Cud rodzicielstwa - Shai Orr - ebook + audiobook

Cud rodzicielstwa ebook i audiobook

Shai Orr

4,2

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Autor wyróżnia siedem niewypowiedzianych prośb dzieci do rodziców. Są to pragnienia uniwersalne, stanowiące podstawę egzystencji człowieka. Dlaczego rezygnujemy z nich w procesie wychowania na rzecz przekonań i społecznej poprawności? Wróćmy do źródła. Stwórzmy nowy początek wraz z powołanym przez nas życiem.

Książka stała się bestsellerem w Izraelu.

Cud rodzicielstwa
Nie jest typowym poradnikiem – nie ma w nim rad. Są tu raczej słowa, w które warto się wsłuchać (to trudniejsze niż zrobienie czegoś według instrukcji), by uświadomić sobie, co jest ważne w byciu człowiekiem i rodzicem. Żeby ujrzeć własne dziecko w całej jego istocie, pięknie i potencjale, zobaczmy również to niewinne, dobre i mądre dziecko w sobie.

Cytaty z książki:
Czy twoi rodzice cię słuchali? Czy dostałeś od nich tę miłość, o której mówię, tę umożliwiającą nam wysłuchanie i usłyszenie dokładnie tego, o co nas prosi syn czy córka? Czy jest to miłość, którą chciałbyś dać swoim dzieciom? Oto dziecko. Jego oczy błyszczą, a serce bije mocno. Na początku drogi wie ono i czuje, że wszystko jest możliwe. Ale powoli się uczy. Z pomocą rodziców i społeczeństwa, do którego chce należeć, uczy się – krok po kroku – rezygnować ze swoich marzeń.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 249

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 7 godz. 3 min

Lektor: Małgorzata Klara
Oceny
4,2 (142 oceny)
82
30
17
9
4
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
limomanka

Nie oderwiesz się od lektury

Książka, która wspiera i otula. Otwiera na dziecko i na siebie. Pomaga zaufać w miłość. Wspaniała lektura, bardzo polecam wszystkim rodzicom 💜
10
Alminy

Nie oderwiesz się od lektury

Podarowała tę książkę moim córkom i i h mężom zanim skończyłam czytać poleciałam ją kilku osobom, kilku o niej opowiedziałam. Sama przeczytam ją jeszcze raz. To książka nie tylko dla rodziców, którym maja się urodzić dzieci, nie tylko dla tych, którzy mają małe dzieci, ale dla wszystkich którzy kochają swoje dzieci. Dziękuję.
10
Booksoflove

Nie oderwiesz się od lektury

cudna książka która otwiera oczy na codzienność bycia rodzicem i sprostaniu idącym za tym wyzwaniom
00
Fabryka_Nawykow

Nie oderwiesz się od lektury

Dająca do myślenia :)
00
Malkaten

Dobrze spędzony czas

Ciekawa pozycja poszerzająca perspektywę Niestety za bardzo bajkowa i “fantastyczna” w swoich metaforach, żebym mogła ją z czystym sercem polecić wszystkim Autor prowadzi narrację tak barwną, że dla wielu będzie to zapewne bariera nie do przejścia Warto spróbować
00

Popularność




Tytuł oryginału: הורות כמעשה ניסים

Wydawnictwo: Natuli

Wydawca: Michał Dyrda

Tłumaczenie: Anna Klingofer-Szostakowska

Redakcja językowa: Adrian Kyć

Korekta: Aleksandra Brambor-Rutkowska

Ilustracje: Anna Szukała

Projekt okładki: Emilia Kucharczuk

Zdjęcia autora na okładce: Efrat Lobel

Projekt typograficzny i skład: Bogumiła Dziedzic

E-book: Kagira

© Natuli / natuli.pl

© Shai Orr / bidyuk.co.il

Wydanie pierwsze

Szczecin 2020

ISBN 978-83-66057-22-7

Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część tej książki nie może być wykorzystywania ani powielana w jakikolwiek sposób bez pisemnej zgody, z wyjątkiem krótkich cytatów zawartych w krytycznych artykułach i recenzjach.

Spis treści

Wstęp

Nowa szansa

1. O co tak naprawdę proszą nasze dzieci

Pierwotny kontrakt

Siedem podstawowych próśb naszych dzieci

Otwarte pytania

Jak zapomnieliśmy o naszych prośbach

Co widzą dzieciCzego nie widzą dorośliJęzyk trudnościZatrzymać się i posłuchaćNajważniejsze pytanieRezygnacja i przetrwanie

Trzy fazy relacji

Coraz więcej tego, czego brakujeWażne jest to, co mamyHistorie żądania i rezygnacji

Trudności nie mają być rozwiązane

Towarzyszyć w trudnościachWłaściwy porządekOdpowiedzialność po stronie dorosłychPrawdziwa akceptacjaKoniec cierpieniaZabicie posłańcaSłużąca nie wychowa księżniczkiUkryte poprzedza odkryteDziecko, które sprawia trudności, to powód do dumyNowe porozumienieCztery iluzje

2. Słuchać inaczej

Po co słuchać

Jest mi trudno

Czy mam szansę na bliskość

Uważne słuchanie

Podróż złożona z (zaledwie!) czterech kroków

Pierwszy element – przestrzeń dla trudnościDrugi element – obserwacjaTrzeci element – zgoda na udzielenie odpowiedziCzwarty element – ekspansja

Dziecko prosi tylko o to, czego nie ma

Zatkane uszy

Czy możemy celebrować na tym świecie przyjemność, zmysłowość i seksualność

Gdy to nie działaDawanie tego, czego nie mamPodsumowanie – w duchu Alice Miller

3. Ukryta rozmowa. Życie jak lunapark

Dwa kanały wpływu rodziców na dzieci

Komunikacja z dziećmiKomunikacja z nami samymiDzieci nas słuchają

Trzy rodzaje komunikacji między dziećmi a rodzicami

Etap próśbEtap żądańEtap rezygnacji

Pięć poziomów przekazu

Kierujące nami przekonaniaNawracające sytuacje, które wzmacniają przekonaniaOdpowiadające przekonaniom obszary, na których skupiamy się w życiuMyśli i idee uzasadniające nasze przekonaniaNawykowe postawy wyrażające nasze przekonaniaPierwszy poziom – kierujące przekonanieDrugi poziom – nawracające sytuacje w życiuTrzeci poziom – obszary skupieniaCzwarty poziom – opinie i ideePiąty poziom – nawykowe zachowania

Wracamy do domu

Zamiast zakończenia. Zaproszenie do innej podróży

Nowy rodzaj partnerstwa

Podziękowania

Wstęp

„Dlatego z tej prowizorycznej parkowej mównicy błagam obojętnych przechodniów, aby dostrzegli w naszym systemie wychowawczym sposób na wyjście z frustracji i ludzkiej niedoli”.

A.S. Neill, Summerhill School: A New View of Childhood

Uwagi do piątego wydania oryginału

Czuję się bardzo wzruszony, że ta książka wędruje po świecie niczym moje dziecko, które dorosło i się usamodzielniło.

Spotykam rodziców, których wyzwoliła i dodała im sił. Boli mnie jednak, gdy widzę tych, których po lekturze przepełniło poczucie winy. Ci odważni i otwarci rodzice cieszą się, że pojęli, o co naprawdę prosi ich dziecko, lecz świadomość zmarnowanych szans jest męcząca i paraliżuje.

To bolesne i niepotrzebne nieporozumienie. Najważniejsza dla naszych dzieci jest bowiem świadomość, że z całych sił staramy się posłuchać tego, co się w nich dzieje. Fakt, że otworzyłeś tę książkę, dowodzi, że pragniesz słuchać.

Wybaczenie sobie tych wszystkich straconych szans jest możliwe (i naprawdę warte zachodu). Wierzę, że w rodzicielstwie istnieje nieograniczona przestrzeń dla zmian. Gdy mama czy tata zechcą otworzyć drzwi – cudowną i uzdrawiającą mocą słuchania – żadne dziecko na świecie nie uprze się, aby je zamknąć.

To nie jest moja książka. Miałem szczęście kroczyć z pewną wyjątkową kobietą ramię w ramię ścieżką wydeptaną przez nas dwoje. Dziękuję cudownym siłom, które nas połączyły. Wspominam o tym, ponieważ większość poruszających idei, które udało mi się tu w miarę przejrzyście sformułować, Orit Fejul Orr intuicyjnie poczuła, przemyślała, wypowiedziała i wcieliła w życie na długo przede mną. Jej uczniowie i pacjenci, a także nasze trzy córki już to wiedzą. Teraz powiedziałem to także tobie. Możemy zaczynać.

Tak to jest:

Dziecko, które rezygnuje, przechodzi w tryb przetrwania właściwy dorosłemu.

Dorosły, który przestaje rezygnować – zaczyna żyć jako dziecko.

Nie gódźcie się na rezygnację.

Ja się nie zgodziłem.

Zawsze może przyjść ktoś, kto powie: „Cóż począć, tak już jest…”.

Lecz dziecko, które pragnie żyć, nie poddaje się.

Ponieważ żyje, jest prawdziwe, jest kochane. Tak to jest.

Zacznijmy od początku…

Jeśli sięgnąłeś po tę książkę, najwyraźniej się urodziłeś. A skoro się urodziłeś, oznacza to, że masz rodziców. Jednego lub dwoje. Żyjących lub nieżyjących.

Może podejmiesz decyzję, że nie zostaniesz matką. Może już postanowiłeś, że nie będziesz ojcem. Może zechcesz wychowywać dzieci w inny sposób niż przyjęty, samodzielnie lub w społeczności, bądź w związku jednopłciowym. Być może szczodrość, z jaką dajesz siebie innym, oraz mnogość twórczych działań w twoim życiu nie pozostawiają miejsca dla dzieci z krwi i kości, i to też jest cudowne – ale rodzicielstwo (to dziwne słowo), ten związek między matką czy ojcem a dziećmi, jest zjawiskiem, które dotyka cię osobiście, bo z niego powstałeś.

Ja sam przez pierwsze trzydzieści lat życia nie uważałem rodzicielstwa za zbyt interesujący temat. Jak wielu mądrzejszych i bardziej doświadczonych ode mnie ludzi myślałem, że rodzicielstwo jest pewnym etapem, który trzeba ominąć lub przejść przez niego w drodze do tego, co naprawdę ważne.

Dziś jednak, gdy przekazuję ci tę książkę drżącymi dłońmi (nie są już tak pewne jak dawniej), wiem, że rodzicielstwo nie tylko jest fascynujące, lecz także jest to najważniejsza rzecz ze wszystkich.

Słowa te piszę w maleńkim pokoju, przypominającym ciemne wnętrze łona, o ścianach w kolorze ziemi i z dużym oknem ozdobionym czerwonymi i białymi kwiatami hibiskusa. W tym miejscu codziennie spotykam się z różnymi ludźmi w różnym wieku, którzy chcą, abym to ja towarzyszył im w rozwoju. Większość z nich przychodzi z głębokim problemem. Otwierają się na odnowę po poważnym kryzysie. Wraz z nimi, przez ostatnie osiemnaście lat, odkrywam kolejne warstwy tajemnicy rodzicielstwa.

Tę tajemnicę można zawrzeć w jednym krótkim zdaniu: „Co sprawia, że tak dobre intencje potrafią doprowadzić do tak wielkiej katastrofy”.

W tej książce przedstawiam nowe spojrzenie na relacje pomiędzy dzieckiem a jego rodzicami. Nie jest to książka o wychowaniu ani też zbiór mądrych porad dotyczących właściwego postępowania z dziećmi.

Pragnę umożliwić zarówno nowym rodzicom, jak i weteranom rodzicielstwa dumne wyprostowanie się, zrozumienie i poczucie cudu stworzenia człowieka, magię i szczodrość, która tkwi w decyzji o zostaniu matką czy ojcem.

Ponieważ gdy mówimy o rodzicielstwie, mówimy tak naprawdę o warsztacie, w którym tworzone jest człowieczeństwo.

To boli, kiedy widzi się, że w większości rodzin, także po ponad stu dwudziestu latach istnienia zachodniej psychologii, rodzicielstwo jest nadal w najlepszym wypadku ciągiem niesprecyzowanych działań, a w najgorszym – rozpaczliwie obciążającym zadaniem. Uważna obserwacja i chęć dostrzeżenia, co tak naprawdę dzieje się między dziećmi a ich rodzicami, pozwalają, aby rodzicielstwo stało się tym, czym miało być od początku: szeroką bramą, przez którą popłynie miłość od będących tu nieco dłużej (rodziców) do nowo przybyłych (dzieci). I nie używam słowa „miłość” przypadkowo; w moich oczach to proste słowo ma jasne znaczenie, które można odnieść do każdej relacji.

Miłość to dla mnie dawanie temu, kogo kochamy, tego, co naprawdę pragnie otrzymać.

Nie tego, co należy.

Nie tego, co wygodne.

Nie tego, co przyjęte.

Nie tego, co sprawi, że będzie cię kochać czy potrzebować.

Tego, czego naprawdę pragnie.

Nie jest to wcale oczywiste. W większości rodzin w ogóle się tego nie rozumie. Także dziś, w świecie, w którym możemy cieszyć się wolnością jednostki, dostępnością dóbr materialnych i nieskończonymi możliwościami wyrażania siebie, tak wielu ludzi obsesyjnie szuka docenienia z zewnątrz, w samotności i oddaleniu od samych siebie i swoich bliskich, w ciągłym stresie i lęku przed przyszłością. Jedną z głównych przyczyn takiego stanu rzeczy jest to, że pomimo materialnego dostatku i tych wszystkich ekscytujących zmian w obszarze wolności osobistej, wypracowanych przez ostatnie pokolenia, większość rodziców nadal nie słucha tego, o co tak naprawdę proszą ich dzieci. Od tysięcy lat dają im to, co „właściwe”, niczym wymyślny klucz, który nie otwiera żadnych drzwi. Przekazują im swoje lęki, które przekształciły się w ideologie, własne niezaspokojone potrzeby, zwyczaje, zasady współżycia społecznego, zgodnie z którymi ich wychowano, czy doktryny duchowe, na których opierają się w życiu. Wszystko oprócz tego, o co naprawdę proszą ich dzieci.

Czy twoi rodzice cię słuchali? Czy dostałeś od nich tę miłość, o której mówię, tę umożliwiającą nam wysłuchanie i usłyszenie dokładnie tego, o co nas prosi syn czy córka? Czy jest to miłość, którą chciałbyś dać swoim dzieciom?

Potrzebowałem wielu lat wypierania oraz kolejnych długich lat akceptacji i nauki, aby zrozumieć, że dla mnie nie istnieje żaden inny rodzaj miłości. Że nie chcę dać moim córkom niczego innego niż to, o co proszą. Ta książka wyrosła z nauki i słuchania moich córek oraz dzieci osób, które zwróciły się do mnie o pomoc, a także dziecka we mnie, które dziś, gdy mam pięćdziesiąt jeden lat, nadal ciągnie mnie za rękaw, domagając się, abym zobaczył, że daję mu to, co wydaje mi się dobre w danej chwili, a nie to, o co ono naprawdę prosi.

* * *

Sobotni poranek.

Siedzę przy łóżku swojej najmłodszej, trzyipółletniej córki. Dochodzi ósma rano i wszyscy oprócz mnie śpią. Dziś donikąd się nie spieszymy. Patrzę na nią, gdy się budzi. Mamrocze, ale jeszcze nie otwiera oczu, tylko odwraca się na drugi bok. Z sąsiedniego pokoju słychać szmer, gdy dwie pozostałe dziewczynki obracają się na łóżkach.

Patrzę na córkę i nagle rozumiem, że na mnie nigdy tak nie patrzono. W kibucu1, w którym się urodziłem i wychowałem, budziłem się rankiem i zasypiałem wieczorem zupełnie sam. Jeśli była tam opiekunka, chodziła od łóżka do łóżka, sprawdzała i wydawała polecenia… Bez żadnej osobistej relacji. Gdy miałem trzy i pół roku, nikt na świecie nie miał pojęcia, jak wyglądam, kiedy budzę się czy zasypiam.

Nikt nie wiedział też, jak moja mama czy tata się budzą. Oni również wychowywali się w kibucowym domu dzieci (czy też „domu sierot”, jak nazywają go moje córki).

A więc powiedzcie mi, jak wyjaśnić fakt, że moi rodzice skazali mnie na tę samą samotność, zesłali na tę samą emocjonalną pustynię, gdzie sami niemal umarli z pragnienia?

Jak do tego doszło? Dlaczego rodzice – w kółko, mimo wielu zmian scenerii, mimo rozwoju nauki i cywilizacji – z pokolenia na pokolenie pozwalają swoim dzieciom przechodzić przez cierpienie podobne do tego, które oni sami przeżywali jako dzieci? Ludzie, którzy w dzieciństwie cierpieli z powodu ciągłego oceniania przez rodziców, nieustannie oceniają swoje dzieci i zmuszają je do doświadczania tej samej frustracji i poczucia braku wartości, których doznali przy własnych rodzicach. Ludzie, którzy jako dzieci nigdy nie mogli swobodnie wyrażać uczuć, dorastają, rozwijają się i stają rodzicami, którzy uczą swoje dzieci, że gniew, rozpacz i nienawiść są „negatywnymi emocjami”, dla których w ich domu nie ma miejsca. Ludzie, których rodzice porzucali na rzecz swoich towarzyskich czy duchowych idei, porzucają codziennie swoje dzieci na rzecz „nowych” idei.

Prostym przykładem z codziennego życia jest konwencjonalny system edukacji. Jak ludzie, którzy cierpieli w szkole przez samotność, głęboką i nieustanną nudę, systematyczne tłumienie ich kreatywności oraz emocjonalne stłamszenie i poczucie braku wartości, mogą posyłać każdego ranka swoje ukochane, najdroższe dzieci do szkół, gdzie mimo pojawienia się komputerów, internetu i zajęć dodatkowych nadal trzyma się tych samych założeń co w placówkach z ich własnego dzieciństwa?

Jak to się dzieje? Dlaczego rodzice upierają się, aby systematycznie żywić swoje dzieci taką samą emocjonalną i myślową strawą, która w najlepszym wypadku powodowała ciągłe niedożywienie, a w najgorszym truła ich, gdy przyjmowali ją z rąk własnych rodziców?

Pytanie to i odpowiedzi na nie są kluczowe dla każdego, kto jest zainteresowany życiem ze swoimi dziećmi opartym na miłości i tylko miłości. Dla każdego, kto godzi się dać sobie pełną wolność stworzenia rodzicielstwa, jakie wyrażałoby go bardziej niż lęki i wzorce myślowe, zgodnie z którymi go wychowano. Na pytanie postawione powyżej pragnę odpowiedzieć w tej książce.

Jej celem jest również wskazanie nowego sposobu słuchania naszych dzieci i nas samych, sposobu, który przerwie to błędne koło zniszczenia. Zaproponowanie punktu widzenia, który umożliwi nam danie czegoś zupełnie innego: domu, gdzie jedyną podstawą relacji w rodzinie są wolność wyboru, szczerość i namacalna miłość.

Urodziłem się i wychowałem w kulturze, w której przemoc emocjonalna wobec dzieci była normą. Oczywiście jest wiele takich kultur. Tym, co być może jest wyjątkowe dla kultury przemocy w społeczności kibucowej sprzed pięćdziesięciu lat, jest to, że tamta przemoc była źródłem dumy i filarem ideologicznym kibucu w owym czasie. W tej książce nie zamierzam rozwodzić się nad kolektywnym wychowaniem; wspominam tylko fakt, że w takim spojrzeniu na rodzicielstwo dorastałem.

Moi rodzice, jak wszyscy rodzice w kibucu, zostawili mnie, trzytygodniowe niemowlę, w domu oddalonym o pół kilometra od ich „pokoju”, z dziesiątkami innych opuszczonych niemowląt pod nadzorem kibucniczki, która miała dyżur w tamtym tygodniu. Nazywano ją „nocną strażniczką”. Od tej chwili spędzałem tam każdą noc. Tak więc gdy tylko budziłem się z płaczem w środku nocy, jak zdarza się to większości dzieci w pierwszych latach ich życia, widziałem nieznajomą twarz, która zmieniała się co tydzień.

Przechorowałem niemal cały pierwszy rok mojego życia. Mniej więcej w okolicy pierwszych urodzin zaczęły się ataki astmy. Wiem, że dla mojej matki byłem najdroższym skarbem i że pojawienie się mnie w jej życiu było wielkim darem. Wiem także, że sposób życia, który wybrali moi rodzice, zaszczepił we mnie głębokie poczucie bezbronności i samotności nie do naprawienia. Widać to w moich oczach na wszystkich zdjęciach z dzieciństwa.

Do tego doświadczenia wspólnego spania doszło życie w domu dzieci2 – pięcioro szkrabów, a potem piętnaścioro starszych dzieci przemieszczało się jak jeden organizm z miejsca na miejsce. Nie miałem tam ani jednej własnej zabawki. Nie było też szans na prywatność. Tak jak rodzeństwo może mieć zupełnie różne doświadczenia pomimo tego, że ma tych samych rodziców, tak każdy, kto spędził dzieciństwo w kibucowym domu dzieci, został skrzywdzony w inny sposób i w innym stopniu. Pamiętam ciągłe poczucie samotności. To, że nikt nie wie, kim jestem i co czuję. Pamiętam wstyd związany z moim ciałem, trudności z dołączeniem do walki o władzę między innymi chłopcami i ukrywanie poczucia niższości pod powierzchowną pewnością siebie, arogancją i otoczką sukcesu.

Moi rodzice byli bardzo młodymi ludźmi, również urodzonymi i wychowanymi w kibucu. Gdy miałem siedem lat, mój ojciec, który w młodości marzył o tym, by zostać malarzem, porzucił malarstwo dla reżyserii. Już wtedy – inaczej niż wielu młodych ludzi z jego otoczenia – szukał okazji do wyrażenia swej wyjątkowości i nawet je znajdował. Dlaczego zatem pozwolił mi dorastać w środowisku, które tłamsiło niezależne myślenie?

Kiedy miałem osiem lat, zaczęły mnie budzić nocne koszmary. Moja matka zawsze miała wyjątkowy talent do zajmowania się dziećmi z trudnościami emocjonalnymi. Co też przyszło jej do głowy, że zamiast zabrać mnie spać do siebie, do domu, zgodziła się współpracować z członkiniami rady wychowawczej, które aby wesprzeć mnie w uporaniu się z koszmarami, postanowiły zorganizować rotację członków kibucu, śpiących na polówce obok mojego łóżka? (Strategia ta była w owym czasie w kibucu uważana za oświeconą i rewolucyjną).

Mniej więcej do dwudziestego piątego roku życia powtarzałem sobie i innym opowieści o zielonych łąkach, o wolnych, szczęśliwych dzieciach, żyjących bez dorosłych, i o tym, jak cudownie było wyjść nocą w piżamach, skradać się gęsiego po krzakach i chować za ścianą, żeby móc zerkać na ogromny ekran, na którym dorośli we wtorki oglądali filmy.

Historii o chłopcu, który wcale nie chciał się wymykać na filmy dla dorosłych, lecz opuszczał swoje łóżko i wychodził na chłód, żeby nie dokuczano mu, że jest tchórzem, nie opowiadałem nawet sam sobie. I nie pamiętałem o swojej samotności w grupie dzieci, gdzie nikt nie był mi naprawdę bliski i nikt na świecie nie wiedział, że nie mam przyjaciół, dopóki moja najstarsza córka nie poszła do szkoły.

Gdy miałem dwanaście lat, notowałem swoje przemyślenia w pamiętniku, który chowałem pod materacem w domu dzieci. Myślałem wtedy, że największym wrogiem jest śmierć. Zapisałem sobie, że gdy dorosnę, zostanę naukowcem i odkryję tajemnicę życia i śmierci. Wziąłem na swoje barki „skromne” zadanie: ocalić ludzkość. Jako chłopiec, a później jako młody mężczyzna naprawdę myślałem, że mogę ratować ludzi. We wszystkich rozmowach ze znajomymi i nieznajomymi starałem się pomóc im coś dostrzec. Nieustannie słuchałem i poświęcałem się ratowaniu ich od rozpaczy, braku wiary w siebie, niszczących związków, więzienia, narkotyków i hospitalizacji.

U mnie oczywiście wszystko było w porządku… Komponowałem i studiowałem muzykę, uczyłem, jak doceniać muzykę poważną, i pisałem muzykę do spektakli teatralnych. Dopiero przed trzydziestką w końcu zdałem sobie sprawę, że to ja sam potrzebowałem ratunku. Wiodłem stresujące, pozbawione radości życie, kurczowo trzymając się nieszczęścia innych, aby czuć się ważnym i nadać sens własnemu istnieniu. W rzeczywistości snułem się między domem a uniwersytetem, smutny i zrozpaczony. Czułem, że poniosłem porażkę jako kompozytor, że czas mijał, a ja nie stworzyłem nawet jednego znaczącego dzieła i że nawet jako dydaktyk nie potrafiłem się wyróżnić. Gdy zgodziłem się uznać prawdę, zgodziłem się też rozsypać, okazać słabość. Ośmieliłem się poprosić o pomoc. Otrzymałem hojne wsparcie od przyjaciół, nauczycieli i doskonałych terapeutów, do których się o nie zwróciłem. W tamtych latach Orit, moja żona, była dla mnie inspiracją do wolności myślenia poprzez jej śmiałość i świadome działania. Dzięki Celi Piran Karni, wyjątkowej mentorce i terapeutce, zostałem nauczycielem, a potem terapeutą. Proces, przez który przeszedłem pod jej przewodnictwem, stopniowo zmienił mnie z chłopca wybierającego rolę ofiary, ukrywającego się w domu za zdecydowanymi opiniami i złudną aurą muzyka z potencjałem, w mężczyznę, który ufa swemu wewnętrznemu ja i jest chętny spotykać się z innymi oraz dawać siebie, całego siebie, światu, nawet gdy wydaje się to bardzo ryzykowne. Musiałem nauczyć się nowych rzeczy o sobie, odpuścić całkowitą kontrolę i intelektualną arogancję, które mnie więziły. Minęło sporo czasu, wiele nieudanych prób i kilka lat zagubienia oraz bezsilności. W końcu odważyłem się i pozwoliłem sobie na niewinność oraz mniej krytyczne, a bardziej ludzkie podejście, które umożliwiło mi spotkanie z innymi z tego nowego miejsca we mnie. Rzuciłem muzykę i ze wsparciem i inspiracją nauczycieli oraz przyjaciół zacząłem odkrywać własną drogę do wsparcia, ozdrowienia i niesienia inspiracji.

Obraz zaczął się rozjaśniać. Coraz więcej osób przychodziło na opracowane przeze mnie warsztaty i kursy. Później prosiły mnie także, abym został ich terapeutą. Gdy miała się urodzić nasza pierworodna córka, Noam, czułem, że już mniej więcej wiem, „jak to działa”. Rozumiałem, że ten, kto ratuje, nie leczy. Zrozumiałem też, że gdy wiem, co jest „słuszne” dla kogoś innego, w rzeczywistości jestem zamknięty, skupiony na sobie i w owej chwili nie jestem w stanie tak naprawdę ich kochać. Gdy mówię: „zrozumiałem”, można się pomylić i pomyśleć, że po prostu przemyślałem sprawę i coś zrozumiałem, ale tak naprawdę te rzeczy, które sobie uświadomiłem, wstrząsnęły mną, bo stały w całkowitej sprzeczności z tym, kim byłem do tej pory, i ze światopoglądem, w którym zostałem wychowany.

Gdy prawie dwadzieścia lat temu studiowałem z Celą, o której wspominam wyżej, przedstawiła mi ona koncepcję siedmiu czakr, obejmującą wszystkie sfery ludzkiego istnienia. Zafascynowała mnie idea, że każda warstwa egzystencji człowieka może być wpisana w tak prostą i w moim postrzeganiu intuicyjną strukturę. Później podejście to w znacznym stopniu wpłynęło na mój stosunek do wszystkiego poza rzeczywistością materialną (staram się unikać słowa „duchowy” – obecnie większość jego znaczeń jest bardzo daleka ode mnie i mojego życia) i do tego, jak ludzie się rozwijają i biorą odpowiedzialność za swoje życie.

Gdy kilka lat później zacząłem skupiać się na relacjach między rodzicami a ich dziećmi, nazwałem to „siedmioma prośbami”. Przeniosłem nacisk z dialogu, który ludzie prowadzą ze sobą i światem – poprzez każdą z siedmiu czakr – na ukrytą rozmowę, w której dzieci proszą rodziców, aby im odpowiedzieli – poprzez każdą z siedmiu próśb.

* * *

Noam przybyła do nas, gdy miałem trzydzieści pięć lat i czułem, że jestem gotowy ją przyjąć. Dziś wiem, że tak naprawdę nie miałem pojęcia, co to znaczy być ojcem ani na co się przygotować, ale ośmieliłem się pomyśleć i poczuć dwie rzeczy, które byłyby mi zupełnie obce kilka lat wcześniej. Odważyłem się powiedzieć mojej córce, gdy była jeszcze w łonie matki: „Chodź, warto. Dobrze jest tutaj, na tym świecie” i „Przyjdź do mnie, do mojego świata, a ja już znajdę sposób, aby dostosować go do twoich rozmiarów”. Czułem już, że moje życie jest w moich rękach. Czułem, że mam chęć i siłę, by wzrastać i zmieniać się. Ekscytowała mnie możliwość stworzenia czegoś nowego. Cieszyła wiedza, że moje dziecko nie doświadczy w dzieciństwie tego, przez co ja przeszedłem. Tak niepotrzebne i smutne wydawało się obciążać ją, łagodną i niewinną, ledwo przybyłą, tymi wszystkimi przeszkodami, z którymi zmierzenie się i rozpoczęcie (gdyż to zaledwie początek) uwalniania się od nich zajęło mi trzydzieści pięć lat.

Relacje między rodzicami i dziećmi fascynowały mnie na długo przed tym, jak zostałem ojcem. Pytałem bliskich mi ludzi i z ciekawością obserwowałem innych. Lecz ciągle nie mogłem zrozumieć, co sprawiało, że rodzice traktowali swoje dzieci zgodnie z tymi samymi konwencjami, które tak bardzo raniły ich samych w dzieciństwie. Nie rozumiałem, jak – w naszym świecie, gdzie każdy dorosły może pójść własną drogą – ludzie nadal wybierają brak elastyczności, przymus, dystans i zaborczość wobec dzieci. Zdałem sobie sprawę, że nie bierze się to z niegodziwości. Zazwyczaj mieli dobre intencje. Ale przypomina to zarzucanie wędki do tej samej rzeki, w której ani twój tata, ani dziadek nigdy nie złapali nawet najmniejszej ryby.

Jako terapeuta spotkałem małą dziewczynkę, której rodzice traktowali seksualność córki z pogardą, więc ona zaczęła rzeczywiście postrzegać siebie negatywnie we wszystkim, co jest z tą sferą związane. Tak samo wychowywała własną córkę. Poznałem chłopca, który codziennie czekał zrozpaczony, starając się nie zasnąć, dopóki tatuś nie wróci z pracy, z nadzieją, że może tego wieczoru poświęci mu więcej uwagi… Teraz miał trzydzieści osiem lat i był ważnym menedżerem, który każdego wieczoru musiał „załatwić coś pilnego” w biurze. Jego syn czekał na niego co wieczór. Poznałem osoby, które przeszły przez cały proces, ukończyły tysiące warsztatów, by po trzydziestu latach zrozumieć, że są piękne i niezwykłe, lecz posyłają dziecko do szkoły, gdzie nikt nie zwraca uwagi na to, jak się ono czuje, jakie jest delikatne i wyjątkowe. Wydaje mi się to niepotrzebne i bardzo, bardzo smutne.

Gdy Noam miała cztery lata, zebraliśmy się w kilka rodzin i założyliśmy szkołę dla naszych dzieci, aby zainicjować ruch w przeciwnym kierunku. Staraliśmy się przerwać błędne koło, dać naszym dzieciom to, czego chcieliśmy dla siebie, coś, czego ani nasi rodzice, ani nauczyciele nigdy nam nie dali. Tam, w szkole, której nadaliśmy nazwę „Ziemskie dzieci”, otrzymałem cudowną szansę, aby wspierać rodziców we wspólnym wzrastaniu z nimi. Jako dyrektor wybrałem w pierwszych latach podejście oparte na głębokim partnerstwie dzieci, rodziców i nauczycieli oraz stałej relacji między potrzebami i trudnościami każdej jednostki a nauką i rozwojem wszystkich. Marzyłem o rodzaju współczesnego plemienia, gdzie dzieci i rodzice wzrastaliby razem. Okazało się, że było to dla nas wszystkich za wcześnie. Po pięciu latach bałaganu, podekscytowania i trudności, jak również nauki, kreatywności i odnowy, zamknęliśmy „Ziemskie dzieci”. Ale to, co tam się rozpoczęło, rozszerzyło się później na moją pracę z rodzicami spoza szkolnego kręgu. Tworzyłem kursy dla rodziców, dużo pisałem i propagowałem moje idee w każdy możliwy sposób. Pomagałem ludziom o różnych pozycjach społecznych i różnym światopoglądzie zacząć inaczej słuchać ich dzieci. Dzięki spotkaniom z rodzicami, wspólnej obserwacji tego, co ich zbliża czy oddala od dzieci, a także słuchaniu moich córek i wielu innych dzieci, które poznałem, dostrzegłem łączące się wątki niczym podziemny ruch, który powoduje ból, ale przynosi też uzdrowienie. Są jak mechanizm, którym można operować w jeden sposób, wywołując osłabienie, ból i brak, ale można też operować nim w drugi, nowy sposób, tworząc wolność, miłość i szczęście w tym związku, który sprawia, że świat się kręci: relacji matki, ojca i dziecka.

Nowa szansa

Ze sposobu, w jaki dziecko wiedzie swoje życie, wynika szansa, że odkryje ono siebie, ale też możliwość, że się to nigdy nie zdarzy, co oznacza śmierć, w znaczeniu bycia zapomnianym, tkwienia przez całe życie w ukryciu. Z chwili na chwilę, od posiłku do posiłku, od podróży do pracy i z powrotem, od jednego mizernego całusa do następnego. Z setek gąsienic wykluwających się z jaj, wijących się w masie larw, pogryzających liście i tkających sieci – z tych wszystkich dwie, a czasem tylko jedna rozłoży skrzydła i wzbije się w niebo jako piękny wolny motyl, który poczuje przestrzeń, odwiedzi kwiaty, znajdzie partnera i odleci. Wśród setek, a może tysięcy dzieci jedno czy dwoje odkryje siebie w swoim życiu jako piękne i wolne. To historia, którą nam opowiedziano. Znajoma i bezpieczna opowieść.

A teraz przejdźmy do nowej opowieści. W niej wszystkie dzieci mogą odkryć siebie. Nie jest to stara opowieść o gąsienicach i motylach. To nowa opowieść o nas i naszych dzieciach. W tej opowieści każde dziecko – dziewczynka, którą jesteś, chłopiec, którym jestem, nasze własne dzieci – wszyscy zgadzają się odkryć siebie przed światem. Już teraz, najbliższej wiosny.

Nasze dzieci przychodzą do nas, aby świętować z nami miłość i zaufanie. Świat, do którego je zapraszamy, świat, w którym je przyjmujemy, jest (w tym momencie) światem opartym na ocenianiu i strachu.

Tak to jest. Przez tysiące lat gruba, lepka, stwardniała skorupa tworzyła podstawę rodzicielstwa. Ale ta skorupa stworzona z oceniania i strachu to tylko skorupa. Innymi słowy, nie jest tak naprawdę mną i nie jest tak naprawdę tobą. A więc, podobnie jak znoszone ubranie, możemy ją zdjąć. To prawda, że ta skorupa jest bardzo gruba. Prawie wszystkie nasze związki są w nią wplecione, wraz z niemal wszystkimi narzędziami, które zgromadziliśmy, aby zarządzać tym światem, komunikować się i odnosić sukcesy. Zatem by się z nią rozstać, musimy dać jej wiele szacunku i przestrzeni oraz pamiętać, że często, gdy nosiliśmy jakieś ubranie przez wiele lat, trudno odróżnić je od samego ciała.

Oto drobne przypomnienie.

Miłość to stan, gdy wszystko doświadczane jest jako absolutny wybór, odczuwany i prosty, w tej właśnie chwili, we mnie i w tym, kim jestem, w tobie i w tym, kim ty jesteś.

Osądzanie to mechanizm, który wystawia miłość za drzwi.

Zaufanie to stan, w którym wszystko doświadczane jest jako dom, w którym dobrze jest być.

Strach to mechanizm, który wystawia zaufanie za drzwi.

Osądzanie i lęk w naszym świecie (w tej chwili) to nie tylko idee, możliwości czy przypadki. To intelektualna infrastruktura, która stanowi podstawę postępowania większości ludzi przez większość czasu.

Miłość i zaufanie, w większości przypadków, brzmią jak kuszące idee, odległe światy, o których mówimy, które badamy i za którymi tęsknimy, ale tak naprawdę nie stanowią budulca naszej codzienności.

Jak powiedziałem, nasze dzieci przychodzą, by właśnie z nami doświadczać miłości i zaufania. Oczywiście możemy myśleć inaczej. Możemy uznać, że przybyły tu, aby z nami cierpieć. A może, z naszą pomocą, przejść przez to życie z sukcesem. Możemy też powiedzieć: „Skąd mam wiedzieć, po co przybyły? Niezbadane są wyroki boskie” i po prostu starać się jak najlepiej w obrębie naszych ograniczeń. Właściwie możemy myśleć, cokolwiek chcemy.

Ale gdy głęboko spojrzałem w szeroko otwarte oczy mojej córki – wpatrującej się we mnie ze zdumieniem, jasno i ufnie, nawet w bólu i szoku, jakie następują po porodzie – poczułem zdecydowaną prośbę. To, że istnieje jasny powód naszego spotkania. Poczułem to znów później w jej pełnym zaufaniu do mnie, gdy co noc cierpiała przez bóle ząbkowania. Gdy po raz pierwszy pocałowała swoją siostrę w usta, z nieskończoną niewinnością i otwartością. I gdy promieniała z zachwytu i radości, kiedy wzięła do rączki wijącą się śliską kijankę. Nieustannie obserwuję moje córki oraz dzieci innych ludzi i widzę, jak bardzo chcą darzyć swoich rodziców ciągłą miłością i zaufaniem, nawet gdy są tak bardzo ranione. Patrzę – i wszystkie inne możliwości znikają. Widzę, dlaczego są tu z nami. To proste. Przybyły, aby uczyć się i doświadczać, wybierać i rozwijać się – razem z nami – i kochać, i ufać na tysiąc sposobów.

Nasze dzieci przybywają, aby właśnie z nami świętować miłość i zaufanie. A my, jeśli zechcemy, możemy pójść z nimi i zdjąć skorupę osądzania i strachu. Skorzystamy z ich pomocy – ich głębokiej więzi, wrodzonego oddania ich prawdzie, naszej prawdzie. Zrobimy to, wykorzystując wszystkie sytuacje pojawiające się w rodzinnym życiu, te, które „wyrzucają” na powierzchnię pytania, takie jak: „Czy teraz kocham? Czy ufam?”.

Dzięki temu nowemu sposobowi słuchania, tej nowej chęci, by maszerować razem z naszymi dziećmi, pokonamy rzekę. Ramię w ramię przejdziemy przez most ze starego świata, starannie zaprojektowanego, aby dzieci zapominały swoją prawdę, do całkiem innego świata, w którym dzieci pamiętają. Tak staniemy się honorowymi gośćmi w świętowaniu, do którego nasze dzieci się urodziły, dla którego przybyły specjalnie do nas, właśnie teraz.

Chciałbym, abyście odczytali moje słowa jako zaproszenie. Otwarcie. Dostrzegli w nich nową możliwość dla siebie. Inne spojrzenie na nasze rodzicielstwo, na rodzicielstwo naszych rodziców i na świat, w którym wzrastamy wraz z naszymi dziećmi. Zapraszam was, abyście bardzo uważnie wsłuchali się w siebie. Weźcie to, co wydaje się odpowiednie, co umacnia i uwalnia. Odstawcie na bok wszystko, co ściąga was w dół i komplikuje sprawy.

Tak bardzo się cieszę, że mogę podzielić się z wami tymi słowami. I może, tylko może, ta książka was dotknie i umocni. Mam nadzieję, że ułatwi wam życie i obdarzanie miłością waszych dzieci.

I pomyśleć, że nigdy się nie spotkaliśmy…

1 [hebr. ‘zgromadzenie’, ‘wspólnota’] dobrowolna żydowska wspólnota osadnicza w Izraelu (za Encyklopedią PWN) [przypisy pochodzą od tłumaczki, chyba że zaznaczono inaczej].

2 Polecam fantastyczną książkę, w której każdy dorosły wychowany kolektywnie odnajdzie własne dzieciństwo: Byliśmy przyszłością autorstwa Jael Neeman [przyp. aut.], Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2011, tłum. Agnieszka Jawor-Polak.

1

O co tak naprawdę proszą nasze dzieci

Dzieje się coś bardzo dziwnego. Siedzę w pokoju z dwojgiem rodziców, którzy zwrócili się do mnie o pomoc. Kobieta jest elokwentna, mądra i otwarta. Mężczyzna to fantastyczny, charyzmatyczny człowiek, pełen entuzjazmu i ciekawości. Oboje dużo widzieli i zrobili, i nauczyli się w życiu bardzo wiele.

To, co mnie dziwi, to ich poczucie niższości. Rozmawiamy o rodzicielstwie, relacjach obojga z ich wspaniałymi dziećmi – lecz w powietrzu przez cały czas wisi wina i wstyd. Przytłaczająca powaga.

Co tu się dzieje? Dlaczego dorośli ludzie, także ci twórczy i odnoszący sukcesy, kurczą się i zamykają za każdym razem, gdy natrafiają na trudności w swoim rodzicielstwie? Dlaczego osoby, które śmiało i z werwą radzą sobie z wyzwaniami w pracy, związku i rozwoju osobistym, zmieniają się w cienie samych siebie, gdy chodzi o ich rodzicielstwo?

Wydaje mi się, że źródłem tego dziwnego zjawiska jest przywiązanie do zadania, które na nas „spadło”. W niektórych wypadkach rodzicielstwo staje się bardzo ważną, arcytrudną misją, która ma się zakończyć sukcesem. W innych to projekt poboczny, stała przeszkoda w „sprawnie” zarządzanym życiu, którego głównym celem jest rozwój, zarabianie pieniędzy lub samospełnienie.

I tak w chwili, gdy pojawiają się trudności, kiedy coś zaczyna zgrzytać w naszych relacjach z dziećmi, nasze rodzicielstwo zmienia się w rodzaj kary. W obliczu tych trudności czujemy się zawstydzeni, gorsi i bezradni. Wydaje się nam, że zagłębiając się w nie, marnujemy czas i pieniądze na coś, co nas wcale nie porywa. I co zyskamy, gdy wreszcie przezwyciężymy problem? Czy „nagrodą główną” nie będzie jedynie powrót do rutyny? Dobrze wiemy, że nie możemy oczekiwać żadnych znaczących zysków ani ekscytującej przygody tu, w tym pokoju, w którym zajmujemy się swoim rodzicielstwem.

Już samo słowo „rodzicielstwo” wydaje się ciężkie, szare i niezbyt ekscytujące. Prawie jak „kredyt hipoteczny”. Moim zdaniem mamy tu do czynienia z wielkim nieporozumieniem. Nieporozumieniem niemalże zabójczym.

Rodzicielstwo może być najbardziej poruszającą i ekscytującą rzeczą w naszym życiu, nie tylko dlatego, że jest to najprostszy i najgłębszy sposób wyrażenia tego, kim jesteśmy, oraz naszej mądrości, twórczości, inspiracji i radości życia, lecz także dzięki temu, że jako rodzice możemy własnoręcznie ulepić i uformować rzeczywistość, w której żyjemy, stworzyć nowy świat, jakbyśmy w istocie odkryli nowy lek czy ocalili lasy deszczowe, tylko bez ogromnych nakładów finansowych, bez udziału w demonstracjach, właściwie prawie bez wychodzenia z domu.

Nie mówię jedynie o powszechnie przyjętych sloganach, takich jak „rodzina ponad wszystko!”, lecz o zgodzie na przekształcenie rodzicielstwa w naszą główną misję, o możliwości postawienia pytań, a także trudnościach i odkryciach, które płyną z relacji z dziećmi w centrum naszej świadomości, w centrum naszego życia. Mówię o gotowości, by odnieść się w inny sposób do tego, co nazywam „mną jako matką” bądź „mną jako ojcem”, skierować na ten obszar całą wodę, światło i słońce, przynieść najżyźniejszą ziemię, jaką mamy, tak jak zawsze robimy, w naturalny sposób, właściwie bez wysiłku, gdy coś naprawdę nas ekscytuje.

Kolejne pokolenia mężczyzn i kobiet łudzą się, że jeśli tylko wyjdzie się z domu, można zmienić się w ciekawszą, pewniejszą wersję siebie lub bardziej zabawną osobę. Trzeba tylko dokądś pójść, dołączyć do kogoś albo powalczyć z kimś, a wtedy… będzie lepiej. A tak naprawdę właśnie tam w domu – przy telewizorze lub u naszych stóp – możemy znaleźć kogoś, kto pragnie jedynie nas słuchać i przeżyć z nami przygodę. Prosta chęć zmiany naszej relacji, zmiany tego wszystkiego, co dzieje się między nami a naszymi dziećmi, w dokładny i obfity wyraz miłości wywraca rzeczywistość do góry nogami, przekierowuje ludzkość ze znanej ścieżki na nową. Wszystko to dzieje się dzięki zgodzie na wysłuchanie podstawowych próśb naszych dzieci i daniu im odpowiedzi.

Podczas spotkań z rodzicami raz za razem odkrywam, w jakim stopniu relacje między rodzicami a dziećmi są przesycone lękami. Lękami, które przechodząc i umacniając się z pokolenia na pokolenie, zmieniają relację zrodzoną z głębokiej intencji i niezrównanego oddania w labirynt utrwalonych idei, ukrytych interesów i wielkiego wysiłku, walki i frustracji. To lęk sprawia, że tak wielu cudownych rodziców nie może posłuchać siebie i tego, o co prosi ich dziecko.

Tak często spotykałem ludzi, którzy mają już za sobą długą i wyboistą drogę, którzy są już świadomi siebie, wsłuchani w swój wewnętrzny głos; odważyli się rzucić pracę, która ich nie cieszyła, albo udało im się wyjść ze związku, w którym czuli się jak w potrzasku. Lecz gdy rozmawiamy o rodzicielstwie, znów recytują znajome formułki przejęte po swoich rodzicach i nauczycielach: „A co z granicami?” albo: „Co takiego? Mam jej dać wszystko, czego chce?” bądź: „Proszę posłuchać, świat jest niebezpiecznym miejscem, a dzieci muszą się nauczyć, jak sobie z tym radzić”.

Ten lęk ma różne oblicza. Czasem na pierwszy rzut oka wcale nie przypomina lęku. Istnieje na przykład powszechna tendencja, w rodzicielstwie i w edukacji, aby robić „to, co należy”. Także sama potrzeba dowiedzenia się, „co należy zrobić”, wypływa z dogłębnego lęku przed wolnością oraz głęboko zakorzenionej i nieuświadomionej potrzeby kontroli. Zdarza się więc wielokroć, że rodzice i pedagodzy, zadając sobie pytanie, jak postępować z dziećmi, w poszukiwaniu właściwej odpowiedzi spoglądają w górę i na zewnątrz zamiast w dół i do środka. Spoglądają w górę, na eksperta od rozwoju dziecka, metodę, przewodnika duchowego, od którego dostają szczegółową odpowiedź, czasem osadzoną w wielowiekowej tradycji, zawsze zaś ostateczną, bądź spoglądają na zewnątrz, na to, co jest akceptowane społecznie, i otrzymują wygodną odpowiedź, która pozwala im zyskać poczucie przynależności i „normalności”. Spoglądają w górę i na zewnątrz, w poszukiwaniu „tego, co słuszne”, zamiast spojrzeć w dół na bardzo konkretne dziecko, które po prostu tam jest, w ich życiu, z wszystkimi odpowiedziami, i do środka w głąb samych siebie i swojej intuicyjnej wiedzy.

Miłość, jaką żywimy do naszych dzieci, jest cenną własnością, a także potężnym kompasem. Miłość – nie zmartwienia i lęki i nie nawyki zachowania i kontroli. Miłość, od której wyruszyliśmy w tę podróż, jest tym, co pozwala nam zaufać sobie jako rodzicom. To z niej wyrasta i rozwija się możliwość zaufania naszym dzieciom. Gdy pozwolimy tej miłości prowadzić nas na każdym kroku, pojawia się chęć słuchania w inny sposób: żywy, twórczy i ukierunkowany. Ten nowy sposób słuchania umożliwia nam znalezienie odpowiedzi, które uleczą każdą trudność, tam w dole i wewnątrz nas, w relacjach między nami a naszymi dziećmi. Możemy wyostrzyć i zintensyfikować ten sposób słuchania, aby usłyszeć, o co tak naprawdę proszą nas nasze dzieci, i odpowiedzieć na ich podstawowe prośby.

Tak proste staje się słuchanie ich próśb, gdy jesteśmy gotowi przyznać, że są to także nasze prośby.

Pierwotny kontrakt

Zgodnie z umową o szóstej trzydzieści przyjechałem po Eli, moją córkę, aby odebrać ją od koleżanki z przedszkola.

– Ale tato, właśnie oglądamy film!

Co zrobić? Musiałem jeszcze zdążyć podjechać po Noam, moją starszą córkę, która była na próbie chóru kawał drogi stąd. Nie chciałem, aby Noam czekała sama po zmroku na pustym parkingu.

Zapauzowaliśmy film, żeby porozmawiać. Chociaż Eli z trudem oderwała wzrok od ekranu, zgodziła się wyjść po obejrzeniu jeszcze jednego fragmentu. Pogawędziłem z mamą jej przyjaciółki w kuchni do chwili, gdy skończyła się umówiona część filmu, a potem wszedłem do salonu. Eli wstała – niepocieszona, ale bez oporów – i ruszyliśmy w stronę auta. Nagle, gdzieś w połowie drogi do samochodu, ujrzałem fantastyczny widok: kurnik! A w nim „arabskie”3 kury. A ja jestem wytrawnym znawcą i miłośnikiem kur. Prawie każdy dom, w którym mieszkaliśmy, miał kury przechadzające się po podwórku. Niestety ten, który kupiliśmy, nie ma kurnika. Przystanąłem, żeby pogadać o kurach z ojcem przyjaciółki Eli, który właśnie wrócił z pracy. Gdzie je kupił? Ile jajek znoszą dziennie? Czy w okolicy są mangusty, które polują na domowe ptactwo? Była to znajoma, absorbująca rozmowa na znane i pasjonujące mnie tematy.

Dla niego również.

I tyle.

Nagle Eli zaczyna delikatnie wskazywać w kierunku samochodu. Pochłonięty rozmową odpowiadam jej gestem oznaczającym, że „jeszcze moment”. Eli czeka chwilę. Potem mówi: „Chodź, tato, idziemy już”. Myślę sobie: „Dokąd tak się spieszy? Chciałem tylko zamienić z nim kilka słów. Co za utrapienie”. Podniesionym głosem, z udawaną uprzejmością odpowiadam: „Chwileczkę, Eli, jeszcze tylko minutkę”.

Rozmowa schodzi na różnice między kurami z chowu przemysłowego a tymi z wolnego wybiegu i to, jak bronią swoich kurcząt. Jedno szokujące odkrycie za drugim. Wtem czuję mocne szturchnięcia w okolicy pasa. Eli z całej siły stara się przepchnąć mnie w kierunku auta. Czuję się coraz bardziej rozdrażniony, ale myślę: „To nie jest miłe. Czyż nie jestem postępowym, uważnym ojcem, który ponadto prowadzi grupę dla rodziców i pisze książkę o rodzicielstwie?”.

Myślę: „Wsadzę ją już do samochodu”, a na głos przepraszam swojego nowego przyjaciela (nieczęsto trafia się powiernik do męskiej rozmowy o kurach): „Cóż, naprawdę muszę już pojechać po starszą córkę, do widzenia!”. Idziemy do samochodu. Wściekły i sfrustrowany wsiadam do środka, gotowy dać Eli nauczkę, na którą zasłużyła: „Dlaczego nie pozwolisz mi porozmawiać? Co by ci się stało, gdybyś zaczekała? Albo posiedziała chwilę przy samochodzie?”.

Naraz dociera do mnie, co tu się wydarzyło. Przecież zawarłem z Eli umowę, którą sam zainicjowałem i stworzyłem. Z mojej strony jest tam napisane: „Zaczekam, aż obejrzysz kolejny fragment filmu, a potem pojedziemy po Noam”. Z jej strony zaś: „Obejrzę jeszcze tylko jeden fragment, nie cały film, a potem pojedziemy po Noam”.

Posłuchała mnie, przystała na warunki, które tak naprawdę nie odpowiadały jej potrzebom, i zastosowała się do nich. Ja natomiast tuż po zawarciu umowy, ujrzawszy starą, kulawą rudą kurę, nieuprzejmie złamałem swoją obietnicę, całkowicie lekceważąc zobowiązanie wobec Eli i jej uczuć. Gdy moja córka wskazywała w kierunku samochodu, gdy próbowała przerwać rozmowę i popychała mnie do auta, starała się po prostu wszelkimi sposobami przypomnieć mi o mojej stronie umowy, sprawić, abym wrócił do naszego porozumienia, do ustaleń, które zawarliśmy. Gdy uruchomiłem silnik i ruszyliśmy, czułem się już trochę zawstydzony swoją gwałtowną reakcją i obwinianiem w duchu Eli. Przeprosiłem ją za to, że zlekceważyłem nasze ustalenia. Wybaczyła mi.

Głębokie źródło wielu trudności i napięć między rodzicami a dziećmi, zarówno jawnych, jak i ukrytych, tkwi w umowach zerwanych przez rodziców. W większości przypadków dorośli nawet nie zwracają na to uwagi, a dzieci są tak zszokowane, że nie są w stanie się z tym uporać. Na przykład pewnego wieczoru ojciec bawi się ze swoim sześcioletnim synem i trojgiem jego przyjaciół. Wszyscy wygłupiają się beztrosko i szaleją, gdy nagle rozbrykany chłopiec z tą samą swobodą rzuca w ojca butem. To wpisuje się w umowę, zabawę zainicjowaną przez ojca. Ale ojciec nagle milknie, urażony, i poważnym tonem łaja syna: „Spójrz, co zrobiłeś! Powinieneś bardziej uważać! Nie da się z tobą bawić!”.

Przedstawiłem historię umowy i kur, aby zilustrować naturę umowy, którą zawarliśmy z naszymi dziećmi jeszcze przed ich narodzinami. Ta umowa ma dwie nierówne strony. My, rodzice, ponieważ zdecydowaliśmy się lub zgodziliśmy zostać rodzicami, powiedzieliśmy: „Obiecuję, że będę cię kochać, moje dziecko. Zobowiązuję się być ziemią, na której wzrośniesz. Podejmuję się spełnić każdą z twoich podstawowych próśb”. Nasze dziecko, przez sam fakt, że zgodziło się przyjść właśnie do nas, powiedziało do każdego z rodziców: „Oddaję swoje życie w twoje ręce. Kieruję każdą ze swoich próśb do ciebie. Ponieważ polegam na tobie, zrzekam się wszystkich innych źródeł spełniania tych próśb”.

To właśnie jest pierwotny kontrakt. Tak jak Eli starała się przypomnieć mnie, tak wszystkie dzieci starają się przypominać swoim rodzicom o ich części umowy. Gdy tylko wyczują, że rodzice lekceważą swoje zobowiązanie wobec jednej z siedmiu podstawowych próśb, wykorzystują wszelkie środki, które mają do dyspozycji, aby im o nim przypomnieć. Początkowo łagodnie, zaczynają od subtelnych aluzji wtapiających się w nasze życie. To w relacjach etap próśb. Potem przychodzi etap żądań, w którym nie ma już miejsca na łagodność, tak jak nie ma sensu próbować obudzić kogoś z głębokiego snu delikatnymi muśnięciami. Na tym etapie dzieci coraz intensywniej i wyraźniej nalegają. Przerywają, zachowują się irytująco, chorują albo przyjmują nieprzyjemne nawyki, próbując zasygnalizować rodzicom, że ten pierwotny kontrakt został naruszony.

Taki rodzaj komunikacji, język trudności, którym się posługują, wydaje się czasem irytujący, skomplikowany i beznadziejny, ale to jedyny sposób, w jaki mogą one nam przypomnieć, że zawarliśmy z nimi kontrakt. Przypomnieć, że są w nim tą słabszą stroną. Nie mogą wypełnić umowy samodzielnie, nie mogą nas zmusić do dotrzymania naszej części, nie ma takiego sądu, który dla ich dobra zmusiłby nas, abyśmy się ocknęli i odpowiedzieli. Od chwili, gdy do nas przyszły, nasze dzieci nie mogą złamać swojej strony umowy. Mogą tylko zrobić wszystko, abyśmy pamiętali o kontrakcie, który zainicjowaliśmy, który podpisaliśmy, świadomie lub nie, w chwili, gdy zostaliśmy rodzicami. Te wszystkie irytujące sygnały na etapie żądań mają jedynie pomóc nam, abyśmy przypomnieli sobie o umowie zrodzonej z miłości i ponownie ją wybrali.

Siedem podstawowych próśb naszych dzieci

Jakie są szczegóły tego pierwotnego kontraktu? Co dokładnie podpisaliśmy?

Jak już wspomniałem, istnieje siedem próśb. Siedem podstawowych próśb, z którymi zwracają się do nas nasze dzieci. Do nas i do nikogo innego. Słuchanie tych próśb i nieustanne wyrażanie zgody, aby zająć nasze miejsce odpowiedzialnego dorosłego, którego podpis widnieje w pierwotnym kontrakcie, pomagają nam żyć z naszymi dziećmi w miłości. Dzięki wysłuchiwaniu tych siedmiu próśb, dotyczących siedmiu obszarów życia, będziemy mogli nieustannie swoje dzieci od nowa zapewniać, że nasze działania nie wypływają z lęków, lecz z wrażliwości oraz miłości do nich i do nas samych.

Przede wszystkim powinniśmy poznać te siedem próśb w całej ich okazałości. Dlatego przedstawiam je tu tak, jak moim zdaniem wyraziłyby je dzieci na początku swego życia, gdyby tylko mogły ubrać uczucia w słowa. Siedem próśb naszych dzieci pomaga nam przypomnieć sobie sens tej samej historii każdej relacji rodzica i dziecka. Nadają one głębokie i emocjonalne znaczenie wielu drobnym, czasem irytującym chwilom długiej podróży, podróży życia, którą rodzic i dziecko odbywają razem. Można ich też użyć jako siedmiu kluczy do słuchania. Słuchania naszych dzieci i nas samych. Wszystko, co dzieje się w domu i w sercu, odzwierciedla ukrytą lub jawną rozmowę, która toczy się w naszej rodzinie, właśnie wokół jednej z tych siedmiu próśb.

3 Potoczne, „targowe” określenie rasy kur powszechnie hodowanych w tej części Bliskiego Wschodu.

Pierwsza prośba – by czuć się zadomowionym we własnym życiu

„Mamo, tato, proszę, abym mógł czuć, że tutaj, na tym świecie,

na który mnie zaprosiliście, jestem u siebie.

Chciałbym czuć, że ten świat jest naszym domem, waszym i moim, światem obfitości, który zaspokaja wszystkie nasze potrzeby, światem, w którym wszystko dzieje się dla nas i dla naszego dobra.

Czuć, że w tym domu jest miejsce na wszystko, czym jestem.

Wszystkie moje mocne strony, problemy, emocje, myśli

i najstraszniejsze lęki.

Proszę, abym mógł zamknąć oczy i ułożyć się w waszych ramionach,

oprzeć się o was i wiedzieć, że nie stanie mi się krzywda, nie upadnę, że jestem chroniony i bezpieczny – bezwarunkowo.

Gdy jest zimno i gdy jest ciepło.

Gdy jesteście weseli i gdy jesteście smutni.

Gdy wiecie i gdy jesteście zdezorientowani.

Gdy jesteśmy w domu i gdy jesteśmy na ulicy.

Gdy są pieniądze i gdy ich nie ma. Gdy wszystko się układa,

a także gdy nic nie idzie po naszej myśli.

Gdy jestem radosny i miły i gdy jestem irytujący i agresywny –

abym mógł się czuć spokojny i chroniony, cichy i bezpieczny.

Proszę, abym mógł czuć, że wszystko jest naprawdę w porządku.

Czuć, że mogę ufać i że jestem u siebie w domu

przez cały czas i w każdym miejscu na świecie”.