F. MARION CRAWFORD
CORLEONE: Opowieść o Sycylii
Tomy I-III
Tytuł oryginalny: Corleone: A Tale of Sicily
Autor: Francis Marion Crawford
Data oryginalnego wydania: 1898
Research i opracowanie tekstu: Wydawnictwo Horyzont Idei
Przekład i redakcja: Damian Tarkowski, Adrianna Krawczyk
© Polskie Wydawnictwa Niezależne, Damian Tarkowski,
Wydawnictwo Horyzont Idei, 2022
Wydanie pierwsze, Toruń 2022
ISBN: 978-83-65185-34-1
Dziękujemy za zakup oryginalnego e–booka!
Nasz adres internetowy:
www.hoid.pl; www.sklep.hoid.pl;
Facebook:
www.facebook.pl/HORYZONTIDEI
E–mail: kontakt@hoid.pl; damtar@hoid.pl
Tel: (+48) 723 761 373
NIP: 9562251232
mBank: 34 1140 2004 0000 3702 7847 3507
Wesprzyj naszą działalność, zakupując książki, e–booki
i audiobooki Wydawnictwa Horyzont Idei dostępne na naszej
stronie internetowej: www.sklep.hoid.pl oraz u naszych
partnerów na platformach:
ibuk.pl; ebookpoint.pl; virtualo.pl; publio.pl; woblink.com;
legimi.pl; empikGO, audioteka.pl, storytel.pl, nieznany.pl, i in.
Współpracujemy także z autorami oryginalnych tekstów w języku polskim
oraz z innymi wydawnictwami w zakresie udostępniania licencji oraz praw
autorskich do nagrań audio lub wydawnictw drukowanych.
SPIS TREŚCI:
TOM I:
ROZDZIAŁ I
ROZDZIAŁ II
ROZDZIAŁ III
ROZDZIAŁ IV
ROZDZIAŁ V
ROZDZIAŁ VI
ROZDZIAŁ VII
ROZDZIAŁ VIII
ROZDZIAŁ IX
ROZDZIAŁ X
ROZDZIAŁ XI
TOM II:
ROZDZIAŁ XII
ROZDZIAŁ XIII
ROZDZIAŁ XIV
ROZDZIAŁ XV
ROZDZIAŁ XVI
ROZDZIAŁ XVII
ROZDZIAŁ XVIII
ROZDZIAŁ XIX
ROZDZIAŁ XX
ROZDZIAŁ XXI
ROZDZIAŁ XXII
ROZDZIAŁ XXIII
ROZDZIAŁ XXIV
ROZDZIAŁ XXV
ROZDZIAŁ XXVI
ROZDZIAŁ XXVII
ROZDZIAŁ XXVIII
Tom III:
ROZDZIAŁ XXIX
ROZDZIAŁ XXX
ROZDZIAŁ XXXI
ROZDZIAŁ XXXII
ROZDZIAŁ XXXIII
ROZDZIAŁ XXXIV
ROZDZIAŁ XXXV
ROZDZIAŁ XXXVI
ROZDZIAŁ XXXVII
ROZDZIAŁ XXXVIII
ROZDZIAŁ XXXIX
ROZDZIAŁ XL
ROZDZIAŁ I
– Jeśli nigdy nie zamierzasz się ożenić, równie dobrze mógłbyś zostać księdzem – powiedział ze śmiechem Ippolito Saracinesca do swojego starszego brata, Orsina.
– Dlaczego? – zapytał Orsino, bez uśmiechu. – Równie rozsądnie byłoby powiedzieć, że człowiek, który nigdy nie widział jakiejś szczególnej rzeczy, o której wiele słyszał, powinien dać sobie za nią wyłupić oczy.
Młody ksiądz znów się roześmiał, podniósł cygaro, które położył na brzegu fortepianu, rozpalił je, aż zaczęło się żarzyć, a potem zagrał dwa lub trzy akordy modulacji. Na instrumencie na stojaku stała kartka papieru, na której na kilku pięcioliniach z grubsza zapisano ołówkiem nuty.
Orsino wyciągnął swoje długie nogi przed siebie, odchylił się w niskim fotelu i zaczął wpatrywać w stare, złocone rozety w kwadratowych zdobieniach rzeźbionego sufitu. Był człowiekiem niezadowolonym z życia i wiedział o tym, co czyniło jego niezadowolenie przedmiotem wyrzutów sumienia, zwłaszcza, że było dla niego całkiem jasne, że przyczyna spoczywa w nim samym.
Na początku życia, gdy tylko osiągnął pełnoletność, popełnił dwa wielkie błędy, i chociaż żaden z nich nie spowodował poważnych konsekwencji materialnych, wpłynęły one na jego naturalnie melancholijne usposobienie i ujawniły jego wrodzoną twardość charakteru. W czasie wielkich spekulacji budowlanych w Rzymie, kilka lat wcześniej, nierozsądnie związał swój los ze starym wrogiem swego ojca, Ugiem del Ferice, i w końcu znalazł się całkowicie w jego mocy, choć w rzeczywistości nie był jego dłużnikiem. W tym samym czasie bardzo zakochał się w młodej wdowie, która szczerze go pokochała, ale z wielu powodów wierząc, że jeśli wyjdzie za niego za mąż, wyrządzi mu niepowetowaną krzywdę, poświęciła się i wyszła za del Fericego, oddając się bankierowi w zamian za uwolnienie Orsina ze zobowiązań, o czym ten ostatni nie miał pojęcia. Kiedy było już po wszystkim, Orsino będąc w wieku, w którym większość młodych ludzi jest niewiele więcej niż niedoświadczonymi chłopcami, był już zawiedzionym życiem mężczyzną, a poważne usposobienie, które odziedziczył po matce, uniemożliwiło mu zrzucenie z siebie jarzma przeżyć i odzyskanie młodości, którą, na dobrą sprawę, wciąż mógłby się cieszyć.
Od tego czasu, choć kobiety go pociągały, to nigdy go nie oczarowały, a te, na które zwracał uwagę, w większości nie nadawały się do małżeństwa. Podobnie było z kilkoma tematami, którymi od czasu do czasu się zainteresował, ale które nie były w żadnym stopniu opłacalne. Niedbale wydał sporo pieniędzy, ponieważ miał hojnego ojca, ale jego raczej gorzkie doświadczenia z czasu, kiedy próbował zajmować się interesami, uczyniły go chłodnym i trzeźwo myślącym, dzięki czemu nigdy nie zrobił niczego, co mogłoby go zrujnować. Gorący temperament, który odziedziczył po ojcu i dziadku, teraz rzadko, jeśli w ogóle, dawał o sobie znać i wydawało się, że nic nie jest w stanie przebić się przez spokojną obojętność, która stała się jego drugą naturą. W ostatnich latach wiele podróżował, a kiedy starał się nawiązywać kontakty, jego rozmowy z ludźmi nie były nieciekawe, choć nawyk analizowania obu stron każdego zagadnienia sprawiał, że stawały się zimne i pozbawione entuzjazmu. Być może obiecującym był znak, że na ogół miał wyrobione zdanie, co do tego, który z dwóch przeciwnych poglądów preferuje, jednak nie zadawał sobie trudu, by przekonać innych, że ma rację.
We własnej rodzinie najbardziej lubił towarzystwo Ippolita. Ten ostatni był od niego młodszy o jakieś dwa lata i pod każdym niemal względem bardzo się od niego różnił. Orsino był wysoki, silnie zbudowany, o niezwykle ciemnej karnacji; Ippolito zaś był średniego wzrostu, delikatnej postury i w porównaniu z nim posiadał niemalże jasną cerę. Orsino miał chude, brązowe dłonie, solidnie przyspojone u nasady i szerokie na knykciach; dłonie Ippolita były smukłe i białe, raczej nerwowe, z niebieskimi żyłkami na przegubach, czubki palców spiczaste, kciuk niezwykle delikatny i długi, paznokcie naturalnie wypolerowane. Twarz starszego brata, z jej dużymi i energicznymi liniami, z jej poważnym, obojętnym wyrazem i ciemnooliwkowym odcieniem, w każdym punkcie kontrastowała z rysami młodego księdza, miękkimi w zarysie, wymodelowanymi raczej w wosku niż wyciosanymi w brązie, bladymi i trochę przezroczystymi, a nie śniadymi – kobiecymi, być może, w najlepszym znaczeniu tego słowa, jakie można odnieść do mężczyzny. Ippolito miał jasne, miękkie brązowe oczy, które tak często mają ludzie bardzo utalentowani, zwłaszcza muzycy i malarze o większym talencie niż sile fizycznej. Ale na delikatnych, równych i raczej bladych ustach widniało niewątpliwe piętno ascetycznego temperamentu, wraz z równie pewną oznaką dowcipnego humoru, który może być ostry, ale preferuje łagodność. Ippolito podobno przypominał matkę swojej matki i różnił się znacznie zarówno w wyglądzie jak i sposobie bycia od reszty licznej rodziny, do której należał.
Był księdzem raczej z powołania niżeli z wyboru. Gdyby rozmyślnie wybrał zawód odpowiadający jego talentom, z pewnością całkowicie poświęciłby się muzyce, choć zapewne nigdy nie zasłynąłby jako kompozytor, brakowało mu bowiem tej konsekwentnej siły twórczej, którą wydobywa się wielkie koncepcje, choć posiadał wyrafinowane wyczucie smaku i umiejętności, które potrafią z lekkością, miłością i mądrością nadać drobnym szczegółom szerokie piękno dobrze zaplanowanej całości. Ale z powołania był księdzem, a siła przekonań jego sumienia nie pozostawiała darom jego artystycznej inteligencji żadnej możliwości wyboru. Całą duszą należał do kościoła, muzykiem natomiast był całym swoim sercem.
Między braćmi istniał ten rodzaj bliskiej przyjaźni, która czasem zdarza się między osobami zbyt mocno różniącymi się od siebie, by się wzajemnie rozumieć, ale których brak zrozumienia jest stałym bodźcem pobudzającym wzajemne zainteresowanie obu stron. Pośród dużego i spokojnego patriarchalnego układu, w którym żyli i w którym każdy członek rodziny wił dla siebie egzystencję, mającą w sobie pewną stonowaną indywidualność, Orsino i Ippolito byli ze sobą szczególnie związani, a księdza, jeżeli tylko akurat był w domu, zazwyczaj można było znaleźć w salonie starszego brata, w którym przechowywał wiele swoich rzeczy.
Był to duży pokój, ze starym rzeźbionym i złoconym sufitem, trzema wysokimi oknami, z których światło padało na podłogę, dwojgiem drzwi, marmurowym kominkiem, grubym starym dywanem i mnóstwem mebli o wielu starych i nowych wzorach, wstawionych tam bez względu na nic innego poza ich użytecznością, gdyż Orsino nie cierpiał na nadmiar wytwornych artystycznych gustów, nie miał też przesadnego uznania dla bezużytecznych przedmiotów. Krótki fortepian Ippolita zajmował zaszczytne miejsce przy środkowym oknie, a niedaleko od niego stał głęboki fotel Orsina, obok którego znajdował się niski stolik zapełniony książkami i recenzjami. Orsino Saracinesca, jak większość niezadowolonych i zawiedzionych ludzi, którzy nie mają w życiu żadnego prawdziwego celu, dużo czytał i łaknął pasjonowania się fikcją, ponieważ nie znajdował w sobie zainteresowania rzeczywistością. Ippolito, przeciwnie, czytał mało, a myślał dużo.
Po tym, jak Orsino odpowiedział na jego uwagę o małżeństwie, ksiądz przez jakiś czas zajął się swoją muzyką, podczas gdy jego brat w milczeniu wpatrywał się w sufit, słuchając modulacji i fragmentów nieśmiałej melodii i eksperymentalnej harmonii, nie rozumiejąc w najmniejszym stopniu, co ten młodszy człowiek próbuje w ten sposób wyrazić. Z jakiegoś bliżej nieznanego powodu lubił każdy dźwięk muzyki, podobnie jak większość Włochów, i wiedział z doświadczenia, że jeśli pozostawi Ippolita na jakiś czas w spokoju, wkrótce powstanie coś przyjemnego do słuchania. Ale Ippolito zatrzymał się nagle i obrócił o pół obrotu na stołku fortepianowym, jednym szybkim, typowym dla niego ruchem. Pochylił się do przodu w stronę Orsina, stukając lekko końcami palców o siebie, gdy nadgarstki oparł na kolanach.
– Czy absurdem jest przypuszczać, że w całym Rzymie, lub w całej Europie, nie ma nikogo, kogo chciałbyś poślubić?
– Całkowitym absurdem, jak sądzę – odpowiedział Orsino, nie patrząc na brata.
– Więc tak naprawdę nie rozglądałeś się za żoną. To jest jasne.
– Całkowicie jasne. Nie spieram się o to. Dlaczego miałabym się spierać? Mam jeszcze mnóstwo czasu, a poza tym, nie ma żadnego powodu na świecie, dla którego miałbym w ogóle się żenić, bardziej niż ty powinieneś to zrobić. Są jeszcze nasi dwaj młodsi bracia. Niech biorą sobie żony i przedłużają ród.
– Większość ludzi uważa, że małżeństwo to środek do osiągnięcia szczęścia – zauważył Ippolito.
– Większość ludzi to imbecyle – odparł ponuro Orsino.
Ippolito roześmiał się, obserwując wyraz twarzy brata, ale już nic nie odpowiedział.
– Z reguły – kontynuował Orsino – wypowiadanie słów wiąże się z kwestią pozycji, a nie inteligencji. Im niżsi w hierarchii są mężczyźni i kobiety, tym więcej mówią, im wyższą zajmują pozycję, tym bardziej milczą, w dziewięciu przypadkach na dziesięć. Oczywiście zdarzają się wyjątki, ale generalnie można na pierwszy rzut oka stwierdzić, czy dana osoba jest wielkim gadułą. Potencjału mózgu z pewnością nie da się zmierzyć w centymetrach. Dlatego rozmowa nie ma nic wspólnego z mózgiem. Stąd większość ludzi to głupcy.
– Czy to nazywasz argumentem? – Zapytał ksiądz, wciąż się uśmiechając.
– Nie. To jest obserwacja.
– I co z tego wnioskujesz?
Z tego i z wielu innych rzeczy wnioskuję, że to, co nazywamy społeczeństwem, jest poniżającą farsą. Zachęca się ludzi do mówienia wtedy, gdy nikt nie ma nic do powiedzenia. Zachęca się do zawierania małżeństwa bez miłości. Stawia się modę przeciwko gustowi, gust przeciwko zmysłowości, a zmysłowość przeciwko sercu. Ludzkość jest maszynerią do wzbudzania emocji wśród nieczułych. To jest…
Orsino zawahał się.
– Co chcesz powiedzieć? – Zapytał łagodnie Ippolito.
– To jest piekło na ziemi.
– Dokładnie to samo mówiła większość proroków i świętych od czasów Dawida – zauważył ksiądz, ruszając ponownie, aby znaleźć swoje na wpół wypalone cygaro, a następnie starannie je zapalić. – Skoro takie jest twoje zdanie, dlaczego nie przyjmiesz święceń? Wiesz, możesz zostać prorokiem lub świętym. Pierwszym krokiem do świętości jest gardzenie przepychem i próżnością tego nikczemnego świata. Wygląda na to, że zrobiłeś ten pierwszy krok w podskokach, obiema nogami na raz. A to właśnie pierwszy krok kosztuje najwięcej, jak mówią. Odwagi! Możesz zajść daleko.
– Myślę o tym, by wkrótce wyruszyć w dalszą drogę – powiedział Orsino posępnie, tak jakby jego brat mówił poważnie. – W każdym razie, mam zamiar uciec od tego wszystkiego – dodał, jakby korygując swoje słowa.
– Czy masz zamiar znowu podróżować? – Zapytał Ippolito.
– Mam zamiar znaleźć sobie jakąś pracę. O ile będzie to zajęcie godne szacunku, nie dbam o to, czym będę się zajmował. Gdybym miał talent, jak ty, byłbym muzykiem, ale nie amatorem, byłbym prawdziwym artystą albo literatem. Ale ja nie mam talentu do niczego poza budowaniem kamienic, i nie nie zamierzam do tego wracać. Zostałbym nawet aktorem, gdybym miał dar. Być może byłbym dobrym rolnikiem, ale nasz ojciec nie chce mi teraz zaufać, bo boi się, że jeśli powierzyłby mi zarządzanie majątkiem, to mógłbym dokonać zgubnych eksperymentów. To z pewnością nie jest czas na eksperymenty. Połowa ludzi, których znamy, jest zrujnowana, a cały kraj prawie zbankrutował. Nie chcę zaczynać żadnych eksperymentów. Chciałbym pracować, ale oni każą mi się ożenić. Nie zdołasz mnie zrozumieć. Koniec końców sam jesteś tylko amatorem, Ippolito.
– Jako muzyk, tak, jestem amatorem.
– Nie. Mam na myśli to, że jesteś amatorem jako ksiądz. Krzepisz swoją wrażliwą duszę czymś w rodzaju religijnej ambrozji, z dużą ilością muzycznego nektaru. Twoim ideałem jest zostać kardynałem–protektorem sztuki. Z natury jesteś mądry i zadziwiająco dobry, i nie zasługujesz na uznanie ani za jedno, ani za drugie. To prawdopodobnie dlatego cię lubię. Nienawidzę ludzi, którzy zasługują na uznanie, bo sam na nie nie zasługuję. Ale ty nie traktujesz poważnie swojego zawodu duchownego i jesteś amatorem, dyletantem ołtarza. Jeśli nie masz rozterek, co do szat, które nosisz, gdy odprawiasz mszę, to dlatego, że masz intymne, nieuświadomione artystyczne przekonanie, że są one piękne i pasują do ciebie. Ale jeśli chór odpowiedziałby płaskim „Amen” na twoje „per omnia sæcula sæculorum”, to przyprawiłoby cię to o ból głowy i zachwiałoby twoją pobożną intencją na początku prefacji. Czy myślisz, że zawodowemu muzykowi w dyrygowaniu wielką orkiestrą przeszkadzałby fakt, że kołnierz jego płaszcza nie jest dobrze dopasowany?
Ippolito uśmiechnął się dobrodusznie, ale nie odpowiedział.
– Bardzo dobrze – kontynuował Orsino – jesteś tylko księdzem amatorem. To nie ma znaczenia, bo jesteś szczęśliwy. Świetnie radzisz sobie z życiem. Nawet nie udajesz, że wykonujesz jakąś prawdziwą pracę. Twoje powołanie, jak je nazywasz, było upodobaniem do stanu kapłańskiego, a nie do pracy kapłańskiej. Teraz nie zależy mi na żadnym szczególnym stanie, ale za wszelką cenę chcę mieć jakąś pracę. Nigdy nie byłem szczęśliwy, tylko raz, w tym czasie, kiedy pracowałem z Continim i wpadłem w kłopoty. Wolałem to od tej obecnej egzystencji, nawet gdy wpadliśmy w szpony Del Fericego. Wszystko, byle nie to, co jest teraz.
– Myślałem, że zobojętniałeś – powiedział Ippolito.
– Zobojętniałem? Tak, jestem obojętny, tak jak obojętna jest maszyna, gdy gaśnie ogień i brak jej pary. Ale gdyby ta rzecz mogła myśleć, chciałaby pracować, tak jak ja. Nie zadowoliłaby się rdzewieniem kawałek po kawałku. Powinieneś trochę się znać na teologii. Czy jesteśmy stworzeni na świecie wraz z jakimś celem, czy nie? Czy nasze istnienie ma jakiś cel, czy też nie? Czy mam przeżyć kolejne czterdzieści lub pięćdziesiąt lat całkowitej bezczynności, bo tak się składa, że urodziłem się bogaty i mam pozycję – cóż, pozycję, której tak naprawdę można pozazdrościć jak muchy w garnku z miodem? Tkwimy w naszych tradycjach, tak jak mucha w miodzie.
– Lubię je – powiedział cicho Ippolito.
– Wiem, że tak jest. Tak samo jak nasz ojciec. Pasują do was obu. Nasz ojciec jest naprawdę bardzo inteligentnym człowiekiem, ale zbyt wiele szczęścia i nadmiar pieniędzy go sparaliżowały. Jego istnienie wydaje się być stanem nieustannej adoracji naszej matki.
– Uszczęśliwił ją. To jest coś warte.
– Ona także uczyniła go szczęśliwym. Uszczęśliwili siebie nawzajem. Pochłonęli razem całe życie szczęścia w tajemnicy, jakby to była należna im zdobycz. Ponieważ nigdy nie pragnęli niczego innego, nigdy nie dowiedzieli się, że miód tradycji jest lepki i że nie mogliby się ruszyć, gdyby tylko zechcieli.
– Oni nas kochają.
– Oczywiście. Nikt z nas nie zrobił nic bardzo złego. Jesteśmy częścią ich szczęścia. Jesteśmy też częścią ich tępoty, bo oni są tępi, a ich szczęście nas również czyni tępymi.
– Co za pomysł!
– To prawda. Co myśmy osiągnęli, każdy spośród nas, czterech braci? Co kiedykolwiek osiągniemy? Jesteśmy ozdobami w architekturze szczęścia naszych rodziców. Trzeba przyznać, że jest to raczej negatywna misja życiowa. Cieszę się, że oni są szczęśliwi, ale chciałbym być czymś więcej niż tylko ozdobnym gargulcem na ich świątyni.
– Więc ożeń się, i miej własną świątynię! – Zaśmiał się Ippolito. – A także własne gargulce.
– Ale ja nie chcę tego rodzaju szczęścia. Małżeństwo to nie zawód. To nie jest kariera.
– Nie. Przynajmniej może nie zrobisz z siebie męża dyletanta, skoro mówisz, że jestem księdzem amatorem – Ippolito znów zachichotał.
Orsino zaśmiał się sucho, ale nie odpowiedział, nie będąc w humorze do żartów. Znowu odchylił się w fotelu, patrzył na rzeźbiony sufit i zastanawiał się, co on oznacza, bo był to jeden z tych sufitów, które można znaleźć tylko w starych rzymskich pałacach i które należą do tego rodzaju egzystęcji, jaką kreślą ściany tych starych pomieszczeń. Orsino myślał o ponurych, ciemnych murach na zewnątrz, o zatrzaśnietej bramie, o mocno zakratowanych oknach na niższym piętrze, o ciemnej ulicy na tyłach pałacu, a średniowieczny rodowód tego wszystkiego była dla niego tak odrażająca, jak atmosfera więzienia.
Nigdy nie rozumiał swojego ojca ani dziadka, którzy obaj wydawali się urodzeni do takiej egzystencji i z pewnością dobrze w niej prosperowali. Stary książę miał ponad dziewięćdziesiąt lat, a jego syn, Sant’Ilario, choć teraz między pięćdziesiątką a sześćdziesiątką, był jeszcze dość młodym człowiekiem. Orsino był być może równie silny jak każdy z nich. Ale nie wierzył, że wytrzyma tak długo. Pośród wymuszonej bezczynności czuł wokół siebie ducha czasu i wmówił sobie, że bierze udział w wyścigu, którego oni są tylko widzami, i że urodził się w czasach, w których nie można stać w miejscu. Prawdą jest, że jak wielu współczesnych młodych ludzi, on brał ruch za postęp, a zmianę za poprawę i nie miał zbyt głębokiego zrozumienia dla stanu swojego własnego lub innych krajów. Ale ruch i zmiany są faktami, od których nie może uciec nikt, kto posiada nowoczesną edukację.
Ojciec Orsina, stary książę Giovanni Saracinesca, znany jako książę Sant’Ilario, wciąż jeszcze żył. Nie odebrał nowoczesnego wykształcenia, a jego matka zmarła, gdy był zaledwie dzieckiem. Wychowywany przez mężczyzn i wśród mężczyzn, wcześnie osiągnął męską dojrzałość, żyjąc w bliskiej codziennej relacji z ojcem i z silnym, naturalnie żywionym dla niego podziwem, ale z równie silnym poczuciem osobistej niezależności.
Młodość Orsina była inna. Nie był jedynym synem, jak Sant’Ilario, ale najstarszym z czterech braci, i wychowywali go zarówno matka, jak i ojciec i dziadek. Jego charakter miał mniej miejsca na swobodny rozwój, ponieważ wielki stary dom był stopniowo zapełniany przez liczną rodzinę. W tym samym czasie było też mniej miejsca na staroświeckie uprzedzenia i tradycje niż dawniej, a także znacznie mniej szacunku dla nich, ponieważ była też zasadniczo żywsza świadomość prądów ruchu świata zewnętrznego. Zdobycie Rzymu w 1870 roku było śmiertelnym ciosem dla pozostałości średniowiecza, a odejście króla Wiktora Emanuela i papieża Piusa IX było końcem włoskiego romantyzmu, jeśli można użyć tego wyrażenia do określenia wszystkich tych wielkich i małych wydarzeń, które składają się na porywającą historię walki o jedność Włoch. Po walce o zjednoczenie rozpoczęła się walka o życie – bardziej rozpaczliwa, bardziej niebezpieczna, ale bez porównania mniej romantyczna. Mieści się tutaj cała różnica, która znajduje się między bankowością a walką narodowowyzwoleńczą.
Orsino był świadom cech, uczuć i opinii ojca i matki, których nie posiadał i nie podzielał, ale które wzbudzały w nim coś w rodzaju zazdrości o to, co uważał za ich prostotę. Każde z nich, odkąd pamiętał, pragnęło w życiu tylko jednej rzeczy, a była nią miłość drugiej osoby, w posiadaniu której oboje byli zadowoleni i szczęśliwi. Czasy mogły się zmieniać jak chciały, papieże mogli umierać, królowie mogli być koronowani, partie mogły się spierać w politycznych sporach, a cały kraj mógł przeżywać niebezpieczne radości nagłego dobrobytu i znowu skwaśnieć w fermencie, który następuje po porażce – dla Giovanniego i Corony to wszystko było takie samo. Orsino powiedział swojemu bratu, że w tajemnicy wchłonęli razem całe życie pełne szczęścia. Dodałby jeszcze, że nie zostawili nic dla innych, i w pewnym sensie mogłaby to być prawda. Ale wolał tego nie mówić, nawet wobec Ippolita, bo zabrzmiałoby to gorzko, podczas gdy Orsino uważał siebie jedynie za obojętnego.
Dumni ludzie ukrywają swoje smutki i cierpienia. Wśród nich są jednak także tacy, którzy są tak bardzo dumni, że ukrywają także swoje szczęście, tak jakby mogło ono stracić część swej mocy, gdyby ktoś inny mógł je zobaczyć, lub jakby mogło zostać zepsute przez światło, jak nieutrwalona jeszcze fotografia. Ludzie czasami nazywają ten instynkt samolubstwem miłości, lecz jest to raczej pewien rodzaj szacunku dla samej miłości, który z pewnością nie jest wulgarny, tak jak wulgarne jest wszelkie samolubstwo.
Nie było prawdopodobne, by Giovanni lub Corona jakkolwiek zmienili się pod tym względem, ani zresztą pod żadnym innym, ponieważ nigdy nie byli ludźmi zmiennymi czy kapryśnymi, a czas ugruntował ich postawy. Dla siebie nawzajem byli tacy, jacy byli zawsze, ale dla innych Giovanni był po prostu człowiekiem w średnim wieku, a piękna Corona Saracinesca była różą minionych dni.
Nigdy nie mogłaby stać się niczym innym niźli pięknem, nawet gdyby dożyła sędziwego wieku, ale ci, którzy znali ją w młodości, zaczynali smutno kręcić głowami, ubolewając nad odchodzącą chwałą, widząc jej dawny obraz tylko we wspomnieniach, nie potrafili dostrzec wartości tego, co pozostało, ani docenić czegoś, co przyszło z czasem. Obcy, którzy przybywali do Rzymu i po raz pierwszy ujrzeli księżniczkę Sant’Ilario, patrzyli w milczeniu na kobietę, która przez prawie ćwierć wieku była najpiękniejszą w Europie, i zastanawiali się, czy choćby i teraz ktoś może się z nią równać.
Upływ czasu nie miał wpływu na jej urodę. Doskonałe rysy były spokojne i regularne jak jej los, ciemna skóra nadal posiadała swój jasny, ciepły, oliwkowy odcień, który bardzo rzadko ulegał zauważalnej zmianie; jej wspaniałe oczy były nadal szczere i bezpośrednie, skryte pod wyrazistymi czarnymi brwiami. We wspaniałych włosach tu i ówdzie pojawiły się srebrne nitki, ale były one jak błysk światła na skrzydle kruka. Była prosta, silna i pełna wdzięku, porównywano ją do aksamitu i stali – być może subtelniejszej niż czasie w swej pełnej doskonałości, gdyż miała w sobie trochę tej dobrej, saraceńskiej krwi z południa, która zdaje się odżywiać tylko silniejsze i delikatniejsze tkanki, z czasem zużywając wszystko, co bezużyteczne; zużywając aksamit, ale pozostawiając stal nienaruszoną niemal do samego końca.
Pośród całego rodu mogła być tylko jedna taka kobieta i wydawało się w pewien sposób naturalne, że nie miała ona siostry i rodziła tylko synów. Ale natura jakby nie dała się całkowicie pokonać i wytrącić z równowagi, delikatny pierwiastek kobiecy ujawnił się w jednym z mężczyzn w rodzie Saracinesców. Był on zbyt delikatny, by być kobiecym, zbyt wysoki, by być zniewieściałym, jak to się objawiło w Ippolicie, księdzu–muzyku. Było w nim jednak coś, czego nie było ani w starym księciu, ani w Giovannim, ani w żadnym z pozostałych trzech braci, i co tworzyło między nim a jego matką szczególną więź, którą pozostali uznawali, bez potrzeby zrozumienia i szanowali, bez poczucia, że Ippolito stawiany jest przed nimi, bowiem nie było to uprzywilejowanie, ale silniejsze wzajemne przyciąganie, w którym nie było miejsca na jakiekolwiek domniemanie niesprawiedliwości wobec reszty.
Jest to jedna z najtrudniejszych rzeczy na świecie do wyjaśnienia, a jednak prawie wszyscy ją rozumieją, ponieważ nie ma ona nic wspólnego z językiem, a wszystko łączy ją z uczuciem. My, istoty ludzkie, najbardziej potrzebujemy języka, aby wyjaśnić to, co jest najodleglejsze od naszego człowieczeństwa, a ci, którzy najwięcej mówią o uczuciach, często czują najmniej. Czymże jest dla przekazania bezpośredniego wrażenia wyostrzona zwięzłość Euklidesa, czy wypolerowana elokwencja Demostenesa, czymże jest młot słowny Ajschylosa lub błyskawiczne pchnięcie obosiecznego języka Dantego w porównaniu z pocałunkiem, rumieńcem dziewczyny, czy dotykiem matczynej dłoni – lub milczącą pewnością dwojakiej myśli połączonej w jedno, która nie potrzebuje ani rumieńca, ani dotyku, ani pocałunku, by wyrazić, że miłość jest wszystkim i wszystko jest miłością?
I tego rodzaju jest więź, która czasem istnieje między matką a synem. Nie jest też niczym dziwnym, że ojciec, który ją obserwuje, nie rozumie jej, ponieważ jest to najbardziej ludzkie uczucie, które często jest najmniej zrozumiałe dla tych, którzy go nie czują, właśnie dlatego, że język nie może przekazać innym jego prawdziwego wrażenia. Nie ma nic mniej śmiesznego niż miłość, z wyjątkiem śmierci. Jednak zakochany człowiek bardzo często jest śmieszny w oczach swoich przyjaciół i świata, tym bardziej, im wyraźniej ujawnia to, co czuje. Jednak większość z tych, którzy się z niego śmieją, prawdopodobnie albo sama jest, albo była zakochana. Cynik powiedziałby, że cały żart polega na ponurej pewności, jaką odczuwają inni, że to nie może trwać wiecznie. Strach jest straszliwie realny dla tego, kto go odczuwa, ale człowiek, który boi się bez powodu, jest zawsze skazany na śmieszność i ogólnie godny pogardy. Prawdą jest, że chociaż wszyscy jesteśmy ludźmi i czujemy po ludzku, człowieczeństwo jest bardzo trudne do zrozumienia, ponieważ ono nie jest uczuciem, tak samo jak wiedza o złu nie jest pokusą, a wiedza o dobru nie jest cnotą. Najlepszy opis zachodu słońca nie może wiele przekazać człowiekowi, który urodził się niewidomy, chociaż może obudzić w nim tęsknotę i wyostrzyć krawędź rany jego starego cierpienia na szorstki dotyk nowego żalu. A jednak opis znaczy dla większości ludzi o wiele więcej niż wyjaśnienie.
Sant’Ilario już dawno zaakceptował fakt, że jego żonę, jakaś tajemnicza siła przyciągała do drugiego syna bardziej, niż do pozostałych. Byłoby to może o słowo za dużo, gdybyśmy stwierdzili, że Corona cieszyła się, kiedy Ippolito przyjął święcenia i ślubowanie celibatu. Nie była kobietą obdarzoną wyobraźnią, ani nerwową, ani w żaden sposób odbiegającą od normy. Ród Saracinesców nie był też w żaden sposób rodziną nadmiernie pobożną, ani związaną z historią Kościoła, jak miało to miejsce u wiele innych rzymskich rodzin. Przeciwnie, w dawnych czasach na ogół sprzeciwiali się papieżom, gdy nie byli wystarczająco silni, by ustanowić własnego, a brak jakiegokolwiek pierwiastka kobiecego w wielkim domu, pomiędzy przedwczesną śmiercią żony starego księcia, a małżeństwem Giovanniego Saracinesci z księżną d’Astrardente prawie trzydzieści lat później, z pewnością nie sprzyjał skłonności do pobożnych praktyk. Kiedy młody Ippolito postanowił zostać księdzem, sędziwa głowa rodziny wycedziła przez swoją długą, białą brodę kilka niezbyt budujących uwag. Jeszcze dziesięć lat wcześniej mógłby wpaść w gniew, który zagrażałby jego życiu, bo posiadał strasziwy temperament, ale teraz był już u kresu sił i trzeba było czegoś więcej, żeby go rozjuszyć. Giovanni też nie był specjalnie zadowolony, bo nigdy nie przepadał za księżmi i z pewnością nie chciał mieć żadnego w rodzinie. Jednak, pomimo tego uprzedzenia, wydawało mu się, że w tym wydarzeniu jest pewna prawidłowość, przeciwko której nie ma sensu stawać, i po krótkiej dyskusji z żoną zaakceptował to powołanie, jako mniej lub bardziej nieuniknione.
Ale Corona była zadowolona, jeśli nie szczęśliwa, a to, co czuła, było bardzo podobne do radości, ponieważ bez zastanowienia wiedziała, że powinna być zazdrosna o każdą kobietę, która stanie między nią a Ippolitem. Nigdy nie była w stanie choćby pomyśleć o ewentualnej żonie dla niego – jak często myślała o żonach dla swoich innych synów – bez ostrego uderzenia bólu, który nie mógł być niczym innym jak zazdrością. Nie było to dokładnie to, co czułaby, lub co uważała, że powinna czuć, gdyby Giovanniego chwilowo pociągała jakaś inna kobieta. To uczucie nie przypominało niczego innego na świecie.
Nie wiedziała, w jakim stopniu Ippolito był tego świadomy, ale ponad wszelką wątpliwość wiedziała, że instynktownie przyciągał ją, tak jak ona jego. Miała tę intuicyjną pewność, którą tak dobrze znają kobiety, że w chwili zagrożenia on pomyślałby najpierw o niej, dokładnie tak, jak jej mąż. Takie instynkty są, być może, tylko cienistymi przebłyskami szarej pierwotnej przeszłości, kiedy kobiety i dzieci wiedziały, u kogo muszą szukać ochrony przed człowiekiem i zwierzęciem; ale w oistocie są one znane nam wszystkim wobec tych, których najbardziej kochamy, chociaż nigdy nie zaprzątają naszych myśli, gdy jesteśmy sami.
Między nią a Ippolitem istniało coś w rodzaju ciągłego wzajemnego echa myśli i uczuć; ten rodzaj sympatii, który między ludźmi chorobliwie wrażliwymi prowadzi do tych niełatwych do wyjaśnienia rzeczy, do których ostatnio jako nieśmiała definicja przylgnęła nazwa telepatii. Ale ci dwoje nie byli ani niezdrowi, ani chorobliwie wrażliwi, ani w inny sposób różniący się od normalnych istot ludzkich. Corona nigdy w życiu nie była chora, a jeśli Ippolito w dzieciństwie był uważany za delikatnego, to tylko ze względu na kontrast do reszty rodziny, odznaczającej się niezwykłym zdrowiem i siłą.
Przedstawienie tego wszystkiego wydaje się konieczne, aby wyjaśnić wydarzenia, które w tym czasie miały miejsce w domu rodu Saracinesców. Od wielu lat w rodzinie nie działo się nic nadzwyczajnego, z wyjątkiem dość niemądrej i pechowej próby Orsina zajęcia się interesami w czasie wielkiej spekulacji budowlanej oraz jego pierwszego romansu, do którego nawiązano na początku tego, nieco objaśniającego, rozdziału.
ROZDZIAŁ II
Kiedy osławiony książę Corleone zmarł bez większych ceremonii, w małym hoteliku drugiej klasy w Nicei i został pochowany bez żadnej godnej wzmianki w prasie, na koszt właściciela hotelu, wszystkie jego tytuły i to, co pozostało z jego ziemi i innych dóbr, przeszło na dzieci jego brata, ponieważ ten również już nie żył. Rodzina Corleone nigdy nie była długowieczna, a ich sojusze z reguły nie przyczyniały się do długiego życia tych, którzy byli żonami i mężami członków rodu. Przesądni ludzie mówili, że nad całą rodziną ciążyła klątwa księdza, którego kazali zastrzelić jako szpiega, aby ratować się w czasie wojen napoleońskich we Włoszech. Mówiono nawet, że umierający widzieli, lub wydawało im się, że widzieli tego księdza, kiedy mieli umrzeć. Ponieważ jednak na południu Włoch liczba księży jest dość spora, bardzo możliwe, że ich wizja nie była rodzajem objawienia, ale po prostu jakimś całkiem nieszkodliwym, żywym duchownym, który akurat w tym czasie znalazł się nieopodal. Co prawda, podobno zawsze zauważali mały czerwony otwór na jego czole i drugi na lewym policzku, ale to również mogło być tylko efektem działania wyobraźni. Niemniej, byli oni nieszczęśliwym rodem, a w ciągu tego stulecia kilkoro z jego członków skończyło życie albo w dramatycznych okolicznościach, albo w inny sposób, przedwcześnie.
Nazwisko Corleone było tylko tytułem, a miasto, z którego je zaczerpnięto, już dawno przeszło w inne ręce. Rodzina nazywała się teraz Pagliuca d’Oriani. Jak to często bywa we Włoszech, posługiwano się tym z trzech nazwisk, które było najbardziej znane temu, kto akurat je wymieniał.
W chwili śmierci księcia nadal żyła wdowa po jego bracie i czworo dzieci: trzech synów i jedna córka. Istniała też inna gałąź rodziny, zwąca się Pagliuca di Bauso, która w tej chwili nie jest częścią naszej historii.
Owdowiała dama na Sycylii znana była jako Donna Maria Carolina Pagliuca. Jej najstarszym synem był Tebaldo, któremu wuj nadał tytuł księcia Corleone, a jego dwaj bracia nazywali się Francesco i Ferdinando. Ich siostra, siedemnastoletnia dziewczyna, miała na imię Vittoria i była najmłodsza.
W zwyczajnych warunkach, jakoże pochodzili z południa, wszyscy trzej synowie, a także ich ojciec i matka, nosiliby odrębny tytuł. Corleone jednak rozpoczął życie od kłótni z młodszym bratem, a kiedy ten zmarł i majątek został podzielony zgodnie z prawem wprowadzonym po aneksji Neapolu i Sycylii, absolutnie odmówił przyznania bratu jakiegokolwiek tytułu. Nie mógł zapobiec podziałowi ziem, z których jednak zachował zdecydowanie większą część, ale mógł zatrzymać tytuły, którymi prawo spadkowe się nie zajmuje, i zrobił to z przekory. Co więcej, krzywdził i sprzeniewierzał się bratu wszelkimi możliwymi sposobami, których w owym czasie miał sporo do dyspozycji; w wyniku czego wspomniany brat i jego rodzina bardzo zubożeli i wycofali się, aby żyć w nieco barbarzyńskim regionie Sycylii, zdecydowanie bardziej jako rolnicy, niż szlachcice. Zmarł na cholerę, gdy jego najstarszy syn, Tebaldo, był ledwie pełnoletni, a córka Vittoria była małą dziewczynką odchowywaną w klasztorze w Palermo.
Trzej młodzi mężczyźni żyli prawie tak samo, jak sycylijscy chłopi, ale z dumą i więcej niż zwykłą próżnością stanu szlacheckiego. Być może nie byłoby wielkiej różnicy, gdyby ich wuj był dla nich wspaniałomyślny, zamiast od razu przenieść na nich i kontynuować swoją nienawiść do ich ojca. Ale w takim położeniu i z ich charakterami, wynik ten był nieunikniony. Wyrośli na ludzi próżnych i mściwych, chciwych i rozrzutnych, na wpół przebiegłych i na wpół zaciekłych, fizycznie odważnych i moralnie podłych. Liczne wady i nieliczne cnotynie były pośród nich równomiernie rozłożone, to prawda, bo każdy z nich miał w tych pierwszych mniejszy lub większy udział. Tebaldo był najbardziej przebiegły, Francesco najbardziej rozpustny, Ferdinando był najśmielszy i najbardziej pochopny z nich wszystkich – być może najlepszy, a w każdym razie najmniej zły.
Dom, który im pozostał, z niewielką ziemią wokół, znany był chłopom i okolicznym mieszkańcom, jako Camaldoli, choć jego pierwotna nazwa brzmiała Torre del Druso – Wieża Druzów lub diabła, jak kto woli. Był to sporych rozmiarów, rozłożysty, na wpół ufortyfikowany stary klasztor, spoglądający w dół z łagodnego wzniesienia z jednej strony na wysoko położoną dolinę, a z tyłu na głęboki wąwóz, przez który przez trzy czwarte roku po ciemnych kamieniach płynął potok. Nad tą przepaścią znajdował się rodzaj wału, a na jednym z jego końców wznosiła się kwadratowa wieża ze zrujnowanymi krenelażami, zbudowana z niemalże czarnego tufu. To widocznie ta wieża nadała temu miejscu jego dawną nazwę, zanim mnisi zbudowali swój biały, otynkowany budynek na przeciwko niej oraz wału, z małym kościółkiem w wewnętrznym dziedzińcu. Wioska Santa Vittoria była oddalona o około trzy czwarte mili, ukryta za zboczem wzgórza i oddzielona od Camaldoli jałowym pasmem spalonej lawy i skorupy, która dawno temu zeszła z niższego krateru wulkanu.
Daleko ponad tym wszystkim, ogromny wulkaniczny kształt Etny wznosił się na tle ciemnoniebieskiego wschodniego nieba, jak monstrualny, smugowaty stożek usypany z cukru. Po każdej stronie wielkiego spalonego pasa między Santa Vittoria i Camaldoli, lasy i pola rozciągały się na północ i południe w kierunku Messyny i Katanii, a na zachód poza doliną wznosiło się wielkie pasmo gór wysoko pokryte lasami kasztanowców. Z Camaldoli nie było widać żadnych domów, żadnej szopy, ani chaty, która mogłaby służyć za mieszkanie dla człowieka, gdyż był to dziki i oputoszały kraj.
Trzej bracia mieszkali w Camaldoli z matką i byli obsługiwani przez ciężko pracującą służbę składającą się z trzech mężczyzn i czterech kobiet, od których oczekiwano prawie wszystkiego, począwszy od pracy w stajni, po gotowanie i czekanie przy stole z posiłkiem. W atmosferze tego miejsca było coś w rodzaju niedbałej obfitości jedzenia i picia, ale niewiele więcej, a wielu zamożnych chłopów żyło lepiej niż szwagierka i siostrzeńcy księcia Corleone. Donna Maria Carolina rzadko wychodziła z domu, czy to zimą, czy latem. Z klasztoru została wydana za mąż, jako dziecko, na początku życia. Krótko cieszyła się smakiem luksusu i czymś w rodzaju szczęścia, a lata późniejszej biedy spędzała pomiędzy spazmatycznymi próbami zrobienia ze swoich dzikich synów panów, gorzkimi wybuchami żalu z powodu swojego małżeństwa i apatyczną obojętnością, jaka spotyka kobiety z południa, gdy znajdują się w tak beznadziejnym położeniu, jak jej własne. Była to kobieta szczupła, ciemnowłosa, ze śladami urody, ubrana na ogół w nieco podniszczone czernie, ale z dziwnym upodobaniem do tanich i niesmacznych ozdób, które okropnie kontrastowały z jej znoszoną żałobą. W miarę jak jej synowie dorastali, nabrali nawyku sprzeczania się ze wszystkim, co mówiła. Czasami argumentowała swoje racje, jakiekolwiek by one nie były, na ogół zupełnie nie mając wiedzy na dany temat. Jej wywody często kończyły się żarliwymi apelami do sprawiedliwości Nieba i prawości świętych, chociaż sprawa, o której akurat mówiła, nie była ważniejsza od zasadzenia kapusty lub przyrządzenia potrawy z zieleniny. Albo też, jak to się czasem zdarzało, w milczeniu marszczyła brwi, a jej niegdyś piękne usta wykrzywiały się pogardliwie, gdy z ledwie rozchylonych warg padało jedno słowo w zranionym i dramatycznym tonie:
– Villani!
Słowo to można przetłumaczyć jako „chamy” i głęboko dotykało ono całej trójki. Ale warto zauważyć, że w domowej sprzeczce, taka niegrzeczność wobec matki swoimi konsekwencjami nie wykraczała poza niewiele znaczącą różnicę zdań w mało istotnej kłótni, a kiedy nazywała swoich synów „chamami”, znosili to w milczeniu i na ogół odchodzili bez riposty. Nie ma Włochów pozbawionych choćby śladów manier i tej uległości wobec rodziców, która była typowa dla starego patriarchalnego życia Rzymian. Trzeba też pamiętać, jeśli chodzi o to i o resztę ich zachowania, że chociaż ich ojciec zmarł, gdy byli jeszcze młodzi, żył wystarczająco długo, aby dać im coś, choć niewiele, na drodze edukacji, głównie dzięki pomocy proboszcza z Santa Vittoria, i nauczyć ich podstawowych zewnętrznych manier właściwych dla młodych dżentelmenów. A te stosowali jak im się podobało. Udało mu się nauczyć ich przynajmniej tyle, by mogli zdać bardzo łatwy egzamin, który pozwala młodym mężczyznom odbyć skróconą służbę w armii, trwającą rok i kilka tygodni, zamiast normalnego okresu. W kolejnych latach zabierał też najpierw Tebalda, potem Tebalda i Francesca, a następnie wszystkich trzech do Messyny i Palermo na dwa tygodnie, a dzięki temu nie byli całkowicie nieświadomi świata poza Camaldoli, Santa Vittoria i jednym lub dwoma większymi miastami, które leżały w odległości jednego dnia jazdy od ich odległego miejsca zamieszkania.
Nie należy również zapominać – aby zrozumieć, w jaki sposób bracia byli w stanie później wykreować swój w miarę przyzwoity wizerunek w Rzymie – że Włosi mają wielkie zdolności adaptacji społecznej; a po drugie, że granica pomiędzy szlachtą a ludem jest w większości kraju bardzo wyraźnie zarysowana, szczególnie w kwestii manier i mowy, tak że to, czego młodzi mężczyźni nauczyli się od ojca i matki, należało wyraźnie do ich własnej klasy i do żadnej innej. Nawet gdyby na zewnątrz byli mniej wytworni, niż mogliby być, samo ich nazwisko stanowiło dla nich przepustkę do społeczeństwa, chociaż po bliższym poznaniu mogliby być jednak chłodno traktowani.
Vittoria, ich siostra, po śmierci ojca pozostała w klasztorze w Palermo. Ten, biedny człowiek, widząc, że jego dom nie jawił się jako odpowiednie miejsce dla młodej dziewczyny, a zwłaszcza dla takiej, która była tak delikatna jak jego córka, umieścił ją u zakonnic, gdy była jeszcze małym dzieckiem i w tych okolicznościach było to zdecydowanie najmądrzejsze, co mógł zrobić. Zakonnice były prawdziwymi damami, a klasztor był stosunkowo bogaty. Być może to właśnie te fakty miały szczególne znaczenie dla Pagliuci, a może szczerze wierzył, że powinien być w stanie regularnie płacić za edukację i utrzymanie Vittorii. W rzeczywistości, dopóki żył, od czasu do czasu wysyłał do klasztoru małe kwoty pieniędzy, a nawet po jego śmierci Donna Maria Carolina dwukrotnie przekazała niewielką sumę zakonnicom. Ale potem przez długi czas nic więcej nie przysyłano. Na szczęście dla siebie, Vittoria była bardzo niepodobna do swoich wybuchowych braci i zawiedzionej matki, i zanim skończyła dziesięć lat, stała się ulubienicą domu zakonnego, w którym ją umieszczono. Nawet gdyby była zupełnie inna, nisko urodzona i o złym usposobieniu, zakonnice zatrzymałyby ją i traktowały tak uprzejmie, jak tylko mogły, i zrobiłyby dla niej wszystko, co w ich mocy, chociaż bardzo słusznie wymagałyby, aby robiła coś w kierunku zarabiania na życie pod ich dachem, gdy dorośnie. Ale poza rzadkim urokiem i miłym charakterem tego dziecka, pochodzącego ze starego i szlachetnego rodu, uważały, że nie nadaje się do pracy, porzucona na pastwę losu i bezradna. Sądziły, że zasługuje na ich współczucie, całkiem tak, jak gdyby należała do rodziny jednej z nich. Ich wielka sympatia dla tego dziecka sprawiła, że wszystko inne schodziło na dalszy plan. Okazywały jej swoją miłość tak, jak tylko takie kobiety potrafią to robić; bo choć pod ich opieką znajdował się tuzin innych córek szlachty w różnym wieku, zakonnice nie pozwoliły nikomu dowiedzieć się, że po śmierci ojca, Vittoria została wychowana dzięki ich deobremu sercu. Dawały jej wszystko, co najlepsze, włącznie z małymi prezentami, o których mogłaby pomyśleć, że przysłano je dla niej z domu. Mówiły jej, że to „jej matka życzy sobie, aby miała” swój pamiętnik, swoją kasetkę, lub jedwabną chusteczkę do nosa, czy inne tego rodzaju drobiazgi. Jej matka, biedna kobieta, niewątpliwie by tego pragnęła, choć nigdy tego nie powiedziała. Było to pobożne małe kłamstewko, sprawiające, że inne dziewczęta nie patrzyły na nią z góry, jak na dziewczynkę otrzymującą pomoc charytatywną, co mogłoby ją spotkać ze strony jednej czy dwóch spośród nich. W ubiorze oczywiście nie było żadnej różnicy, bo wszystkie ubierały się tak samo, a Vittoria sądziła, że to rodzice płacili za jej rzeczy.
Była bardzo uroczą dziewczyną, a gdy dorosła, jej uroda rozkwitła pod każdym względem i była tak delikatna, jak ona sama. Nie miała ciemnego odcienia skóry jak jej bracia, ani jak jej matka. Powszechnie mówi się, że cały region wokół Palermo jest saraceński, ale że starożytna grecka krew przetrwała od Messyny do Katanii; i ta dziewczyna z pewnością wydawała się tego typu urody, który różnił się od wyglądu jej rodziny, pierwotnie pochodzącej z drugiej strony wyspy. Vittoria miała miękkie brązowe włosy i jasne brązowe oczy dokładnie tego samego koloru, co delikatne, łukowate brwi nad nimi - dopasowanie, które zawsze pomaga harmonii każdej twarzy. Również jej skóra była świetlista i gładka, zarówno zatrzymywała, jak i oddawała światło, niczym połysk delikatnego atłasu w cieniu. W całej jej twarzy była ta marzycielska miękkość dobrze zarysowanych konturów, którą czasami widzi się w najlepiej oszlifowanych klejnotach Greków, gdy sam kamień szlachetny ma złotawy odcień. Jej rysy nie były ideałem żadnego standardu piękna, który nazywamy doskonałym, alejej niedoskonałości, nie powinny zostawać naprawione, by pasowały do reguł i kanonów. To, jakie dokłanie one były, okaże się później. Wystarczy teraz powiedzieć, że Vittoria d’Oriani miała w sobie wdzięk, urok i łagodność, a przy tym niemało urody. Była dobrze wychowana i otoczona opieką, jak to już zostało powiedziane, i była wychowywana zupełnie inaczej, niż jej bracia.
Egzystencja Pagliuców w Camaldoli była nie tylko dość dzika i nieokiełznana, o czym już wiemy, ale także w pewnym stopniu dwuznaczna, i można wątpić, czy wszystkie poczynania trzech braci, gdy dorastali, były zgodne z prawem. Sycylia nie jest pod tym względem podobna do innych regionów i, być może ryzykując znużenie czytelnika, lepiej będzie, jeśli już na samym początku napiszę nieco tutejszej o banicji i bandytyzmie, aby to, co nastąpi potem, było bardziej zrozumiałe.
Bandytyzm na Sycylii ma pewien rodzaj nieciągłej trwałości, której obcokrajowcy nie potrafią łatwo zrozumieć. Już samo ich pytanie, które jest tak często zadawane – czy nie można go wyplenić? – pokazuje całkowitą nieznajomość jego natury. Większość ludzi wie, że w zimie można odciąć ogon jaszczurki za pomocą patyczka, ale nie można zapobiec odrastaniu ogona na wiosnę i w lecie, chyba że zabije się jaszczurkę.
Bandytyzm nie jest zawodem, jak sądzi większość ludzi. Człowiek nie wybiera go jako drogę swojej kariery. Jest to sporadyczny, ale nieunikniony rezultat charakteru narodowego w pewnych warunkach, które z pewnością od czasu do czasu będą się odnawiać. Nikt nie może zmienić charakteru narodowego. Sukces bandytyzmu, kiedykolwiek się objawia, zależy przede wszystkim od prawie niedostępnej specyfiki położenia niektórych części wyspy, a po drugie od bezradności i niemożności obrony w jej odległych miejscach. To oczywiste, że nie jest możliwe uzbrojenie całej ludności, zwłaszcza w broń zdolną sprostać pierwszorzędnym karabinom powtarzalnym i rewolwerom wojskowym, które bandyci prawie zawsze noszą przy sobie. Równie niemożliwością jest stacjonowanie oddziałów wojska lub policji w całym kraju, w odległościach nieprzekraczających pół mili od posterunku do posterunku, w każdym kierunku, rozrzuconych jak kapusty na polu. Żadna armia by nie wystarczyła. Dlatego, gdy wiadomo, że uformowała się jakaś banda, tymczasowo wysyła się w jej pobliże duże siły, aby na nią zapolować, i to wszystko, na co stać jakikolwiek rząd. Banda, jak się ją zawsze nazywa, może być bardzo mała. Pewien człowiek aż do tej pory terroryzował bardzo duży obszar – to był ów słynny Leone. Gdy w końcu został otoczony, zabił prawie połowę ludzi, zanim zabito jego, choć był całkiem sam.
Niemal każda banda zaczyna swoje działanie od pojedynczego osobnika, który z reguły staje się banitą, aby uniknąć konsekwencji morderstwa dokonanego w porywie gniewu i jest, według wszelkiego prawdopodobieństwa, człowiekiem o szanowanym urodzeniu i pewnym majątku. Częścią charakteru narodowego jest natychmiastowe posuwanie się do rozlewu krwi w przypadku kłótni, a kłótnie są, niestety, dość powszechne. Chłopi rozbijają sobie nawzajem głowy i kości motykami i szpadlami, czasem dźgają się nożami, ale rzadko zabijają, ponieważ karabinierzy nieustannie szukają broni, nawet w kieszeniach rolników, i konfiskują ją bez pytania, gdy zostanie znaleziona. Stąd człowiek posiadający pewien majątek rzadko wyjeżdża za granicę bez strzelby lub rewolweru, lub obu, i na ogół wie, jak ich używać. Może przejść przez życie bez poważnej kłótni, ale jeśli się w nią wplącze, zwykle od razu zabija, albo sam zostaje zabity. Jeśli są świadkowie, którzy udowodnią ponad wszelką wątpliwość, że zabił w obronie własnej, może oddać się w ręce karabinierów z najbliższego posterunku i być pewnym, że zostanie uniewinniony. W przeciwnym razie, jeśli nie może tego udowodnić, jego jedyną drogą jest niezwłoczna ucieczka do lasu. To wydaje się prostym wytłumaczeniem faktu, że tak duża część bandytów wcale nie należy do najniższej klasy społecznej, tylko często są to właściciele ziemscy i ludzie majętni, których nie tylko stać na dobrą broń, ale także są w stanie uzyskać licencje na jej posiadanie. Z reguły bandyci ci z pewnością nie pochodzą z tak zwanych klas przestępczych, jak przypuszczają cudzoziemcy, chociaż gdy banda mocno się rozrasta, w całym jej gronie można znaleźć kilku pospolitych przestępców; ale zazwyczaj pozostali bandyci gardzą nimi i nie ufają im.
Wszystkie te kwestie tłumaczą również jeszcze jeden, godniejszy uwagi fakt, a mianowicie: że ważne bandy zawsze mają przyjaciół wśród zamożnych właścicieli ziemskich. W istocie mają nie tylko przyjaciół, ale często bliskich krewnych, gotowych do wielkich poświęceń i ponoszących znaczne ryzyko, aby uchronić ich przed prawem, zaś kiedy znaczna liczba bandytów zostaje schwytana, bywa, że reszta kończy w zasadzce, zdradzona przez tych samych przyjaciół lub krewnych. Czasami bandyci są przez nich masakrowani w zamian za dużą nagrodę. Ale na cześć sycylijskiego charakteru trzeba zauważyć, że takie przypadki są rzadkie, chociaż jeden z nich był niezwykle znamienny. Było to w roku 1894, kiedy pewien bogaty człowiek i jego dwaj synowie umyślnie odurzyli sześciu bandytów na pewnego rodzaju uczcie przyjaźni i zastrzelili ich wszystkich we śnie. Jednakże ta masakra w najmniejszym stopniu nie zakończyła istnienia tej szczególnej bandy.
Jeśli chodzi o praktyki bandytów, to mają oni na uwadze trzy główne cele: zabezpieczenie bezpieczeństwa osobistego, prowiantu na życie, a następnie, jeśli to możliwe, dużych sum pieniędzy, które, gdy zdobyte, mogą pozwolić im na potajemne opuszczenie kraju na zawsze. Jeśli chodzi o pierwszy z tych celów, to są to przeważnie młodzi mężczyźni, lub mężczyźni w kwiecie wieku, dobrze się poruszający, dobrze jeżdżący, dobrze strzelający i nie rzucający się mundurowym w oczy na odległość. Jeśli chodzi o ich prowiant, to jeśli nie zaopatrują ich przyjaciele, biorą to, czego potrzebują, gdziekolwiek to znajdą, głównie poprzez zastraszanie chłopów. W trzeciej sprawie mają solidne perspektywy. Zwykły człowiek jest zazwyczaj dość bezpieczny z ich strony, szczególnie jeśli jest uzbrojony, ponieważ nie będą ryzykować życia dla czegoś tak nędznego jak rabunek przy drodze. Ich celem jest porwać kogoś z otoczenia najbogatszych szlachciców i panów, od których mogą wymusić naprawdę duży okup. Zaś jeśli już złapią taką osobę, to zazwyczaj dostają pieniądze, gdyż praktyka wysyłania ucha lub kawałka nosa jako przypomnienia dla krewnych, wciąż nie zanikła. Niewielu sycylijskich dżentelmenów, posiadających ziemie w głębi kraju, ośmiela się odwiedzać swoje posiadłości bez eskorty wojskowej, gdy powszechnie wiadomo, że istnieje „banda”.
Tak się złożyło, że taka banda, choć nieliczna, zebrała się w ciągu kilku lat od śmierci Pagliuci i przez pewien czas prowadziła niepewne i koczownicze życie niedaleko Santa Vittoria. Mówiono, że ludzie Pagliuców byli w dobrych stosunkach z tymi bandytami, choć oczywiście ich matka nic o tym nie wiedziała. Nikt w okolicy z tego powodu nie myślał o braciach gorzej. Gdy w pobliżu grasowali bandyci, każdy musiał sobie radzić jak najlepiej. Corleone, jak nazywało ich wielu chłopów, byli dobrze uzbrojeni, ale było ich niewielu i nie mogli siłą przeciwstawić się napadom bandytów. Z drugiej strony, mieli reputację odważnych i bardzo lekkomyślnych młodych mężczyzn, nawet wbrew przeciwnościom losu mogących posłać kulę każdemu, kto próbowałby zabrać parę ich owiec lub jednego z ich mułów. Znali też dobrze ten kraj i mogli być cennymi sojusznikami karabinierów, co oznaczało, że mogliby być przydatnymi przyjaciółmi banitów, gdyby się na to zdecydowali. Wszyscy wiedzieli, że są biedni i że nie warto byłoby brać żadnego z nich w nadziei na okup, i nikt nie był zaskoczony, gdy wyszło na jaw, że sprzedają bandytom prowiant za gotówkę, gdy mogą ją dostać, i na kredyt, gdy bandyci nie mają pieniędzy; kredyt, który był naprawdę dobrym rozwiązaniem, o ile banici nie zostaliby pojmani.
Bezpośrednich dowodów na istnienie tego sojuszu było bardzo mało, a bracia Pagliucowie zaprzaczyli temu w sposób, który nie zachęcał do dalszych pytań. Aby zrobić błyskotliwy pokaz swojej doskonałej niewinności, przez dwa dni pilotowali tuzin karabinierów labiryntem leśnych ścieżek i przełęczy, i trzy razy w ciągu czterdziestu ośmiu godzin przyprowadzali ich do miejsc, gdzie jeszcze tlił się ogień, a resztki na wpół ugotowanego mięsa były rozrzucone, jak gdyby bandyci uciekli nagle na alarm. Zrobili to bardzo dobrze i otrzymali od oficera podziękowania za ich wysiłki, wraz ze szczerymi wyrazami ubolewania, że nie odnieśli sukcesu w obławie. W jednym z obozów znaleźli nawet skórę owcy, którą, z wieloma głośno wypowiedzianymi przekleństwami, po znaku na grzbiecie zidentyfikowali jako swoją. Wszystko to było bardzo dobrze przeprowadzone, a rezultat był taki, że karabinierzy w Camaldoli często zwracali się do nich o informacje na temat bandytów, co oczywiście sprawiło, że d’Oriani byli dobrze poinformowani o miejscu pobytu samych karabinierów.
Ostatecznie dobrze się stało, że przez te lata Vittoria pozostawała w klasztorze w Palermo, dopóki śmierć starego Corleone nie zmieniła nagle położenia jej matki i braci.
Zmarł, jak już powiedziano, bez większych ceremonii w małym hoteliku w Nicei. Zmarł bezdzietnie i bezpotomnie, a także zrujnowany, o ile było wiadomo, w chwili śmierci. Wiadomość o tym dotarła do Camaldoli w formie żądania pieniędzy na spłatę jednego z jego długów, od pożyczkodawcy w Palermo, który wiedział o istnieniu trzech braci Pagliuców i o tym, że są oni spadkobiercami księcia.
Przez cały rok trwało rozplątywanie pajęczyy ruiny majątku zmarłego. To, czego nie sprzedał, było obciążone hipoteką, a hipoteki wielokrotnie zmieniały właścicieli w czasie wielkiego kryzysu finansowego, który rozpoczął się w 1888 roku. Długi były wszelkiego rodzaju, słuszne i niesłuszne, a wierzycieli były setki. Opiekun głównej posiadłości uciekł z gotówką, którą akurat miał w ręku, gdy tylko dowiedział się o śmierci Corleone. Pewien nieznany osobnik zastrzelił się, ponieważ zarządca był mu winien pieniądze, o czym również rozpisywały się gazety, a na martwego rozpustnika spadło wiele drukowanych obelg. Ale pewnego dnia Ferdinando Pagliuca wszedł do biura jednej z gazet w Palermo, uderzył redaktora w twarz, zmusił go do pojedynku, a następnego ranka przebił mu płuca. Redaktor w końcu wyzdrowiał, ale Pagliuca doszedł do siebie i w prasie nie było już więcej obelg na temat biednego, martwego Corleone.
Okazało się, że nie jest tak źle, jak sobie wyobrażał. Tu i ówdzie ostał się mały majątek, być może dlatego, że prawie nikt nie wiedział o jego istnieniu. W Rzymie, w nowej dzielnicy, był mały domek, który zakupił dla młodej osoby, którą był chwilowo zainteresowany, i który jakimś cudem nie był obciążony hipoteką. Hipoteki niektórych głównych posiadłości na Sycylii trafiły do pojemnego biurka markiza di San Giacinto, który nazywał się Giovanni Saracinesca i reprezentował jedną z gałęzi tej rodziny. San Giacinto był niezwykle bogaty i stanowił osobliwe połączenie starej krwi z nowoczesnymi instynktami; człowiek honoru, ale o straszliwej sile woli i stary dobry wróg; człowiek o bardzo szerokich horyzontach i wielu wspaniałych projektach, z których niektóre były już pomyślnie zrealizowane, niektóre w trakcie realizacji, a niektóre dopiero tylko zaplanowane. W czasie wielkiego kryzysu nie stracił wiele, ani nie skorzystał natychmiast z klęsk innych. Nikt nie nazwał go chciwym, a jednak wszystko, co było warte posiadania, co znalazło się w jego zasięgu, prędzej czy później weszło w jego rozporządzanie. Kiedy ziemia i domy traciły na wartości, a wszystko, co związane z biznesem było nudne i pozbawione witalności, San Giacinto stale kupował. Kiedy wszyscy się ekscytowali i czynili szalone spekulacje, on spokojnie oszczędzał swoje pieniądze i czekał. A w trakcie swoich inwestycji zgarniał najlepsze z hipotek Corleonów, nie przejmując się zbytnio tym, czy odsetki są płacone regularnie, czy nie. Wkrótce wiedział, że nie będą one w ogóle spłacane, a ziemia przypadnie jemu, gdy tylko Corleone całkowicie się zrujnuje.
Rodzina Pagliuców przeniosła się do Rzymu, zanim zakończono regulowanie kwestii dziedziczenia, a Vittoria została w końcu zabrana z klasztoru i towarzyszyła matce. Tylko Ferdinando pozostał w Camaldoli. Rodzina zamieszkała w nowej dzielnicy i zaczęła żyć dobrze, jeśli nie ekstrawagancko, z tego, co było jeszcze bardzo niepewnym dochodem. Tebaldo, który sam prowadził wszystkie interesy, zdołał korzystnie sprzedać dom w Rzymie. Przez San Giacinta zawarł znajomość z kilkoma rzymianami, którzy traktowali go uprzejmie i z ciekawością patrzyli na niego jako na bratanka osławionego księcia Corleone. Jeśli chodzi o tytuł, San Giacinto poradził mu, aby nie przyjmował go od razu, gdyż nie przyniesie mu to żadnych szczególnych korzyści.
San Giacinto był w doskonałych stosunkach ze wszystkimi swoimi saraceńskimi krewnymi i bardzo naturalnie rozmawiał z nimi o d’Orianich. W głębi serca nie lubił Tebalda i nie ufał mu, a jego brata Francesca uważał za niewiele lepszego, ale mimo to nie mógł nie czuć pewnego rodzaju litości dla tych dwóch młodzieńców, których historia przypominała mu jego własne romantyczne początki. San Giacinto był olbrzymem w sile i posturze, a niewątpliwie prawdą jest, że u wszystkich olbrzymów prędzej czy później ujawnia się skłonność do dobroci i życzliwości. Był już w podeszłym wieku, a początkowa twardość jego szorstkiej natury została złagodzona przez lata sukcesów i prawie fenomenalnego szczęścia domowego. Był silny ciałem i umysłem, i niełatwo go było oszukać; ale stał się łaskawy. Współczuł rodowi Pagliuców i zabrał swoją żonę, aby zobaczyła Donnę Marię Carolinę. Przekonał księżniczkę Sant’Ilario, aby ją przyjęła i zawarła z nią znajomość, a markiza di San Giacinto pewnego popołudnia przyprowadziła ją do pałacu razem z Vittorią.
Corona uważała matkę Pagliuców za pretensjonalną i sądziła, że ma zły charakter i jest niemądra, ale już na pierwszy rzut oka dostrzegła, że jej młoda córka jest osobą zupełnie innego typu, a kilka uprzejmych pytań, podczas gdy Donna Maria Carolina rozmawiała z markizą, wyjaśniło Coronie tajemnicę. Vittoria nigdy nie bywała w domu, nawet z wizytą, przez dziesięć lat, które upłynęły od umieszczenia jej w klasztorze, a jej matka była dla niej prawie obcą osobą. Nie była nieśmiała, jak Corona z pewnością mogła zauważyć, ale jej młody wdzięk był delikatnie pielęgnowany, a w obecności grubo ciosanej osobowości matki, kurczyła się i zastygała.
– Czy wydamy ją za mąż w Rzymie, jak myślisz, księżniczko? – zapytała Donna Maria Carolina, kiwając głową w stronę córki, podczas gdy jej oczy patrzyły na Coronę, a ona uśmiechała się znacząco.
Miękkie brązowe oczy Vittorii stały się nagle jasne i twarde, krew napłynęła jej do twarzy jak po uderzeniu, a jej małe dłonie zacisnęły się cicho na parasolce, ale nic nie powiedziała i patrzyła w dół.
– Mam nadzieję, że pani córka wyjdzie za mąż bardzo szczęśliwie – powiedziała Corona z życzliwą intonacją, widząc zakłopotanie dziewczyny i rozumiejąc je.
Markiza diSan Giacinto roześmiała się całkiem szczerze. Jej śmiech był pełen humoru, nie hałaśliwy i wyraźnie arystokratyczny, to prawda, ale Vittoria czuła się urażona, ponieważ wiedziała, że wywołała go uwaga matki, która była w złym guście. Corona również to zauważyła.
– Zawsze się śmiejesz na wzmiankę o małżeństwie, Flavio – powiedziała księżniczka – a przecież jesteś najszczęśliwiej zamężną kobietą, jaką znam.
– Och, to prawda! – Odpowiedziała markiza. – Mój olbrzym jest dla mnie dobry, nawet teraz, gdy moje włosy są siwe.
Co prawda w gęstych i falujących włosach, które rosły nisko nad czołem, było wiele srebrnych nitek, ale jej twarz nie straciła nic ze swojej świeżości, a oczy zachowały dawną żywotność. Należała do tego typu kobiet, które zazwyczaj dożywają sędziwego wieku.
Donna Maria Carolina wstała, aby odejść. Żegnając się, Corona ujęła dłoń Vittorii.
– Przykro mi, żejest już tak późna pora roku, moja droga – powiedziała. – Do przyszłego roku nie będziesz tu miała zbyt wielu rozrywek. Ale musisz jeszcze przyjść do nas na obiad z matką. Czy przyjdziesz i przyprowadzisz córkę? – zapytała, zwracając się do Donny Marii Caroliny.
Markiza di San Giacinto wpatrywała się w nią w dobrze ukrytym zdziwieniu, gdyż Corona nie miała w zwyczaju zapraszać na kolację nowopoznanych ludzi. Oczywiście jej zaproszenie zostało przyjęte.
ROZDZIAŁ III
Na kolacji pojawili się San Giacinto wraz z żoną, a także dwie lub trzy inne osoby, i w ten sposób członkowie rodziny d’Orianich dokonali czegoś w rodzaju formalnego wejścia do elity rzymskiego społeczeństwa pod najlepszymi możliwymi auspicjami. Pomimo dobrego smaku i kobiecego wpływu Corony, uroczystości w Palazzo Saracinesca zawsze miały imponujący i niemal uroczysty charakter. Być może w rodzinie było zbyt wielu mężczyzn, a wszyscy oni byli zbyt poważni i ponurzy, od sędziwego księcia po najmłodszego wnuka, który był ledwie pełnoletni, a którego czarne brwi zbiegały się nad rzymskim nosem i zdawały się zbytnio zaciemniać oczy. Ippolito, wyjątek w swojej rodzinie, tak jak Vittoria d’Oriani w swojej, nie pojawiał się przy stole, ale przychodził do salonu wieczorem. Sam książę siedział u wezgłowia stołu i rzadko się odzywał. Corona widziała, że nie jest zadowolony z obecności rodu Pagliuców i starała się jak mogła, by podtrzymywać rozmowę i kiedy tylko mogła, skłonić Flavię San Giacinto do mówienia.
Od czasu do czasu spoglądała na Orsina, którego twarz tego wieczoru nie wyrażała niczego, ale którego oczy były niemal nieustannie zwrócone ku Vittorii. To, że usiadł obok niej, wyszło dość naturalnie, ale było dla niego niecodziennym doświadczeniem. Oczywiście, w życiu towarzyskim zdarzało się, że podczas kolacji siadał obok młodej dziewczyny, i na ogół był przy takich okazjach bardzo znudzony. Bywało to albo zamierzone, albo przypadkowe ze strony jego gospodarzy, kimkolwiek by oni nie byli. Jeśli było zamierzone, to znaczyło, że posadzono go obok jakiejś szczególnie pożądanej damy wielkiego urodzenia i majątku w nadziei, że się w niej zakocha i uczyni ją przyszłą księżniczką Saracinescą. Wtedy w ponurym milczeniu odpierał każdą taką próbę zdobycia jego serca. Jeśli natomiast zdarzyło mu się przypadkowo znaleźć obok młodej dziewczyny, działo się to zgodnie z prawami pierwszeństwa i prawdopodobieństwo, że młoda dama nie miała nic do zaoferowania, ani pod względem wyglądu, ani majątku, ani rozmowy, wynosiło dziesięć do jednego. Ale żaden z tych przypadków nie zdarzał się często.
Obecna okazja była zupełnie wyjątkowa. Vittoria d’Oriani nigdy wcześniej nie była na przyjęciu i wszystko było dla niej nowe. To był jej pierwszy udział w spotkaniu towarzyskim, a Orsino Saracinesca był, oprócz jej braci, pierwszym mężczyzną, którego można było nazwać młodym, z którym zamieniła choćby kilkanaście słów. Minęły zaledwie dwa miesiące od opuszczenia klasztoru, a w tym czasie jej umysł był nieustannie zatłoczony nowymi wrażeniami i równie stale drażniony sposobem bycia i prowadzenia rozmowy przez jej matkę. Jej wykształcenie było niewątpliwie bardzo ograniczone, choć pod tym względem różniło się tylko w niewielkim stopniu od wykształcenia wielu młodych dziewcząt, które Orsino spotykał, było ono jednak nowoczesne w porównaniu z wykształceniem matki, a horyzonty jej poglądów na religię były szerokie, w porównaniu ze skomplikowanym systemem przesądów Donny Marii Caroliny.
Brązowe oczy Vittorii były bardzo szeroko otwarte, gdy siedziała cicho na swoim miejscu, słuchając tego, co mówiono i próbując wielu rzeczy, których nigdy wcześniej nawet nie widziała. Często spoglądała na Coronę, pragnąc, aby pewnego dnia być taką jak ona, co było jednak niemożliwe. Od czasu do czasu zerkała na Orsina i odpowiadała na jego uwagi krótko i prosto. Nie mogła się oprzeć wrażeniu, że ją obserwuje, i od czasu do czasu krew delikatnie napływała do jej policzków. Po jej drugiej stronie siedział Gianbattista Pietrasanta, którego żoną była Frangipani, będący szczególnie rozbawiony i zainteresowany matką Vittorii, jego drugą sąsiadką, ale na jej młodą córkę nie zwracał uwagi.
Pewien wielki pisarz bardzo prawdziwie powiedział, że analiza psychologiczna w książce nigdy nie może być czymś więcej niż serią stwierdzeń ze strony autora, mówiących o tym, co on sam wyobraża sobie, że mógłby czuć, gdyby znalazł się na miejscu tej konkretnej osoby, którą analizuje. Jest rzeczą bardzo wątpliwą, czy jakikolwiek pisarz płci męskiej jest w stanie, choćby największym wysiłkiem wyobraźni, przyoblec się w tę genialną czystość myśli i intencji, jaka cechuje całą istotę tak młodej dziewczyny jak Vittoria d’Oriani, gdy po raz pierwszy wchodzi na świat, po dziesięciu latach spędzonych w religijnej wspólnocie wytwornych sióstr.
Istota, którą sobie wyobrażamy, gdy próbujemy zrozumieć taką dziewczęcą niewinność, jest bezbarwna i matowa. Jej umysł i serce są białe jak śnieg, tak zupełnie białe, jak biały puch na bezkresnej równinie, na której nie ma żadnego płotu czy drzewa, które mogłyby przełamać jej monotonię. Nie ma piękna w takiej bieli natury, z wyjątkiem chwili, gdy czerwieni się o świcie i o zachodzie słońca. Ludzie pozostawieni na takim śniegu samotnie, nie widząc nic poza nim, często popadają w obłęd, szaleństwo na śniegu jest znaną i szeroko opisywaną formą obłędu.
Widocznie w takim przypadku nasza wyobraźnia nie potrafi przywołać prawdziwego obrazu. Jesteśmy świadomi, że panieńska niewinność jest stanem, a nie formą charakteru. Trudność polega na przedstawieniu sobie określonego charakteru w takim właśnie stanie. Albowiem słowo niewinność nie ma wąskiego znaczenia, rozciąga się ono na każdą kwestię, która dotyka ludzkości, na każdy motyw w każdym postępowaniu i na każdy cel, który w tym pozbawionym treści stanie dziewczyna przypisuje wszystkim istotom ludzkim, żywym i umarłym. Jest to magiczne okno, przez które wszystkie dobre rzeczy ukazują się wyraźnie, choć rzadko prawdziwie, a wszystkie złe są albo zupełnie niewidoczne, albo widziane w nudnym, neutralnym i zupełnie nieciekawym cieniu jednolitego niezrozumienia. Sądzimy, że tak musi być, na podstawie naszej obserwacji. To nie jest analiza, ale inspekcja.
Za tym pustym miejscem kryje się przede wszystkim temperament, potem charakter i umysł, a następnie ten wielki, niepewny element dziedziczności, potworny lub boski, który ożywia i porusza wszystkie te trzy ogniwa przy poczęciu nienarodzonego losu, i który w późniejszym życiu sam okazuje się losem, o ile w ogóle istnieje coś takiego jak przeznaczenie.
Za pustką może kryć się burzliwa i namiętna krew, może kryć się żelazny charakter i rządzący człowiekiem umysł. Ale pustka, mimo wszystko, pozostaje pustką. Caryca Katarzyna była kiedyś niewinną i cichą małą niemiecką dziewczynką, o pustych, zdziwionych oczach i szkolnych sentymentach. Goethe mógł ją wziąć za Charlottę Wertera. Dobra, zła, czy obojętna, przyszła kobieta stoi wtedy w magicznym oknie, a wszystko, czym ma się stać, jest już w niej.
Vittoria d’Oriani z pewnością nie miała stać się carycą Katarzyną, ale pod płaszczem jej niewinności nie brakowało odziedziczonych sprzeczności. Orsino myślał intensywniej niż większość młodzieńców w jego wieku i był tego świadomy, patrząc na nią i rozmawiając z nią, prowadząc jedną z tych pozornie płytkich rozmów, których wspomnienie pozostaje czasem na całe życie, studiując w milczeniu jej twarz i próbując odkryć tajemnicę jej niespotykanego uroku.