁ XXXII
ROZ­DZIAŁ XXXIII
ROZ­DZIAŁ XXXIV
ROZ­DZIAŁ XXXV
ROZ­DZIAŁ XXXVI
ROZ­DZIAŁ XXXVII
ROZ­DZIAŁ XXXVIII
ROZ­DZIAŁ XXXIX
ROZ­DZIAŁ XL
ROZ­DZIAŁ I
– Jeśli ni­g­dy nie za­mie­rzasz się oże­nić, rów­nie do­brze mó­głbyś zo­stać ksi­ędzem – po­wie­dział ze śmie­chem Ip­po­li­to Sa­ra­ci­ne­sca do swo­je­go star­sze­go bra­ta, Or­si­na.
– Dla­cze­go? – za­py­tał Or­si­no, bez uśmie­chu. – Rów­nie roz­sąd­nie by­ło­by po­wie­dzieć, że czło­wiek, któ­ry ni­g­dy nie wi­dział ja­kie­jś szcze­gól­nej rze­czy, o któ­rej wie­le sły­szał, po­wi­nien dać so­bie za nią wy­łu­pić oczy.
Mło­dy ksi­ądz znów się ro­ze­śmiał, pod­nió­sł cy­ga­ro, któ­re po­ło­żył na brze­gu for­te­pia­nu, roz­pa­lił je, aż za­częło się ża­rzyć, a po­tem za­grał dwa lub trzy akor­dy mo­du­la­cji. Na in­stru­men­cie na sto­ja­ku sta­ła kart­ka pa­pie­ru, na któ­rej na kil­ku pi­ęcio­li­niach z grub­sza za­pi­sa­no ołów­kiem nu­ty.
Or­si­no wy­ci­ągnął swo­je dłu­gie no­gi przed sie­bie, od­chy­lił się w ni­skim fo­te­lu i za­czął wpa­try­wać w sta­re, zło­co­ne ro­ze­ty w kwa­dra­to­wych zdo­bie­niach rze­źbio­ne­go su­fi­tu. Był czło­wie­kiem nie­za­do­wo­lo­nym z ży­cia i wie­dział o tym, co czy­ni­ło je­go nie­za­do­wo­le­nie przed­mio­tem wy­rzu­tów su­mie­nia, zwłasz­cza, że by­ło dla nie­go ca­łkiem ja­sne, że przy­czy­na spo­czy­wa w nim sa­mym.
Na po­cząt­ku ży­cia, gdy tyl­ko osi­ągnął pe­łno­let­no­ść, po­pe­łnił dwa wiel­kie błędy, i cho­ciaż ża­den z nich nie spo­wo­do­wał po­wa­żnych kon­se­kwen­cji ma­te­rial­nych, wpły­nęły one na je­go na­tu­ral­nie me­lan­cho­lij­ne uspo­so­bie­nie i ujaw­ni­ły je­go wro­dzo­ną twar­do­ść cha­rak­te­ru. W cza­sie wiel­kich spe­ku­la­cji bu­dow­la­nych w Rzy­mie, kil­ka lat wcze­śniej, nie­roz­sąd­nie zwi­ązał swój los ze sta­rym wro­giem swe­go oj­ca, Ugiem del Fe­ri­ce, i w ko­ńcu zna­la­zł się ca­łko­wi­cie w je­go mo­cy, choć w rze­czy­wi­sto­ści nie był je­go dłu­żni­kiem. W tym sa­mym cza­sie bar­dzo za­ko­chał się w mło­dej wdo­wie, któ­ra szcze­rze go po­ko­cha­ła, ale z wie­lu po­wo­dów wie­rząc, że je­śli wyj­dzie za nie­go za mąż, wy­rządzi mu nie­po­we­to­wa­ną krzyw­dę, po­świ­ęci­ła się i wy­szła za del Fe­ri­ce­go, od­da­jąc się ban­kie­ro­wi w za­mian za uwol­nie­nie Or­si­na ze zo­bo­wi­ązań, o czym ten ostat­ni nie miał po­jęcia. Kie­dy by­ło już po wszyst­kim, Or­si­no będąc w wie­ku, w któ­rym wi­ęk­szo­ść mło­dych lu­dzi jest nie­wie­le wi­ęcej niż nie­do­świad­czo­ny­mi chłop­ca­mi, był już za­wie­dzio­nym ży­ciem mężczy­zną, a po­wa­żne uspo­so­bie­nie, któ­re odzie­dzi­czył po mat­ce, unie­mo­żli­wi­ło mu zrzu­ce­nie z sie­bie jarz­ma prze­żyć i od­zy­ska­nie mło­do­ści, któ­rą, na do­brą spra­wę, wci­ąż mó­głby się cie­szyć.
Od te­go cza­su, choć ko­bie­ty go po­ci­ąga­ły, to ni­g­dy go nie ocza­ro­wa­ły, a te, na któ­re zwra­cał uwa­gę, w wi­ęk­szo­ści nie nada­wa­ły się do ma­łże­ństwa. Po­dob­nie by­ło z kil­ko­ma te­ma­ta­mi, któ­ry­mi od cza­su do cza­su się za­in­te­re­so­wał, ale któ­re nie by­ły w żad­nym stop­niu opła­cal­ne. Nie­dba­le wy­dał spo­ro pie­ni­ędzy, po­nie­waż miał hoj­ne­go oj­ca, ale je­go ra­czej gorz­kie do­świad­cze­nia z cza­su, kie­dy pró­bo­wał zaj­mo­wać się in­te­re­sa­mi, uczy­ni­ły go chłod­nym i trze­źwo my­ślącym, dzi­ęki cze­mu ni­g­dy nie zro­bił ni­cze­go, co mo­gło­by go zruj­no­wać. Go­rący tem­pe­ra­ment, któ­ry odzie­dzi­czył po oj­cu i dziad­ku, te­raz rzad­ko, je­śli w ogó­le, da­wał o so­bie znać i wy­da­wa­ło się, że nic nie jest w sta­nie prze­bić się przez spo­koj­ną obo­jęt­no­ść, któ­ra sta­ła się je­go dru­gą na­tu­rą. W ostat­nich la­tach wie­le pod­ró­żo­wał, a kie­dy sta­rał się na­wi­ązy­wać kon­tak­ty, je­go roz­mo­wy z lu­dźmi nie by­ły nie­cie­ka­we, choć na­wyk ana­li­zo­wa­nia obu stron ka­żde­go za­gad­nie­nia spra­wiał, że sta­wa­ły się zim­ne i po­zba­wio­ne en­tu­zja­zmu. Być mo­że obie­cu­jącym był znak, że na ogół miał wy­ro­bio­ne zda­nie, co do te­go, któ­ry z dwóch prze­ciw­nych po­glądów pre­fe­ru­je, jed­nak nie za­da­wał so­bie tru­du, by prze­ko­nać in­nych, że ma ra­cję.
We wła­snej ro­dzi­nie naj­bar­dziej lu­bił to­wa­rzy­stwo Ip­po­li­ta. Ten ostat­ni był od nie­go młod­szy o ja­kieś dwa la­ta i pod ka­żdym nie­mal względem bar­dzo się od nie­go ró­żnił. Or­si­no był wy­so­ki, sil­nie zbu­do­wa­ny, o nie­zwy­kle ciem­nej kar­na­cji; Ip­po­li­to zaś był śred­nie­go wzro­stu, de­li­kat­nej po­stu­ry i w po­rów­na­niu z nim po­sia­dał nie­ma­lże ja­sną ce­rę. Or­si­no miał chu­de, brązo­we dło­nie, so­lid­nie przy­spo­jo­ne u na­sa­dy i sze­ro­kie na knyk­ciach; dło­nie Ip­po­li­ta by­ły smu­kłe i bia­łe, ra­czej ner­wo­we, z nie­bie­ski­mi ży­łka­mi na prze­gu­bach, czub­ki pal­ców spi­cza­ste, kciuk nie­zwy­kle de­li­kat­ny i dłu­gi, pa­znok­cie na­tu­ral­nie wy­po­le­ro­wa­ne. Twarz star­sze­go bra­ta, z jej du­ży­mi i ener­gicz­ny­mi li­nia­mi, z jej po­wa­żnym, obo­jęt­nym wy­ra­zem i ciem­no­oliw­ko­wym od­cie­niem, w ka­żdym punk­cie kon­tra­sto­wa­ła z ry­sa­mi mło­de­go ksi­ędza, mi­ęk­ki­mi w za­ry­sie, wy­mo­de­lo­wa­ny­mi ra­czej w wo­sku niż wy­cio­sa­ny­mi w brązie, bla­dy­mi i tro­chę prze­zro­czy­sty­mi, a nie śnia­dy­mi – ko­bie­cy­mi, być mo­że, w naj­lep­szym zna­cze­niu te­go sło­wa, ja­kie mo­żna od­nie­ść do mężczy­zny. Ip­po­li­to miał ja­sne, mi­ęk­kie brązo­we oczy, któ­re tak często ma­ją lu­dzie bar­dzo uta­len­to­wa­ni, zwłasz­cza mu­zy­cy i ma­la­rze o wi­ęk­szym ta­len­cie niż si­le fi­zycz­nej. Ale na de­li­kat­nych, rów­nych i ra­czej bla­dych ustach wid­nia­ło nie­wąt­pli­we pi­ęt­no asce­tycz­ne­go tem­pe­ra­men­tu, wraz z rów­nie pew­ną ozna­ką dow­cip­ne­go hu­mo­ru, któ­ry mo­że być ostry, ale pre­fe­ru­je ła­god­no­ść. Ip­po­li­to po­dob­no przy­po­mi­nał mat­kę swo­jej mat­ki i ró­żnił się znacz­nie za­rów­no w wy­glądzie jak i spo­so­bie by­cia od resz­ty licz­nej ro­dzi­ny, do któ­rej na­le­żał.
Był ksi­ędzem ra­czej z po­wo­ła­nia ni­że­li z wy­bo­ru. Gdy­by roz­my­śl­nie wy­brał za­wód od­po­wia­da­jący je­go ta­len­tom, z pew­no­ścią ca­łko­wi­cie po­świ­ęci­łby się mu­zy­ce, choć za­pew­ne ni­g­dy nie za­sły­nąłby ja­ko kom­po­zy­tor, bra­ko­wa­ło mu bo­wiem tej kon­se­kwent­nej si­ły twór­czej, któ­rą wy­do­by­wa się wiel­kie kon­cep­cje, choć po­sia­dał wy­ra­fi­no­wa­ne wy­czu­cie sma­ku i umie­jęt­no­ści, któ­re po­tra­fią z lek­ko­ścią, mi­ło­ścią i mądro­ścią nadać drob­nym szcze­gó­łom sze­ro­kie pi­ęk­no do­brze za­pla­no­wa­nej ca­ło­ści. Ale z po­wo­ła­nia był ksi­ędzem, a si­ła prze­ko­nań je­go su­mie­nia nie po­zo­sta­wia­ła da­rom je­go ar­ty­stycz­nej in­te­li­gen­cji żad­nej mo­żli­wo­ści wy­bo­ru. Ca­łą du­szą na­le­żał do ko­ścio­ła, mu­zy­kiem na­to­miast był ca­łym swo­im ser­cem.
Mi­ędzy bra­ćmi ist­niał ten ro­dzaj bli­skiej przy­ja­źni, któ­ra cza­sem zda­rza się mi­ędzy oso­ba­mi zbyt moc­no ró­żni­ący­mi się od sie­bie, by się wza­jem­nie ro­zu­mieć, ale któ­rych brak zro­zu­mie­nia jest sta­łym bo­dźcem po­bu­dza­jącym wza­jem­ne za­in­te­re­so­wa­nie obu stron. Po­śród du­że­go i spo­koj­ne­go pa­triar­chal­ne­go ukła­du, w któ­rym ży­li i w któ­rym ka­żdy czło­nek ro­dzi­ny wił dla sie­bie eg­zy­sten­cję, ma­jącą w so­bie pew­ną sto­no­wa­ną in­dy­wi­du­al­no­ść, Or­si­no i Ip­po­li­to by­li ze so­bą szcze­gól­nie zwi­ąza­ni, a ksi­ędza, je­że­li tyl­ko aku­rat był w do­mu, za­zwy­czaj mo­żna by­ło zna­le­źć w sa­lo­nie star­sze­go bra­ta, w któ­rym prze­cho­wy­wał wie­le swo­ich rze­czy.
Był to du­ży po­kój, ze sta­rym rze­źbio­nym i zło­co­nym su­fi­tem, trze­ma wy­so­ki­mi okna­mi, z któ­rych świa­tło pa­da­ło na podło­gę, dwoj­giem drzwi, mar­mu­ro­wym ko­min­kiem, gru­bym sta­rym dy­wa­nem i mnó­stwem me­bli o wie­lu sta­rych i no­wych wzo­rach, wsta­wio­nych tam bez względu na nic in­ne­go po­za ich uży­tecz­no­ścią, gdyż Or­si­no nie cier­piał na nad­miar wy­twor­nych ar­ty­stycz­nych gu­stów, nie miał też prze­sad­ne­go uzna­nia dla bez­u­ży­tecz­nych przed­mio­tów. Krót­ki for­te­pian Ip­po­li­ta zaj­mo­wał za­szczyt­ne miej­sce przy środ­ko­wym oknie, a nie­da­le­ko od nie­go stał głębo­ki fo­tel Or­si­na, obok któ­re­go znaj­do­wał się ni­ski sto­lik za­pe­łnio­ny ksi­ążka­mi i re­cen­zja­mi. Or­si­no Sa­ra­ci­ne­sca, jak wi­ęk­szo­ść nie­za­do­wo­lo­nych i za­wie­dzio­nych lu­dzi, któ­rzy nie ma­ją w ży­ciu żad­ne­go praw­dzi­we­go ce­lu, du­żo czy­tał i łak­nął pa­sjo­no­wa­nia się fik­cją, po­nie­waż nie znaj­do­wał w so­bie za­in­te­re­so­wa­nia rze­czy­wi­sto­ścią. Ip­po­li­to, prze­ciw­nie, czy­tał ma­ło, a my­ślał du­żo.
Po tym, jak Or­si­no od­po­wie­dział na je­go uwa­gę o ma­łże­ństwie, ksi­ądz przez ja­kiś czas za­jął się swo­ją mu­zy­ką, pod­czas gdy je­go brat w mil­cze­niu wpa­try­wał się w su­fit, słu­cha­jąc mo­du­la­cji i frag­men­tów nie­śmia­łej me­lo­dii i eks­pe­ry­men­tal­nej har­mo­nii, nie ro­zu­mie­jąc w naj­mniej­szym stop­niu, co ten młod­szy czło­wiek pró­bu­je w ten spo­sób wy­ra­zić. Z ja­kie­goś bli­żej nie­zna­ne­go po­wo­du lu­bił ka­żdy dźwi­ęk mu­zy­ki, po­dob­nie jak wi­ęk­szo­ść Wło­chów, i wie­dział z do­świad­cze­nia, że je­śli po­zo­sta­wi Ip­po­li­ta na ja­kiś czas w spo­ko­ju, wkrót­ce po­wsta­nie coś przy­jem­ne­go do słu­cha­nia. Ale Ip­po­li­to za­trzy­mał się na­gle i ob­ró­cił o pół ob­ro­tu na sto­łku for­te­pia­no­wym, jed­nym szyb­kim, ty­po­wym dla nie­go ru­chem. Po­chy­lił się do przo­du w stro­nę Or­si­na, stu­ka­jąc lek­ko ko­ńca­mi pal­ców o sie­bie, gdy nad­garst­ki opa­rł na ko­la­nach.
– Czy ab­sur­dem jest przy­pusz­czać, że w ca­łym Rzy­mie, lub w ca­łej Eu­ro­pie, nie ma ni­ko­go, ko­go chcia­łbyś po­ślu­bić?
– Ca­łko­wi­tym ab­sur­dem, jak sądzę – od­po­wie­dział Or­si­no, nie pa­trząc na bra­ta.
– Wi­ęc tak na­praw­dę nie roz­gląda­łeś się za żo­ną. To jest ja­sne.
– Ca­łko­wi­cie ja­sne. Nie spie­ram się o to. Dla­cze­go mia­ła­bym się spie­rać? Mam jesz­cze mnó­stwo cza­su, a po­za tym, nie ma żad­ne­go po­wo­du na świe­cie, dla któ­re­go mia­łbym w ogó­le się że­nić, bar­dziej niż ty po­wi­nie­neś to zro­bić. Są jesz­cze na­si dwaj młod­si bra­cia. Niech bio­rą so­bie żo­ny i przedłu­ża­ją ród.
– Wi­ęk­szo­ść lu­dzi uwa­ża, że ma­łże­ństwo to śro­dek do osi­ągni­ęcia szczęścia – za­uwa­żył Ip­po­li­to.
– Wi­ęk­szo­ść lu­dzi to im­be­cy­le – od­pa­rł po­nu­ro Or­si­no.
Ip­po­li­to ro­ze­śmiał się, ob­ser­wu­jąc wy­raz twa­rzy bra­ta, ale już nic nie od­po­wie­dział.
– Z re­gu­ły – kon­ty­nu­ował Or­si­no – wy­po­wia­da­nie słów wi­ąże się z kwe­stią po­zy­cji, a nie in­te­li­gen­cji. Im ni­żsi w hie­rar­chii są mężczy­źni i ko­bie­ty, tym wi­ęcej mó­wią, im wy­ższą zaj­mu­ją po­zy­cję, tym bar­dziej mil­czą, w dzie­wi­ęciu przy­pad­kach na dzie­si­ęć. Oczy­wi­ście zda­rza­ją się wy­jąt­ki, ale ge­ne­ral­nie mo­żna na pierw­szy rzut oka stwier­dzić, czy da­na oso­ba jest wiel­kim ga­du­łą. Po­ten­cja­łu mó­zgu z pew­no­ścią nie da się zmie­rzyć w cen­ty­me­trach. Dla­te­go roz­mo­wa nie ma nic wspól­ne­go z mó­zgiem. Stąd wi­ęk­szo­ść lu­dzi to głup­cy.
– Czy to na­zy­wasz ar­gu­men­tem? – Za­py­tał ksi­ądz, wci­ąż się uśmie­cha­jąc.
– Nie. To jest ob­ser­wa­cja.
– I co z te­go wnio­sku­jesz?
Z te­go i z wie­lu in­nych rze­czy wnio­sku­ję, że to, co na­zy­wa­my spo­łe­cze­ństwem, jest po­ni­ża­jącą far­są. Za­chęca się lu­dzi do mó­wie­nia wte­dy, gdy nikt nie ma nic do po­wie­dze­nia. Za­chęca się do za­wie­ra­nia ma­łże­ństwa bez mi­ło­ści. Sta­wia się mo­dę prze­ciw­ko gu­sto­wi, gust prze­ciw­ko zmy­sło­wo­ści, a zmy­sło­wo­ść prze­ciw­ko ser­cu. Ludz­ko­ść jest ma­szy­ne­rią do wzbu­dza­nia emo­cji wśród nie­czu­łych. To jest…
Or­si­no za­wa­hał się.
– Co chcesz po­wie­dzieć? – Za­py­tał ła­god­nie Ip­po­li­to.
– To jest pie­kło na zie­mi.
– Do­kład­nie to sa­mo mó­wi­ła wi­ęk­szo­ść pro­ro­ków i świ­ętych od cza­sów Da­wi­da – za­uwa­żył ksi­ądz, ru­sza­jąc po­now­nie, aby zna­le­źć swo­je na wpół wy­pa­lo­ne cy­ga­ro, a na­stęp­nie sta­ran­nie je za­pa­lić. – Sko­ro ta­kie jest two­je zda­nie, dla­cze­go nie przyj­miesz świ­ęceń? Wiesz, mo­żesz zo­stać pro­ro­kiem lub świ­ętym. Pierw­szym kro­kiem do świ­ęto­ści jest gar­dze­nie prze­py­chem i pró­żno­ścią te­go nik­czem­ne­go świa­ta. Wy­gląda na to, że zro­bi­łeś ten pierw­szy krok w pod­sko­kach, obie­ma no­ga­mi na raz. A to wła­śnie pierw­szy krok kosz­tu­je naj­wi­ęcej, jak mó­wią. Od­wa­gi! Mo­żesz za­jść da­le­ko.
– My­ślę o tym, by wkrót­ce wy­ru­szyć w dal­szą dro­gę – po­wie­dział Or­si­no po­sęp­nie, tak jak­by je­go brat mó­wił po­wa­żnie. – W ka­żdym ra­zie, mam za­miar uciec od te­go wszyst­kie­go – do­dał, jak­by ko­ry­gu­jąc swo­je sło­wa.
– Czy masz za­miar zno­wu pod­ró­żo­wać? – Za­py­tał Ip­po­li­to.
– Mam za­miar zna­le­źć so­bie ja­kąś pra­cę. O ile będzie to za­jęcie god­ne sza­cun­ku, nie dbam o to, czym będę się zaj­mo­wał. Gdy­bym miał ta­lent, jak ty, by­łbym mu­zy­kiem, ale nie ama­to­rem, by­łbym praw­dzi­wym ar­ty­stą al­bo li­te­ra­tem. Ale ja nie mam ta­len­tu do ni­cze­go po­za bu­do­wa­niem ka­mie­nic, i nie nie za­mie­rzam do te­go wra­cać. Zo­sta­łbym na­wet ak­to­rem, gdy­bym miał dar. Być mo­że by­łbym do­brym rol­ni­kiem, ale nasz oj­ciec nie chce mi te­raz za­ufać, bo boi się, że je­śli po­wie­rzy­łby mi za­rządza­nie ma­jąt­kiem, to mó­głbym do­ko­nać zgub­nych eks­pe­ry­men­tów. To z pew­no­ścią nie jest czas na eks­pe­ry­men­ty. Po­ło­wa lu­dzi, któ­rych zna­my, jest zruj­no­wa­na, a ca­ły kraj pra­wie zban­kru­to­wał. Nie chcę za­czy­nać żad­nych eks­pe­ry­men­tów. Chcia­łbym pra­co­wać, ale oni ka­żą mi się oże­nić. Nie zdo­łasz mnie zro­zu­mieć. Ko­niec ko­ńców sam je­steś tyl­ko ama­to­rem, Ip­po­li­to.
– Ja­ko mu­zyk, tak, je­stem ama­to­rem.
– Nie. Mam na my­śli to, że je­steś ama­to­rem ja­ko ksi­ądz. Krze­pisz swo­ją wra­żli­wą du­szę czy­mś w ro­dza­ju re­li­gij­nej am­bro­zji, z du­żą ilo­ścią mu­zycz­ne­go nek­ta­ru. Two­im ide­ałem jest zo­stać kar­dy­na­łem–pro­tek­to­rem sztu­ki. Z na­tu­ry je­steś mądry i za­dzi­wia­jąco do­bry, i nie za­słu­gu­jesz na uzna­nie ani za jed­no, ani za dru­gie. To praw­do­po­dob­nie dla­te­go cię lu­bię. Nie­na­wi­dzę lu­dzi, któ­rzy za­słu­gu­ją na uzna­nie, bo sam na nie nie za­słu­gu­ję. Ale ty nie trak­tu­jesz po­wa­żnie swo­je­go za­wo­du du­chow­ne­go i je­steś ama­to­rem, dy­le­tan­tem ołta­rza. Je­śli nie masz roz­te­rek, co do szat, któ­re no­sisz, gdy od­pra­wiasz mszę, to dla­te­go, że masz in­tym­ne, nie­uświa­do­mio­ne ar­ty­stycz­ne prze­ko­na­nie, że są one pi­ęk­ne i pa­su­ją do cie­bie. Ale je­śli chór od­po­wie­dzia­łby pła­skim „Amen” na two­je „per omnia sæcu­la sæcu­lo­rum”, to przy­pra­wi­ło­by cię to o ból gło­wy i za­chwia­ło­by two­ją po­bo­żną in­ten­cją na po­cząt­ku pre­fa­cji. Czy my­ślisz, że za­wo­do­we­mu mu­zy­ko­wi w dy­ry­go­wa­niu wiel­ką or­kie­strą prze­szka­dza­łby fakt, że ko­łnierz je­go płasz­cza nie jest do­brze do­pa­so­wa­ny?
Ip­po­li­to uśmiech­nął się do­bro­dusz­nie, ale nie od­po­wie­dział.
– Bar­dzo do­brze – kon­ty­nu­ował Or­si­no – je­steś tyl­ko ksi­ędzem ama­to­rem. To nie ma zna­cze­nia, bo je­steś szczęśli­wy. Świet­nie ra­dzisz so­bie z ży­ciem. Na­wet nie uda­jesz, że wy­ko­nu­jesz ja­kąś praw­dzi­wą pra­cę. Two­je po­wo­ła­nie, jak je na­zy­wasz, by­ło upodo­ba­niem do sta­nu ka­pła­ńskie­go, a nie do pra­cy ka­pła­ńskiej. Te­raz nie za­le­ży mi na żad­nym szcze­gól­nym sta­nie, ale za wszel­ką ce­nę chcę mieć ja­kąś pra­cę. Ni­g­dy nie by­łem szczęśli­wy, tyl­ko raz, w tym cza­sie, kie­dy pra­co­wa­łem z Con­ti­nim i wpa­dłem w kło­po­ty. Wo­la­łem to od tej obec­nej eg­zy­sten­cji, na­wet gdy wpa­dli­śmy w szpo­ny Del Fe­ri­ce­go. Wszyst­ko, by­le nie to, co jest te­raz.
– My­śla­łem, że zo­bo­jęt­nia­łeś – po­wie­dział Ip­po­li­to.
– Zo­bo­jęt­nia­łem? Tak, je­stem obo­jęt­ny, tak jak obo­jęt­na jest ma­szy­na, gdy ga­śnie ogień i brak jej pa­ry. Ale gdy­by ta rzecz mo­gła my­śleć, chcia­ła­by pra­co­wać, tak jak ja. Nie za­do­wo­li­ła­by się rdze­wie­niem ka­wa­łek po ka­wa­łku. Po­wi­nie­neś tro­chę się znać na teo­lo­gii. Czy je­ste­śmy stwo­rze­ni na świe­cie wraz z ja­ki­mś ce­lem, czy nie? Czy na­sze ist­nie­nie ma ja­kiś cel, czy też nie? Czy mam prze­żyć ko­lej­ne czter­dzie­ści lub pi­ęćdzie­si­ąt lat ca­łko­wi­tej bez­czyn­no­ści, bo tak się skła­da, że uro­dzi­łem się bo­ga­ty i mam po­zy­cję – cóż, po­zy­cję, któ­rej tak na­praw­dę mo­żna po­zaz­dro­ścić jak mu­chy w garn­ku z mio­dem? Tkwi­my w na­szych tra­dy­cjach, tak jak mu­cha w mio­dzie.
– Lu­bię je – po­wie­dział ci­cho Ip­po­li­to.
– Wiem, że tak jest. Tak sa­mo jak nasz oj­ciec. Pa­su­ją do was obu. Nasz oj­ciec jest na­praw­dę bar­dzo in­te­li­gent­nym czło­wie­kiem, ale zbyt wie­le szczęścia i nad­miar pie­ni­ędzy go spa­ra­li­żo­wa­ły. Je­go ist­nie­nie wy­da­je się być sta­nem nie­ustan­nej ad­o­ra­cji na­szej mat­ki.
– Uszczęśli­wił ją. To jest coś war­te.
– Ona ta­kże uczy­ni­ła go szczęśli­wym. Uszczęśli­wi­li sie­bie na­wza­jem. Po­chło­nęli ra­zem ca­łe ży­cie szczęścia w ta­jem­ni­cy, jak­by to by­ła na­le­żna im zdo­bycz. Po­nie­waż ni­g­dy nie pra­gnęli ni­cze­go in­ne­go, ni­g­dy nie do­wie­dzie­li się, że miód tra­dy­cji jest lep­ki i że nie mo­gli­by się ru­szyć, gdy­by tyl­ko ze­chcie­li.
– Oni nas ko­cha­ją.
– Oczy­wi­ście. Nikt z nas nie zro­bił nic bar­dzo złe­go. Je­ste­śmy częścią ich szczęścia. Je­ste­śmy też częścią ich tępo­ty, bo oni są tępi, a ich szczęście nas rów­nież czy­ni tępy­mi.
– Co za po­my­sł!
– To praw­da. Co my­śmy osi­ągnęli, ka­żdy spo­śród nas, czte­rech bra­ci? Co kie­dy­kol­wiek osi­ągnie­my? Je­ste­śmy ozdo­ba­mi w ar­chi­tek­tu­rze szczęścia na­szych ro­dzi­ców. Trze­ba przy­znać, że jest to ra­czej ne­ga­tyw­na mi­sja ży­cio­wa. Cie­szę się, że oni są szczęśli­wi, ale chcia­łbym być czy­mś wi­ęcej niż tyl­ko ozdob­nym gar­gul­cem na ich świ­ąty­ni.
– Wi­ęc ożeń się, i miej wła­sną świ­ąty­nię! – Za­śmiał się Ip­po­li­to. – A ta­kże wła­sne gar­gul­ce.
– Ale ja nie chcę te­go ro­dza­ju szczęścia. Ma­łże­ństwo to nie za­wód. To nie jest ka­rie­ra.
– Nie. Przy­naj­mniej mo­że nie zro­bisz z sie­bie męża dy­le­tan­ta, sko­ro mó­wisz, że je­stem ksi­ędzem ama­to­rem – Ip­po­li­to znów za­chi­cho­tał.
Or­si­no za­śmiał się su­cho, ale nie od­po­wie­dział, nie będąc w hu­mo­rze do żar­tów. Zno­wu od­chy­lił się w fo­te­lu, pa­trzył na rze­źbio­ny su­fit i za­sta­na­wiał się, co on ozna­cza, bo był to je­den z tych su­fi­tów, któ­re mo­żna zna­le­źć tyl­ko w sta­rych rzym­skich pa­ła­cach i któ­re na­le­żą do te­go ro­dza­ju eg­zy­stęcji, ja­ką kre­ślą ścia­ny tych sta­rych po­miesz­czeń. Or­si­no my­ślał o po­nu­rych, ciem­nych mu­rach na ze­wnątrz, o za­trza­śnie­tej bra­mie, o moc­no za­kra­to­wa­nych oknach na ni­ższym pi­ętrze, o ciem­nej uli­cy na ty­łach pa­ła­cu, a śre­dnio­wiecz­ny ro­do­wód te­go wszyst­kie­go by­ła dla nie­go tak od­ra­ża­jąca, jak at­mos­fe­ra wi­ęzie­nia.
Ni­g­dy nie ro­zu­miał swo­je­go oj­ca ani dziad­ka, któ­rzy obaj wy­da­wa­li się uro­dze­ni do ta­kiej eg­zy­sten­cji i z pew­no­ścią do­brze w niej pro­spe­ro­wa­li. Sta­ry ksi­ążę miał po­nad dzie­wi­ęćdzie­si­ąt lat, a je­go syn, Sant’Ila­rio, choć te­raz mi­ędzy pi­ęćdzie­si­ąt­ką a sze­śćdzie­si­ąt­ką, był jesz­cze do­ść mło­dym czło­wie­kiem. Or­si­no był być mo­że rów­nie sil­ny jak ka­żdy z nich. Ale nie wie­rzył, że wy­trzy­ma tak dłu­go. Po­śród wy­mu­szo­nej bez­czyn­no­ści czuł wo­kół sie­bie du­cha cza­su i wmó­wił so­bie, że bie­rze udział w wy­ści­gu, któ­re­go oni są tyl­ko wi­dza­mi, i że uro­dził się w cza­sach, w któ­rych nie mo­żna stać w miej­scu. Praw­dą jest, że jak wie­lu wspó­łcze­snych mło­dych lu­dzi, on brał ruch za po­stęp, a zmia­nę za po­pra­wę i nie miał zbyt głębo­kie­go zro­zu­mie­nia dla sta­nu swo­je­go wła­sne­go lub in­nych kra­jów. Ale ruch i zmia­ny są fak­ta­mi, od któ­rych nie mo­że uciec nikt, kto po­sia­da no­wo­cze­sną edu­ka­cję.
Oj­ciec Or­si­na, sta­ry ksi­ążę Gio­van­ni Sa­ra­ci­ne­sca, zna­ny ja­ko ksi­ążę Sant’Ila­rio, wci­ąż jesz­cze żył. Nie ode­brał no­wo­cze­sne­go wy­kszta­łce­nia, a je­go mat­ka zma­rła, gdy był za­le­d­wie dziec­kiem. Wy­cho­wy­wa­ny przez mężczyzn i wśród mężczyzn, wcze­śnie osi­ągnął męską doj­rza­ło­ść, ży­jąc w bli­skiej co­dzien­nej re­la­cji z oj­cem i z sil­nym, na­tu­ral­nie ży­wio­nym dla nie­go po­dzi­wem, ale z rów­nie sil­nym po­czu­ciem oso­bi­stej nie­za­le­żno­ści.
Mło­do­ść Or­si­na by­ła in­na. Nie był je­dy­nym sy­nem, jak Sant’Ila­rio, ale naj­star­szym z czte­rech bra­ci, i wy­cho­wy­wa­li go za­rów­no mat­ka, jak i oj­ciec i dzia­dek. Je­go cha­rak­ter miał mniej miej­sca na swo­bod­ny roz­wój, po­nie­waż wiel­ki sta­ry dom był stop­nio­wo za­pe­łnia­ny przez licz­ną ro­dzi­nę. W tym sa­mym cza­sie by­ło też mniej miej­sca na sta­ro­świec­kie uprze­dze­nia i tra­dy­cje niż daw­niej, a ta­kże znacz­nie mniej sza­cun­ku dla nich, po­nie­waż by­ła też za­sad­ni­czo żyw­sza świa­do­mo­ść prądów ru­chu świa­ta ze­wnętrz­ne­go. Zdo­by­cie Rzy­mu w 1870 ro­ku by­ło śmier­tel­nym cio­sem dla po­zo­sta­ło­ści śre­dnio­wie­cza, a ode­jście kró­la Wik­to­ra Ema­nu­ela i pa­pie­ża Piu­sa IX by­ło ko­ńcem wło­skie­go ro­man­ty­zmu, je­śli mo­żna użyć te­go wy­ra­że­nia do okre­śle­nia wszyst­kich tych wiel­kich i ma­łych wy­da­rzeń, któ­re skła­da­ją się na po­ry­wa­jącą hi­sto­rię wal­ki o jed­no­ść Włoch. Po wal­ce o zjed­no­cze­nie roz­po­częła się wal­ka o ży­cie – bar­dziej roz­pacz­li­wa, bar­dziej nie­bez­piecz­na, ale bez po­rów­na­nia mniej ro­man­tycz­na. Mie­ści się tu­taj ca­ła ró­żni­ca, któ­ra znaj­du­je się mi­ędzy ban­ko­wo­ścią a wal­ką na­ro­do­wo­wy­zwo­le­ńczą.
Or­si­no był świa­dom cech, uczuć i opi­nii oj­ca i mat­ki, któ­rych nie po­sia­dał i nie po­dzie­lał, ale któ­re wzbu­dza­ły w nim coś w ro­dza­ju za­zdro­ści o to, co uwa­żał za ich pro­sto­tę. Ka­żde z nich, od­kąd pa­mi­ętał, pra­gnęło w ży­ciu tyl­ko jed­nej rze­czy, a by­ła nią mi­ło­ść dru­giej oso­by, w po­sia­da­niu któ­rej obo­je by­li za­do­wo­le­ni i szczęśli­wi. Cza­sy mo­gły się zmie­niać jak chcia­ły, pa­pie­że mo­gli umie­rać, kró­lo­wie mo­gli być ko­ro­no­wa­ni, par­tie mo­gły się spie­rać w po­li­tycz­nych spo­rach, a ca­ły kraj mó­gł prze­ży­wać nie­bez­piecz­ne ra­do­ści na­głe­go do­bro­by­tu i zno­wu skwa­śnieć w fer­men­cie, któ­ry na­stępu­je po po­ra­żce – dla Gio­van­nie­go i Co­ro­ny to wszyst­ko by­ło ta­kie sa­mo. Or­si­no po­wie­dział swo­je­mu bra­tu, że w ta­jem­ni­cy wchło­nęli ra­zem ca­łe ży­cie pe­łne szczęścia. Do­da­łby jesz­cze, że nie zo­sta­wi­li nic dla in­nych, i w pew­nym sen­sie mo­gła­by to być praw­da. Ale wo­lał te­go nie mó­wić, na­wet wo­bec Ip­po­li­ta, bo za­brzmia­ło­by to gorz­ko, pod­czas gdy Or­si­no uwa­żał sie­bie je­dy­nie za obo­jęt­ne­go.
Dum­ni lu­dzie ukry­wa­ją swo­je smut­ki i cier­pie­nia. Wśród nich są jed­nak ta­kże ta­cy, któ­rzy są tak bar­dzo dum­ni, że ukry­wa­ją ta­kże swo­je szczęście, tak jak­by mo­gło ono stra­cić część swej mo­cy, gdy­by ktoś in­ny mó­gł je zo­ba­czyć, lub jak­by mo­gło zo­stać ze­psu­te przez świa­tło, jak nie­utr­wa­lo­na jesz­cze fo­to­gra­fia. Lu­dzie cza­sa­mi na­zy­wa­ją ten in­stynkt sa­mo­lub­stwem mi­ło­ści, lecz jest to ra­czej pe­wien ro­dzaj sza­cun­ku dla sa­mej mi­ło­ści, któ­ry z pew­no­ścią nie jest wul­gar­ny, tak jak wul­gar­ne jest wszel­kie sa­mo­lub­stwo.
Nie by­ło praw­do­po­dob­ne, by Gio­van­ni lub Co­ro­na jak­kol­wiek zmie­ni­li się pod tym względem, ani zresz­tą pod żad­nym in­nym, po­nie­waż ni­g­dy nie by­li lu­dźmi zmien­ny­mi czy ka­pry­śny­mi, a czas ugrun­to­wał ich po­sta­wy. Dla sie­bie na­wza­jem by­li ta­cy, ja­cy by­li za­wsze, ale dla in­nych Gio­van­ni był po pro­stu czło­wie­kiem w śred­nim wie­ku, a pi­ęk­na Co­ro­na Sa­ra­ci­ne­sca by­ła ró­żą mi­nio­nych dni.
Ni­g­dy nie mo­gła­by stać się ni­czym in­nym ni­źli pi­ęk­nem, na­wet gdy­by do­ży­ła sędzi­we­go wie­ku, ale ci, któ­rzy zna­li ją w mło­do­ści, za­czy­na­li smut­no kręcić gło­wa­mi, ubo­le­wa­jąc nad od­cho­dzącą chwa­łą, wi­dząc jej daw­ny ob­raz tyl­ko we wspo­mnie­niach, nie po­tra­fi­li do­strzec war­to­ści te­go, co po­zo­sta­ło, ani do­ce­nić cze­goś, co przy­szło z cza­sem. Ob­cy, któ­rzy przy­by­wa­li do Rzy­mu i po raz pierw­szy uj­rze­li ksi­ężnicz­kę Sant’Ila­rio, pa­trzy­li w mil­cze­niu na ko­bie­tę, któ­ra przez pra­wie ćwie­rć wie­ku by­ła naj­pi­ęk­niej­szą w Eu­ro­pie, i za­sta­na­wia­li się, czy cho­ćby i te­raz ktoś mo­że się z nią rów­nać.
Upływ cza­su nie miał wpły­wu na jej uro­dę. Do­sko­na­łe ry­sy by­ły spo­koj­ne i re­gu­lar­ne jak jej los, ciem­na skó­ra na­dal po­sia­da­ła swój ja­sny, cie­pły, oliw­ko­wy od­cień, któ­ry bar­dzo rzad­ko ule­gał za­uwa­żal­nej zmia­nie; jej wspa­nia­łe oczy by­ły na­dal szcze­re i bez­po­śred­nie, skry­te pod wy­ra­zi­sty­mi czar­ny­mi brwia­mi. We wspa­nia­łych wło­sach tu i ów­dzie po­ja­wi­ły się srebr­ne nit­ki, ale by­ły one jak błysk świa­tła na skrzy­dle kru­ka. By­ła pro­sta, sil­na i pe­łna wdzi­ęku, po­rów­ny­wa­no ją do ak­sa­mi­tu i sta­li – być mo­że sub­tel­niej­szej niż cza­sie w swej pe­łnej do­sko­na­ło­ści, gdyż mia­ła w so­bie tro­chę tej do­brej, sa­ra­ce­ńskiej krwi z po­łud­nia, któ­ra zda­je się odży­wiać tyl­ko sil­niej­sze i de­li­kat­niej­sze tkan­ki, z cza­sem zu­ży­wa­jąc wszyst­ko, co bez­u­ży­tecz­ne; zu­ży­wa­jąc ak­sa­mit, ale po­zo­sta­wia­jąc stal nie­na­ru­szo­ną nie­mal do sa­me­go ko­ńca.
Po­śród ca­łe­go ro­du mo­gła być tyl­ko jed­na ta­ka ko­bie­ta i wy­da­wa­ło się w pe­wien spo­sób na­tu­ral­ne, że nie mia­ła ona sio­stry i ro­dzi­ła tyl­ko sy­nów. Ale na­tu­ra jak­by nie da­ła się ca­łko­wi­cie po­ko­nać i wy­trącić z rów­no­wa­gi, de­li­kat­ny pier­wia­stek ko­bie­cy ujaw­nił się w jed­nym z mężczyzn w ro­dzie Sa­ra­ci­ne­sców. Był on zbyt de­li­kat­ny, by być ko­bie­cym, zbyt wy­so­ki, by być znie­wie­ścia­łym, jak to się ob­ja­wi­ło w Ip­po­li­cie, ksi­ędzu–mu­zy­ku. By­ło w nim jed­nak coś, cze­go nie by­ło ani w sta­rym ksi­ęciu, ani w Gio­van­nim, ani w żad­nym z po­zo­sta­łych trzech bra­ci, i co two­rzy­ło mi­ędzy nim a je­go mat­ką szcze­gól­ną wi­ęź, któ­rą po­zo­sta­li uzna­wa­li, bez po­trze­by zro­zu­mie­nia i sza­no­wa­li, bez po­czu­cia, że Ip­po­li­to sta­wia­ny jest przed ni­mi, bo­wiem nie by­ło to uprzy­wi­le­jo­wa­nie, ale sil­niej­sze wza­jem­ne przy­ci­ąga­nie, w któ­rym nie by­ło miej­sca na ja­kie­kol­wiek do­mnie­ma­nie nie­spra­wie­dli­wo­ści wo­bec resz­ty.
Jest to jed­na z naj­trud­niej­szych rze­czy na świe­cie do wy­ja­śnie­nia, a jed­nak pra­wie wszy­scy ją ro­zu­mie­ją, po­nie­waż nie ma ona nic wspól­ne­go z języ­kiem, a wszyst­ko łączy ją z uczu­ciem. My, isto­ty ludz­kie, naj­bar­dziej po­trze­bu­je­my języ­ka, aby wy­ja­śnić to, co jest naj­od­le­glej­sze od na­sze­go czło­wie­cze­ństwa, a ci, któ­rzy naj­wi­ęcej mó­wią o uczu­ciach, często czu­ją naj­mniej. Czy­mże jest dla prze­ka­za­nia bez­po­śred­nie­go wra­że­nia wy­ostrzo­na zwi­ęzło­ść Eu­kli­de­sa, czy wy­po­le­ro­wa­na elo­kwen­cja De­mo­ste­ne­sa, czy­mże jest młot słow­ny Aj­schy­lo­sa lub bły­ska­wicz­ne pchni­ęcie obo­siecz­ne­go języ­ka Dan­te­go w po­rów­na­niu z po­ca­łun­kiem, ru­mie­ńcem dziew­czy­ny, czy do­ty­kiem mat­czy­nej dło­ni – lub mil­czącą pew­no­ścią dwo­ja­kiej my­śli po­łączo­nej w jed­no, któ­ra nie po­trze­bu­je ani ru­mie­ńca, ani do­ty­ku, ani po­ca­łun­ku, by wy­ra­zić, że mi­ło­ść jest wszyst­kim i wszyst­ko jest mi­ło­ścią?
I te­go ro­dza­ju jest wi­ęź, któ­ra cza­sem ist­nie­je mi­ędzy mat­ką a sy­nem. Nie jest też ni­czym dziw­nym, że oj­ciec, któ­ry ją ob­ser­wu­je, nie ro­zu­mie jej, po­nie­waż jest to naj­bar­dziej ludz­kie uczu­cie, któ­re często jest naj­mniej zro­zu­mia­łe dla tych, któ­rzy go nie czu­ją, wła­śnie dla­te­go, że język nie mo­że prze­ka­zać in­nym je­go praw­dzi­we­go wra­że­nia. Nie ma nic mniej śmiesz­ne­go niż mi­ło­ść, z wy­jąt­kiem śmier­ci. Jed­nak za­ko­cha­ny czło­wiek bar­dzo często jest śmiesz­ny w oczach swo­ich przy­ja­ciół i świa­ta, tym bar­dziej, im wy­ra­źniej ujaw­nia to, co czu­je. Jed­nak wi­ęk­szo­ść z tych, któ­rzy się z nie­go śmie­ją, praw­do­po­dob­nie al­bo sa­ma jest, al­bo by­ła za­ko­cha­na. Cy­nik po­wie­dzia­łby, że ca­ły żart po­le­ga na po­nu­rej pew­no­ści, ja­ką od­czu­wa­ją in­ni, że to nie mo­że trwać wiecz­nie. Strach jest strasz­li­wie re­al­ny dla te­go, kto go od­czu­wa, ale czło­wiek, któ­ry boi się bez po­wo­du, jest za­wsze ska­za­ny na śmiesz­no­ść i ogól­nie god­ny po­gar­dy. Praw­dą jest, że cho­ciaż wszy­scy je­ste­śmy lu­dźmi i czu­je­my po ludz­ku, czło­wie­cze­ństwo jest bar­dzo trud­ne do zro­zu­mie­nia, po­nie­waż ono nie jest uczu­ciem, tak sa­mo jak wie­dza o złu nie jest po­ku­są, a wie­dza o do­bru nie jest cno­tą. Naj­lep­szy opis za­cho­du sło­ńca nie mo­że wie­le prze­ka­zać czło­wie­ko­wi, któ­ry uro­dził się nie­wi­do­my, cho­ciaż mo­że obu­dzić w nim tęsk­no­tę i wy­ostrzyć kra­wędź ra­ny je­go sta­re­go cier­pie­nia na szorst­ki do­tyk no­we­go ża­lu. A jed­nak opis zna­czy dla wi­ęk­szo­ści lu­dzi o wie­le wi­ęcej niż wy­ja­śnie­nie.
Sant’Ila­rio już daw­no za­ak­cep­to­wał fakt, że je­go żo­nę, ja­kaś ta­jem­ni­cza si­ła przy­ci­ąga­ła do dru­gie­go sy­na bar­dziej, niż do po­zo­sta­łych. By­ło­by to mo­że o sło­wo za du­żo, gdy­by­śmy stwier­dzi­li, że Co­ro­na cie­szy­ła się, kie­dy Ip­po­li­to przy­jął świ­ęce­nia i ślu­bo­wa­nie ce­li­ba­tu. Nie by­ła ko­bie­tą ob­da­rzo­ną wy­ob­ra­źnią, ani ner­wo­wą, ani w ża­den spo­sób od­bie­ga­jącą od nor­my. Ród Sa­ra­ci­ne­sców nie był też w ża­den spo­sób ro­dzi­ną nad­mier­nie po­bo­żną, ani zwi­ąza­ną z hi­sto­rią Ko­ścio­ła, jak mia­ło to miej­sce u wie­le in­nych rzym­skich ro­dzin. Prze­ciw­nie, w daw­nych cza­sach na ogół sprze­ci­wia­li się pa­pie­żom, gdy nie by­li wy­star­cza­jąco sil­ni, by usta­no­wić wła­sne­go, a brak ja­kie­go­kol­wiek pier­wiast­ka ko­bie­ce­go w wiel­kim do­mu, po­mi­ędzy przed­wcze­sną śmier­cią żo­ny sta­re­go ksi­ęcia, a ma­łże­ństwem Gio­van­nie­go Sa­ra­ci­ne­sci z ksi­ężną d’Astrar­den­te pra­wie trzy­dzie­ści lat pó­źniej, z pew­no­ścią nie sprzy­jał skłon­no­ści do po­bo­żnych prak­tyk. Kie­dy mło­dy Ip­po­li­to po­sta­no­wił zo­stać ksi­ędzem, sędzi­wa gło­wa ro­dzi­ny wy­ce­dzi­ła przez swo­ją dłu­gą, bia­łą bro­dę kil­ka nie­zbyt bu­du­jących uwag. Jesz­cze dzie­si­ęć lat wcze­śniej mó­głby wpa­ść w gniew, któ­ry za­gra­ża­łby je­go ży­ciu, bo po­sia­dał stra­szi­wy tem­pe­ra­ment, ale te­raz był już u kre­su sił i trze­ba by­ło cze­goś wi­ęcej, że­by go roz­ju­szyć. Gio­van­ni też nie był spe­cjal­nie za­do­wo­lo­ny, bo ni­g­dy nie prze­pa­dał za ksi­ężmi i z pew­no­ścią nie chciał mieć żad­ne­go w ro­dzi­nie. Jed­nak, po­mi­mo te­go uprze­dze­nia, wy­da­wa­ło mu się, że w tym wy­da­rze­niu jest pew­na pra­wi­dło­wo­ść, prze­ciw­ko któ­rej nie ma sen­su sta­wać, i po krót­kiej dys­ku­sji z żo­ną za­ak­cep­to­wał to po­wo­ła­nie, ja­ko mniej lub bar­dziej nie­unik­nio­ne.
Ale Co­ro­na by­ła za­do­wo­lo­na, je­śli nie szczęśli­wa, a to, co czu­ła, by­ło bar­dzo po­dob­ne do ra­do­ści, po­nie­waż bez za­sta­no­wie­nia wie­dzia­ła, że po­win­na być za­zdro­sna o ka­żdą ko­bie­tę, któ­ra sta­nie mi­ędzy nią a Ip­po­li­tem. Ni­g­dy nie by­ła w sta­nie cho­ćby po­my­śleć o ewen­tu­al­nej żo­nie dla nie­go – jak często my­śla­ła o żo­nach dla swo­ich in­nych sy­nów – bez ostre­go ude­rze­nia bó­lu, któ­ry nie mó­gł być ni­czym in­nym jak za­zdro­ścią. Nie by­ło to do­kład­nie to, co czu­ła­by, lub co uwa­ża­ła, że po­win­na czuć, gdy­by Gio­van­nie­go chwi­lo­wo po­ci­ąga­ła ja­kaś in­na ko­bie­ta. To uczu­cie nie przy­po­mi­na­ło ni­cze­go in­ne­go na świe­cie.
Nie wie­dzia­ła, w ja­kim stop­niu Ip­po­li­to był te­go świa­do­my, ale po­nad wszel­ką wąt­pli­wo­ść wie­dzia­ła, że in­stynk­tow­nie przy­ci­ągał ją, tak jak ona je­go. Mia­ła tę in­tu­icyj­ną pew­no­ść, któ­rą tak do­brze zna­ją ko­bie­ty, że w chwi­li za­gro­że­nia on po­my­śla­łby naj­pierw o niej, do­kład­nie tak, jak jej mąż. Ta­kie in­stynk­ty są, być mo­że, tyl­ko cie­ni­sty­mi prze­bły­ska­mi sza­rej pier­wot­nej prze­szło­ści, kie­dy ko­bie­ty i dzie­ci wie­dzia­ły, u ko­go mu­szą szu­kać ochro­ny przed czło­wie­kiem i zwie­rzęciem; ale w oisto­cie są one zna­ne nam wszyst­kim wo­bec tych, któ­rych naj­bar­dziej ko­cha­my, cho­ciaż ni­g­dy nie za­prząta­ją na­szych my­śli, gdy je­ste­śmy sa­mi.
Mi­ędzy nią a Ip­po­li­tem ist­nia­ło coś w ro­dza­ju ci­ągłe­go wza­jem­ne­go echa my­śli i uczuć; ten ro­dzaj sym­pa­tii, któ­ry mi­ędzy lu­dźmi cho­ro­bli­wie wra­żli­wy­mi pro­wa­dzi do tych nie­ła­twych do wy­ja­śnie­nia rze­czy, do któ­rych ostat­nio ja­ko nie­śmia­ła de­fi­ni­cja przy­lgnęła na­zwa te­le­pa­tii. Ale ci dwo­je nie by­li ani nie­zdro­wi, ani cho­ro­bli­wie wra­żli­wi, ani w in­ny spo­sób ró­żni­ący się od nor­mal­nych istot ludz­kich. Co­ro­na ni­g­dy w ży­ciu nie by­ła cho­ra, a je­śli Ip­po­li­to w dzie­ci­ństwie był uwa­ża­ny za de­li­kat­ne­go, to tyl­ko ze względu na kon­trast do resz­ty ro­dzi­ny, od­zna­cza­jącej się nie­zwy­kłym zdro­wiem i si­łą.
Przed­sta­wie­nie te­go wszyst­kie­go wy­da­je się ko­niecz­ne, aby wy­ja­śnić wy­da­rze­nia, któ­re w tym cza­sie mia­ły miej­sce w do­mu ro­du Sa­ra­ci­ne­sców. Od wie­lu lat w ro­dzi­nie nie dzia­ło się nic nad­zwy­czaj­ne­go, z wy­jąt­kiem do­ść nie­mądrej i pe­cho­wej pró­by Or­si­na za­jęcia się in­te­re­sa­mi w cza­sie wiel­kiej spe­ku­la­cji bu­dow­la­nej oraz je­go pierw­sze­go ro­man­su, do któ­re­go na­wi­ąza­no na po­cząt­ku te­go, nie­co ob­ja­śnia­jące­go, roz­dzia­łu.
ROZ­DZIAŁ II
Kie­dy osła­wio­ny ksi­ążę Cor­le­one zma­rł bez wi­ęk­szych ce­re­mo­nii, w ma­łym ho­te­li­ku dru­giej kla­sy w Ni­cei i zo­stał po­cho­wa­ny bez żad­nej god­nej wzmian­ki w pra­sie, na koszt wła­ści­cie­la ho­te­lu, wszyst­kie je­go ty­tu­ły i to, co po­zo­sta­ło z je­go zie­mi i in­nych dóbr, prze­szło na dzie­ci je­go bra­ta, po­nie­waż ten rów­nież już nie żył. Ro­dzi­na Cor­le­one ni­g­dy nie by­ła dłu­go­wiecz­na, a ich so­ju­sze z re­gu­ły nie przy­czy­nia­ły się do dłu­gie­go ży­cia tych, któ­rzy by­li żo­na­mi i męża­mi człon­ków ro­du. Prze­sąd­ni lu­dzie mó­wi­li, że nad ca­łą ro­dzi­ną ci­ąży­ła klątwa ksi­ędza, któ­re­go ka­za­li za­strze­lić ja­ko szpie­ga, aby ra­to­wać się w cza­sie wo­jen na­po­le­ońskich we Wło­szech. Mó­wio­no na­wet, że umie­ra­jący wi­dzie­li, lub wy­da­wa­ło im się, że wi­dzie­li te­go ksi­ędza, kie­dy mie­li umrzeć. Po­nie­waż jed­nak na po­łud­niu Włoch licz­ba ksi­ęży jest do­ść spo­ra, bar­dzo mo­żli­we, że ich wi­zja nie by­ła ro­dza­jem ob­ja­wie­nia, ale po pro­stu ja­ki­mś ca­łkiem nie­szko­dli­wym, ży­wym du­chow­nym, któ­ry aku­rat w tym cza­sie zna­la­zł się nie­opo­dal. Co praw­da, po­dob­no za­wsze za­uwa­ża­li ma­ły czer­wo­ny otwór na je­go czo­le i dru­gi na le­wym po­licz­ku, ale to rów­nież mo­gło być tyl­ko efek­tem dzia­ła­nia wy­ob­ra­źni. Nie­mniej, by­li oni nie­szczęśli­wym ro­dem, a w ci­ągu te­go stu­le­cia kil­ko­ro z je­go człon­ków sko­ńczy­ło ży­cie al­bo w dra­ma­tycz­nych oko­licz­no­ściach, al­bo w in­ny spo­sób, przed­wcze­śnie.
Na­zwi­sko Cor­le­one by­ło tyl­ko ty­tu­łem, a mia­sto, z któ­re­go je za­czerp­ni­ęto, już daw­no prze­szło w in­ne ręce. Ro­dzi­na na­zy­wa­ła się te­raz Pa­gliu­ca d’Oria­ni. Jak to często by­wa we Wło­szech, po­słu­gi­wa­no się tym z trzech na­zwisk, któ­re by­ło naj­bar­dziej zna­ne te­mu, kto aku­rat je wy­mie­niał.
W chwi­li śmier­ci ksi­ęcia na­dal ży­ła wdo­wa po je­go bra­cie i czwo­ro dzie­ci: trzech sy­nów i jed­na cór­ka. Ist­nia­ła też in­na ga­łąź ro­dzi­ny, zwąca się Pa­gliu­ca di Bau­so, któ­ra w tej chwi­li nie jest częścią na­szej hi­sto­rii.
Owdo­wia­ła da­ma na Sy­cy­lii zna­na by­ła ja­ko Don­na Ma­ria Ca­ro­li­na Pa­gliu­ca. Jej naj­star­szym sy­nem był Te­bal­do, któ­re­mu wuj nadał ty­tuł ksi­ęcia Cor­le­one, a je­go dwaj bra­cia na­zy­wa­li się Fran­ce­sco i Fer­di­nan­do. Ich sio­stra, sie­dem­na­sto­let­nia dziew­czy­na, mia­ła na imię Vit­to­ria i by­ła naj­młod­sza.
W zwy­czaj­nych wa­run­kach, ja­ko­że po­cho­dzi­li z po­łud­nia, wszy­scy trzej sy­no­wie, a ta­kże ich oj­ciec i mat­ka, no­si­li­by od­ręb­ny ty­tuł. Cor­le­one jed­nak roz­po­czął ży­cie od kłót­ni z młod­szym bra­tem, a kie­dy ten zma­rł i ma­jątek zo­stał po­dzie­lo­ny zgod­nie z pra­wem wpro­wa­dzo­nym po anek­sji Ne­apo­lu i Sy­cy­lii, ab­so­lut­nie od­mó­wił przy­zna­nia bra­tu ja­kie­go­kol­wiek ty­tu­łu. Nie mó­gł za­po­biec po­dzia­ło­wi ziem, z któ­rych jed­nak za­cho­wał zde­cy­do­wa­nie wi­ęk­szą część, ale mó­gł za­trzy­mać ty­tu­ły, któ­ry­mi pra­wo spad­ko­we się nie zaj­mu­je, i zro­bił to z prze­ko­ry. Co wi­ęcej, krzyw­dził i sprze­nie­wie­rzał się bra­tu wszel­ki­mi mo­żli­wy­mi spo­so­ba­mi, któ­rych w owym cza­sie miał spo­ro do dys­po­zy­cji; w wy­ni­ku cze­go wspo­mnia­ny brat i je­go ro­dzi­na bar­dzo zu­bo­że­li i wy­co­fa­li się, aby żyć w nie­co bar­ba­rzy­ńskim re­gio­nie Sy­cy­lii, zde­cy­do­wa­nie bar­dziej ja­ko rol­ni­cy, niż szlach­ci­ce. Zma­rł na cho­le­rę, gdy je­go naj­star­szy syn, Te­bal­do, był le­d­wie pe­łno­let­ni, a cór­ka Vit­to­ria by­ła ma­łą dziew­czyn­ką od­cho­wy­wa­ną w klasz­to­rze w Pa­ler­mo.
Trzej mło­dzi mężczy­źni ży­li pra­wie tak sa­mo, jak sy­cy­lij­scy chło­pi, ale z du­mą i wi­ęcej niż zwy­kłą pró­żno­ścią sta­nu szla­chec­kie­go. Być mo­że nie by­ło­by wiel­kiej ró­żni­cy, gdy­by ich wuj był dla nich wspa­nia­ło­my­śl­ny, za­miast od ra­zu prze­nie­ść na nich i kon­ty­nu­ować swo­ją nie­na­wi­ść do ich oj­ca. Ale w ta­kim po­ło­że­niu i z ich cha­rak­te­ra­mi, wy­nik ten był nie­unik­nio­ny. Wy­ro­śli na lu­dzi pró­żnych i mści­wych, chci­wych i roz­rzut­nych, na wpół prze­bie­głych i na wpół za­cie­kłych, fi­zycz­nie od­wa­żnych i mo­ral­nie podłych. Licz­ne wa­dy i nie­licz­ne cno­tynie by­ły po­śród nich rów­no­mier­nie roz­ło­żo­ne, to praw­da, bo ka­żdy z nich miał w tych pierw­szych mniej­szy lub wi­ęk­szy udział. Te­bal­do był naj­bar­dziej prze­bie­gły, Fran­ce­sco naj­bar­dziej roz­pust­ny, Fer­di­nan­do był najśmiel­szy i naj­bar­dziej po­chop­ny z nich wszyst­kich – być mo­że naj­lep­szy, a w ka­żdym ra­zie naj­mniej zły.
Dom, któ­ry im po­zo­stał, z nie­wiel­ką zie­mią wo­kół, zna­ny był chło­pom i oko­licz­nym miesz­ka­ńcom, ja­ko Ca­mal­do­li, choć je­go pier­wot­na na­zwa brzmia­ła Tor­re del Dru­so – Wie­ża Dru­zów lub dia­bła, jak kto wo­li. Był to spo­rych roz­mia­rów, roz­ło­ży­sty, na wpół ufor­ty­fi­ko­wa­ny sta­ry klasz­tor, spo­gląda­jący w dół z ła­god­ne­go wznie­sie­nia z jed­nej stro­ny na wy­so­ko po­ło­żo­ną do­li­nę, a z ty­łu na głębo­ki wąwóz, przez któ­ry przez trzy czwar­te ro­ku po ciem­nych ka­mie­niach pły­nął po­tok. Nad tą prze­pa­ścią znaj­do­wał się ro­dzaj wa­łu, a na jed­nym z je­go ko­ńców wzno­si­ła się kwa­dra­to­wa wie­ża ze zruj­no­wa­ny­mi kre­ne­la­ża­mi, zbu­do­wa­na z nie­ma­lże czar­ne­go tu­fu. To wi­docz­nie ta wie­ża nada­ła te­mu miej­scu je­go daw­ną na­zwę, za­nim mni­si zbu­do­wa­li swój bia­ły, otyn­ko­wa­ny bu­dy­nek na prze­ciw­ko niej oraz wa­łu, z ma­łym ko­śció­łkiem w we­wnętrz­nym dzie­dzi­ńcu. Wio­ska San­ta Vit­to­ria by­ła od­da­lo­na o oko­ło trzy czwar­te mi­li, ukry­ta za zbo­czem wzgó­rza i od­dzie­lo­na od Ca­mal­do­li ja­ło­wym pa­smem spa­lo­nej la­wy i sko­ru­py, któ­ra daw­no te­mu ze­szła z ni­ższe­go kra­te­ru wul­ka­nu.
Da­le­ko po­nad tym wszyst­kim, ogrom­ny wul­ka­nicz­ny kszta­łt Et­ny wzno­sił się na tle ciem­no­nie­bie­skie­go wschod­nie­go nie­ba, jak mon­stru­al­ny, smu­go­wa­ty sto­żek usy­pa­ny z cu­kru. Po ka­żdej stro­nie wiel­kie­go spa­lo­ne­go pa­sa mi­ędzy San­ta Vit­to­ria i Ca­mal­do­li, la­sy i po­la roz­ci­ąga­ły się na pó­łnoc i po­łud­nie w kie­run­ku Mes­sy­ny i Ka­ta­nii, a na za­chód po­za do­li­ną wzno­si­ło się wiel­kie pa­smo gór wy­so­ko po­kry­te la­sa­mi kasz­ta­now­ców. Z Ca­mal­do­li nie by­ło wi­dać żad­nych do­mów, żad­nej szo­py, ani cha­ty, któ­ra mo­gła­by słu­żyć za miesz­ka­nie dla czło­wie­ka, gdyż był to dzi­ki i opu­to­sza­ły kraj.
Trzej bra­cia miesz­ka­li w Ca­mal­do­li z mat­ką i by­li ob­słu­gi­wa­ni przez ci­ężko pra­cu­jącą słu­żbę skła­da­jącą się z trzech mężczyzn i czte­rech ko­biet, od któ­rych ocze­ki­wa­no pra­wie wszyst­kie­go, po­cząw­szy od pra­cy w staj­ni, po go­to­wa­nie i cze­ka­nie przy sto­le z po­si­łkiem. W at­mos­fe­rze te­go miej­sca by­ło coś w ro­dza­ju nie­dba­łej ob­fi­to­ści je­dze­nia i pi­cia, ale nie­wie­le wi­ęcej, a wie­lu za­mo­żnych chło­pów ży­ło le­piej niż szwa­gier­ka i sio­strze­ńcy ksi­ęcia Cor­le­one. Don­na Ma­ria Ca­ro­li­na rzad­ko wy­cho­dzi­ła z do­mu, czy to zi­mą, czy la­tem. Z klasz­to­ru zo­sta­ła wy­da­na za mąż, ja­ko dziec­ko, na po­cząt­ku ży­cia. Krót­ko cie­szy­ła się sma­kiem luk­su­su i czy­mś w ro­dza­ju szczęścia, a la­ta pó­źniej­szej bie­dy spędza­ła po­mi­ędzy spa­zma­tycz­ny­mi pró­ba­mi zro­bie­nia ze swo­ich dzi­kich sy­nów pa­nów, gorz­ki­mi wy­bu­cha­mi ża­lu z po­wo­du swo­je­go ma­łże­ństwa i apa­tycz­ną obo­jęt­no­ścią, ja­ka spo­ty­ka ko­bie­ty z po­łud­nia, gdy znaj­du­ją się w tak bez­na­dziej­nym po­ło­że­niu, jak jej wła­sne. By­ła to ko­bie­ta szczu­pła, ciem­no­wło­sa, ze śla­da­mi uro­dy, ubra­na na ogół w nie­co pod­nisz­czo­ne czer­nie, ale z dziw­nym upodo­ba­niem do ta­nich i nie­smacz­nych ozdób, któ­re okrop­nie kon­tra­sto­wa­ły z jej zno­szo­ną ża­ło­bą. W mia­rę jak jej sy­no­wie do­ra­sta­li, na­bra­li na­wy­ku sprze­cza­nia się ze wszyst­kim, co mó­wi­ła. Cza­sa­mi ar­gu­men­to­wa­ła swo­je ra­cje, ja­kie­kol­wiek by one nie by­ły, na ogół zu­pe­łnie nie ma­jąc wie­dzy na da­ny te­mat. Jej wy­wo­dy często ko­ńczy­ły się żar­li­wy­mi ape­la­mi do spra­wie­dli­wo­ści Nie­ba i pra­wo­ści świ­ętych, cho­ciaż spra­wa, o któ­rej aku­rat mó­wi­ła, nie by­ła wa­żniej­sza od za­sa­dze­nia ka­pu­sty lub przy­rządze­nia po­tra­wy z zie­le­ni­ny. Al­bo też, jak to się cza­sem zda­rza­ło, w mil­cze­niu marsz­czy­ła brwi, a jej nie­gdyś pi­ęk­ne usta wy­krzy­wia­ły się po­gar­dli­wie, gdy z le­d­wie roz­chy­lo­nych warg pa­da­ło jed­no sło­wo w zra­nio­nym i dra­ma­tycz­nym to­nie:
– Vil­la­ni!
Sło­wo to mo­żna prze­tłu­ma­czyć ja­ko „cha­my” i głębo­ko do­ty­ka­ło ono ca­łej trój­ki. Ale war­to za­uwa­żyć, że w do­mo­wej sprzecz­ce, ta­ka nie­grzecz­no­ść wo­bec mat­ki swo­imi kon­se­kwen­cja­mi nie wy­kra­cza­ła po­za nie­wie­le zna­czącą ró­żni­cę zdań w ma­ło istot­nej kłót­ni, a kie­dy na­zy­wa­ła swo­ich sy­nów „cha­ma­mi”, zno­si­li to w mil­cze­niu i na ogół od­cho­dzi­li bez ri­po­sty. Nie ma Wło­chów po­zba­wio­nych cho­ćby śla­dów ma­nier i tej ule­gło­ści wo­bec ro­dzi­ców, któ­ra by­ła ty­po­wa dla sta­re­go pa­triar­chal­ne­go ży­cia Rzy­mian. Trze­ba też pa­mi­ętać, je­śli cho­dzi o to i o resz­tę ich za­cho­wa­nia, że cho­ciaż ich oj­ciec zma­rł, gdy by­li jesz­cze mło­dzi, żył wy­star­cza­jąco dłu­go, aby dać im coś, choć nie­wie­le, na dro­dze edu­ka­cji, głów­nie dzi­ęki po­mo­cy pro­bosz­cza z San­ta Vit­to­ria, i na­uczyć ich pod­sta­wo­wych ze­wnętrz­nych ma­nier wła­ści­wych dla mło­dych dżen­tel­me­nów. A te sto­so­wa­li jak im się po­do­ba­ło. Uda­ło mu się na­uczyć ich przy­naj­mniej ty­le, by mo­gli zdać bar­dzo ła­twy eg­za­min, któ­ry po­zwa­la mło­dym mężczy­znom od­być skró­co­ną słu­żbę w ar­mii, trwa­jącą rok i kil­ka ty­go­dni, za­miast nor­mal­ne­go okre­su. W ko­lej­nych la­tach za­bie­rał też naj­pierw Te­bal­da, po­tem Te­bal­da i Fran­ce­sca, a na­stęp­nie wszyst­kich trzech do Mes­sy­ny i Pa­ler­mo na dwa ty­go­dnie, a dzi­ęki te­mu nie by­li ca­łko­wi­cie nie­świa­do­mi świa­ta po­za Ca­mal­do­li, San­ta Vit­to­ria i jed­nym lub dwo­ma wi­ęk­szy­mi mia­sta­mi, któ­re le­ża­ły w od­le­gło­ści jed­ne­go dnia jaz­dy od ich od­le­głe­go miej­sca za­miesz­ka­nia.
Nie na­le­ży rów­nież za­po­mi­nać – aby zro­zu­mieć, w ja­ki spo­sób bra­cia by­li w sta­nie pó­źniej wy­kre­ować swój w mia­rę przy­zwo­ity wi­ze­ru­nek w Rzy­mie – że Wło­si ma­ją wiel­kie zdol­no­ści ad­ap­ta­cji spo­łecz­nej; a po dru­gie, że gra­ni­ca po­mi­ędzy szlach­tą a lu­dem jest w wi­ęk­szo­ści kra­ju bar­dzo wy­ra­źnie za­ry­so­wa­na, szcze­gól­nie w kwe­stii ma­nier i mo­wy, tak że to, cze­go mło­dzi mężczy­źni na­uczy­li się od oj­ca i mat­ki, na­le­ża­ło wy­ra­źnie do ich wła­snej kla­sy i do żad­nej in­nej. Na­wet gdy­by na ze­wnątrz by­li mniej wy­twor­ni, niż mo­gli­by być, sa­mo ich na­zwi­sko sta­no­wi­ło dla nich prze­pust­kę do spo­łe­cze­ństwa, cho­ciaż po bli­ższym po­zna­niu mo­gli­by być jed­nak chłod­no trak­to­wa­ni.
Vit­to­ria, ich sio­stra, po śmier­ci oj­ca po­zo­sta­ła w klasz­to­rze w Pa­ler­mo. Ten, bied­ny czło­wiek, wi­dząc, że je­go dom nie ja­wił się ja­ko od­po­wied­nie miej­sce dla mło­dej dziew­czy­ny, a zwłasz­cza dla ta­kiej, któ­ra by­ła tak de­li­kat­na jak je­go cór­ka, umie­ścił ją u za­kon­nic, gdy by­ła jesz­cze ma­łym dziec­kiem i w tych oko­licz­no­ściach by­ło to zde­cy­do­wa­nie naj­mądrzej­sze, co mó­gł zro­bić. Za­kon­ni­ce by­ły praw­dzi­wy­mi da­ma­mi, a klasz­tor był sto­sun­ko­wo bo­ga­ty. Być mo­że to wła­śnie te fak­ty mia­ły szcze­gól­ne zna­cze­nie dla Pa­gliu­ci, a mo­że szcze­rze wie­rzył, że po­wi­nien być w sta­nie re­gu­lar­nie pła­cić za edu­ka­cję i utrzy­ma­nie Vit­to­rii. W rze­czy­wi­sto­ści, do­pó­ki żył, od cza­su do cza­su wy­sy­łał do klasz­to­ru ma­łe kwo­ty pie­ni­ędzy, a na­wet po je­go śmier­ci Don­na Ma­ria Ca­ro­li­na dwu­krot­nie prze­ka­za­ła nie­wiel­ką su­mę za­kon­ni­com. Ale po­tem przez dłu­gi czas nic wi­ęcej nie przy­sy­ła­no. Na szczęście dla sie­bie, Vit­to­ria by­ła bar­dzo nie­po­dob­na do swo­ich wy­bu­cho­wych bra­ci i za­wie­dzio­nej mat­ki, i za­nim sko­ńczy­ła dzie­si­ęć lat, sta­ła się ulu­bie­ni­cą do­mu za­kon­ne­go, w któ­rym ją umiesz­czo­no. Na­wet gdy­by by­ła zu­pe­łnie in­na, ni­sko uro­dzo­na i o złym uspo­so­bie­niu, za­kon­ni­ce za­trzy­ma­ły­by ją i trak­to­wa­ły tak uprzej­mie, jak tyl­ko mo­gły, i zro­bi­ły­by dla niej wszyst­ko, co w ich mo­cy, cho­ciaż bar­dzo słusz­nie wy­ma­ga­ły­by, aby ro­bi­ła coś w kie­run­ku za­ra­bia­nia na ży­cie pod ich da­chem, gdy do­ro­śnie. Ale po­za rzad­kim uro­kiem i mi­łym cha­rak­te­rem te­go dziec­ka, po­cho­dzące­go ze sta­re­go i szla­chet­ne­go ro­du,  uwa­ża­ły, że nie na­da­je się do pra­cy, po­rzu­co­na na pa­stwę lo­su i bez­rad­na. Sądzi­ły, że za­słu­gu­je na ich wspó­łczu­cie, ca­łkiem tak, jak gdy­by na­le­ża­ła do ro­dzi­ny jed­nej z nich. Ich wiel­ka sym­pa­tia dla te­go dziec­ka spra­wi­ła, że wszyst­ko in­ne scho­dzi­ło na dal­szy plan. Oka­zy­wa­ły jej swo­ją mi­ło­ść tak, jak tyl­ko ta­kie ko­bie­ty po­tra­fią to ro­bić; bo choć pod ich opie­ką znaj­do­wał się tu­zin in­nych có­rek szlach­ty w ró­żnym wie­ku, za­kon­ni­ce nie po­zwo­li­ły ni­ko­mu do­wie­dzieć się, że po śmier­ci oj­ca, Vit­to­ria zo­sta­ła wy­cho­wa­na dzi­ęki ich de­ob­re­mu ser­cu. Da­wa­ły jej wszyst­ko, co naj­lep­sze, włącz­nie z ma­ły­mi pre­zen­ta­mi, o któ­rych mo­gła­by po­my­śleć, że przy­sła­no je dla niej z do­mu. Mó­wi­ły jej, że to „jej mat­ka ży­czy so­bie, aby mia­ła” swój pa­mi­ęt­nik, swo­ją ka­set­kę, lub je­dwab­ną chu­s­tecz­kę do no­sa, czy in­ne te­go ro­dza­ju dro­bia­zgi. Jej mat­ka, bied­na ko­bie­ta, nie­wąt­pli­wie by te­go pra­gnęła, choć ni­g­dy te­go nie po­wie­dzia­ła. By­ło to po­bo­żne ma­łe kłam­stew­ko, spra­wia­jące, że in­ne dziew­częta nie pa­trzy­ły na nią z gó­ry, jak na dziew­czyn­kę otrzy­mu­jącą po­moc cha­ry­ta­tyw­ną, co mo­gło­by ją spo­tkać ze stro­ny jed­nej czy dwóch spo­śród nich. W ubio­rze oczy­wi­ście nie by­ło żad­nej ró­żni­cy, bo wszyst­kie ubie­ra­ły się tak sa­mo, a Vit­to­ria sądzi­ła, że to ro­dzi­ce pła­ci­li za jej rze­czy.
By­ła bar­dzo uro­czą dziew­czy­ną, a gdy do­ro­sła, jej uro­da roz­kwi­tła pod ka­żdym względem i by­ła tak de­li­kat­na, jak ona sa­ma. Nie mia­ła ciem­ne­go od­cie­nia skó­ry jak jej bra­cia, ani jak jej mat­ka. Po­wszech­nie mó­wi się, że ca­ły re­gion wo­kół Pa­ler­mo jest sa­ra­ce­ński, ale że sta­ro­żyt­na grec­ka krew prze­trwa­ła od Mes­sy­ny do Ka­ta­nii; i ta dziew­czy­na z pew­no­ścią wy­da­wa­ła się te­go ty­pu uro­dy, któ­ry ró­żnił się od wy­glądu jej ro­dzi­ny, pier­wot­nie po­cho­dzącej z dru­giej stro­ny wy­spy. Vit­to­ria mia­ła mi­ęk­kie brązo­we wło­sy i ja­sne brązo­we oczy do­kład­nie te­go sa­me­go ko­lo­ru, co de­li­kat­ne, łu­ko­wa­te brwi nad ni­mi - do­pa­so­wa­nie, któ­re za­wsze po­ma­ga har­mo­nii ka­żdej twa­rzy. Rów­nież jej skó­ra by­ła świe­tli­sta i gład­ka, za­rów­no za­trzy­my­wa­ła, jak i od­da­wa­ła świa­tło, ni­czym po­łysk de­li­kat­ne­go atła­su w cie­niu. W ca­łej jej twa­rzy by­ła ta ma­rzy­ciel­ska mi­ęk­ko­ść do­brze za­ry­so­wa­nych kon­tu­rów, któ­rą cza­sa­mi wi­dzi się w naj­le­piej oszli­fo­wa­nych klej­no­tach Gre­ków, gdy sam ka­mień szla­chet­ny ma zło­ta­wy od­cień. Jej ry­sy nie by­ły ide­ałem żad­ne­go stan­dar­du pi­ęk­na, któ­ry na­zy­wa­my do­sko­na­łym, alejej nie­do­sko­na­ło­ści, nie po­win­ny zo­sta­wać na­pra­wio­ne, by pa­so­wa­ły do re­guł i ka­no­nów. To, ja­kie do­kła­nie one by­ły, oka­że się pó­źniej. Wy­star­czy te­raz po­wie­dzieć, że Vit­to­ria d’Oria­ni mia­ła w so­bie wdzi­ęk, urok i ła­god­no­ść, a przy tym nie­ma­ło uro­dy. By­ła do­brze wy­cho­wa­na i oto­czo­na opie­ką, jak to już zo­sta­ło po­wie­dzia­ne, i by­ła wy­cho­wy­wa­na zu­pe­łnie ina­czej, niż jej bra­cia.
Eg­zy­sten­cja Pa­gliu­ców w Ca­mal­do­li by­ła nie tyl­ko do­ść dzi­ka i nie­okie­łzna­na, o czym już wie­my, ale ta­kże w pew­nym stop­niu dwu­znacz­na, i mo­żna wąt­pić, czy wszyst­kie po­czy­na­nia trzech bra­ci, gdy do­ra­sta­li, by­ły zgod­ne z pra­wem. Sy­cy­lia nie jest pod tym względem po­dob­na do in­nych re­gio­nów i, być mo­że ry­zy­ku­jąc znu­że­nie czy­tel­ni­ka, le­piej będzie, je­śli już na sa­mym po­cząt­ku na­pi­szę nie­co tu­tej­szej o ba­ni­cji i ban­dy­ty­zmie, aby to, co na­stąpi po­tem, by­ło bar­dziej zro­zu­mia­łe.
Ban­dy­tyzm na Sy­cy­lii ma pe­wien ro­dzaj nie­ci­ągłej trwa­ło­ści, któ­rej ob­co­kra­jow­cy nie po­tra­fią ła­two zro­zu­mieć. Już sa­mo ich py­ta­nie, któ­re jest tak często za­da­wa­ne – czy nie mo­żna go wy­ple­nić? – po­ka­zu­je ca­łko­wi­tą nie­zna­jo­mo­ść je­go na­tu­ry. Wi­ęk­szo­ść lu­dzi wie, że w zi­mie mo­żna od­ci­ąć ogon jasz­czur­ki za po­mo­cą pa­tycz­ka, ale nie mo­żna za­po­biec od­ra­sta­niu ogo­na na wio­snę i w le­cie, chy­ba że za­bi­je się jasz­czur­kę.
Ban­dy­tyzm nie jest za­wo­dem, jak sądzi wi­ęk­szo­ść lu­dzi. Czło­wiek nie wy­bie­ra go ja­ko dro­gę swo­jej ka­rie­ry. Jest to spo­ra­dycz­ny, ale nie­unik­nio­ny re­zul­tat cha­rak­te­ru na­ro­do­we­go w pew­nych wa­run­kach, któ­re z pew­no­ścią od cza­su do cza­su będą się od­na­wiać. Nikt nie mo­że zmie­nić cha­rak­te­ru na­ro­do­we­go. Suk­ces ban­dy­ty­zmu, kie­dy­kol­wiek się ob­ja­wia, za­le­ży przede wszyst­kim od pra­wie nie­do­stęp­nej spe­cy­fi­ki po­ło­że­nia nie­któ­rych części wy­spy, a po dru­gie od bez­rad­no­ści i nie­mo­żno­ści ob­ro­ny w jej od­le­głych miej­scach. To oczy­wi­ste, że nie jest mo­żli­we uzbro­je­nie ca­łej lud­no­ści, zwłasz­cza w broń zdol­ną spro­stać pierw­szo­rzęd­nym ka­ra­bi­nom po­wta­rzal­nym i re­wol­we­rom woj­sko­wym, któ­re ban­dy­ci pra­wie za­wsze no­szą przy so­bie. Rów­nie nie­mo­żli­wo­ścią jest sta­cjo­no­wa­nie od­dzia­łów woj­ska lub po­li­cji w ca­łym kra­ju, w od­le­gło­ściach nie­prze­kra­cza­jących pół mi­li od po­ste­run­ku do po­ste­run­ku, w ka­żdym kie­run­ku, roz­rzu­co­nych jak ka­pu­sty na po­lu. Żad­na ar­mia by nie wy­star­czy­ła. Dla­te­go, gdy wia­do­mo, że ufor­mo­wa­ła się ja­kaś ban­da, tym­cza­so­wo wy­sy­ła się w jej po­bli­że du­że si­ły, aby na nią za­po­lo­wać, i to wszyst­ko, na co stać ja­ki­kol­wiek rząd. Ban­da, jak się ją za­wsze na­zy­wa, mo­że być bar­dzo ma­ła. Pe­wien czło­wiek aż do tej po­ry ter­ro­ry­zo­wał bar­dzo du­ży ob­szar – to był ów słyn­ny Le­one. Gdy w ko­ńcu zo­stał oto­czo­ny, za­bił pra­wie po­ło­wę lu­dzi, za­nim za­bi­to je­go, choć był ca­łkiem sam.
Nie­mal ka­żda ban­da za­czy­na swo­je dzia­ła­nie od po­je­dyn­cze­go osob­ni­ka, któ­ry z re­gu­ły sta­je się ba­ni­tą, aby unik­nąć kon­se­kwen­cji mor­der­stwa do­ko­na­ne­go w po­ry­wie gnie­wu i jest, we­dług wszel­kie­go praw­do­po­do­bie­ństwa, czło­wie­kiem o sza­no­wa­nym uro­dze­niu i pew­nym ma­jąt­ku. Częścią cha­rak­te­ru na­ro­do­we­go jest na­tych­mia­sto­we po­su­wa­nie się do roz­le­wu krwi w przy­pad­ku kłót­ni, a kłót­nie są, nie­ste­ty, do­ść po­wszech­ne. Chło­pi roz­bi­ja­ją so­bie na­wza­jem gło­wy i ko­ści mo­ty­ka­mi i szpa­dla­mi, cza­sem dźga­ją się no­ża­mi, ale rzad­ko za­bi­ja­ją, po­nie­waż ka­ra­bi­nie­rzy nie­ustan­nie szu­ka­ją bro­ni, na­wet w kie­sze­niach rol­ni­ków, i kon­fi­sku­ją ją bez py­ta­nia, gdy zo­sta­nie zna­le­zio­na. Stąd czło­wiek po­sia­da­jący pe­wien ma­jątek rzad­ko wy­je­żdża za gra­ni­cę bez strzel­by lub re­wol­we­ru, lub obu, i na ogół wie, jak ich uży­wać. Mo­że prze­jść przez ży­cie bez po­wa­żnej kłót­ni, ale je­śli się w nią wplącze, zwy­kle od ra­zu za­bi­ja, al­bo sam zo­sta­je za­bi­ty. Je­śli są świad­ko­wie, któ­rzy udo­wod­nią po­nad wszel­ką wąt­pli­wo­ść, że za­bił w ob­ro­nie wła­snej, mo­że od­dać się w ręce ka­ra­bi­nie­rów z naj­bli­ższe­go po­ste­run­ku i być pew­nym, że zo­sta­nie unie­win­nio­ny. W prze­ciw­nym ra­zie, je­śli nie mo­że te­go udo­wod­nić, je­go je­dy­ną dro­gą jest nie­zwłocz­na uciecz­ka do la­su. To wy­da­je się pro­stym wy­tłu­ma­cze­niem fak­tu, że tak du­ża część ban­dy­tów wca­le nie na­le­ży do naj­ni­ższej kla­sy spo­łecz­nej, tyl­ko często są to wła­ści­cie­le ziem­scy i lu­dzie ma­jęt­ni, któ­rych nie tyl­ko stać na do­brą broń, ale ta­kże są w sta­nie uzy­skać li­cen­cje na jej po­sia­da­nie. Z re­gu­ły ban­dy­ci ci z pew­no­ścią nie po­cho­dzą z tak zwa­nych klas prze­stęp­czych, jak przy­pusz­cza­ją cu­dzo­ziem­cy, cho­ciaż gdy ban­da moc­no się roz­ra­sta, w ca­łym jej gro­nie mo­żna zna­le­źć kil­ku po­spo­li­tych prze­stęp­ców; ale za­zwy­czaj po­zo­sta­li ban­dy­ci gar­dzą ni­mi i nie ufa­ją im.
Wszyst­kie te kwe­stie tłu­ma­czą rów­nież jesz­cze je­den, god­niej­szy uwa­gi fakt, a mia­no­wi­cie: że wa­żne ban­dy za­wsze ma­ją przy­ja­ciół wśród za­mo­żnych wła­ści­cie­li ziem­skich. W isto­cie ma­ją nie tyl­ko przy­ja­ciół, ale często bli­skich krew­nych, go­to­wych do wiel­kich po­świ­ęceń i po­no­szących znacz­ne ry­zy­ko, aby uchro­nić ich przed pra­wem, zaś kie­dy znacz­na licz­ba ban­dy­tów zo­sta­je schwy­ta­na, by­wa, że resz­ta ko­ńczy w za­sadz­ce, zdra­dzo­na przez tych sa­mych przy­ja­ciół lub krew­nych. Cza­sa­mi ban­dy­ci są przez nich ma­sa­kro­wa­ni w za­mian za du­żą na­gro­dę. Ale na cze­ść sy­cy­lij­skie­go cha­rak­te­ru trze­ba za­uwa­żyć, że ta­kie przy­pad­ki są rzad­kie, cho­ciaż je­den z nich był nie­zwy­kle zna­mien­ny. By­ło to w ro­ku 1894, kie­dy pe­wien bo­ga­ty czło­wiek i je­go dwaj sy­no­wie umy­śl­nie odu­rzy­li sze­ściu ban­dy­tów na pew­ne­go ro­dza­ju uczcie przy­ja­źni i za­strze­li­li ich wszyst­kich we śnie. Jed­na­kże ta ma­sa­kra w naj­mniej­szym stop­niu nie za­ko­ńczy­ła ist­nie­nia tej szcze­gól­nej ban­dy.
Je­śli cho­dzi o prak­ty­ki ban­dy­tów, to ma­ją oni na uwa­dze trzy głów­ne ce­le: za­bez­pie­cze­nie bez­pie­cze­ństwa oso­bi­ste­go, pro­wian­tu na ży­cie, a na­stęp­nie, je­śli to mo­żli­we, du­żych sum pie­ni­ędzy, któ­re, gdy zdo­by­te, mo­gą po­zwo­lić im na po­ta­jem­ne opusz­cze­nie kra­ju na za­wsze. Je­śli cho­dzi o pierw­szy z tych ce­lów, to są to prze­wa­żnie mło­dzi mężczy­źni, lub mężczy­źni w kwie­cie wie­ku, do­brze się po­ru­sza­jący, do­brze je­żdżący, do­brze strze­la­jący i nie rzu­ca­jący się mun­du­ro­wym w oczy na od­le­gło­ść. Je­śli cho­dzi o ich pro­wiant, to je­śli nie za­opa­tru­ją ich przy­ja­cie­le, bio­rą to, cze­go po­trze­bu­ją, gdzie­kol­wiek to znaj­dą, głów­nie po­przez za­stra­sza­nie chło­pów. W trze­ciej spra­wie ma­ją so­lid­ne per­spek­ty­wy. Zwy­kły czło­wiek jest za­zwy­czaj do­ść bez­piecz­ny z ich stro­ny, szcze­gól­nie je­śli jest uzbro­jo­ny, po­nie­waż nie będą ry­zy­ko­wać ży­cia dla cze­goś tak nędz­ne­go jak ra­bu­nek przy dro­dze. Ich ce­lem jest po­rwać ko­goś z oto­cze­nia naj­bo­gat­szych szlach­ci­ców i pa­nów, od któ­rych mo­gą wy­mu­sić na­praw­dę du­ży okup. Zaś je­śli już zła­pią ta­ką oso­bę, to za­zwy­czaj do­sta­ją pie­ni­ądze, gdyż prak­ty­ka wy­sy­ła­nia ucha lub ka­wa­łka no­sa ja­ko przy­po­mnie­nia dla krew­nych, wci­ąż nie za­ni­kła. Nie­wie­lu sy­cy­lij­skich dżen­tel­me­nów, po­sia­da­jących zie­mie w głębi kra­ju, ośmie­la się od­wie­dzać swo­je po­sia­dło­ści bez eskor­ty woj­sko­wej, gdy po­wszech­nie wia­do­mo, że ist­nie­je „ban­da”.
Tak się zło­ży­ło, że ta­ka ban­da, choć nie­licz­na, ze­bra­ła się w ci­ągu kil­ku lat od śmier­ci Pa­gliu­ci i przez pe­wien czas pro­wa­dzi­ła nie­pew­ne i ko­czow­ni­cze ży­cie nie­da­le­ko San­ta Vit­to­ria. Mó­wio­no, że lu­dzie Pa­gliu­ców by­li w do­brych sto­sun­kach z ty­mi ban­dy­ta­mi, choć oczy­wi­ście ich mat­ka nic o tym nie wie­dzia­ła. Nikt w oko­li­cy z te­go po­wo­du nie my­ślał o bra­ciach go­rzej. Gdy w po­bli­żu gra­so­wa­li ban­dy­ci, ka­żdy mu­siał so­bie ra­dzić jak naj­le­piej. Cor­le­one, jak na­zy­wa­ło ich wie­lu chło­pów, by­li do­brze uzbro­je­ni, ale by­ło ich nie­wie­lu i nie mo­gli si­łą prze­ciw­sta­wić się na­pa­dom ban­dy­tów. Z dru­giej stro­ny, mie­li re­pu­ta­cję od­wa­żnych i bar­dzo lek­ko­my­śl­nych mło­dych mężczyzn, na­wet wbrew prze­ciw­no­ściom lo­su mo­gących po­słać ku­lę ka­żde­mu, kto pró­bo­wa­łby za­brać pa­rę ich owiec lub jed­ne­go z ich mu­łów. Zna­li też do­brze ten kraj i mo­gli być cen­ny­mi so­jusz­ni­ka­mi ka­ra­bi­nie­rów, co ozna­cza­ło, że mo­gli­by być przy­dat­ny­mi przy­ja­ció­łmi ba­ni­tów, gdy­by się na to zde­cy­do­wa­li. Wszy­scy wie­dzie­li, że są bied­ni i że nie war­to by­ło­by brać żad­ne­go z nich w na­dziei na okup, i nikt nie był za­sko­czo­ny, gdy wy­szło na jaw, że sprze­da­ją ban­dy­tom pro­wiant za go­tów­kę, gdy mo­gą ją do­stać, i na kre­dyt, gdy ban­dy­ci nie ma­ją pie­ni­ędzy; kre­dyt, któ­ry był na­praw­dę do­brym roz­wi­ąza­niem, o ile ba­ni­ci nie zo­sta­li­by poj­ma­ni.
Bez­po­śred­nich do­wo­dów na ist­nie­nie te­go so­ju­szu by­ło bar­dzo ma­ło, a bra­cia Pa­gliu­co­wie za­prza­czy­li te­mu w spo­sób, któ­ry nie za­chęcał do dal­szych py­tań. Aby zro­bić bły­sko­tli­wy po­kaz swo­jej do­sko­na­łej nie­win­no­ści, przez dwa dni pi­lo­to­wa­li tu­zin ka­ra­bi­nie­rów la­bi­ryn­tem le­śnych ście­żek i prze­łęczy, i trzy ra­zy w ci­ągu czter­dzie­stu ośmiu go­dzin przy­pro­wa­dza­li ich do miejsc, gdzie jesz­cze tlił się ogień, a reszt­ki na wpół ugo­to­wa­ne­go mi­ęsa by­ły roz­rzu­co­ne, jak gdy­by ban­dy­ci ucie­kli na­gle na alarm. Zro­bi­li to bar­dzo do­brze i otrzy­ma­li od ofi­ce­ra po­dzi­ęko­wa­nia za ich wy­si­łki, wraz ze szcze­ry­mi wy­ra­za­mi ubo­le­wa­nia, że nie od­nie­śli suk­ce­su w obła­wie. W jed­nym z obo­zów zna­le­źli na­wet skó­rę owcy, któ­rą, z wie­lo­ma gło­śno wy­po­wie­dzia­ny­mi prze­kle­ństwa­mi, po zna­ku na grzbie­cie zi­den­ty­fi­ko­wa­li ja­ko swo­ją. Wszyst­ko to by­ło bar­dzo do­brze prze­pro­wa­dzo­ne, a re­zul­tat był ta­ki, że ka­ra­bi­nie­rzy w Ca­mal­do­li często zwra­ca­li się do nich o in­for­ma­cje na te­mat ban­dy­tów, co oczy­wi­ście spra­wi­ło, że d’Oria­ni by­li do­brze po­in­for­mo­wa­ni o miej­scu po­by­tu sa­mych ka­ra­bi­nie­rów.
Osta­tecz­nie do­brze się sta­ło, że przez te la­ta Vit­to­ria po­zo­sta­wa­ła w klasz­to­rze w Pa­ler­mo, do­pó­ki śmie­rć sta­re­go Cor­le­one nie zmie­ni­ła na­gle po­ło­że­nia jej mat­ki i bra­ci.
Zma­rł, jak już po­wie­dzia­no, bez wi­ęk­szych ce­re­mo­nii w ma­łym ho­te­li­ku w Ni­cei. Zma­rł bez­dziet­nie i bez­po­tom­nie, a ta­kże zruj­no­wa­ny, o ile by­ło wia­do­mo, w chwi­li śmier­ci. Wia­do­mo­ść o tym do­ta­rła do Ca­mal­do­li w for­mie żąda­nia pie­ni­ędzy na spła­tę jed­ne­go z je­go dłu­gów, od po­życz­ko­daw­cy w Pa­ler­mo, któ­ry wie­dział o ist­nie­niu trzech bra­ci Pa­gliu­ców i o tym, że są oni spad­ko­bier­ca­mi ksi­ęcia.
Przez ca­ły rok trwa­ło roz­pląty­wa­nie pa­jęczyy ru­iny ma­jąt­ku zma­rłe­go. To, cze­go nie sprze­dał, by­ło ob­ci­ążo­ne hi­po­te­ką, a hi­po­te­ki wie­lo­krot­nie zmie­nia­ły wła­ści­cie­li w cza­sie wiel­kie­go kry­zy­su fi­nan­so­we­go, któ­ry roz­po­czął się w 1888 ro­ku. Dłu­gi by­ły wszel­kie­go ro­dza­ju, słusz­ne i nie­słusz­ne, a wie­rzy­cie­li by­ły set­ki. Opie­kun głów­nej po­sia­dło­ści ucie­kł z go­tów­ką, któ­rą aku­rat miał w ręku, gdy tyl­ko do­wie­dział się o śmier­ci Cor­le­one. Pe­wien nie­zna­ny osob­nik za­strze­lił się, po­nie­waż za­rząd­ca był mu wi­nien pie­ni­ądze, o czym rów­nież roz­pi­sy­wa­ły się ga­ze­ty, a na mar­twe­go roz­pust­ni­ka spa­dło wie­le dru­ko­wa­nych obelg. Ale pew­ne­go dnia Fer­di­nan­do Pa­gliu­ca wsze­dł do biu­ra jed­nej z ga­zet w Pa­ler­mo, ude­rzył re­dak­to­ra w twarz, zmu­sił go do po­je­dyn­ku, a na­stęp­ne­go ran­ka prze­bił mu płu­ca. Re­dak­tor w ko­ńcu wy­zdro­wiał, ale Pa­gliu­ca do­sze­dł do sie­bie i w pra­sie nie by­ło już wi­ęcej obelg na te­mat bied­ne­go, mar­twe­go Cor­le­one.
Oka­za­ło się, że nie jest tak źle, jak so­bie wy­ob­ra­żał. Tu i ów­dzie ostał się ma­ły ma­jątek, być mo­że dla­te­go, że pra­wie nikt nie wie­dział o je­go ist­nie­niu. W Rzy­mie, w no­wej dziel­ni­cy, był ma­ły do­mek, któ­ry za­ku­pił dla mło­dej oso­by, któ­rą był chwi­lo­wo za­in­te­re­so­wa­ny, i któ­ry ja­ki­mś cu­dem nie był ob­ci­ążo­ny hi­po­te­ką. Hi­po­te­ki nie­któ­rych głów­nych po­sia­dło­ści na Sy­cy­lii tra­fi­ły do po­jem­ne­go biur­ka mar­ki­za di San Gia­cin­to, któ­ry na­zy­wał się Gio­van­ni Sa­ra­ci­ne­sca i re­pre­zen­to­wał jed­ną z ga­łęzi tej ro­dzi­ny. San Gia­cin­to był nie­zwy­kle bo­ga­ty i sta­no­wił oso­bli­we po­łącze­nie sta­rej krwi z no­wo­cze­sny­mi in­stynk­ta­mi; czło­wiek ho­no­ru, ale o strasz­li­wej si­le wo­li i sta­ry do­bry wróg; czło­wiek o bar­dzo sze­ro­kich ho­ry­zon­tach i wie­lu wspa­nia­łych pro­jek­tach, z któ­rych nie­któ­re by­ły już po­my­śl­nie zre­ali­zo­wa­ne, nie­któ­re w trak­cie re­ali­za­cji, a nie­któ­re do­pie­ro tyl­ko za­pla­no­wa­ne. W cza­sie wiel­kie­go kry­zy­su nie stra­cił wie­le, ani nie sko­rzy­stał na­tych­miast z klęsk in­nych. Nikt nie na­zwał go chci­wym, a jed­nak wszyst­ko, co by­ło war­te po­sia­da­nia, co zna­la­zło się w je­go za­si­ęgu, prędzej czy pó­źniej we­szło w je­go roz­po­rządza­nie. Kie­dy zie­mia i do­my tra­ci­ły na war­to­ści, a wszyst­ko, co zwi­ąza­ne z biz­ne­sem by­ło nud­ne i po­zba­wio­ne wi­tal­no­ści, San Gia­cin­to sta­le ku­po­wał. Kie­dy wszy­scy się eks­cy­to­wa­li i czy­ni­li sza­lo­ne spe­ku­la­cje, on spo­koj­nie oszczędzał swo­je pie­ni­ądze i cze­kał. A w trak­cie swo­ich in­we­sty­cji zgar­niał naj­lep­sze z hi­po­tek Cor­le­onów, nie przej­mu­jąc się zbyt­nio tym, czy od­set­ki są pła­co­ne re­gu­lar­nie, czy nie. Wkrót­ce wie­dział, że nie będą one w ogó­le spła­ca­ne, a zie­mia przy­pad­nie je­mu, gdy tyl­ko Cor­le­one ca­łko­wi­cie się zruj­nu­je.
Ro­dzi­na Pa­gliu­ców prze­nio­sła się do Rzy­mu, za­nim za­ko­ńczo­no re­gu­lo­wa­nie kwe­stii dzie­dzi­cze­nia, a Vit­to­ria zo­sta­ła w ko­ńcu za­bra­na z klasz­to­ru i to­wa­rzy­szy­ła mat­ce. Tyl­ko Fer­di­nan­do po­zo­stał w Ca­mal­do­li. Ro­dzi­na za­miesz­ka­ła w no­wej dziel­ni­cy i za­częła żyć do­brze, je­śli nie eks­tra­wa­ganc­ko, z te­go, co by­ło jesz­cze bar­dzo nie­pew­nym do­cho­dem. Te­bal­do, któ­ry sam pro­wa­dził wszyst­kie in­te­re­sy, zdo­łał ko­rzyst­nie sprze­dać dom w Rzy­mie. Przez San Gia­cin­ta za­wa­rł zna­jo­mo­ść z kil­ko­ma rzy­mia­na­mi, któ­rzy trak­to­wa­li go uprzej­mie i z cie­ka­wo­ścią pa­trzy­li na nie­go ja­ko na bra­tan­ka osła­wio­ne­go ksi­ęcia Cor­le­one. Je­śli cho­dzi o ty­tuł, San Gia­cin­to po­ra­dził mu, aby nie przyj­mo­wał go od ra­zu, gdyż nie przy­nie­sie mu to żad­nych szcze­gól­nych ko­rzy­ści.
San Gia­cin­to był w do­sko­na­łych sto­sun­kach ze wszyst­ki­mi swo­imi sa­ra­ce­ński­mi krew­ny­mi i bar­dzo na­tu­ral­nie roz­ma­wiał z ni­mi o d’Oria­nich. W głębi ser­ca nie lu­bił Te­bal­da i nie ufał mu, a je­go bra­ta Fran­ce­sca uwa­żał za nie­wie­le lep­sze­go, ale mi­mo to nie mó­gł nie czuć pew­ne­go ro­dza­ju li­to­ści dla tych dwóch mło­dzie­ńców, któ­rych hi­sto­ria przy­po­mi­na­ła mu je­go wła­sne ro­man­tycz­ne po­cząt­ki. San Gia­cin­to był ol­brzy­mem w si­le i po­stu­rze, a nie­wąt­pli­wie praw­dą jest, że u wszyst­kich ol­brzy­mów prędzej czy pó­źniej ujaw­nia się skłon­no­ść do do­bro­ci i życz­li­wo­ści. Był już w po­de­szłym wie­ku, a po­cząt­ko­wa twar­do­ść je­go szorst­kiej na­tu­ry zo­sta­ła zła­go­dzo­na przez la­ta suk­ce­sów i pra­wie fe­no­me­nal­ne­go szczęścia do­mo­we­go. Był sil­ny cia­łem i umy­słem, i nie­ła­two go by­ło oszu­kać; ale stał się ła­ska­wy. Wspó­łczuł ro­do­wi Pa­gliu­ców i za­brał swo­ją żo­nę, aby zo­ba­czy­ła Don­nę Ma­rię Ca­ro­li­nę. Prze­ko­nał ksi­ężnicz­kę Sant’Ila­rio, aby ją przy­jęła i za­wa­rła z nią zna­jo­mo­ść, a mar­ki­za di San Gia­cin­to pew­ne­go po­po­łud­nia przy­pro­wa­dzi­ła ją do pa­ła­cu ra­zem z Vit­to­rią.
Co­ro­na uwa­ża­ła mat­kę Pa­gliu­ców za pre­ten­sjo­nal­ną i sądzi­ła, że ma zły cha­rak­ter i jest nie­mądra, ale już na pierw­szy rzut oka do­strze­gła, że jej mło­da cór­ka jest oso­bą zu­pe­łnie in­ne­go ty­pu, a kil­ka uprzej­mych py­tań, pod­czas gdy Don­na Ma­ria Ca­ro­li­na roz­ma­wia­ła z mar­ki­zą, wy­ja­śni­ło Co­ro­nie ta­jem­ni­cę. Vit­to­ria ni­g­dy nie by­wa­ła w do­mu, na­wet z wi­zy­tą, przez dzie­si­ęć lat, któ­re upły­nęły od umiesz­cze­nia jej w klasz­to­rze, a jej mat­ka by­ła dla niej pra­wie ob­cą oso­bą. Nie by­ła nie­śmia­ła, jak Co­ro­na z pew­no­ścią mo­gła za­uwa­żyć, ale jej mło­dy wdzi­ęk był de­li­kat­nie pie­lęgno­wa­ny, a w obec­no­ści gru­bo cio­sa­nej oso­bo­wo­ści mat­ki, kur­czy­ła się i za­sty­ga­ła.
– Czy wy­da­my ją za mąż w Rzy­mie, jak my­ślisz, ksi­ężnicz­ko?  – za­py­ta­ła Don­na Ma­ria Ca­ro­li­na, ki­wa­jąc gło­wą w stro­nę cór­ki, pod­czas gdy jej oczy pa­trzy­ły na Co­ro­nę, a ona uśmie­cha­ła się zna­cząco.
Mi­ęk­kie brązo­we oczy Vit­to­rii sta­ły się na­gle ja­sne i twar­de, krew na­pły­nęła jej do twa­rzy jak po ude­rze­niu, a jej ma­łe dło­nie za­ci­snęły się ci­cho na pa­ra­sol­ce, ale nic nie po­wie­dzia­ła i pa­trzy­ła w dół.
– Mam na­dzie­ję, że pa­ni cór­ka wyj­dzie za mąż bar­dzo szczęśli­wie – po­wie­dzia­ła Co­ro­na z życz­li­wą in­to­na­cją, wi­dząc za­kło­po­ta­nie dziew­czy­ny i ro­zu­mie­jąc je.
Mar­ki­za diSan Gia­cin­to ro­ze­śmia­ła się ca­łkiem szcze­rze. Jej śmiech był pe­łen hu­mo­ru, nie ha­ła­śli­wy i wy­ra­źnie ary­sto­kra­tycz­ny, to praw­da, ale Vit­to­ria czu­ła się ura­żo­na, po­nie­waż wie­dzia­ła, że wy­wo­ła­ła go uwa­ga mat­ki, któ­ra by­ła w złym gu­ście. Co­ro­na rów­nież to za­uwa­ży­ła.
– Za­wsze się śmie­jesz na wzmian­kę o ma­łże­ństwie, Fla­vio – po­wie­dzia­ła ksi­ężnicz­ka – a prze­cież je­steś naj­szczęśli­wiej za­mężną ko­bie­tą, ja­ką znam.
– Och, to praw­da! – Od­po­wie­dzia­ła mar­ki­za. – Mój ol­brzym jest dla mnie do­bry, na­wet te­raz, gdy mo­je wło­sy są si­we.
Co praw­da w gęstych i fa­lu­jących wło­sach, któ­re ro­sły ni­sko nad czo­łem, by­ło wie­le srebr­nych ni­tek, ale jej twarz nie stra­ci­ła nic ze swo­jej świe­żo­ści, a oczy za­cho­wa­ły daw­ną ży­wot­no­ść. Na­le­ża­ła do te­go ty­pu ko­biet, któ­re za­zwy­czaj do­ży­wa­ją sędzi­we­go wie­ku.
Don­na Ma­ria Ca­ro­li­na wsta­ła, aby ode­jść. Że­gna­jąc się, Co­ro­na ujęła dłoń Vit­to­rii.
– Przy­kro mi, żejest już tak pó­źna po­ra ro­ku, mo­ja dro­ga – po­wie­dzia­ła. – Do przy­szłe­go ro­ku nie będziesz tu mia­ła zbyt wie­lu roz­ry­wek. Ale mu­sisz jesz­cze przy­jść do nas na obiad z mat­ką. Czy przyj­dziesz i przy­pro­wa­dzisz cór­kę? – za­py­ta­ła, zwra­ca­jąc się do Don­ny Ma­rii Ca­ro­li­ny.
Mar­ki­za di San Gia­cin­to wpa­try­wa­ła się w nią w do­brze ukry­tym zdzi­wie­niu, gdyż Co­ro­na nie mia­ła w zwy­cza­ju za­pra­szać na ko­la­cję no­wo­po­zna­nych lu­dzi. Oczy­wi­ście jej za­pro­sze­nie zo­sta­ło przy­jęte.
ROZ­DZIAŁ III
Na ko­la­cji po­ja­wi­li się San Gia­cin­to wraz z żo­ną, a ta­kże dwie lub trzy in­ne oso­by, i w ten spo­sób człon­ko­wie ro­dzi­ny d’Oria­nich do­ko­na­li cze­goś w ro­dza­ju for­mal­ne­go we­jścia do eli­ty rzym­skie­go spo­łe­cze­ństwa pod naj­lep­szy­mi mo­żli­wy­mi au­spi­cja­mi. Po­mi­mo do­bre­go sma­ku i ko­bie­ce­go wpły­wu Co­ro­ny, uro­czy­sto­ści w Pa­laz­zo Sa­ra­ci­ne­sca za­wsze mia­ły im­po­nu­jący i nie­mal uro­czy­sty cha­rak­ter. Być mo­że w ro­dzi­nie by­ło zbyt wie­lu mężczyzn, a wszy­scy oni by­li zbyt po­wa­żni i po­nu­rzy, od sędzi­we­go ksi­ęcia po naj­młod­sze­go wnu­ka, któ­ry był le­d­wie pe­łno­let­ni, a któ­re­go czar­ne brwi zbie­ga­ły się nad rzym­skim no­sem i zda­wa­ły się zbyt­nio za­ciem­niać oczy. Ip­po­li­to, wy­jątek w swo­jej ro­dzi­nie, tak jak Vit­to­ria d’Oria­ni w swo­jej, nie po­ja­wiał się przy sto­le, ale przy­cho­dził do sa­lo­nu wie­czo­rem. Sam ksi­ążę sie­dział u we­zgło­wia sto­łu i  rzad­ko się od­zy­wał. Co­ro­na wi­dzia­ła, że nie jest za­do­wo­lo­ny z obec­no­ści ro­du Pa­gliu­ców i sta­ra­ła się jak mo­gła, by pod­trzy­my­wać roz­mo­wę i kie­dy tyl­ko mo­gła, skło­nić Fla­vię San Gia­cin­to do mó­wie­nia.
Od cza­su do cza­su spo­gląda­ła na Or­si­na, któ­re­go twarz te­go wie­czo­ru nie wy­ra­ża­ła ni­cze­go, ale któ­re­go oczy by­ły nie­mal nie­ustan­nie zwró­co­ne ku Vit­to­rii. To, że usia­dł obok niej, wy­szło do­ść na­tu­ral­nie, ale by­ło dla nie­go nie­co­dzien­nym do­świad­cze­niem. Oczy­wi­ście, w ży­ciu to­wa­rzy­skim zda­rza­ło się, że pod­czas ko­la­cji sia­dał obok mło­dej dziew­czy­ny, i na ogół był przy ta­kich oka­zjach bar­dzo znu­dzo­ny. By­wa­ło to al­bo za­mie­rzo­ne, al­bo przy­pad­ko­we ze stro­ny je­go go­spo­da­rzy, kim­kol­wiek by oni nie by­li. Je­śli by­ło za­mie­rzo­ne, to zna­czy­ło, że po­sa­dzo­no go obok ja­kie­jś szcze­gól­nie po­żąda­nej da­my wiel­kie­go uro­dze­nia i ma­jąt­ku w na­dziei, że się w niej za­ko­cha i uczy­ni ją przy­szłą ksi­ężnicz­ką Sa­ra­ci­ne­scą. Wte­dy w po­nu­rym mil­cze­niu od­pie­rał ka­żdą ta­ką pró­bę zdo­by­cia je­go ser­ca. Je­śli na­to­miast zda­rzy­ło mu się przy­pad­ko­wo zna­le­źć obok mło­dej dziew­czy­ny, dzia­ło się to zgod­nie z pra­wa­mi pierw­sze­ństwa i praw­do­po­do­bie­ństwo, że mło­da da­ma nie mia­ła nic do za­ofe­ro­wa­nia, ani pod względem wy­glądu, ani ma­jąt­ku, ani roz­mo­wy, wy­no­si­ło dzie­si­ęć do jed­ne­go. Ale ża­den z tych przy­pad­ków nie zda­rzał się często.
Obec­na oka­zja by­ła zu­pe­łnie wy­jąt­ko­wa. Vit­to­ria d’Oria­ni ni­g­dy wcze­śniej nie by­ła na przy­jęciu i wszyst­ko by­ło dla niej no­we. To był jej pierw­szy udział w spo­tka­niu to­wa­rzy­skim, a Or­si­no Sa­ra­ci­ne­sca był, oprócz jej bra­ci, pierw­szym mężczy­zną, któ­re­go mo­żna by­ło na­zwać mło­dym, z któ­rym za­mie­ni­ła cho­ćby kil­ka­na­ście słów. Mi­nęły za­le­d­wie dwa mie­si­ące od opusz­cze­nia klasz­to­ru, a w tym cza­sie jej umy­sł był nie­ustan­nie za­tło­czo­ny no­wy­mi wra­że­nia­mi i rów­nie sta­le dra­żnio­ny spo­so­bem by­cia i pro­wa­dze­nia roz­mo­wy przez jej mat­kę. Jej wy­kszta­łce­nie by­ło nie­wąt­pli­wie bar­dzo ogra­ni­czo­ne, choć pod tym względem ró­żni­ło się tyl­ko w nie­wiel­kim stop­niu od wy­kszta­łce­nia wie­lu mło­dych dziew­cząt, któ­re Or­si­no spo­ty­kał, by­ło ono jed­nak no­wo­cze­sne w po­rów­na­niu z wy­kszta­łce­niem mat­ki, a ho­ry­zon­ty jej po­glądów na re­li­gię by­ły sze­ro­kie, w po­rów­na­niu ze skom­pli­ko­wa­nym sys­te­mem prze­sądów Don­ny Ma­rii Ca­ro­li­ny.
Brązo­we oczy Vit­to­rii by­ły bar­dzo sze­ro­ko otwar­te, gdy sie­dzia­ła ci­cho na swo­im miej­scu, słu­cha­jąc te­go, co mó­wio­no i pró­bu­jąc wie­lu rze­czy, któ­rych ni­g­dy wcze­śniej na­wet nie wi­dzia­ła. Często spo­gląda­ła na Co­ro­nę, pra­gnąc, aby pew­ne­go dnia być ta­ką jak ona, co by­ło jed­nak nie­mo­żli­we. Od cza­su do cza­su zer­ka­ła na Or­si­na i od­po­wia­da­ła na je­go uwa­gi krót­ko i pro­sto. Nie mo­gła się oprzeć wra­że­niu, że ją ob­ser­wu­je, i od cza­su do cza­su krew de­li­kat­nie na­pły­wa­ła do jej po­licz­ków. Po jej dru­giej stro­nie sie­dział Gian­bat­ti­sta Pie­tra­san­ta, któ­re­go żo­ną by­ła Fran­gi­pa­ni, będący szcze­gól­nie roz­ba­wio­ny i za­in­te­re­so­wa­ny mat­ką Vit­to­rii, je­go dru­gą sąsiad­ką, ale na jej mło­dą cór­kę nie zwra­cał uwa­gi.
Pe­wien wiel­ki pi­sarz bar­dzo praw­dzi­wie po­wie­dział, że ana­li­za psy­cho­lo­gicz­na w ksi­ążce ni­g­dy nie mo­że być czy­mś wi­ęcej niż se­rią stwier­dzeń ze stro­ny au­to­ra, mó­wi­ących o tym, co on sam wy­ob­ra­ża so­bie, że mó­głby czuć, gdy­by zna­la­zł się na miej­scu tej kon­kret­nej oso­by, któ­rą ana­li­zu­je. Jest rze­czą bar­dzo wąt­pli­wą, czy ja­ki­kol­wiek pi­sarz płci męskiej jest w sta­nie, cho­ćby naj­wi­ęk­szym wy­si­łkiem wy­ob­ra­źni, przy­ob­lec się w tę ge­nial­ną czy­sto­ść my­śli i in­ten­cji, ja­ka ce­chu­je ca­łą isto­tę tak mło­dej dziew­czy­ny jak Vit­to­ria d’Oria­ni, gdy po raz pierw­szy wcho­dzi na świat, po dzie­si­ęciu la­tach spędzo­nych w re­li­gij­nej wspól­no­cie wy­twor­nych sióstr.
Isto­ta, któ­rą so­bie wy­ob­ra­ża­my, gdy pró­bu­je­my zro­zu­mieć ta­ką dziew­częcą nie­win­no­ść, jest bez­barw­na i ma­to­wa. Jej umy­sł i ser­ce są bia­łe jak śnieg, tak zu­pe­łnie bia­łe, jak bia­ły puch na bez­kre­snej rów­ni­nie, na któ­rej nie ma żad­ne­go pło­tu czy drze­wa, któ­re mo­gły­by prze­ła­mać jej mo­no­to­nię. Nie ma pi­ęk­na w ta­kiej bie­li na­tu­ry, z wy­jąt­kiem chwi­li, gdy czer­wie­ni się o świ­cie i o za­cho­dzie sło­ńca. Lu­dzie po­zo­sta­wie­ni na ta­kim śnie­gu sa­mot­nie, nie wi­dząc nic po­za nim, często po­pa­da­ją w obłęd, sza­le­ństwo na śnie­gu jest zna­ną i sze­ro­ko opi­sy­wa­ną for­mą obłędu.
Wi­docz­nie w ta­kim przy­pad­ku na­sza wy­ob­ra­źnia nie po­tra­fi przy­wo­łać praw­dzi­we­go ob­ra­zu. Je­ste­śmy świa­do­mi, że pa­nie­ńska nie­win­no­ść jest sta­nem, a nie for­mą cha­rak­te­ru. Trud­no­ść po­le­ga na przed­sta­wie­niu so­bie okre­ślo­ne­go cha­rak­te­ru w ta­kim wła­śnie sta­nie. Al­bo­wiem sło­wo nie­win­no­ść nie ma wąskie­go zna­cze­nia, roz­ci­ąga się ono na ka­żdą kwe­stię, któ­ra do­ty­ka ludz­ko­ści, na ka­żdy mo­tyw w ka­żdym po­stępo­wa­niu i na ka­żdy cel, któ­ry w tym po­zba­wio­nym tre­ści sta­nie dziew­czy­na przy­pi­su­je wszyst­kim isto­tom ludz­kim, ży­wym i uma­rłym. Jest to ma­gicz­ne okno, przez któ­re wszyst­kie do­bre rze­czy uka­zu­ją się wy­ra­źnie, choć rzad­ko praw­dzi­wie, a wszyst­kie złe są al­bo zu­pe­łnie nie­wi­docz­ne, al­bo wi­dzia­ne w nud­nym, neu­tral­nym i zu­pe­łnie nie­cie­ka­wym cie­niu jed­no­li­te­go nie­zro­zu­mie­nia. Sądzi­my, że tak mu­si być, na pod­sta­wie na­szej ob­ser­wa­cji. To nie jest ana­li­za, ale in­spek­cja.
Za tym pu­stym miej­scem kry­je się przede wszyst­kim tem­pe­ra­ment, po­tem cha­rak­ter i umy­sł, a na­stęp­nie ten wiel­ki, nie­pew­ny ele­ment dzie­dzicz­no­ści, po­twor­ny lub bo­ski, któ­ry oży­wia i po­ru­sza wszyst­kie te trzy ogni­wa przy po­częciu nie­na­ro­dzo­ne­go lo­su, i któ­ry w pó­źniej­szym ży­ciu sam oka­zu­je się lo­sem, o ile w ogó­le ist­nie­je coś ta­kie­go jak prze­zna­cze­nie.
Za pust­ką mo­że kryć się burz­li­wa i na­mi­ęt­na krew, mo­że kryć się że­la­zny cha­rak­ter i rządzący czło­wie­kiem umy­sł. Ale pust­ka, mi­mo wszyst­ko, po­zo­sta­je pust­ką. Ca­ry­ca Ka­ta­rzy­na by­ła kie­dyś nie­win­ną i ci­chą ma­łą nie­miec­ką dziew­czyn­ką, o pu­stych, zdzi­wio­nych oczach i szkol­nych sen­ty­men­tach. Go­ethe mó­gł ją wzi­ąć za Char­lot­tę Wer­te­ra. Do­bra, zła, czy obo­jęt­na, przy­szła ko­bie­ta stoi wte­dy w ma­gicz­nym oknie, a wszyst­ko, czym ma się stać, jest już w niej.
Vit­to­ria d’Oria­ni z pew­no­ścią nie mia­ła stać się ca­ry­cą Ka­ta­rzy­ną, ale pod płasz­czem jej nie­win­no­ści nie bra­ko­wa­ło odzie­dzi­czo­nych sprzecz­no­ści. Or­si­no my­ślał in­ten­syw­niej niż wi­ęk­szo­ść mło­dzie­ńców w je­go wie­ku i był te­go świa­do­my, pa­trząc na nią i roz­ma­wia­jąc z nią, pro­wa­dząc jed­ną z tych po­zor­nie płyt­kich roz­mów, któ­rych wspo­mnie­nie po­zo­sta­je cza­sem na ca­łe ży­cie, stu­diu­jąc w mil­cze­niu jej twarz i pró­bu­jąc od­kryć ta­jem­ni­cę jej nie­spo­ty­ka­ne­go uro­ku.