Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Dzieciństwo rodziców. Jak nie tylko dorosnąć, lecz także dojrzeć
Rodzicielstwo niemal w każdym z nas uruchamia wspomnienia własnego dorastania. Nie zawsze jednak było ono takie, jakim chcielibyśmy je zapamiętać.
Nieustannie natykam się na tę blokadę: nagle oczy podnoszą się ku mnie i spogląda na mnie nieugięte i poważne, jakby odpowiedzialne czteroletnie dziecko w zadbanym ciele czterdziestoletniego mężczyzny, który stanowczo twierdzi: „Przecież miałem normalne dzieciństwo”. „Normalne dzieciństwo” charakteryzuje się tym, że rodzice nie słuchają tego, o co dzieci ich proszą, a dzieci robią wszystko, aby dało się myśleć, że to normalne.
Doświadczając rodzicielstwa, mamy szansę na dotknięcie tego, czego nam – dzieciom własnych rodziców – brakowało i za czym do dziś tęsknimy. Autor nazywa to siedmioma prośbami, które dzieci kierują do swoich rodziców. W tej podróży nie chodzi o poszukiwanie winnych, ale o uzdrawiającą przemianę. Pomoże ona dostrzec bolesne miejsca po to, by zmienić je w czułość, zarówno dla nas samych, jak i naszych dzieci. By nie tylko dorosnąć, ale też dojrzeć.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 305
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tytuł oryginału םיסינ השעמכ תורוה
Wydawnictwo Natuli
Wydawca Michał Dyrda
Tłumaczenie z języka hebrajskiego Anna Klingofer-Szostakowska
Prowadzenie publikacji Aleksandra Brambor-Rutkowska
Redakcja merytoryczna Alicja Szwinta-Dyrda
Redakcja językowa Adrian Kyć
Korekta Aleksandra Brambor-Rutkowska
Projekt okładki Emilia Kucharczuk
Projekt typograficzny i skład Bogumiła Dziedzic
Zdjęcie na okładce Alicja Szwinta-Dyrda
Zdjęcie autora na okładce Efrat Lobel
Blurb Natalia Fiedorczuk
E-book Kagira
Copyright © by Natuli, 2022 / natuli.pl
Copyright © by Shai Orr, 2022 / bidyuk.co.il
Copyright © by Anna Klingofer-Szostakowska, 2022
Wydanie pierwsze
Szczecin 2022
ISBN 978-83-67288-14-9
Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część tej książki nie może być wykorzystywania ani powielana w jakikolwiek sposób bez pisemnej zgody, z wyjątkiem krótkich cytatów zawartych w krytycznych artykułach i recenzjach.
Zapraszamy księgarnie, instytucje, biblioteki oraz inne organizacje do składania zamówień hurtowych z atrakcyjnymi rabatami: [email protected].
Stałem naprzeciwko niej i cały się trząsłem. Czułem przykrą mieszankę gniewu, bezradności i frustracji. Dlaczego ona mówi do mnie w ten sposób? Dlaczego nic jej nie zadowala? Jak po tym wszystkim, co dla niej robię od samego rana, ona – zamiast mi podziękować – zachowuje się, jakby wyświadczała mi przysługę, gdy podnosi wzrok znad smartfona i rzuca zimno: „Daj mi wreszcie spokój!”.
Czy przytrafiło ci się, że czekałeś niecierpliwie na uwagę i uznanie, kiedy nagle dotarło do ciebie… „Fuck. Przecież na kanapie przede mną nie siedzi moja żona, matka czy szefowa, lecz jedenastoletnia dziewczynka. Moja córka. Jak znalazłem się w tej sytuacji?”
Mnie się to zdarza bardzo często. Zdarzało się, gdy moja córka miała trzy latka, i zdarza się, gdy zachowuję się tak wobec jej dwudziestoletniej siostry dziś. Nauczyłem się wybaczać sobie to zamieszanie nawet wtedy, gdy pojawia się po raz czterdziesty w danym tygodniu, ale wiem również, kto jest za nie odpowiedzialny.
W tych chwilach, kiedy cały się trzęsę w oczekiwaniu, aby otrzymać uznanie od mojej córki lub od mojej żony, albo od moich czytelników, kieruje mną nie dorosły mężczyzna, który napisał tę książkę, lecz mały chłopiec. Zranione dziecko, które na początku swego życia podjęło walkę o zdobycie od rodziców uznania, bo oni postanowili mu go nie dać. To dziecko czasami wraca i kieruje mną również dziś.
Tak bardzo pragniemy wierzyć, że dorośliśmy. Chcemy też myśleć, że dorosłym człowiekiem jest siedemdziesięcioletni mężczyzna posyłający swoją armię na podbój kraju, który mu się nie podoba. Chcemy myśleć, że potentaci zarządzający naszą gospodarką są dorosłymi ludźmi. Chcemy myśleć, że my oraz wszyscy mężczyźni i wszystkie kobiety pędzący obok nas ulicą i na ekranach przed nami byliśmy kiedyś dziećmi, lecz dorośliśmy i od tej pory podejmujemy decyzje z namysłem, ciesząc się wolnością wyboru.
Lecz smutna prawda jest taka, że nigdy nie dorośliśmy. Nie mogliśmy tego zrobić przez podejście do rodzicielstwa, w którym się wychowaliśmy. Kiedy wydawało mi się, że próbuję wpajać mojej córce zasady, tak naprawdę trzyletnie dziecko we mnie walczyło, aby uzyskać uznanie swojej mamy. Wydaje się, że Władimir Putin pilnuje interesów swojego kraju, podczas gdy w rzeczywistości czteroletnie dziecko w nim walczy o to, aby pokazać ojcu, że istnieje. Różnica pomiędzy małym Szajem1 a małym Władimirem polega jedynie na zakresie wpływu. Mały Szaj nie ma do dyspozycji tylu pocisków, dlatego może wyrządzić znacznie mniejsze szkody.
Podczas gdy w pierwszej książce,Cudzie rodzicielstwa2, skupialiśmysię na tym, o co tak naprawdę proszą nas nasze dzieci w ukrytej rozmowie między nimi a nami, w tej wejdziemy do świata dorosłych i zajmiemy się też sposobem, w jaki ta ukryta rozmowa wdziera się (jak niektóre wojska) do niego i w zasadzie ustala podstawowe przekonania, które kierują nim pod powierzchnią.
Dominujące religie w naszym świecie oferują nam życie wieczne, raj, oświecenie i zbawienie. Baronowie globalnego konsumpcjonizmu bogacą się kosztem zranionych dzieci, którymi jesteśmy. Obiecują nam szczęście, wolność kupowania wszystkiego, co tylko zechcemy, i technologie, które sprawią, że pozostaniemy wiecznie młodzi. Lecz moim zdaniem najbardziej ekscytującym celem, jaki może postawić sobie człowiek, jest dorosnąć. We właściwym porządku: najpierw być dzieckiem, które dostaje od swoich rodziców to, czego potrzebuje, a później – gdy nadejdzie odpowiedni czas, bez presji – stać się dorosłym, który daje swoim dzieciom (i sobie) to, czego naprawdę potrzebują, aby rozkwitać.
Co to tak naprawdę znaczy: dorosnąć? Dlaczego większość osób dorosłych pod względem fizycznym tak naprawdę pozostaje dziećmi? Co w postępowaniu rodziny uniemożliwia nam dorośnięcie i jak wyglądałby świat, w którym ludzie dorośli duchem kierują sprawami i pozwalają swoim dzieciom, aby dorosły po swojemu i w swoim czasie? Te pytania brzęczą w tle wszystkiego, co zostało powiedziane w tej książce. Można rzec, że to moja próba, aby także ciebie zarazić moim małym szalonym marzeniem – o rodzinie i świecie, którymi kierują dorośli.
1 W tekście głównym zdecydowano się transkrybować imię i nazwisko autora zgodnie z polską pisownią hebrajskich nazw własnych – Szaj Or. Na okładce i materiałach dodatkowych zachowano jednak zapis anglojęzyczny – Shai Orr – ze względu na rozpoznawalność autora w takim brzmieniu (przyp. tłum.).
2 Tekst oryginału niniejszej książki został w polskim przekładzie za zgodą autora podzielony na dwa tytuły: Cud rodzicielstwa oraz Dzieciństwo rodziców (przyp. red.).
Jak tak naprawdę wyjaśnić fakt, że również dziś, gdy mężczyźni i kobiety mogą pracować w wybranym zawodzie, mieszkać w kraju, w którym zechcą, ubierać się według własnego upodobania, swobodnie podróżować, przeskakiwać z kanału na kanał i wyznawać dowolną wiarę, dziś – w naszej demokratycznej kulturze obfitości, odległej o dziesiątki lat od czasów, kiedy nieliczni rządzili większością, bez oporów wykorzystując ich sytuację, zabijając, gwałcąc i wypędzając, ile im się żywnie podobało – nadal powszechnie akceptuje się to, że rodzice karzą dzieci, zmuszają je, aby stosowały się do ich woli, używając do tego siły i pieniędzy, manipulują wstydem, oczekiwaniami i lękami, zamknięci na ich uczucia i potrzeby, i wysyłają je do szkół, w których się je ujarzmia?
Jak wyjaśnić tę olbrzymią przepaść między życiem opartym na pełnej wolności wyboru, na którą pozwalają sobie dorośli w naszym świecie, a różnymi środkami opresji i przymusu wdrażanymi w domu i poza nim, kosztem dzieci własnych czy cudzych? Wygląda na to, że odpowiedź kryje się w dzieciństwie. Dzieciństwie rodziców. Gdy ludzie zostają rodzicami, na ogół nieświadomie narzucają swoim dzieciom przekonania, które godziły w nich, kiedy sami byli dziećmi. W ten sposób bezwiednie podtrzymują lojalność wobec poglądów własnych rodziców, podążają ich drogąi niosą ich dziedzictwo dalej, zawiadując swoim rodzicielstwem wedle ich zasad.
To właśnie ten wielki korek. Co rusz spotykam ludzi, którzy błagają o pomoc i czują się rozpaczliwie sfrustrowani domowym zamętem, nieudanymi próbami nawiązania sensownej komunikacji z dziećmi, agresją i niekończącymi się walkami. Lecz nadal nie zgadzają się – nawet na chwilę – podać w wątpliwość swojego dziedzictwa, prawd, które przejęli po rodzicach. Nie są gotowi zapytać: czy naprawdę dobrze jest osądzać dzieci? Czy karanie jest pomocne? Czy to słuszne być nieustępliwym wobec kogoś, kto jest zależny od naszej miłości, i odsuwać się od niego? Czy jeśli w domu obowiązuje tak wiele reguł, a my jesteśmy ciągle zajęci ustalaniem ich, walką o nie i wymierzaniem kar za niestosowanie się do nich, poprawia to atmosferę? Niewiele osób zgadza się szczerze przyjrzeć temu, czy w zdrowej relacji naprawdę jest miejsce na groźby i manipulację. Większości rodziców, którzy zostali emocjonalnie wykorzystani w dzieciństwie, rozsądne zdaje się wykorzystywanie siły fizycznej czy wyższej pozycji w rodzinnej hierarchii wobec zdanych na ich łaskę dzieci tak długo, jak długo robią to „w słusznym celu”.
Wielki korek ujawnia się na dwa sposoby. Pierwszy z nich, korek pomiędzy człowiekiem a jego rodzicami, nazwijmy: „Miałem cudowne dzieciństwo”. Występuje on, kiedy dorośli ludzie tak bardzo starają się podtrzymać w sobie wiarę w cudowność własnego dzieciństwa, że najmniejsza niezgoda czy zwątpienie w postępowanie rodziców stanowią zagrożenie – i natychmiast je oni odrzucają. Drugi sposób, pomiędzy człowiekiem a nim samym, można nazwać: „Nie będę taki jak oni!” – gdy dorośli ludzie nie są gotowi dostrzec, że pod cieniutką powłoką nowej scenografii tak naprawdę postępują dokładnie tak, jak ich rodzice. Mają problem z przyznaniem, że przyjęli podstawowe przekonania opiekunów, i dlatego trudno im cokolwiek zmienić w stosunku do własnych dzieci.
Głęboką przyczyną nieświadomej lojalności wobec naszych rodziców jest ta sama chwila emocjonalnego zniszczenia, gdy porzucono nas samych w ciemności, przy furgonetce z lodami3. To oczywiste, że źródłem jest ból, bezradność i nasza potrzeba emocjonalnego przetrwania w jedynym domu, który wówczas mieliśmy: domu naszych rodziców. A żeby przetrwać, musieliśmy zapomnieć o tym, co się tam wydarzyło. To tak zwane drugie dotknięcie, obszerniej omówione w mojej książce zatytułowanej Cud rodzicielstwa. W tym rozdziale zwrócę szczególną uwagę na lojalność myśli, ideowy werbunek, wszystkie mentalne uzasadnienia, które zebrały się od tamtego czasu i stopniowo przekształciły w ustalone konwencje. Te, któregromadziły się warstwa po warstwie w naszej świadomości, aby ułatwić nam postawienie lojalności wobec naszych rodziców ponad lojalność wobec samych siebie.
Chcę ukazać ten wielki korek z różnych perspektyw: przede wszystkim uznać jego istnienie, a dalej być może zgodzić się go pozbyć, aby ułatwić nam bycie rodzicami dla naszych dzieci – całkowicie i swobodnie.
A dopiero potem – jeśli w ogóle – być dziećmi naszych rodziców.
Z dumą można powiedzieć, że wiele wody upłynęło w rzekach i wiele się zmieniło od tamtych odległych czasów, gdy powszechnie akceptowano okrutne bicie dzieci, sprzedawanie ich handlarzom niewolników i wydawanie za mąż pięcioletnich dziewczynek. Albo wysyłanie dzieci z domu na kilka lat, aby poterminowały u majstra czy pomieszkały u krewnych. Mówię to ze świadomością, że istnieje wiele miejsc na świecie, także w Izraelu, gdzie nadal się to zdarza, ale to margines naszej kultury. Nie jej trzon. Prawda?
Lecz jeśli chodzi o siedem podstawowych próśb, które dzieci kierują do swoich rodziców, zmienia się bardzo niewiele. My sami – dzisiejsi rodzice – w najlepszym wypadku doświadczyliśmy w dzieciństwie nieustannej walki o to, aby nas usłyszano, w najgorszym zaś – całkowitej rezygnacji. Nasze przeżycia są bliskie temu, co przeżywały dzieci urodzone sto, tysiąc, a nawet trzy tysiące lat przed nami. Jeśli chodzi o relacje między dzieckiem a jego rodzicami, dające się porównać do ukrytej rozmowy, w której dziecko nieustannie zadaje siedem pytań i chce otrzymać odpowiedź „tak, oczywiście!”, rozwój rodzicielstwa na przestrzeni tysięcy lat przyniósł stopniowe osłabienie stanowczości w tonie rodziców. Ale sama odpowiedź prawie zawsze nadal brzmi „nie”.
Warto podkreślić, że nie ma w tym aktu oskarżenia wobec naszych rodziców ani też zamiaru, aby wskazać jakąś konkretną matkę czy konkretnego ojca jako złych i niewrażliwych. Mowa o wzorcach myślowych, a w praktyce – o kierujących nami przekonaniach, które nasi rodzice odziedziczyli po swoich rodzicach, wdrażali je na przeróżne sposoby i nas również wychowali zgodnie z nimi.
Czy jesteśmy kontynuatorami ich drogi? Czy pozwolimy sobie przedkładać dziedzictwo naszych rodziców nad prośby naszych dzieci, czy też zgodzimy się pozostawić to dziedzictwo za sobą, posłuchać naszych dzieci i udzielić im własnych, nowych odpowiedzi?
Rozstanie z naszymi rodzicami jest konieczne, ponieważ tych dwóch dróg nie da się pogodzić. Szczytny ideał zgrania starego z nowym nie jest tu możliwy. To jakby próbować połączyć bieganie z lataniem.Potrzebne są inne mięśnie i inny sposób myślenia, a także zupełnie inne priorytety. Chodzi o to, aby podjąć decyzję, czy inwestujemy w rozwój umiejętności biegania, czy też latania. Wystarczy pomyśleć o strusiu i albatrosie, aby to zrozumieć.
Żeby umożliwić ten proces oczyszczenia i rozstania, trzeba przede wszystkim głośno przypominać sobie o prośbach naszych dzieci. Następnie zaakceptować przyjęte przez naszych rodziców odpowiedzi, zgodnie z którymi żyli i nas wychowywali. Gdy wyraźnie, bez lęku spojrzymy przed siebie na nasze dzieci i wstecz na naszych rodziców, będziemy mogli wybrać odpowiedzi, które naprawdę pasują do nas jako rodziców, a jeśli zajdzie taka potrzeba, wyzwolić własnych opiekunów z misji, jaką im nadaliśmy (przeważnie nieświadomie) – bycia naszymi przewodnikami w obszarze rodzicielstwa. Dobrze, zatem zaczynajmy.
Jak brzmi pierwsza prośba, którą kierują do nas nasze dzieci?
„Mamo, tato, proszę, abym mógł czuć, że tutaj, na tym świecie,
na który mnie zaprosiliście, jestem u siebie.
Chciałbym czuć, że ten świat jest naszym domem, waszym i moim,
światem obfitości, który zaspokaja wszystkie nasze potrzeby,
światem, w którym wszystko dzieje się dla nas i dla naszego dobra.
Czuć, że w tym domu jest miejsce na wszystko, czym jestem.
Wszystkie moje mocne strony, problemy, emocje, myśli
i najstraszniejsze lęki” (CR 37).
Przyjęta odpowiedź naszych rodziców wypływała z wiary w brak. Część z nich wychowała się w ciągłej walce o przetrwanie, a niektórymi powoduje założenie, że trzeba oszczędzać, bo w każdej chwili wszystko może się zawalić. Wiodącym przekonaniem w obu wypadkach jest brak. Jeśli nawet niczego nie brakuje w tej chwili, to na pewno zabraknie w niedalekiej przyszłości. Świat jest niebezpiecznym miejscem i na nikim nie wolno polegać. To oczywiste, że w takim świecie nie ma miejsca na słabość i nie można przeżywać trudności. Trzeba się prędko wzmocnić, otrząsnąć, przetrwać i pójść naprzód. Mimo to nieustannie wypatruje się zranienia. To przekonanie umacniane jest w każdym domu, a także w literaturze, sztuce i mediach, w popularnych powiedzeniach, które je podtrzymują i kultywują: „Nie ma dobra bez zła”, „Trzeba odkładać na czarną godzinę”, „Zabij albo zabiją ciebie”, „Bez pracy nie ma kołaczy”, „Czego Jaś się nie nauczył, tego Jan nie będzie umiał”, „Nie ma pokoju bez bezpieczeństwa”, „Nie stawia się wszystkiego na jedną kartę”, „Prawdziwych przyjaciół poznaje się w biedzie”.
Oto druga prośba:
„Proszę, abym mógł czuć smak życia,
razem z wami chłonąć radość z naszego istnienia tutaj,
na tym świecie, zamykać oczy i otwierać je,
bez trudu czerpać obfitość nektaru,
który karmi mnie lepiej niż wszystko,
przyjemności, która stanowi sedno mojego istnienia (CR 39)”.
Odpowiedź przyjęta przez naszych rodziców płynęła z kierującego nimi przekonania, że zwyczajne czerpanie przyjemności z życia niejest w porządku. W pewnych rodzinach uważa się to za głupie i powierzchowne, w innych – za tandetne. Nawet gdy tego nie widać, przyjemność dla samej przyjemności traktowana jest jako grzech. Jako coś, co należy surowo karać, bo przyjemnościom – zwłaszcza związanym z ciałem, jak ta płynąca z dotyku czy seksu,swobodnego jedzenia czy wyzwolonego tańca – towarzyszy poczucie winy nie do odkupienia. Niemal we wszystkich rodzinach pokutowało przekonanie, że jeśli w ogóle wolno się dobrze bawić, to tylko w ramach nagrody za właściwe zachowanie lub ciężką pracę. Jak weekendowa rozrywka po tygodniu obowiązków czy wytęskniony cukierek, który dostaje się wyłącznie w ramach nagrody za świetną ocenę ze sprawdzianu.
Powiedzenia domowego użytku: „Życie to nie piknik”, „Łatwo przyszło, łatwo poszło”, „Najpierw obowiązki, potem przyjemności”, „Najpierw obiad, potem deser”, „Dopiero wrócił z urlopu, niech teraz trochę popracuje” i wypowiadane oczywiście z przyganą: „Ona robi tylko to, co sprawia jej przyjemność”.
Oto trzecia prośba naszych dzieci:
„Proszę, aby mógł się czuć cudowny
i wyjątkowy taki, jaki jestem.
Czuć, że jestem niczym słońce, centrum wszechświata,
źródło światła dla wszystkich, którzy mnie otaczają” (CR 41).
Odpowiedź, której nasi rodzice udzielali na trzecią prośbę, przeważnie różni się od udzielanej kilka pokoleń przed nimi. W obszarach dotyczących wyjątkowości, samorealizacji i praw jednostki zaszły rewolucyjne zmiany, zwłaszcza w odniesieniu do życia dorosłych. Lecz w rzeczywistości bardzo niewielu ludzi pozwala sobie na to, aby pójść własną, wyjątkową drogą, i rzadko w głębi serca wierzy, że na to zasługuje. Także ci, którzy opuścili kraj urodzenia i swoich rodziców, jak chaluce (żydowscy pionierzy), którzy porzuciwszy religię i Europę, imigrowali do Palestyny już przed stoma laty, aby budować nowe państwo, czy ci, którzy spełniali marzenia o rewolucji, jak dzieci kwiaty w latach sześćdziesiątych. Gdy przyglądamy się rewolucjonistom – ich gotowości, aby przecierać szlaki – taknaprawdę moglibyśmy pomyśleć, że ci odważni ludzie pod każdymwzględem zbytnio się oddalili od poczucia własnej wyjątkowości. Podtrzymują podejście wcześniejszych pokoleń, światopogląd, zgodnie z którym wyjątkowość to coś, o co walczymy czy z czego rezygnujemy, ale czego nigdy nie mamy prawa czuć ot tak, gdy wiosennego dnia przeciągamy się rankiem w łóżku. Zachowana głęboko w nich przepaść pomiędzy rewolucyjnością ich uczynków a lojalnością wobec rodziców wyraża się wprost w tym, co przekazali swoim dzieciom: kierujące nimi przekonanie, że o swoje miejsce trzeba walczyć, wartość człowieka określają miary zewnętrzne, na świecie trwa ciągła rywalizacja o szacunek i pieniądze, a bycie dorosłym i odpowiedzialnym to umiejętność rezygnowania z siebie i ze swojej prawdy. W tej opowieści poczucie wyjątkowości – silne i jasne, płynące z samego naszego istnienia, jako coś podstawowego, codziennego, zasadniczego dla nas i umacniającego każdego, kto ma szczęście znaleźć się w pobliżu – nie było możliwe.
Oto niektóre popularne przekonania, według których można albo walczyć o poczucie wyjątkowości, albo zrezygnować z niego: „Zawsze aspiruj do pierwszego miejsca”, „Nic nie równa się radości zwycięstwa”, „Jeśli będziesz grzecznym dzieckiem, to…”, „W życiu trzeba umieć rezygnować”, „To co, że masz ochotę na lody? A ja chcę polecieć na Księżyc!”, „Dlaczego nie możesz być taki jak wszyscy?”.
Czwarta prośba:
„Proszę, abym mógł czuć bliskość bez granic, w sobie.
Chcę czuć głębokie partnerstwo z każdym, kto ze mną jest.
Czuć braterstwo dwóch dusz, odsłonięcie, bezbronność
i niezrównaną siłę w prawdziwym partnerstwie.
(…)
chcę spoglądać z łatwością i łagodnością w oczy,
proszę, abyście patrzyli na mnie, w głąb mnie,
chcę tańczyć swobodnie, z otwartym sercem,
nawet gdy oczy mam zamknięte, z łatwością oddawać siebie
ze wszystkimi moimi emocjami i uczuciami,
z moją siłą i moimi słabościami, w największej celebracji,
jaka istnieje, dwojga ludzi, z krwi i kości… razem” (CR 43).
Jak w ogóle możemy oczekiwać od naszych rodziców, aby dali nam przekonanie, że bliskość jest czymś prostym i dobrym? Ilu ludziom w poprzednich pokoleniach udało się w ogóle poczuć, że bliskość i głęboka emocjonalna otwartość są czymś zwyczajnym, uprawnionym? Sama możliwość opartych na równości relacji między mężczyzną a kobietą, ojcem a matką, u zwykłych ludzi z krwi i kości jest nowym zjawiskiem, liczącym zaledwie kilkadziesiąt lat. Nawet jeśli nasi rodzice zwykle mogli wybrać partnera, to już otwartość i bliskość w ich świecie – jak w większości związków również dzisiaj – były rzadkością, czymś, co jest jedną, ostatnią minutą filmu, w którym półtorej godziny poświęcono na walkę o podbój lub cierpienia płynące z oddalenia i tęsknoty. A mimo to prosiliśmy o to naszych rodziców, tak jak nasze dzieci proszą nas, i przeważnie otrzymywaliśmy kierujące nimi przekonania uzasadniające zamknięcie serca, osądzanie i dystans jako coś gwarantującego postęp i życiowy sukces. Od rodziców dostawaliśmy zachętę do relacji opartych na funkcjonalności i dystansie w najlepszym wypadku, a w gorszym – cyniczne wykorzystywanie, upokarzanie i opresję.
Wiele popularnych powiedzeń umacnia dziedzictwo zamkniętego serca: „Rodzimy się samotni i umrzemy w samotności”, „Chłopaki nie płaczą”, „Otrząśnij się”, „Nie odkrywaj wszystkich kart”, „Miłość jest ślepa”.
Piąta prośba naszych dzieci to prośba o wolność wypowiedzi:
„Proszę, abym mógł wydobyć na świat wszystko,
co we mnie.
Jak źródło, które z łatwością toruje sobie drogę
z wnętrzności ziemi, rozszerza się i wylewa niczym wodospad…
(…)
chcę czuć, że moje wnętrze jest tu mile widziane,
na zewnątrz z wami na świecie – bezwarunkowo.
Chcę móc wyrażać swoje myśli, uczucia, pragnienia i lęki.
Moją prawdę, dziki ogień, którym jestem,
burzę i zamęt we mnie,
(…)
Chcemy spotkać to wszystko tu na zewnątrz [z wami]pod niebem” (CR 45).
Choć wolność wypowiedzi na pozór charakteryzuje społeczeństwo demokratyczne, w większości rodzin w poprzednich pokoleniach, a także w naszym chodzi o wolność operacyjną. Czyli wolno powiedzieć to, co się myśli, ale nie wiadomo, czy należy. Nasi rodzice na ogół nie wierzyli w swobodne i niezwłoczne wyrażanie tego, co wewnątrz nas. Częściej wtedy uważano, że „jeśli nie masz nic dobrego do powiedzenia – lepiej nic nie mówić”. (Jak w disneyowskim filmie Bambi, w którym mama królika Tuptusia przypomina swojemu wrażliwemu, spontanicznemu synkowi, co powiedziałby tata). W większości naszych rodzin normą było wypieranie, fałszowanie, nauka dobrych manier i idealizacja, co ułatwiało dostosowanie się. Umiejętność przedstawiania innej prawdy czy wyobrażenia w zależności od miejsca, zachowania dla siebie i zduszenia w sobie każdej emocji, uczucia czy bólu, które są w danej chwili „niewłaściwe”, uważana jest za cenne narzędzie, które każde dziecko powinno poznać i nauczyć się nim sprawnie posługiwać. Rozkwit kina, telewizji, mediów i internetu może nas zdezorientować i doprowadzić do wniosku, że w naszym rozwijającym się świecie każde dziecko cieszy się wolnością wyrażania siebie. To nie do końca prawda. Wolność wyrażania siebie opiera się na poczuciu bliskości i rozszerza je. W dzieciństwie ta wolność istnieje, gdy dziecko czuje, że ktoś naprawdę chce wysłuchać wszystkiego, co w nim jest. W dorosłości wolność istnieje, gdy jest się uważnym i otwartym – i daje się wszystko, co się w sobie ma. Nawet gdy mamy do dyspozycji całą stronę w prestiżowym dodatku do gazety, niekoniecznie wyrażamy tam siebie. Możemy tydzień po tygodniu poświęcać kolumnę na osiemset słów w walce o to, aby ojciec w końcu nas docenił i może pół miliona czytelników dodatku sprawi, że w końcu zobaczy, jacy jesteśmy mądrzy, a wtedy będziemy mogli dać sobie prawo do swobodnego wyrażania siebie – także wtedy, gdy nie mamy do powiedzenia nic mądrego.
Zdania „umacniające” wiarę w ukrywanie, udawanie i szufladkowanie: „Moje dziecko nigdy nie będzie płakać jak jakaś beksa”, „Policz do dziesięciu, zanim odpowiesz”, „Naucz się panować nad sobą”, „Nie wszystko, co przejdzie ci przez myśl, musisz wypowiedzieć na głos”, „To nie będzie dobrze przyjęte”.
Oto szósta prośba:
„Proszę, abym mógł latać…
Wznieść się i szybować siłą mojej wolnej myśli,
bawić się nieskończonymi możliwościami, wyobrażać sobie,
wymyślać, patrzeć w dal,
wymarzyć siebie, wymarzyć swoje życie” (CR 47).
W większości wypadków nasi rodzice całym sercem wierzyli, że należy być realistą. Że trzeba robić tylko to, co się opłaca. To, co pewne. To, co ktoś przed nami już zrobił. Co się dobrze wpasowuje w rzeczywistość. Prawie każdy dorosły może sobie przypomnieć ważne przykłady ze swojego dzieciństwa pokazujące tych, którzy „popadli w nędzę”, ponieważ odważyli się marzyć, albo tych, którym udało się spełnić jakieś marzenie, lecz przecież oni „nie są tacy jak my”. I są między nami także ci, których rodzice wierzyli, że nie warto być realistą. Że trzeba marzyć. Ciągle marzyć. To dwie różne wersje tego samego przekonania, że nie da się zarazem marzyć i żyć w prawdziwym świecie.
Także w kulturach, które ceniły zdolności parapsychologiczne, kontakt z wizjami, snami i komunikację z rzeczywistością poza światem materialnym, korzystanie z wolności „widzenia tego, co poza” było zastrzeżone dla garstki wybrańców: czarowników, szamanów, artystów, przywódców i szaleńców. Od większości dzieci niemal we wszystkich rodzinach wymaga się, aby zadowalały się widzeniem tego, co przyjęte, żeby nie wyobrażały sobie, nie marzyły i nie zmyślały zanadto, zwłaszcza od chwili, gdy uważane są już za dość duże, aby dostosować się do dorosłego życia.
Popularne powiedzenia, którymi się posługujemy, aby zatrzasnąć drzwi szóstej prośbie, to: „Przestań bujać w obłokach”, „To tylko fantazja”, „Co powiedzą sąsiedzi?”, „Jest na to zapotrzebowanie?”, „Można tym zapłacić w sklepie?”, „Co z tego będziesz miał?”, „Nie wszystko złoto, co się świeci”, „Życie to nie Disneyland”.
Oto siódma prośba:
„Mamo, tato… Proszę, abym mógł być.
Chcę być wszystkim, czym jestem. Tutaj, teraz. Z wami.
Jestem małą istotą, a zarazem wielką duszą i mogę wszystko,
i nie mogę nic, i…
(…)
Proszę, abyście zgodzili się, z prostotą i łatwością,
bez tej odwiecznej powagi, żyć ze mną jako bogini i bóg,
partnerzy w stworzeniu,
i pozwolili mi żyć z wami jako dziecko bogów, także tu na ziemi.
Amen” (CR 49).
Przez tysiące lat rodzice uczyli swoje dzieci na przeróżne sposoby, że boskość jest odległa od tu i teraz. Rodzice uważani za „religijnych” uczyli lęku, ostrożności i posłuszeństwa wobec boskości, a ściśle określone rytuały lub zachowania miały być warunkiem otrzymania błogosławieństwa bóstwa, a nawet umożliwić otwartą relację z nim czy z nią. Rodzice uważani za „świeckich” uczyli, aby odseparować się od bóstwa i pogardzać tymi, którzy wierzą w jego istnienie, a z „racjonalnego” myślenia uczynili nowe bóstwo: odległe, zimne i wymagające nie mniej niż bóstwo „religijnych”.
Nie było, a w większości domów nadal nie ma możliwości stworzenia prostego związku, bliskiego i codziennego, z tym, co boskie. A przecież nasze dzieci na początku życia są w pełni otwarte na tę relację. Bardzo możliwe, że dzięki innym niż przyjęte relacjom z bóstwem –pozbawionym sztywnej hierarchii, agresji i lęku – odziedziczylibyśmy po rodzicach zupełnie nowe jego postrzeganie. Przecież dzieci, gdy mają taką możliwość, piszą listy do Boga, który wysłuchuje ich bezwarunkowo i bez pośredników. Gdy moja trzyletnia córka siedziała przy stole ze śpiewającymi czy modlącymi się dorosłymi, natychmiast się przyłączała i dopowiadała do modlitw własne słowa. Kiedy uczymy, że „Bóg daje i Bóg odbiera”, albo gdy wypowiadamy z lękiem słowa „Boże uchowaj”, trzymamy się od boskości na dystans. Również ten, kto stopniowo oczyszcza się i mówi, że „pracuje nad swoją duchowością”, czasem pogardza samym sobą. Uważa się za gorszego od tych, którzy są „bardziej uduchowieni” od niego.
Tak naprawdę każde porzekadło, które zachęca nas, abyśmy obawiali się boskości bądź zamykali ją, walczyli z nią lub jej wolą – może zakorkować siódmą prośbę.
Gdy przychodzę, by dać moim córkom to, o co mnie naprawdę proszą, nie oszukuję samego siebie, że macham pędzlem nad czystą kartką. Zakorzenione we mnie poglądy i świat, w którym żyję, to karta zapełniona pociągnięciami pędzla, liniami i kształtami, które rodzice malują już od tysięcy lat. Nie chcę zamykać się w liniach jak w kolorowankach. Nie chcę też trwonić sił na ich usuwanie. Wyszczególniłem, na czym polega siedem próśb, aby zestawić kartę, na której narysowane jest to, o co naprawdę proszą nasze dzieci, z tą, którą narysowali nasi rodzice – i jasno pokazać między nimi różnice. Teraz, gdy są ułożone jedna obok drugiej, możemy uczciwie wybrać, co bierzemy stąd, a co stąd, i jaki rysunek pasuje właśnie do nas.
Światem, w którym żyjemy, rządzą przeważnie przekonania kierujące naszymi rodzicami. Dlatego też warto wziąć pod uwagę to, że jeśli zgodzimy się pozwolić własnym dzieciom, aby wskazały nam te oparte na lęku przekonania, które przyjęliśmy, być może poczujemy się zdezorientowani, inni, a nawet dziwni. Będziemy musieli zaufać swojemu sercu, nawet jeśli nasze uczucia i uczynki nie będą pasowały do „miejscowych zwyczajów”. Dzieci doradzą nam – dzięki swemu głębokiemu i prostemu połączeniu z samym sobą – jakie przekonania, wybory i zachowania im odpowiadają. Sprawią, że zaczniemy pytać: „Czy można tak żyć? Czy to ma związek z rzeczywistością? Nie świadczy o braku odpowiedzialności? A może jednak to możliwe?”. Dzieci pozwolą nam – dorosłym, rodzicom, twórcom ich świata – połączyć nowe ruchy pędzla, poglądy, które są dla nas odpowiednie, z rzeczywistością, w której żyjemy.
Mój ojciec na przykład przy przeróżnych okazjach mawiał: „Po prostu narysuj prostą kreskę, krzywa sama wyjdzie…”.
W każdy proces uzdrowienia i rozwoju wpisane jest również rozstanie. Gdy chcemy uzdrowić nasze rodzicielstwo, gdy pragniemy „oczyścić głowę”, żeby wyraźnie usłyszeć nasze dzieci, dostajemy kolejne szanse, aby rozstać się ze zbędnym „szumem w tle”, który uniemożliwia nam słuchanie. Czasem rozstanie wydaje się trudne, czasem niemożliwe – to złe wieści. Dobra wiadomość jest taka, że wiemy doskonale, skąd dobiega ów „szum” i z kim powinniśmy się rozstać. Z tatą i mamą. Z naszymi rodzicami.
Korkiem nazywam wszystko, co blokuje przepływ miłości między nami a naszymi dziećmi. A tutaj mowa być może o największym korku – charakteryzującym naszą kulturę „wyrośniętych dzieci”. Ten korek, przekazywany z pokolenia na pokolenie niczym stary zegar z kukułką, uniemożliwia dzieciom dorośnięcie, rozstanie się z rodzicami i wyjście w świat. Sednem tej blokady jest jedna myśl, jedna idea. Dziecko powinno być bardziej lojalne wobec rodziców niż wobec samego siebie.
Ta idea, która tak naprawdę stanowi dogmat kulturowy, sprawia, że pozostajemy dziećmi nawet długo po tym, jak osiągnęliśmy dojrzałość fizyczną. Nie pozwala ona na wolność myślenia, nie pozwala też na dorosłość. To przez nią umyka nam szansa na stworzenie dla siebie i naszych dzieci świata zbudowanego wokół nas, wokół naszych wolnych i właściwych wyborów.
Ten uniwersalny korek jednoczy nas wszystkich. Jest wspólny dla kultur, których poza tym nic nie łączy: beduińskich rybaków z wybrzeży Synaju, bawarskich rolników, izraelskich poszukiwaczy duchowego oświecenia i chińskich kupców z Hongkongu. Tak jak wszyscy oddychamy jednym powietrzem, tak samo ta idea i jej pochodne karmią nas już od tysięcy lat. Czy jesteśmy bogaci, popularni i odnosimy sukcesy, czy jesteśmy biedni, rozgoryczeni i samotni – ogromna energia inwestowana w kontynuację i utrzymanie za wszelką cenę lojalności wobec rodziców sprawia, że pozostajemy połączeni mentalną pępowiną z mamą i tatą. Zasadniczo pozwala nam to pozostać w naszej naturze – pomimo niezwykłego rozwoju w innych obszarach – dziećmi, które nie otrzymały tego, o co prosiły rodziców, i utrzymać tę sztafetę poprzez wychowanie kolejnego pokolenia dzieci, które nie otrzymują tego, o co proszą: tym razem naszych własnych.
Jaki wspólny mianownik łączy Tarzana, Harry’ego Pottera, Aladyna, Olivera Twista, Heidi, Pippi Langstrumpf, Kopciuszka, Emila (z powieści Emil i detektywi),Momo i Mowgliego?
Zgadza się – wszyscy są bohaterami książek dla dzieci. Każde z nich we własnym czasie i stylu przedstawiało siłę, niezależność i determinację, aby iść własną, wyjątkową drogą. Ale łączy ich coś jeszcze. Zauważyliście? Są sierotami.
A my – prawie wszyscy, w przeciwieństwie do bohaterów naszego dzieciństwa – wychowaliśmy się z rodzicami. Jak w takim razie wyjaśnić fakt, że nawet jeśli teraz poświęcimy wiele dni i nocy na przeszukanie bibliotek i uważne przejrzenie literatury i mitów wszystkich kultur, będzie nam bardzo trudno znaleźć bohatera, który jest dzieckiem i mieszka pod jednym dachem z obojgiem rodziców, dorasta, rozwija się i odkrywa siebie w ich towarzystwie?
Wśród badaczy pojawia się z pewnością pytanie, co stworzyło co: mity kulturę czy kultura mity? Nie ma to tak naprawdę znaczenia. Kultura i mity w omawianym obszarze są zgodne – w starym świecie, w którym się urodziliśmy, najwyraźniej nie było możliwości,aby dziecko swobodnie rozwijało się przy swoich rodzicach.
Wyjątkiem są oczywiście Muminki, skandynawski przykład dobrej rodziny, w której dziecięcy bohater – Muminek – obdarzony jest przeróżnymi cechami bohatera opowieści dla dzieci: lubi przygody, jest dzielny, pomysłowy i wyrusza na rozmaite wyprawy. Tylko jeden fakt różni go od reszty bohaterów naszego dzieciństwa – jego rodzice nie tylko są cali i zdrowi, ale nawet mieszkają z nim w jednym domu! Lecz jest to wyjątek potwierdzający regułę, a poza tym mowa o Muminkach, czyli zmyślonych istotach, które przesypiają całą zimę, a nie o ludziach. Ponieważ zgodnie z biblijnym prawem, przekazywanym w piśmie i ustnie, zawartym także w opowieściach, które ukazują się w naszych czasach (patrz: Harry Potter ), dziecko, aby swobodnie się rozwijać, aby zostać „bohaterem opowieści swojego życia”, musi rozstać się z rodzicami. A autorzy opowieści, twórcy naszych mitów, dokładają swoją cegiełkę, gdy wysyłają rodziców, aby utonęli w morzu czy zostali porwani przez złego czarownika – albo po prostu umarli na gruźlicę w ramionach macochy bohaterki książki.
O czym to świadczy? Moim zdaniem to tylko szerokie odzwierciedlenie rzeczywistości, którą napotykam co rusz, towarzysząc dorosłym ludziom w ich rozwoju. Gdy mężczyźni i kobiety przychodzą do mnie, aby dokonać głębokiej zmiany, próbują wcielić w życie wolność wyboru, podążyć za swoim wewnętrznym pragnieniem, coś ich zatrzymuje, sprawia, że zachowują się jak dzieci, skrępowane i przestraszone. I to coś, ten potężny niewidzialny byt, który nimi rządzi, to lojalność wobec rodziców. Rodzaj podstawowego przekonania, które zostało dogłębnie zinternalizowane, w „drugim dotknięciu”, na etapie rezygnacji.
Mowa o podstawowym przekonaniu kierującym wiele lat po tym, jak dzieci, które zrezygnowały, dojrzały pod względem fizycznym i mieszkają w innych domach z własnymi dziećmi.
Nie da się żyć z rodzicami i pozostać wiernym sobie.
Na ogół nie jesteśmy świadomi tego, jaki wpływ na nasze dorosłe życie ma lojalność wobec rodziców.
Ta lojalność jest ukryta. Istnieje zarówno wtedy, gdy na pozór żyjemy w pełni odcięci od rodziców – na przykład zupełnie inaczej niż oni, na innym kontynencie – jak i wtedy, gdy mieszkamy po sąsiedzku, rozmawiamy z nimi przynajmniej pięć razy dziennie przez telefon i obowiązkowo spotykamy się co weekend na obiad.
Bohaterowie literatury dziecięcej wskazują jedynie na to, że dodziś – wbrew wszystkiemu, co próbujemy opowiadać sobie na pogrzebach, uroczystościach z okazji bar micwy i w księgach pamiątkowych – więź dzieci z rodzicami bardziej przypomina obciążniki niż skrzydła. Dzieci, które rozkwitły i rozwinęły się, zrobiły to pomimo swojej lojalności wobec rodziców, a nie z jej pomocą.
„Tato, przestań! To nie jest śmieszne! Dosyć!”, mówi moja dziesięcioletnia Noam z płaczem i ze złością. Najpierw czuję się urażony i zakłopotany, staram się z tego wybrnąć – nie rozumiem, skąd biorę te szydercze uwagi, akurat gdy moja córka jest zrozpaczona i zdezorientowana, gdy potrzebuje mojej pomocy. Jedziemy samochodem przez centrum miasta od świateł do świateł; ona jest bardzo zestresowana, chce zdążyć na ważną próbę przed występem z koleżankami, a ja w tym czasie śmieję się z niej. Dlaczego? Przecież doskonale wiem, że ważniejsze jest, abym jej teraz wysłuchał i był z nią, a nie się z niej nabijał.
Nagle przed oczami staje mi obraz z wycieczki na pustynię z moim ojcem. Siedzimy przy ognisku, księżyc w pełni oświetla ogromne skały otaczające źródło, przy którym rozłożyliśmy śpiwory. Patrzę na ojca, wyczerpany i sfrustrowany wysiłkami, aby przebić ten mur… który nazywam tatą. Po prostu nie da się do niego dotrzeć. Dopóki nie pojawią się łzy, dopóki nie spojrzę mu w oczy i nie powiem: „Tato! Boli mnie, jestem smutny i zrozpaczony!”, on niczego nie zauważy, dalej będzie sobie filozofował, drwiąco żartował, pozostanie oddalony, po drugiej stronie ogniska, nie mając pojęcia, co się ze mną dzieje.
Gdy moja córka jest wzburzona i zrozpaczona, we mnie uruchamia się automatyczny mechanizm zamknięcia w sobie trudnych uczuć. Odziedziczyłem po ojcu kierujące mną przekonanie o tym, że trudne emocje są czymś niebezpiecznym. Jako dziecko pytałem go na przeróżne sposoby: czy można czuć się jak u siebie, czuć się chronionym i bezpiecznym (pierwsza prośba) także wtedy, gdy otaczają nas trudne emocje? Otrzymywałem od niego raz za razem poczucie, że to niemożliwe. Nauczyłem się też naszego rodzinnego sposobu radzenia sobie z nimi, przejąłem mechanizm, przy pomocy którego można je od siebie odsunąć, a zarazem wmawiać sobie, że nadal się komunikujesz. Nasza metoda opierała się na dystansie, racjonalizmie i kpinie.
A teraz ja sam tak postępuję. Po latach przyglądania się własnemu cierpieniu – bólowi dziecka, które zostawało samo ze swoimi trudnymi emocjami, bez domu i bez czułości – nadal tkwię w ulicznym korku, bardziej lojalny wobec mojego ojca niż własnej córki. Bardziej zajęty byciem synem mojego ojca niż ojcem, którym jestem.
Istnieje zasłona iluzji, która umożliwia nam dalszą lojalność wobec naszych rodziców. Jak długo podtrzymujemy tę lojalność, tak długo ta zasłona ma dla nas zasadnicze znaczenie. Usunięcie jej byłoby niczym akt zdrady wobec własnych rodziców. To takie proste, a zarazem takie bolesne. Przekonania, z których stworzona jest ta zasłona, są myślowym podłożem, na którym wzrośliśmy. Przywiązanie do tych wciąż rządzących nami iluzji – z punktu widzenia zranionego chłopca czy dziewczynki w nas – to najprostszy sposób, aby nadal trzymać się rodziców. Aby ich nie opuścić. Gdy przekazujemy ten pakiet iluzji swoim dzieciom, tak jak przekazujemy z pokolenia na pokolenie perłowy naszyjnik praprababci, mówimy z miejsca znajdującego się najgłębiej w nas: „Tak, mamo, tak, tato – mieliście rację”.
Niektóre z najsilniej podtrzymywanych iluzji tworzących tę zasłonę będą opisane w następnym rozdziale. W tym zaś, poświęconym zerwaniu zasłony iluzji, chcę pójść prostą drogą. Chcę dotknąć duszącej lojalności dorosłych wobec ich rodziców. Wskazać jej źródła oraz barierę, którą wznosi pomiędzy nami a naszymi dziećmi. Chcę (możliwie jak najdelikatniej) doradzić, jak się z niej wyzwolić, pozbyć się jej zupełnie (jeśli na to pozwolicie). Aby pozostała jedynie lojalność wobec tego, co czujecie w sercu jako człowiek i jako ojciec lub matka.
Źródłem lojalności wobec naszych rodziców jest to, że nie dostaliśmy od nich szansy, aby być dziećmi. Z tej lojalności wypływa także nasza lojalność wobec ich postrzegania świata. Rozstanie z rodzicami, ze zranionym dzieckiem w nas, które jest wierniejsze im niż samemu sobie, możliwość, aby spojrzeć na nich swobodnie bez poczucia, że ich opuszczamy, bez lęku, że wraz z nimi porzucimy też szansę na dom i miłość na tym świecie – wyzwolą nas i będziemy mogli naprawdę posłuchać naszych dzieci bez warstw zatykających nam uszy, usłyszeć je swobodnie i wyraźnie.
Zdjęcie zasłony iluzji przypomina proces zrzucania starej skóry przez węża. Czasem w trakcie tej wylinki utykamy i znów wkładamy naszą poprzednią, znajomą skórę. Dzieje się tak dlatego, że w procesie rozstania z prawdami, które straciły ważność, pozbywamy się zarówno tej starej skóry, jak i wpływu swoich rodziców. Właśnie tak jest. Tam w środku jest bowiem chłopiec czy dziewczynka, którzy przyjęli te prawdy, aby pozostać w przymierzu z mamą i tatą. Gdy zamierzamy zrzucić te prawdy z siebie – nawet jeśli wydaje się nam, że jesteśmy dorośli i w pełni niezależni od rodziców – dziecko w nas, które zawarło przymierze z rodzicami za pomocą tych starych prawd, krzyczy głośno: „Nie! Nie jestem gotowe, aby zrzucić tę skórę, nie jestem gotowe zobaczyć, że ta idea jest iluzją! Co powie tata? Jak poczuje się mama? Jak mam dalej otrzymywać od nich miłość, jeśli złamię umowę, jeśli zerwę przymierze?”. Wówczas zatrzymuje się proces wylinki i odnowy, a małe, zranione dziecko w środku się uspokaja. „Uff, było blisko… Ale teraz znów wszystko jest w porządku. Jestem w domu, są mama i tata, a to jest warte każdej ceny. Będę dalej trzymał się tej iluzji, którą odziedziczyłem – mówi dziecko lojalne wobec rodziców, którzy są w nim. – To nic strasznego, może trochę uwiera, ale przynajmniej jest znajome i bezpieczne”.
Istnieją ludzie, którzy wierzą, że wygnanie z Edenu to wydarzenie historyczne. Są też inni, przekonani, że mowa o wydarzeniu duchowym, które stało się kulturotwórczym mitem. Ale tak naprawdę doświadczenie wygnania z raju powtarza się codziennie w milionach ładnych i mniej ładnych domów na całym świecie.
Wygnańcem jest dziecko. Wypędza je mama lub tata – bądź robią to oboje rodzice.
Kto bierze na siebie pozbycie się dowodów i wymazanie z pamięci tak bolesnego wydarzenia? I tym razem – dziecko.
Inaczej niż w opowieści o rajskim ogrodzie w Księdze Rodzaju, gdzie wszystko jest jawne, gdzie widzimy przyczynę i skutek, tu wypędzenie odbywa się w miejscu ukrytym przed wzrokiem. Przyczyna nie jest jasna, a o skutku nikt nie ośmiela się mówić.
Pytanie: Dlaczego staliśmy się lojalniejsi wobec rodziców niż nas samych?
Odpowiedź: Z tego samego powodu, dla którego opuściliśmy raj. Nie mieliśmy wyboru.
Delikatne dziecko o czarnych, błyszczących oczach. Przybyło tutaj, do raju, w którym wie, że jest chronione i może w pełni oprzeć się na rodzicach. A oni? Pozwalają mu płakać przez trzy noce w łóżeczku –za radą specjalisty – aby przywykło do samodzielnego zasypiania. Dziecko zostaje wygnane.
Pełna życia dziewczyna z płonącym wzrokiem i burzą niesfornych loków. Przybyła tutaj, do raju przyjemności, zmysłowości i seksualności. Bardzo lubi zajadać słodycze. Ale jej mama, która przez całe życie cierpiała z powodu nadwagi, krzywi się i ustala jej surowy reżim żywienia – żeby nie była gruba, żeby się z niej nie śmiali. Dziewczyna zostaje wygnana.
Łagodny brązowooki chłopiec o ciepłym i pewnym spojrzeniu. Przybył tutaj, do raju, w którym jest szlachetnym, pięknym księciem. Wie, że wszystko, co czuje i co robi, jest wyjątkowe i cudowne… Ale jego ojciec po każdym powrocie wieczorem z pracy do domu tylko sprawdza jego osiągnięcia tego dnia, całkowicie zamknięty na delikatne uczucia i prawdziwe pragnienia syna, wtłacza mu do głowy obsesyjny pęd ku doskonałości. Chłopiec zostaje wygnany.
Śliczna szarooka dziewczynka o przenikliwym spojrzeniu, rozbawiona, z otwartym sercem. Przybyła tutaj, do raju bliskości i intymności, wierząc, że miłość i otwarte serce są czymś bezpiecznym, że to sposób ludzi na spotkanie się. Pozwala sobie – jak to w raju –na odsłonięcie, okazywanie emocji w każdej sytuacji, dobrowolne kochanie każdego, kogo spotyka, podczas gdy jej matka, której nigdy nie widziała w bliskości i czułości przy ojcu, nieustannie sprowadza ją na ziemię, prosi, żeby nie śmiała się za głośno, nie przytulała tak mocno, trzymała się z dala od nieznajomych, którzy się do niej uśmiechają; kpi z niej i jej ciała, gdy córka swobodnie tańczy w salonie. Dziewczynka zostaje wygnana.
Adam i Ewa mogli nadal trzymać się Boga, który ich stworzył, także po tym, jak tak bardzo ich zranił. Dziecko, które chce nadal trzymać się rodziców, musi wciąż wierzyć, że je kochają. Gdy oni ciągle je ranią, ignorują jego głębokie potrzeby, ono dla swojego zdrowia psychicznego zaprzęga wszystkie siły swego ducha, aby zapomnieć o krzywdzie. Każde dziecko, które chce przetrwać, musi znaleźć sposób, żeby wybronić rodziców, „żeby dobrze wyszli” w tej opowieści o wypędzeniu. Ukrywa przed sobą wyrytą w nim głęboko prawdę –prawdę o wygnaniu. Dzięki myślom i przekonaniom, które pozwalają mu zrozumieć wyrządzoną mu krzywdę, może dalej opowiadać sobie, że rodzice je kochają. Znajduje sposób, aby wszystko, co jego rodzice myślą i mówią, nazywać miłością. Gdy dorośnie, przeważnie właśnie takiej miłości będzie szukać u przyjaciół i partnerów i w takiej koncepcji miłości wychowa własne dzieci.
Gdy dzieci rezygnują, przyjmują każdą ideę, która „oczyści” wybory ich rodziców. Każdą myśl, która uczyni decyzje rodziców zrozumiałymi. W ten sposób własnymi siłami dopełniają proces wygnania. Dziecko, które płakało noc w noc, spoglądając na rodziców, którzy byli obok, lecz nie podeszli, aby je przytulić i wesprzeć – to dziecko nauczyło się myśleć, że jest bezbronne, że na tym świecie nie można na nikim polegać, i przyzwyczaiło się do recytowania, że „rodzicom było ze mną ciężko, bo byłem okropną beksą”.
Dziewczyna, która zwykła jeść, ciesząc się tym otwarcie każdym zmysłem, lecz jej mama była nieugięta i racjonalna we wszystkich kwestiach związanych z żywieniem, nauczyła się myśleć, że jedzenie jest niebezpieczne, a zmysłowość nieczysta – i że zasługuje na pogardę. Gdy dorosła, czynność jedzenia przerodziła się w wypełnianie zbioru świętych zasad odżywiania. Jej ciało stało się projektem życia, a seksualność narzędziem, którym się posługuje, aby „załatwiać sprawy”. Nauczyła się też mówić, że „mama tylko próbowała mi pomóc, nie chciała, żebym cierpiała tak jak ona kiedyś”.
Chłopiec, którego ojciec popychał do ambicji i ignorowania własnej wyjątkowości, nauczył się wierzyć, że „jesteś coś wart tylko pod warunkiem, że jesteś wart więcej niż inni”. Nauczył się podkreślać swoją szorstką skorupę i ukrywać delikatność oraz bezbronność, a także chronić ojca: „Mój tata był strasznie zajęty, utrzymywał całą rodzinę, ale koniec końców chciał tylko być ze mnie dumny”.
A dziewczynka, której mama nie pozwalała sobie na bliskie relacje i tworzyła w domu rzeczywistość opartą na dystansie i kontroli, nauczyła się myśleć, że „życie z sercem na dłoni” nie jest dobre. Uwierzyła, że jeśli pozwolisz sobie, aby twoje serce się otworzyło, w końcu tego pożałujesz. Jest przekonana, że „tak naprawdę miłość istnieje tylko w filmach”, stała się cyniczna i dba o to, aby nawiązywać dłuższe relacje wyłącznie z mężczyznami, których nie kocha. Nauczyła się też mówić: „Moja mama, po tym wszystkim, co przeszła w dzieciństwie, tylko na tyle mogła sobie pozwolić; jestem jej wdzięczna za to, że mnie chroniła i nie pozwoliła, aby mnieoszukano”.
Twórcy mitu o wygnaniu z raju z pewnością chcieli, abyśmy uwierzyli w ich opowieść. Ucieszyliby się, że Adam i Ewa, i wszyscy ich potomkowie, zamiast zbuntować się i odciąć od Boga, który tak ich zdradził, na różne sposoby wierzą, że trzeba pomagać dzieciom obudzić się z iluzji obfitości i wolności Edenu, których doświadczają w pierwszych latach życia, do „prawdziwego świata”, w którym „w pocie czoła będziesz spożywał chleb”, „w bólu będziesz rodziła dzieci”5. My też jako dzieci – jak wszystkie dzieci tysiące pokoleń wstecz – byliśmy zmuszeni dorosnąć już w pierwszych latach naszego dzieciństwa. Odbyło się to mniej więcej tak:
Zostaliśmy wygnani z raju przez naszych rodziców.Byliśmy od nich całkowicie zależni, psychicznie i fizycznie,zmuszeni trzymać się ich za wszelką cenę.Aby być przy nich, szukaliśmy sposobu, by żyć z faktem wygnania oraz poczuciem, że ich miłość do nas nie jest miłością bezwarunkową.Jedynym wyjściem było przejście na ich stronę na dwa równoległe sposoby:Zapomnieć o tym, co czuliśmy, i o wszystkim, co wydarzyło się podczas wygnania.Zwolnić naszych rodziców z odpowiedzialności, przyjąć idee, które umożliwią nam usprawiedliwienie tego, co nam uczynili, i uwierzyć, że zrobili to, co było dobre i właściwe.W jednej chwili dorośliśmy, jednocześnie broniąc tych, którzy powinni bronić nas.Zostaliśmy sami, wygnani z raju, oddaleni od naszej prawdy i miłości, wyposażeni w ogrom wiedzy, w większości wypadków nieuświadomionej, która wskazuje, że to my jesteśmy odpowiedzialni za wygnanie.I tak jesteśmy skazani jako dorośli, siłą wyparcia, aby o to, czego nie dostaliśmy od rodziców, prosić przeróżnych ludzi (partnerów, dzieci, pracodawców, pracowników, wyborców, widownię). Aby wciąż szukać w niewłaściwych miejscach „raju utraconego”, z którego nie możemy zrezygnować.Tradycyjny mit o wygnaniu pomaga nam zrozumieć i pogodzić się z tym, że ten świat jest miejscem, w którym rezygnujemy z tego, czego naprawdę chcemy. A Bogu – jak mamie i tacie – jesteśmy nadal wierni za wszelką cenę, bo… nie ma nikogo innego…
Większość dorosłych to wygnane dzieci. Sporo z nich nadal broni rodziców i nie jest gotowych na ból ani odnowę związane ze spojrzeniem wstecz i rozstaniem. Bardzo niewiele osób zgadza się wziąć odpowiedzialność za dziecko, którym byli, dostrzec, że otrzymana miłość nie była miłością, o którą prosili, i dać sobie to, czego nie dostali od swoich rodziców.
Większość religii, wizji duchowości, poglądów społecznych i różnych metod rozwoju została stworzona przez dorosłych będących nadal dziećmi, niegotowych zapłacić ceny za zmianę, którą jest rezygnacja z nieuświadomionej lojalności wobec dziedzictwa rodziców. Jest to też powód, dla którego tyle rozważań i tak dużą energię wkłada się w skutki tego bólu – formy rządów, edukację, psychologię dla dorosłych, psychologię dla dzieci, poprawę zdrowia, poprawę żywienia,wiarę w boga tego czy innego – a nie w źródło bólu: relacje matki i dziecka, ojca i dziecka. Kropka.
Jako dorosły ojciec mogę spojrzeć na swoją córkę, pochłoniętą na przykład grą komputerową, i powiedzieć sobie ze szczodrym uśmiechem: „Dobrze, przecież wiem, co tak naprawdę jest dla mnie ważne, kocham tę dziewczynkę i po prostu będę ją wspierał, stał u jej boku, dam jej wszystko, o co prosi! Teraz prosi o to, by ją wesprzeć. A więc właśnie to chcę jej dać. Nawet jeśli gra już od trzech godzin w tę grę, ufam, że znajdzie swoją drogę, w ciągu dwóch dni czy dwóch miesięcy, żeby wyłączyć komputer i zająć się czymś innym”. I wydaje się, że wszystko się układa. Lecz nagle pojawia się dziecko, które jest we mnie, i mówi: „Zatrzymaj się! Nie wolno! Mama się rozgniewa, tata się odsunie, nie rób tego!”. Problem w tym, oczywiście, że to przestraszone dziecko we mnie w rzeczywistości tak nie powie. Aby go posłuchano, nauczyło się mówić językiem dorosłych. „Pomyśl o córce – stwierdzi – rozejrzyj się. To nie jest dobre dla tej dziewczynki, gdy otrzymuje jedynie wsparcie, żyje pod kloszem; trzeba też stawiać granice, ważne, aby nauczyła się być posłuszna, nawet jeśli nie zawsze rozumie dlaczego”. W ten sposób dorosły we mnie – ten, który po prostu chce słuchać, być wiernym sobie i swoim uczuciom i działać zgodnie z nimi – zostaje zatrzymany przez dziecko, które jest we mnie, to, dla którego wciąż najważniejsze jest, aby pozostać blisko mamy i taty, jak najbliżej tych układów, kompromisów, rezygnacji, które zawarło w sobie, a które umożliwiły mu od tamtego momentu, przed wieloma laty, usprawiedliwianie rodziców, którzy wygnali je z raju.
Tym, co odróżnia dziecko od dorosłego, jest elastyczność. Elastyczność charakteryzująca mnie jako dorosłego, który może wszystkiego pragnąć, a zarazem wszystko odpuścić, ponieważ jestem odpowiedzialny, sam jestem źródłem i nie ma na zewnątrz nic, co jest mi naprawdę niezbędne. Nie jest to żadne objawienie, to po prostu dojrzałość. Gdy działam z pozycji dorosłego, z pozycji ojca, którym jestem dla siebie, mogę w każdej chwili elastycznie wybierać to, co mnie – człowieka, jakim jestem teraz – rozwija.
Gdy działam z pozycji dziecka, które jest we mnie, usztywniam się. Ta nieugiętość wskazuje, że jest teraz coś – ważnego, pilnego, nawet koniecznego – tam na zewnątrz, na świecie, co muszę uzyskać, więc wyruszam na wojnę, aby to zdobyć. Gdybym miał dwa lata, pięć, a nawet piętnaście, to nieugiętość, upór i obsesja, aby otrzymać coś z zewnątrz, byłyby zdrowymi uczuciami. Dziecko, które nadal wierzy, że jego rodzice chcą dać mu to, o co prosi, jest zdrowym dzieckiem, które nie zrezygnowało, dlatego pozwala sobie czuć, krzyczeć, wyjaśniać i tłumaczyć raz za razem swoją prośbę, nawet uparcie i niegrzecznie – aż się zatrzymają i posłuchają.
Dobrze być dorosłym. Dobrze też być dzieckiem. To dwa stany świadomości, dwa użyteczne punkty widzenia, potężne i zupełnie różne –dotyczące nas samych i życia. To, co nie jest dobre – innymi słowy: zupełnie nieprzydatne w życiu, a zwłaszcza w trudnych chwilach – to pomieszanie tych dwóch perspektyw. Niedobrze uważać, że jest się w stanie świadomości dorosłego, podczas gdy tak naprawdę myśli się jak dziecko. Niedobrze też uważać, że jest się w stanie świadomości dziecka, podczas gdy tak naprawdę mówi się i myśli jak dorosły. Spróbuję to rozplątać. Rozstanie z tym zamieszaniem –zgoda, aby pozwolić dorosłemu być dorosłym, a dziecku być dzieckiem – uwalnia nas od zasłony iluzji. Uwalnia nas, abyśmy mogli słuchać w każdym stanie świadomości tego, co naprawdę możemy usłyszeć.
Jeśli mam trzydzieści, czterdzieści czy pięćdziesiąt lat, nieugiętość wskazuje na to, że gdzieś się pogubiłem. Gdy łapię się na tym, że reaguję sztywno na wybór mojej córki, aby zagrać w jeszcze jedną grę na komputerze, najwyraźniej muszę właśnie teraz coś jej pokazać.Jeśli to takie pilne, oznacza to, że kieruje mną przestraszone dziecko we mnie, które musi pokazać coś sobie i swoim rodzicom. W tym wypadku tam, przy komputerze, to zranione dziecko we mnie próbuje zostać docenione. Stara się zrobić to w sposób, w który także moi rodzice wierzyli, że można, a nawet należy zdobywać uznanie. Poprzez walkę, agresję i przymus.
Gdy zgadzam się przyznać, że się pogubiłem, i wrócić do rzeczywistości, odkrywam, że to, co według mnie ma przyjść z zewnątrz, jest tak naprawdę czymś, czego brakuje mi teraz we mnie. W tym wypadku tym, czego mi brakowało, było poczucie, że jestem wartościowy. Zauważony. Szanowany. Dla dorosłego skutecznym sposobem, aby tego doświadczyć, jest uznanie trudności i bólu. Potem być może warto poprosić o pomoc i dać to sobie – owo poczucie, że jest się wartościowym (trzecia prośba). Ponieważ moim zadaniem jako dorosłego jest dawać – nie brać.
Można nazwać tę nieugiętość dorosłych „syndromem żony Lota”. Żonie Lota powiedziano: „Nie patrz za siebie”. Lecz ona nie posłuchała. I co się stało? Zmieniła się w słup soli. Znaczne obszary naszej kultury są napędzane przez lęk, że jeśli spojrzymy wstecz, na naszą prywatną Sodomę i Gomorę, jeżeli zgodzimy się zaakceptować, co naprawdę otrzymaliśmy od naszych rodziców, a zwłaszcza czego nie otrzymaliśmy – staniemy się słupami soli. Ta sztywność karku przypomina rozkaz osadzony w naszej świadomości: nie patrz wstecz, idź dalej naprzód, wszystko jest w porządku.
Na początku – pierwsze kilka razy – spojrzenie wstecz bywa bardzo bolesne. Potem jest to nieprzyjemne, a czasami straszne, gdy przyznajemy, że nie dostaliśmy od naszych rodziców tego, o co prosiliśmy. Ale dalej, po kilku tygodniach ćwiczeń, jak przy praktyce jogi czy treningu pilatesu, stawy zaczynają się rozluźniać i nowa możliwość, aby postawić lojalność wobec samych siebie ponad lojalność wobec naszych rodziców, umożliwia nam stopniowe odpuszczenie.
Sukcesywnie też odkrywamy, że można zobaczyć, czego nie zapewnili nam rodzice, nie tracąc ich, nie przecinając relacji z nimi, na przykład dzięki temu, że bawią się w salonie z wnukami. U mnie wydarzyło się to z mamą w jeden sposób, a z tatą w inny. Akceptacja faktu, że nie dostałem od nich w dzieciństwie miłości, o którą prosiłem, zburzyła kilka z moich głównych iluzji, między innymi tę, że jesteśmy cudowną rodziną (iluzja, którą podtrzymywałem jako młody chłopak, jeszcze wiele lat po rozstaniu rodziców) oraz że moi rodzice są wyjątkowi i szczególnie uważnie mnie słuchają. Zniszczenie tych iluzji spowodowało w tamtym czasie pewne oddalenie od nich aż do chęci, by całkiem przestać się z nimi widywać, oraz gniewu, który dzieliłem się z każdym, kto był wówczasprzy mnie.
Iluzje dziecka prysły, a w nowych relacjach, które powstały, nie było już dziecięcych oczekiwań. Mogłem zobaczyć rodziców takimi, jakimi byli. Z tatą połączyła mnie zupełnie nowa relacja, której osią stała się pierwsza wnuczka (i jedyna, którą dane mu było poznać przed śmiercią). Moja mama do dziś ma bliski kontakt ze wszystkimi trzema moimi córkami i często nas odwiedza. Nasza relacja nie zawsze jest łatwa, ale generalnie przyjazna i nawet mała przygoda ze zbieraniem kawałków bazaltowej skały w kibucu, w którym mieszka, może obudzić poczucie wciąż istniejącego między nami głębokiego przymierza6.
Dzięki doświadczeniu mogę uspokoić pacjentów obawiających się spojrzeć wstecz i przyjąć prawdziwy ból, który przeżywali w związku z rodzicami. Boją się, że wywoła to zamęt, a czasem nie odważają się rozgniewać nawet przy mnie, w zamkniętym pokoju, na swego ojca – z obawy, że nie będą mogli spojrzeć mu w oczy przy świątecznym posiłku. Odkryłem w związku z moimi rodzicami, a także dzięki przyglądaniu się kontaktom wielu pacjentów z ich rodzicami, że te relacje, gdy opierają się na prawdziwej miłości, nie tylko są w stanie przetrwać etap dorastania i oddalenia, lecz w wielu wypadkach nawet się dzięki niemu pogłębiają.
Gdy zgodzimy się odważnie spojrzeć wstecz, odkrywamy, że tak naprawdę wszystkim się to przydarzyło; nie ma wśród nas zbyt wielu dorosłych, którzy otrzymali od rodziców to, o co naprawdę prosili. Sodoma i Gomora naszego dzieciństwa, gdy spojrzymy na nie bez lęku z teraźniejszej perspektywy, zmieniają się z żywej groźby usztywniającej kark w kolejną przestrzeń, której przyglądamy się swobodnie, świadomi własnych uczuć. I wtedy pojawia się dodatkowa korzyść: elastyczne spojrzenie wstecz sprawia, że elastyczniej spoglądamy w przód. Dla każdej rzeczy, którą zgadzamy się zobaczyć, a której nie dostaliśmy od naszych rodziców, zwalnia się nowa przestrzeń w naszej przyszłości, przestrzeń, w której dajemy samym sobie to, czego potrzebujemy – i nie oszczędnie, jak oni dawali nam, również nie jako rekompensatę czy w wyniku walki, tylko w nowy sposób, który dokładnie nam odpowiada. A każdą rzecz, którą zgadzamy się sobie dać, również nasze dzieci mogą dać sobie za naszym pośrednictwem. To rozszerzanie nie ma końca, nieugiętość i usztywnienie stopniowo ustępują i możemy słuchać w otwarty sposób wszystkiego, co mówią nam dzieci, oraz przyjmować od samego życia każde zaproszenie.
„Nie chcę być tą nieszczęśliwą, mam dość ciągłych dram, nie jestem już małą dziewczynką!”
Naprzeciwko mnie siedzi Jael, która nie jest już dziewczynką; ma trzydzieści lat i pełno w niej lęków. Nie potrafi stworzyć relacji z ludźmi, nic nie czuje i nie umie jasno wyrażać siebie; jest ciągle wykorzystywana przez osoby mające jakąś władzę w jej życiu: duchowego nauczyciela, podziwianego partnera. Przyszła poprosić o pomoc. Gdy wskazuję, że może tak naprawdę jest ofiarą w tej opowieści, i wyjaśniam, że bycie dziewczynką zranioną przez rodziców nie oznacza, że jest żałosna, widać w jej reakcji, co najbardziej ją zajmuje: „Przecież byli w porządku, nie jak inni rodzice, nie mogę ich ciągle obwiniać”.
– Pamiętasz, czy twoja mama kiedykolwiek zachwycała się tobą? – pytam.
Myśli przez długą chwilę, cierpi, jakby trzymała w ustach coś obrzydliwego, co chciałaby wypluć, ale się krępuje, błądzi wzrokiem po ścianach.
– Nie – mówi w końcu.
Gdy ktoś tak odpowiada, pęka mi serce. Nawet gdyby się jednak zdarzyło, że mama się nią zachwycała, wyryte w niej doświadczenie mówi, że nie było tam zachwytu. To uformowało jej dzieciństwo i jej tożsamość – i to boli. Bardzo boli. I jest powszechne. Większość dorosłych zamiast odpowiedzieć „nie”, przypomina sobie o jednym czy dwóch przypadkach, gdy się nimi zachwycano, i wymachuje tym ciągle niczym dowodem niewinności w nieporadnej próbie obrony rodziców. Przed czym właściwie?
Ciągle próbujemy bronić naszych rodziców przed samymi sobą. Nawet w największym bólu, nawet gdy nasza bezradność jest oczywista, nawet gdy już wiadomo, że nie było nikogo, kto by nas wysłuchał, gdy o coś prosiliśmy.
Nieustannie natykam się na tę blokadę: nagle oczy podnoszą się ku mnie i spogląda na mnie nieugięte i poważne, jakby odpowiedzialne czteroletnie dziecko w zadbanym ciele czterdziestoletniego mężczyzny, który stanowczo twierdzi: „Przecież miałem normalne dzieciństwo”. „Normalne dzieciństwo” charakteryzuje się tym, że rodzice nie słuchają tego, o co dzieci ich proszą, a dzieci robią wszystko, aby dało się myśleć, że to normalne.
Czy już dorośliście? Czy rozstaliście się już ze swoimi rodzicami? Czy w pełni wyzwoliliście się z pragnienia, aby przypodobać się mamie i tacie, bronić ich, tłumaczyć, starać się zrozumieć ich perspektywę? Czy już dostaliście możliwość, aby w tej opowieści być dziećmi? Czy już się zdarzyło, że było wam ciężko, a oni wysłuchali was, byli przy was, zrozumieli i wysłuchali jeszcze raz tylko waszej perspektywy? Należy to wyjaśnić. Większości z nas to się nie przytrafiło. Nawet jeśli ktoś uciekł z domu jako siedemnastolatek albo przestał otrzymywać pomoc od rodziców w wieku osiemnastu lat, a dziś żyje zupełnie innym życiem z żoną i dziećmi, niekoniecznie oznacza to, że się z nimi rozstał. Czasem mówi coś zupełnie innego.
Weźmy przykład Noemi, która wyjechała do Indii, a potem przez dziesięć lat mieszkała na wybrzeżu Tajlandii, gdzie wiodła beztroskie życie z mężem i trzema córkami. Odkryła, że dystans geograficzny i kulturowy pomiędzy nią a ojcem, racjonalnym i zdystansowanym naukowcem, nie wyprosił z jej wnętrza dziewczynki, która pozostała wobec niego lojalna. Jej ojciec chętnie ciągle wszystkim opowiada – pod jej nieobecność – jaka jest cudowna. Lecz samej Noemi wciąż wyraźnie i z uporem wytykał wady, wskazując, co powinna zrobić, aby się poprawić i naprawić. Tak samo jak on, Noemi nie potrafiła zachwycać się swoimi fantastycznymi córkami, cieszyć się ich pięknem, tym darem, który otrzymały bez wysiłku. W dzieciństwie cierpiała przez uporczywie sączącą się truciznę, która pchała ją do męczącego wyścigu; jeszcze jedno okrążenie i jeszcze jedna nieudana próba, aby pokazać, że nie jest otyła ani brzydka, że jest mądrai na coś zasługuje. Ta sama trucizna oceniania i emocjonalnego dystansu, która popchnęła ją, aby polecieć daleko na wschód i porzucić intelektualny świat jej ojca, tkwiła w niej dalej pod kilkoma cienkimi warstwami ładnych idei i objawiła się w pełnej chwale, gdy Noemi została matką i zaczęła przekazywać tę truciznę własnym córkom.
Bo zatrzaśnięte drzwi nigdy się nie zamykają.
Dziewczynka, która została zraniona i oddala się w gniewie od ojca, to ktoś, kto nie dostał prawa do swojej złości. Tak naprawdę nie ma znaczenia, czy jest świadoma swego gniewu, czy nie. Nasz gniew wobec rodziców, którzy nas zranili, zmienia się w wyzwalający ruch tylko wtedy, gdy dostaje wewnętrzne przyzwolenie. Dziecko, które złości się i czuje rozczarowane, trzaska drzwiami i wychodzi – bez mamy czy taty towarzyszących mu w tej emocji – zostaje samo z tym gniewem i tak naprawdę nie może się z nimi rozstać. „Nie mogę pójść własną drogą i naprawdę dorosnąć, gdy złoszczę się na swoich rodziców i zostaję sam ze swoim gniewem; gdy moi rodzice, ci, którzy mieli być ze mną także wtedy, kiedy się na nich złoszczę, zajęci są obrażaniem mnie, odrzucaniem czy wyrównywaniem ze mną rachunków. Gniew traci wtedy wyzwalającą moc i staje się kolejną rzeczą we mnie, którą staram się odrzucić przy pomocy oświeconej świadomości czy opanowania i pewności siebie. Nawet jeśli na powierzchni jestem odważny i wyzwolony, w głębi czuję się zobowiązany wobec nich, czuję się nie w porządku” – podobnie jak dziecko, które rezygnuje w inny sposób: nie trzaska drzwiami, tylko zostaje z rodzicami w domu, z poczuciem winy i wybrakowania. W tych dwóch przypadkach nie ma mowy o rozstaniu, lecz o ciągłej lojalności wobec rodziców.
Trudno to pojąć. Mechanizm, który stworzyliśmy jako dzieci, jest tak wyrafinowany, a jego działanie tak głębokie i delikatne, że warto się zatrzymać i wziąć kilka oddechów, zanim odrzucimy całą sprawę jako nieodnoszącą się do naszego życia.
Oto sposób na sprawdzenie, czy rozstaliśmy się z naszymi rodzicami. Pozwoli zobaczyć, w jakim stopniu naprawdę jesteśmy wolni i możemy myśleć, co chcemy.
Daj sobie kilka minut na pobycie sam na sam ze sobą.W wyobraźni wybierz jednego z bliskich przyjaciół. Wyobraź go sobie naprzeciwko siebie, przypomnij sobie chwilę, gdy cię zranił, spójrz na niego i powiedz na głos, z pełną intencją: „Zwariowałeś”.Teraz zobacz oczyma wyobraźni swoją matkę, przypomnij sobie chwilę, gdy cię zraniła, w odległej lub niedalekiej przeszłości, spójrz jej w oczy i powiedz głośno i z pełną intencją: „Zwariowałaś”. (Można oczywiście w obu wypadkach wybrać inne słowa na wyrażenie gniewu. Abyście nie zamknęli książki w złości, wybrałem tu łagodne sformułowanie. Dla początkujących).Wyniki:
Jeśli udało ci się wypowiedzieć to zdanie do przyjaciela, lecz nie do matki, to znak, że nie jesteś gotowy/gotowa rozstać się z zadaniem, które wziąłeś/wzięłaś na siebie jako dziecko, i nadal bronisz mamy przed sobą. Innymi słowy, dziecko – to, które zrezygnowało z siebie, aby dostać miłość mamy – wciąż kieruje twoim życiem.Jeśli nie udało ci się wypowiedzieć tego zdania ani do przyjaciela, ani do matki, to znak, że lęk przed zranieniem mamy, czyli potrzeba bronienia jej przed sobą, jest tak głęboki, że rozciąga się również na innych ludzi, których boisz się stracić.Jeśli natychmiast wybuchasz do matki falą emocji, których nie powstrzymuje żadna tama, to znak, że nadal tkwisz w wieku dorastania, a więc pogrążony/pogrążona w iluzji, że możliwość zranienia matki da ci siłę i niezależność. W istocie mowa o tej samej zależności, tylko w odwrotnym kierunku, czyli o obronie matki przed sobą lub obsesyjnym atakowaniu jej – obie sytuacje wyrażają relację zależności, w której nadal kieruje tobą to, co ona myśli. Wciąż jesteś małym dzieckiem, a to, co myślisz, nie jest tak naprawdę twoje.Jeśli udało ci się wypowiedzieć to zdanie zarówno do matki, jak i do przyjaciela – z niewielką trudnością, jak człowiek, który w duchu chciałby tak po prostu kopnąć pień drzewa – to znak, że już zdążyłeś/zdążyłaś się wyzwolić. Najwyraźniej dorosłeś/dorosłaś i przez większość czasu lub nieustannie kieruje tobą twoja prawda, a nie reakcja na niezaspokojone potrzeby jako syna/córki twojej matki.Większość dorosłych powie coś takiego: „Nie chcę obrzucać błotem swoich rodziców”. Gdy pytamy dlaczego, odpowiedź brzmi mniej więcej tak: „Bo to moi rodzice…”. (Serio?)
Matka znowu dzwoni do niej do kliniki. Ona właśnie trzyma dłonie w ustach pacjenta po znieczulającym zastrzyku, gotowa zacząćkońcowy etap borowania przed wypełnieniem, gdy zerka na komórkę, rozpoznaje numer i odbiera połączenie. I wtedy jej matka po pospiesznym „co słychać?” zaczyna trajkotać w znajomym stylu: „Pamiętasz, w środę idziemy na wesele Dalii. To dla mnie bardzo ważne, żebyś przyszła sama. Bardzo lubię Iana, ale to byłoby niemiłe, wiesz, oni nie są tacy otwarci jak ja, a ja nie chcę sprawiać im kłopotu w tak ważnym dla nich dniu. W porządku? Bo już rozmawiałyśmy o tym i tylko chciałam się upewnić, dzięki temu będziemy mogły pojechać samochodem z Tamari, a po drodze kupimy świeże kwiaty…”. Kobieta czuje się coraz bardziej stłamszona, coraz bardziej znika i wypełnia ją powściągany gniew. Dłuto wypada jej z ręki.
– Dlaczego w ogóle odebrałaś telefon w tej sytuacji? – pytam ją.
– Bo to moja matka – mówi. – Nie odbierasz od matki?
Warto, by ten, komu zabrano dzieciństwo i chce dorosnąć, najpierw spotkał się z dzieckiem, którym był, spojrzał mu w oczy i cierpliwie go wysłuchał. To dziecko, które wciąż tu jest, wbrew swojej woli, z radością pozbędzie się zadania bycia zarządcą tej życiowej fabryki. Zadania, które zdecydowanie je przerasta. Wyrażenie nagiej prawdy, tego prostego faktu, że nigdy nie dostało szansy, aby być dzieckiem, bardzo mu ulży. Potem będzie mogło dać sobie od nowa możliwość bycia dzieckiem i przestrzeń, aby dorosnąć. Czasem oznacza to świadomą zgodę, aby się na kimś oprzeć, poprosić o pomoc innego dorosłego, wystarczająco silnego i kochającego, któremu będzie mogło w pełni zaufać. Uwierzyć, że razem z nim uda mu się odtworzyć zaufanie do świata, doświadczyć poczucia bycia u siebie, z którym się urodziło, a które pozwala prosić o pomoc, zaufać komuś – i tym razem nie zostać przez to zranionym, nie zapłacić za to żadnej ceny.
Czasem się wydaje, że nasi rodzice sami są tak naprawdę kruchymi i domagającymi się uwagi dziećmi. Czy wynika z tego, że to my mamy się nimi zaopiekować? Niezupełnie. Nie jest to rodzaj egzystencjalnego równania. Ani prawo przyciągania Newtona. Jedynie nawyk. Choć mocno ugruntowany i utrwalony, a w pewnych kulturach także starannie sformułowany, nadal jednak to tylko nawyk.
Jeśli udało wam się zatrzymać, uważnie przyjrzeć i zobaczyć, że wasi rodzice to tak naprawdę małe dzieci, które potrzebują uwagi i opieki, a wy postanawiacie się nimi zaopiekować, może warto zadać sobie pytanie: dlaczego?
Nie spieszcie się z odpowiedzią. Dzięki temu może nie odpowiecie automatycznie: „Bo to moi rodzice”, „Bo przynajmniej tyle jestem im winny”, „Bo inaczej będzie im przykro”, „Bo kto im coś da, jeśli nie ja?”, „Bo jest im tak ciężko”.
Zadajcie sobie pytanie, czy gdy postanawiacie zaopiekować się swoimi rodzicami, zwrócić uwagę na ich potrzeby, postawić je czasem ponad własne, a także ponad potrzeby swoich dzieci – czy odkładacie na bok swoją prawdę, aby uszanować ich prawdę, czy wypływa to z miłości, radości, wdzięczności, hojności?
To was napełnia czy opróżnia? Czujecie się elastyczni i wolni, gdy poświęcacie im swój czas i energię? I czy w ogóle pozwalacie sobie na zadawanie tych pytań? Czy gdy mowa o waszych rodzicach, wyjaśniacie sobie – jak zrobiliście to już przynajmniej raz w innych relacjach – co wami kieruje, zadajecie trudne pytania i szczerze na nie odpowiadacie?
Gdy doradziłem Awiszajowi, aby poważnie rozważył możliwość, że nie pojedzie w najbliższy weekend do domu rodziców, zatkało go. „Przerażasz mnie”, powiedział, patrząc na mnie ze złością, a spojrzenie to przypominało mi spojrzenie zwierzęcia w pułapce, lisa, którego schwytaliśmy po tym, jak wyłapał nam prawie wszystkie kury, gęsi i pawie.
Ten bez mała trzydziestoletni mężczyzna to mądry, wręcz wybitny student filmówki. W każdy piątek po południu przyjeżdża do domu rodziców, je z nimi kolację, śpi u nich, złości się na matkę, nienawidzi ojca i wraca w niedzielę do domu. W kolejny piątek sytuacja się powtarza.
– Co się stało? – pytam go. – Dlaczego się przestraszyłeś?
– Czego chcesz? Wszystko zniszczyć? – odpowiada. – Wiesz, co się stanie? Matka się rozsypie, nie zrozumie, o co chodzi, od razu poczuje się winna i wpadnie w depresję, ojciec będzie mną zawiedziony,że robię to matce, zacznie dopytywać, co się ze mną stało, dlaczego taki jestem. Daj spokój, nie obarczaj mnie takim ciężarem!
Dalej staje się dla mnie jasne, że Awiszaj bez problemu może zrezygnować z piątku w „domu” (nadal właśnie tak mówi o rodzinnym domu, mimo że już dawno wyprowadził się do innego), dopiero gdy przebywa w RPA czy w Indiach. Tylko gdy jest gdzieś daleko,przynajmniej pięć tysięcy kilometrów od rodzinnego domu, czuje się wartościowy, czuje, że ma coś wyjątkowego, co może dać światu, że poradzi sobie o własnych siłach. Ta możliwość znika mniej więcej w pobliżu lotniska.
– Gdy w weekend mam jakiś projekt studencki albo seminarium z wykładowcą z zagranicy, to w porządku, mogę się wymigać, zrozumieją. Ale tak po prostu zjeść u siebie w domu, a nie u nich? Nie zjeść tego, co mama specjalnie dla mnie przygotowała? Jak sądzisz, jak to wyjdzie? – Buntuje się przy mnie.