Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Anita Czupryn, była korespondentka „Polska The Times”, w 300-lecie koronacji Cudownego Obrazu Jasnogórskiego wybiera się w podróż do Częstochowy, żeby to sprawdzić. Autorka dociera do nigdy nieopublikowanych jasnogórskich dokumentów - z właściwą sobie dociekliwością i wnikliwością - przeprowadza szereg rozmów z kronikarzem na Jasnej Górze, Ojcem Melchiorem Królikiem OSPE, zwanym również Strażnikiem Cudów.
Książka zawiera spis największych oraz najbardziej spektakularnych cudów, które miały miejsce na Jasnej Górze w latach 1929-2016.
To była środa, 15 sierpnia 1951 roku. Wielka uroczystość – Wniebowzięcie Najświętszej Maryi Panny. Tam, dziękując za wszystkie łaski, żegnając się z Matką Bożą i własnym życiem, kobieta, nie prosząc o nic, otrzymała uzdrowienie. Do domu wróciła jak nowo narodzona. Gdy zgłosiła się do kliniki, lekarze oniemieli. „Kto cię leczył, gdzie ty byłaś?” „Na Jasnej Górze, u Matki Bożej”. Lekarze do karty leczenia wpisali: „Pacjentka ozdrowiała w niewytłumaczalny sposób”.
Ludzie, o których piszę - tłumaczy we wstępie autorka - choć często przedstawieni jedynie za pomocą inicjałów, są prawdziwi. Historie, które się wydarzyły, są prawdziwe. Ale nade wszystko prawda, jaką starałam się tu zawrzeć, wyraża jedno: wiele jest dowodów na to, że cuda wciąż się wydarzają.
Fragment Przedmowy:
„(…) Chcemy sławić naszą Królową, wychwalać Jej dobroć, dawać świadectwo Bożej potęgi i miłosierdzia. I temu właśnie ma służyć książka, którą trzymają Państwo w ręku. Zawiera opisy niezwykłych zdarzeń mających miejsce w życiu zwykłych ludzi, za którymi orędowała Pani Jasnogórska.
Ufamy, że historie te wzmocnią wiarę w moc wstawiennictwa Maryi oraz na nowo ukażą Jej żywą obecność w naszym – jak mówił św. Jan Paweł II – Sanktuarium Narodu.(…)
Marian Waligóra OSPPE
przeor klasztoru OO. Paulinów na Jasnej Górze
Książka posiada rekomendację Jasnogórskiej Rodziny Różańcowej.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 397
Okładka
Fahrenheit 451
Redakcja i korekta
Agnieszka Pawlik-Regulska
Dyrektor projektów wydawniczych
Maciej Marchewicz
Skład i łamanie
TEKST Projekt
ISBN 978-83-8079-005-6
Copyright © by Anita Czupryn
Copyright © by Fronda PL Sp. z o.o., Warszawa 2018
Wydawca
Fronda PL, Sp. z o.o.
ul. Łopuszańska 32
02-220 Warszawa
tel. 22 836 54 44, 877 37 35
faks 22 877 37 34
e-mail: [email protected]
www.wydawnictwofronda.pl
www.facebook.com/FrondaWydawnictwo
www.twitter.com/Wyd_Fronda
Moim ukochanym rodzicom
Wydawnictwo Fronda wyraża głęboką wdzięczność
ojcu doktorowi Arnoldowi Chrapkowskiemu OSPPE,
generałowi zakonu paulinów,
ojcu Marianowi Waligórze OSPPE,
przeorowi klasztoru OO. paulinów na Jasnej Górze
oraz ojcu Melchiorowi Królikowi OSPPE
za wielkoduszną życzliwość i wszechstronną pomoc
przy realizacji niniejszej książki.
przedmowa
„Tyś wielką chlubą naszego narodu”
Jasna Góra to dom – duchowa stolica naszej Ojczyzny. Na przestrzeni dziejów narodu w Częstochowie, na tym świętym miejscu, krzyżują się nasze drogi zarówno te religijne, kulturalne, jak i patriotyczne.
W Królowej Polski mamy niezwykłą Matkę. Jest Ona Hetmanką, potężną Orędowniczką, której kłaniają się koronowane głowy, słońce, księżyc, gwiazdy i świat cały. W chwilach trudnych ufnie chowamy się w fałdy Jej płaszcza, przynosząc nasze osobiste zmagania oraz błagając o wolność, o odnowę duchową narodu. A Ona, Hodegetria, wskazuje na swojego Syna.
Cuda na Jasnej Górze? Dzieją się nieustannie w sercach tysięcy ludzi – pielgrzymów przybywających do Domu Matki. Wielu z nich dzieli się swoimi przeżyciami z kronikarzem Jasnej Góry, o. Melchiorem Królikiem. A są to wzruszające świadectwa o potędze wstawiennictwa Maryi. Tak właśnie powstała Jasnogórska Księga Cudów i Łask.
Nie pytajmy, dlaczego o tych niezwykłych zdarzeniach nie można przeczytać na pierwszych stronach gazet; dlaczego nie słychać o nich w radiu czy w telewizji. Być może w zgiełku tego świata prawdziwe cuda starają się unikać rozgłosu i dzieją się po cichu?
Chcemy sławić naszą Królową, wychwalać Jej dobroć, dawać świadectwo Bożej potęgi i miłosierdzia. I temu właśnie ma służyć książka, którą trzymają Państwo w ręku. Zawiera opisy niezwykłych zdarzeń mających miejsce w życiu zwykłych ludzi, za którymi orędowała Pani Jasnogórska.Ufamy, że historie te wzmocnią wiarę w moc wstawiennictwa Maryi oraz na nowo ukażą Jej żywą obecność w naszym – jak mówił św. Jan Paweł II – Sanktuarium Narodu.
O. Marian Waligóra OSPPE
przeor klasztoru OO. Paulinów na Jasnej Górze
słowo wstępne
Od ponad dwudziestu lat opisuję historie, jakie przydarzają się ludziom, i nader często zdarzało mi się słyszeć od bohaterów moich reportaży czy wywiadów słowa: „To był cud!”. Niektórzy nie omieszkali dodawać: „Ja w cuda nie wierzę, ale tego, co mnie spotkało, nie można wytłumaczyć inaczej”.
Cud. Coś, co trudno objąć rozumem. Coś, co według praw fizyki czy wiedzy naukowej nie powinno mieć miejsca, a jednak się wydarzyło. Coś niemożliwego, a jednak tego doświadczyliśmy. Coś, co – zaryzykuję tę tezę – przydarza się większości z nas, ale nieczęsto o tym mówimy albo spychamy to na dalszy plan. Bo życie, bo praca, bo dziesiątki spraw wymagających naszej reakcji, zaangażowania, opowiedzenia się, załatwienia. Przecież zawsze mamy coś do zrobienia. No i nikt z nas nie chce być posądzonym o utratę zmysłów, prawda?
Kiedy wczesną wiosną ubiegłego roku otrzymałam od Wydawnictwa Fronda propozycję napisania książki o cudach jasnogórskich, pomyślałam: „Oto kolejne zadanie dziennikarskie”. Szybko okazało się, że to nie jest tylko „zadanie dziennikarskie”. Życie często tworzy własne scenariusze, zupełnie nie licząc się z naszymi planami czy też wyobrażeniami – kto tego nie przeżył, ręka w górę. (Założę się, że niewielu znalazłoby się takich, którzy by tę rękę unieśli). Początkiem tej opowieści jest więc wiosna 2017 roku, która w wymiarze prywatnym nie była łatwa dla mojej rodziny. Oto podczas kontrolnej wizyty lekarskiej mojej mamy doktor wykrył u niej guza. „Rak. Prawdopodobnie” – pospieszył z diagnozą medyk. Nie muszę chyba pisać, jak bardzo ta wiadomość zatrwożyła i przygnębiła całą rodzinę. Mama potwornie się załamała. Akurat wybierałam się na Jasną Górę, kiedy do mnie zadzwoniła. „Pomódl się za mnie przed Cudownym Obrazem Matki Bożej” – poprosiła.
Moi rodzice są bardzo wierzącymi ludźmi. Nie tylko na poziomie deklaracji. Msza Święta w każdą niedzielę i święta, modlitwy różańcowe, pierwsze piątki miesiąca, codzienne modlitwy – dla praktykującego katolika to norma; tak też rodzice starali się wychowywać nas wszystkich – piątkę swoich dzieci. Piszę o tym dlatego, że prośba mojej mamy nie była ot, takim sobie, rzuconym sytuacyjnie zdaniem. Ona wiedziała, o czym mówi. A ja odebrałam to osobiście. Jako zadanie.
Jechałam więc na Jasną Górę z podwójną misją: po pierwsze, stanąć przed Obrazem Matki Bożej Jasnogórskiej z intencją poleconą przez mamę, a po drugie – pragnęłam spotkać się z ojcem Melchiorem Królikiem, jasnogórskim kronikarzem, zwanym Strażnikiem Cudów, który od ponad czterdziestu lat spisuje świadectwa cudów i łask, jakich doznali i doznają ludzie za przyczyną Matki Bożej Jasnogórskiej. Nie wyobrażałam sobie, żeby w książce, jaką planowałam napisać, nie było rozmowy z ojcem Melchiorem, jego opowieści, doświadczeń, refleksji, słowem – jego historii.
Ale. Człowiek może sobie chcieć, może planować, przygotowywać ze szczegółami, jak się zachowa, co powie, a życie – wiadomo. Już na miejscu, stojąc przed furtą klasztoru paulinów na Jasnej Górze, usłyszałam, że ojciec Melchior zmaga się z silną grypą. Gorączka nie pozwala mu wstać z łóżka. Do spotkania nie doszło. O tym, co się wydarzyło tamtego dnia i potem przed Jasnogórskim Obrazem, piszę zarówno w prologu, jak i epilogu, nie ma więc sensu się powtarzać. Przyznać jednak muszę, że praca nad książką, do której podeszłam początkowo z werwą i entuzjazmem, z każdym tygodniem, z każdą wizytą na Jasnej Górze uświadamiała mi, że między propozycją wydawnictwa a jej realizacją rozpościera się wielka przestrzeń nieznośnego uczucia mojej własnej niedoskonałości. Czułam obawę i onieśmielenie – że nie uniosę tematu, że coś zepsuję, że nie podołam, że brakuje mi talentu i pracowitości, bo zdawałam sobie sprawę, że czeka mnie żmudne zbieranie materiałów i długie godziny w jasnogórskiej bibliotece, więc jak to pogodzić z obowiązkami w redakcji i z życiem w ogóle?
Kiedy jednak zagłębiłam się w kolejne tomy Jasnogórskiej Księgi Cudów i Łask, nieoczekiwanie zamieszczone w nich dokumenty i relacje ludzi stały się dla mnie źródłem wielu wzruszeń; dawały pocieszenie i siłę. Były też źródłem wielu refleksji, nie tylko natury religijnej, ale też socjologicznej czy historycznej. Ponieważ, po pierwsze, z pieczołowicie zbieranych przez ojca Melchiora Królika relacji na temat cudów i łask ujrzałam zbiorowy portret Polaków: to, kim jesteśmy, jacy jesteśmy, co najbardziej liczy się w naszym życiu i jakim wartościom hołdujemy. Po drugie, w tych relacjach, jak w soczewce, widać historię naszego kraju – to, jak zmieniała się Polska od początków lat XX wieku przez okres II wojny światowej, ponure czasy ustroju totalitarnego i bezwzględnych działań SB po moment transformacji aż do czasów najnowszych, nowoczesnej epoki, która – jak się okazuje – też obciążona jest problemami.
Po każdej podróży z Częstochowy wracałam do Warszawy, do domu i siadałam do komputera z myślą, że zadanie jest trudne i wielowymiarowe. Ale przecież się podjęłam! Furda tam, obawy! Nie ma co rozdzierać nad tym szat i deliberować. Trzeba po prostu wziąć się do roboty. I tak z początkowego chaosu w mojej głowie i sercu zaczęła układać się książka, którą teraz trzymacie Państwo w ręku.
Składa się ona z dwóch integralnych części – pierwsza przedstawia cuda i łaski, począwszy od XX wieku do czasów nam współczesnych, jakie wydarzyły się na Jasnej Górze, w związku z Jasną Górą, w związku z opieką Matki Bożej, jaką roztacza nad rodzinami, w związku z Eucharystią oraz te, których doświadczyliśmy jako naród od zarania dziejów.
Część druga zawiera moją rozmowę z ojcem Melchiorem. Byłam, jak to dziennikarka, wścibska i ciekawa, interesowało mnie, jak to jest przebywać, tak jak ojciec Melchior, w przestrzeni cudów. A potem, nieoczekiwanie, sama się w niej znalazłam, otoczona historiami ludzi, w których to historiach przeglądałam się jak w lustrze. Nawiasem mówiąc, cud, jakiego doznała pani Janina Lach, a który został przeze mnie opisany, zostanie w mojej pamięci na całe życie. Ludzie, o których piszę, choć często przedstawieni jedynie za pomocą inicjałów, są prawdziwi. Historie, które się wydarzyły, są prawdziwe. Ale nade wszystko prawda, jaką starałam się tu zawrzeć, wyraża jedno: wiele jest dowodów na to, że cuda wciąż się wydarzają.
Pisanie książki to przede wszystkim, przepraszam za bezpośredniość – ból tyłka i samotność. Wie o tym każdy, kto się tym zajmuje, i nie ma takiej siły, która by to zmieniła. Ale też wszyscy piszący wiedzą, że pisanie oznacza również ogromną przyjemność, rozbudzanie niezmierzonych pokładów wewnętrznej radości, zwłaszcza kiedy opisuje się historie, które za każdym razem kończą się szczęśliwie. A – jak wskazuje tytuł – w tej książce opisane są naprawdę cudowne historie, które odmieniły bohaterów i nadały sens ich życiu. To pewnie dlatego po latach pisania o zbrodniach i polityce, która czasami bywa bardziej brutalna niż najgorsza niegodziwość, tak pięknie pisało mi się o jasnogórskich cudach.
W tym radosnym wysiłku pisania miałam wokół siebie, na szczęście, wielu pomocników. Zatem – czas na podziękowania. Proszę o wybaczenie, że nie wymienię wszystkich, bo lista byłaby niepomiernie długa; skupię się więc na tych drogich mi osobach, które w tym czasie mi towarzyszyły.
I tak, wszystko, co w tej książce jest duchowo najlepsze, zawdzięczam – w rzeczywistym, ludzkim wymiarze – ojcu Melchiorowi Królikowi, który nie tylko spotykał się ze mną na wielogodzinne rozmowy, a nawet, bywało, karmił mnie posiłkami przygotowanymi dla zakonników (łazanki z kapustą! – w życiu nie jadłam nic tak wspaniałego!), ale też godzinami poprawiał i uzupełniał moje tekstowe niedoróbki.
Pani Agnieszce Pawlik-Regulskiej dziękuję za pochylenie się nad warstwą językową i drobiazgowe egzekwowanie ode mnie wszelkich merytorycznych i stylistycznych nieścisłości. Jeśli znajdziecie Państwo jakiś błąd, to wiedzcie, że jest to tylko moja wina.
Wydawnictwu Fronda chcę złożyć, obok podziękowań, publiczne oświadczenie: Szanowni Państwo! Oto właśnie wyrzuciłam ze swojego słownika słowo „wydawca” i zastąpiłam je słowem „święty”. Zdaję sobie bowiem sprawę z tego, że trzeba mieć świętą cierpliwość, by z takim spokojem przyjmować moje kolejne prośby o przełożenie terminu oddania tekstu.
Dorocie Kowalskiej, mojej koleżance z macierzystej redakcji „Polska The Times” i zarazem towarzyszce z wielu placów reporterskich bojów, dziękuję za trzeźwą ocenę moich możliwości w kontekście rzeczywistości. „Nie da się pisać książki o cudach i jednocześnie zajmować się polityką. Weź urlop” – powiedziała. Wzięłam urlop. Dorota, Twoja rada była nieoceniona!
O to, żebym podczas pisania nie umarła śmiercią głodową, dbał mój najmłodszy syn Kacper, przynosząc mi i bezceremonialnie stawiając na biurku, tym biurku, którego centralną część zajmował komputer, własnoręcznie przygotowane, fantastycznie zbilansowane kalorycznie posiłki. Dziękuję synu! Nie tylko nie umarłam, ale też znacznie przybrałam na wadze.
Jestem serdecznie wdzięczna mojej siostrze Agnieszce za to, że gdy przyjechała do mnie z Warmii w odwiedziny i zażądałam, aby zrobiła pierwszą korektę książki, to bez słowa sprzeciwu poprawiała tam, gdzie trzeba, wszystkie „a” na „ą” i tym podobne. A na dodatek zaproponowała cenne propozycje zmian w układzie książki. Siostro – chapeau bas za twoje wyczucie.
Uprzedzając ewentualne pytanie, dla kogo napisałam tę książkę, odpowiadam, że kieruję ją zarówno do tych, którzy w cuda wierzą, jak i do tych, którzy uważają, że cudów nie ma. Kochani, znany to cytat, że są rzeczy na niebie i ziemi, o których nie śniło się filozofom. Cuda się działy, dzieją i dziać będą. A moim zdaniem, zdarzają się one w naszym życiu po to, aby nas przebudzić. Do pięknego, pożytecznego i wartościowego życia.
Warszawa, 19 stycznia 2018
Anita Czupryn
Cztery rozmowy zamiast prologu
1
– Mama?
– Dzień dobry, córeczko. Nie mam dobrych wiadomości.
– Co się stało?
– Lekarz wykrył u mnie guzka w piersi. Podejrzewa raka.
– Mamuś! Podejrzenie to jeszcze nie rak.
– Wszystko na to wskazuje. Dostałam skierowanie na biopsję.
– Kobieta, która urodziła i wykarmiła własną piersią piątkę dzieci, nie może zachorować na raka!
– I tu się mylisz.
– Póki nie ma wyników badań, nie myśl o tym, proszę, w ten sposób.
2
– Proszę Ojca, chciałabym przyjechać na Jasną Górę. Czy Ojciec znajdzie dla mnie czas?
– Nie w najbliższych miesiącach. Przecież wysłałem pani swoje nagrania. Co jeszcze mogę powiedzieć?
– Nagrania to za mało. Potrzebuję jeszcze rozmowy z Ojcem.
– Ale ja już nic więcej nie mam do powiedzenia.
– Ja wiem, że Ojciec ma jeszcze mnóstwo do powiedzenia.
– … (milczenie)
– Jak mogę pisać książkę o cudach jasnogórskich bez poznania Ojca – strażnika tych cudów.
– (westchnienie)No dobrze. Ewa zwyciężyła. Niech pani przyjeżdża.
3
– Szczęść Boże, Ojcze. Jestem już na Jasnej Górze i stoję przy furcie.
– Nie jestem w stanie się z panią zobaczyć. Grypa mnie powaliła.
– Może po południu Ojciec poczuje się lepiej? Ja chętnie poczekam.
– Szczerze mówiąc, bardzo w to wątpię. Mam wysoką gorączkę. Nie mam siły wstać z łóżka. Ale przecież nie przyjechała pani na darmo. Proszę iść do Kaplicy, spotkać się z Matką Bożą, pomodlić się.
4
Przed Cudownym Obrazem.
– Matko Boża… Moja mama…
Myśl, nagła jak świst klingi: „…nie ma raka”.
– Dziękuję.
Coś mi się stało z oczami. Łzy leją się jak strumienie. Głupio tak płakać przy ludziach.
Głupie łzy.
część 1. jasnogórskie cuda i łaski
wybór nadzwyczajnych cudów i łask z lat 1929–2016 na podstawie dokumentów Archiwum Jasnogórskiego oraz Jasnogórskiej Księgi Cudów i Łask
rozdział 1. cuda i łaski na jasnej górze
To, co Maryja rozpoczęła w Kanie Galilejskiej kontynuuje w swoich sanktuariach, a przede wszystkim na Jasnej Górze.
Jan Paweł II
1. 1929 rok. Największy cud pierwszej połowy XX wieku – uzdrowienie Michała Bartosiaka
Słychać go było z daleka. Potworny hałas robiły te jego drewniane klepki. Klekotały, furkotały, szurały, wzbijając tumany kurzu, kiedy tak szedł-czołgał się-pełzł, na siedząco, spodem ciała przylegając do ziemi, z niewiarygodnie wściekłą siłą odpychając się za ich pomocą rękami i wlokąc za sobą bezwładne kończyny. Dziwnie było na niego patrzeć. Choć po prawdzie mieszkańcy Gostynina niespecjalnie chcieli go oglądać. „Bartosiak!” – wołali między sobą ostrzegawczo i już czmychali, jeden z drugim, kryjąc się po domach, furtki zatrzaskując, drzwi i okiennice na wszelki wypadek ryglując.
Michał Bartosiak, lat pięćdziesiąt dwa, nie był dobrym człowiekiem – niestety. Nawet przypadkowy kontakt z nim mógł zaowocować gorzką nieprzyjemnością, ludzie woleli go więc unikać. A bo to mało razy słyszeli jego bluźnierstwa, szyderstwa, mało razy przechwalał się swoimi niemoralnymi wyczynami? Mało razy kpił z wiary i kościoła, socjalistą się w poczuciu pychy i wyższości nazywając? Mało razy awantury wszczynał takie, że stróże prawa musieli przyjeżdżać i go uciszać?
Siostry służki Maryi, które w Gostyninie prowadziły przytułek dla starców, chorych i kalek wszelkiej maści (utrzymywany z pieniędzy powiatu), z jednym tylko Bartosiakiem miały prawdziwą zgryzotę i krzyż pański. Istna gehenna. Można bowiem litować się nad kaleką, można kalece współczuć, ale jak współczuć komuś, kto wspiął się na ołtarzyk w kaplicy po to tylko, by na niego napaskudzić? Nie, z Bartosiakiem, z jego bezbożną zawziętością, nikt nie chciał mieć nic wspólnego. Niedobry, złośliwy, zbuntowany, zły. Zasady wyznawał wywrotowe, kpiąc ze wszystkiego, co święte. A jeszcze tej energii, pewnie diabelskiej, miał tyle, że wszędzie go było pełno.
Czy zawsze taki był? Nie zastanawiano się nad jego przeszłością, bo wystarczyło, że teraźniejszość zdominował swoją osobą aż nadto. Od prawie dwóch lat bytował w gostynińskim zakładzie, ale skąd przybył? dlaczego nie może chodzić? – niespecjalnie to ludzi obchodziło. Kalectwo powstało pewnie w wyniku niemoralnego prowadzenia się. Zresztą. Sam się tym chełpił. Może gdyby wiedzieli o tym, co rzeczywiście przydarzyło mu się przed laty, mieliby więcej wyrozumienia dla jego paskudnego charakteru?
Nie chwalił się swoimi losami. Rok 1920, kiedy był w pełni sprawny, a życie jawiło mu się pełnią możliwości, ponieważ wyemigrował z targanej kryzysami ekonomicznymi Polski za chlebem, zdawał mu się teraz, w roku 1929, tak odległy jak epoka żelaza.
W Lotaryngii, do której po długiej, męczącej podróży dotarł, docenili jego pracowitość i niewiarygodną siłę. Ha! Nawet kolegów pozyskał o poglądach na owe czasy nowoczesnych. „Precz z klerem!” – głosili. „Śmierć burżuazyjnym panom!” – wołali. No i pracy było w bród. Najmował się Bartosiak do ciężkich robót w polu u zasobnych gospodarzy, w końcu na roli dobrze się znał, a i krzepą niezgorszą mógł się pochwalić. Płacili dobrze, utrzymanie niczego sobie, przyszłość jawiła się świetliście. Aż do tamtego dnia w lipcu; gorąc był okrutny, początek żniw. Schylił się po kosę i… pamięta tylko jaskrawy błysk bólu w boku po potężnym ciosie, jaki z nagła otrzymał. Co to było? Ktoś go uderzył? Obrócił głowę – nikogo. Bez sił padł na ziemię. Jego ciałem targały dreszcze, a w środku czuł, jak żołądek wywija kozła. Zanim nadbiegli pracujący nieopodal ludzie, stracił przytomność. Cucono go kilka godzin, a kiedy w końcu otworzył oczy, nic już nie było takie jak przedtem.
Trzy miesiące w szpitalu w alzackim Ruffach, kolejne w Colmar. Prześwietlenia, naświetlania, masaże. Najnowocześniejsze terapie. I nic. Jego tak sprawne do tej pory nogi nawet nie drgnęły. Ani czucia, ani krążenia w nich nie było. Lekarze w końcu się poddali. „Dolne kończyny całkowicie dotknięte paraliżem. Nigdy już nie odzyska w nich władzy” – z takim wyrokiem po porozumieniu, jakie nastąpiło między rządami francuskim i polskim, w 1927 roku odesłano go do granicy niemiecko-polskiej. W Zbąszynie czekali na niego dwaj felczerzy, Nowakowski i Reszke, z poleceniem, by odwieźć go do szpitala w Gdańsku. Tam, po tygodniowym pobycie, w trakcie którego lekarze orzekli trwałe inwalidztwo, znani mu już felczerzy odtransportowali go tu, do Gostynina, miasta powiatowego na Mazowszu, dumnego ze swojego dworca i otwartej niedawno linii kolejowej łączącej Płock z Kutnem. Tylko co mu po tym? Umieszczono go w przytułku przy ulicy św. Floriana, popularnie zwanej Floriańską. Żegnajcie marzenia o wyśnionym życiu, witaj w świecie kalek i niedołęgów. Potwierdził to żydowski felczer o nazwisku Akawiec, który poproszony przez siostry zakonne jeszcze raz bezskutecznie kłuł mu odnóża. „Nogi miał sztywne i zupełnie martwe. Kropli krwi trudno się było w nich dopatrzeć, czucia żadnego nie miał” – zapisano. To wtedy odwrócił się od Boga.
Stąd nic dziwnego, że siostra przełożona Irena Nestorowiczówna w liście do ojca Piusa Przeździeckiego po wydarzeniach, jakie nastąpiły, a o jakich będzie tu jeszcze mowa, nie wystawiła mu na początku pochlebnej opinii. „Zachowanie Bartosiaka przez cały czas pobytu w przytułku było jak najgorsze: uważał się za zdeklarowanego socjalistę, bluźnił, szydził z rzeczy najświętszych i niejednokrotnie takie wyprawiał awantury, że trzeba było wzywać policję. Słowem był postrachem dla całego zakładu” – pisała siostra przełożona.
Kiedy więc w kwietniu 1929 roku ni stąd ni zowąd Michał Bartosiak poprosił o książeczkę do nabożeństwa, o różaniec, osłupiałe siostry zakonne powiedziały: „Nie!”. Bo to wiadomo, jakich plugastw jeszcze chciałby dokonać? Jakich obrzydliwości i bezeceństw narobić? „Zmieniłem się!” – wołał, zapewniając, w piersi się bijąc. „Odbyłem spowiedź wielkanocną!” Nie dały wiary jego słowom.
Mieszkańcy znów usłyszeli klekot jego drewnianych klepek, jak z furią przemierzał gostyniński trakt prosto na targ. Jakież zdziwienie (pomieszane z lekką grozą i niedowierzaniem) wzbudził, domagając się zakupu modlitewnika i przebierając w paciorkach różańców. „Proszę siostry, ja chcę się poprawić. Ja chcę swoje życie stanowczo odmienić” – z mocą zwierzał się Irenie Nestorowiczównie. „Czy można mu wierzyć?” – zastanawiała się bogobojna zakonnica. Ale z dnia na dzień, w świetle tego, co później nastąpiło, jego zmiana stawała się coraz bardziej widoczna. „Od kwietnia żył świątobliwie, usiłując naprawić dawne zgorszenie i budując wszystkich swym przykładem” – pisała później siostra zakonna. Łatwiej jednak się zmienić, niż do swojej zmiany przekonać innych. Na Bartosiaka nadal patrzono podejrzliwie, czekając, z której strony może spaść na Bogu ducha winnego człowieka obelga, jaką to impertynencją obdarzyć może tym razem.
Pewnego razu Michał Bartosiak obudził się z błogim zachwytem. Wszystkim wokół powtarzał, że przyśniła mu się Matka Boża. Zapraszała go do Częstochowy, obiecywała uzdrowienie. Uchwycił się tego snu tak desperacko, jak tonący chwyta się brzytwy. Rozpoczął post – dwa razy w tygodniu żywił się jedynie chlebem i wodą. „Ja muszę, ja muszę na Jasną Górę! Wrócę uzdrowiony!” – wołał, żebrząc o pieniądze na podróż. Jego determinacja otworzyła serca i kieszenie co bardziej czułych i wrażliwych, zwłaszcza żony starosty, która nawróconemu nie poskąpiła grosza, obiecując, że kupi mu bilet do Częstochowy, wystawiony na starostwo powiatowe.
Jakoż okazja do wyjazdu trafiła się przednia: parafia w Gostyninie przygotowywała się na jasnogórski odpust Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny. Cóż z tego, kiedy myśl o zabraniu wcześniejszego obrazoburcy skutecznie zamknęła Bartosiakowi plan na wspólną podróż. Na pielgrzymkę w towarzystwie Bartosiaka nie zgodzili się ani organizator pielgrzymki, ksiądz Jan Sobol, ani siostra przełożona przytułku, Irena Nestorowiczówna. „Takich jak ty, Szwedów, Matka Boska już raz widziała i więcej nie chce widzieć” – usłyszał.
13 sierpnia 1929 roku o świcie Bartosiak był jednak na dworcu – przywiozła go zamówiona wprzódy dorożka. Zdumieni pielgrzymi ujrzeli kalekę, jak siedzi na torach. „Pojedziecie, ale po moim trupie!” – oświadczył dobitnie. Nie było wyjścia – trzeba było go znieść z torów i wnieść do pociągu. W podróży do Skierniewic Bartosiakiem opiekował się ksiądz Arendzikowski, następnie zaś służba kolejowa, która musiała go wnosić i wynosić z wagonów.
Do Częstochowy pielgrzymka z Gostynina dotarła tego samego dnia o godzinie 21.30. „Idźcie do Matki Bożej, tam się spotkamy” – pożegnał pielgrzymów. Sam wyruszył kilka godzin później. Niektóre źródła podają, że o godzinie 3.30 i czołgał się dwie i pół godziny. Inne mówią, że te 1800 metrów z dworca na Jasną Górę, niemiłosiernie klekocząc klepkami, przebył w czasie czterech godzin. Jakaż to musiała być wędrówka, okupiona trudem, zdartymi rękami, potem i krwią!
Najważniejsze, że zdążył na poranną Mszę (w środę, 14 sierpnia, w przeddzień święta Wniebowstąpienia Najświętszej Marii Panny), jaka jest odprawiana w Kaplicy Matki Bożej. Bartosiak mimo obecności licznych pielgrzymów znalazł miejsce i legł na posadzce Kaplicy. Żarliwie modlił się o uzdrowienie. Minęła jedna Msza, rozpoczęła się kolejna, a on nawet nie zmienił pozycji. Drugą Mszę Świętą zwaną sekundarią, o godzinie siódmej, odprawiał młody wikariusz Gracjan Matysiak z parafii Odolanów archidiecezji poznańskiej. Nagle podczas Podniesienia, kiedy zgromadzeni w Kaplicy pielgrzymi wstawali z kolan, Bartosiak usłyszał w głowie wyraźne słowo: „Wstań”. Poczuł, jak nieznana siła chwyta go z tyłu za ramiona. I podniósł się, i stanął. Relacje innych świadków mówią z kolei, że w tym momencie ciało Bartosiaka wstrząsnęło się całe, rzemienie, którymi przywiązał sobie klepki nagle poluźniły się, mężczyzna powstał i zakrzyknął: „Jestem uzdrowiony! Stoję! Stoję na swoich nogach!”.
Rumor się zrobił wielki i wielkie było poruszenie, co zeznał później młody duchowny, który cudu co prawda nie zobaczył, jako że Mszę odprawiało się wówczas przodem do ołtarza, ale słyszał, co się za jego plecami dzieje. „Cud!” „Cud!” – niosło się po Kaplicy z jednych do drugich ust, każdy chciał też dotknąć Bartosiaka, chwycić choć rąbek jego koszuli niczym żywą relikwię. Zaraz też co przytomniejsi chwycili mężczyznę i umykając przed rozmodlonym, podekscytowanym tłumem, zaprowadzili go do zakrystii, bojąc się, że spragnieni cudu ludzie rozszarpią uzdrowionego na kawałki.
W zakrystii Bartosiak szczypał się po udach, patrząc szeroko otwartymi ze zdumienia oczami, nie mogąc dojść do siebie z przejęcia. Przykucał, wstawał, robił przysiady, podskakiwał, jakby wciąż nie mógł uwierzyć, że naprawdę Matka Boża wejrzała na niego i naprawdę go uzdrowiła. Sprowadzony na miejsce lekarz potwierdził zupełne i trwałe uzdrowienie Michała Bartosiaka. Drewniane klepki, które tyle hałasu i złych emocji budziły w Gostyninie, zostawił na Jasnej Górze jako wotum dla Matki Bożej.
Według świadków do Gostynina wracał już nie niedołężny kaleka, ale pełną gębą bohater. Wieść o cudzie rozniosła się w mig. Na gostynińskim dworcu Bartosiaka witały tłumy mieszkańców. „Widziałem Bartosiaka wychodzącego z pociągu o własnych siłach. Wychodząc z wagonu, podniósł do góry kapelusz, zaczął nim wymachiwać i wołać głośno: «Jestem zdrowy, chodzę na własnych nogach!»” – relacjonował jeden ze świadków. Żona starosty obiecała Bartosiakowi, że podstawi wóz na stację, jak pielgrzymka powróci z Częstochowy, ale nie wiedziała jeszcze o tym, że wóz okazał się niepotrzebny. Bartosiak pewnym krokiem podszedł do kierowcy, dziękując za fatygę. „Matka Boża przywróciła mi władzę w nogach, dlatego wolę iść pieszo” – poinformował.
Życie znów zajaśniało pełnym blaskiem. Bartosiak o cudzie uzdrowienia opowiadał wszystkim i wszędzie. A ludzie słuchali go z nabożeństwem. Wielu się wtedy nawróciło. Siostra przełożona Irena Nestorowiczówna w liście do paulinów na Jasnej Górze pisała: „Wzruszenie jest nader silne między ludźmi. Wszyscy kalecy wybierają się do Częstochowy, nawet i Żydzi biją się w piersi, mówiąc: «Silny jest Bóg katolicki»”.
O cudzie Bartosiaka dowiedział się niemal cały świat. Pisały o nim gazety polskie, jak „Ilustrowany Kuryer Codzienny”, „Kuryer Poznański”, oraz prasa zagraniczna z Włoch, Francji czy Stanów Zjednoczonych. Do Gostynina zjeżdżali się ludzie z najdalszych zakątków, aby tylko Bartosiaka zobaczyć na własne oczy. Nawet wyznawcy innych religii, jak protestanci, przechodzili na wiarę katolicką, bo: „Jeśli takie cuda dzieją się w kościele katolickim, to tu jest Bóg prawdziwy!” – mówiono.
Dziekan w Gostyninie co i raz musiał odprawiać nabożeństwa i spraszać spowiedników, bo kto przeczytał o cudzie, jechał zobaczyć uzdrowionego Bartosiaka, a kiedy usłyszał jego przejmującą historię, w te pędy biegł do spowiedzi. Rzec by można – cele cudu zostały osiągnięte, kiedy tak wielu ludzi zwróciło się wtedy ku Panu Bogu. Bartosiak w podziękowaniu za uzdrowienie ufundował przed kościołem świętego Marcina w Gostyninie figurkę Niepokalanej. I bywał na Jasnej Górze. Rok później w Kaplicy Matki Bożej widział Bartosiaka młody wikary Gracjan Matysiak. Bartosiak opowiadał ludziom o wielkim cudzie, jakiego doznał.
W Gostyninie cudownie uzdrowiony mieszkał jeszcze dziesięć lat, potem słuch o nim zaginął. Jedni mówią, że w końcu rozpił się z tej popularności i zmarł, inni, że wyjechał. Jeszcze w 1976 roku, w dniach od 12 do 19 września, kiedy na misjach świętych przed Nawiedzeniem Obrazu Matki Bożej Jasnogórskiej w Gostyninie przebywali ojcowie paulini, jasnogórski kronikarz ojciec Melchior Królik zebrał zeznania od pięćdziesięciu trzech żyjących świadków, którzy Bartosiaka znali i widzieli zarówno przed uzdrowieniem, jak i po nim.
Pamięć o cudzie przetrwała do dziś. Zdaniem ojca Melchiora Królika, kronikarza Jasnej Góry, był to największy, najbardziej spektakularny cud na Jasnej Górze, jaki wydarzył się w pierwszej połowie XX wieku.
2. 1950 rok. Mała Marysia odzyskuje wzrok
Pisnęła przestraszona, ale pielęgniarka już zdążyła wyjąć igłę i zaraz pogładziła dziewczynkę po główce. „Dzielna pacjentka” – oznajmiła. Mama Marysi odetchnęła z ulgą. Już po szczepieniu. Córeczka na ospę nie zachoruje. Teraz szybko do domu, bo roboty huk, nie wiadomo, w co ręce włożyć. „Marysiu, bądź grzeczna, ja cię proszę, bo mamusia musi pracować” – ucałowała główkę dziewczynki, moszcząc ją na kocyku na podłodze. Na chwilę spuściła ją z oczu. No może była to dłuższa chwila. Nagle usłyszała płacz. Marysia siedziała przy misce z wodą, którą jej mama postawiła na podłodze. Wokół nachlapane. Dziewczynka piąstkami tarła oczka i krzyczała w niebogłosy. Całą noc była niespokojna. Kwiliła, dotykała zaczerwienionych, zapuchniętych oczu. Nie ma rady – rano trzeba będzie udać się do lekarza.
Dziewczynkę oglądał sam profesor – doktor Marian Wilczek z krakowskiej kliniki, specjalista od jaskry i jaglicy – przewlekłego zapalenia rogówki i spojówek wywołanych przez mikroorganizmy zwane serotypami – choroby te były w tamtym czasie bardzo poważnym problemem u dzieci, bo prowadziły wprost do ślepoty. Wiadomość, jaką miał dla mamy Marysi, zwaliła ją z nóg. „Marysia zatarła sobie oczy szczepionką. Niebawem grozi jej zupełna utrata wzroku. To nieuchronne, ale postaramy się leczyć i opóźnić chorobę” – powiedział pocieszająco. Matka Marysi nie chce czekać na kolejne lekarskie konsylia. „Matko Boża, Ty nam pomożesz” – szepcze. Udaje się z dzieckiem w podróż do Częstochowy.
Jest 15 sierpnia 1950 rok, kiedy to Aleją Najświętszej Maryi Panny z dworca PKP prosto na Jasną Górę podąża młoda matka z płaczącą córeczką na rękach. Mijają ją zdziwione twarze ludzi – kobieta idzie szybkim krokiem, ale boso. Dociera do Kaplicy Matki Bożej na Jasnej Górze. Pełna ufności i wiary klęka przed Cudownym Obrazem. Patrzy w miłosierne oczy Madonny. Pogrąża się w modlitwie. Dopiero około godziny 16 zwraca uwagę na to, że dziecko dawno chyba już przestało płakać, bo zadowolone, siedząc u jej stóp, wesoło się bawi. „Ojcze. To chyba cud” – nieśmiało zwróciła się do jednego z paulinów, opowiadając, co ją na Jasną Górę przygnało w rozpaczy. Zakonnik poradził, aby ponownie udała się do krakowskiej kliniki, gdzie diagnozowano małą; niech ją powtórnie zbadają. Zdziwienie lekarzy nie miało granic. „Co pani zrobiła? Dziecko nie ma żadnej choroby!”
Dwanaście lat później, 30 października 1962 roku, mama Marysi złożyła na Jasnej Górze zeznanie o trwałym przywróceniu wzroku córeczce. Marysia miała wtedy czternaście lat. Czuła się dobrze, chodziła do szkoły, widziała normalnie. Nie miała żadnych kłopotów ze wzrokiem. „Jestem bezwzględnie przekonana o doznanym cudzie, który się dokonał za przyczyną Matki Bożej Jasnogórskiej w Jej Cudownym Obrazie” – zeznała mama Marysi.
3. 1951 rok. Pojechała pożegnać się z Matką Bożą, wróciła uzdrowiona
Sierpień 1951 roku na Podlasiu był szczególnie upalny. Kobieta pracująca w polu co i raz prostowała grzbiet i ocierała pot z czoła. A tu jeszcze tyle do zrobienia! Jak tu ze wszystkim zdążyć? W domu troje małych dzieci, czekają na matkę, na obiad! Nagle chwyciła ją niemożliwa słabość, przed oczami zrobiło się ciemno. Upadła zemdlona. Obudziła się w szpitalu w Białymstoku. Lekarz miał posępną minę. „Gruźlica. Płuca jak sito. Kobieto! Dlaczegoś się wcześniej nie leczyła?! Tu już nie ma ratunku!” Młoda matka pogodzona z diagnozą poprosiła męża i swoją mamę, aby zawieźli ją na Jasną Górę. Jeśli taka wola Boża, trzeba się pożegnać z Jasnogórską Panią.
To była środa, 15 sierpnia 1951 roku. Wielka uroczystość – Wniebowzięcie Najświętszej Maryi Panny. Tam, dziękując za wszystkie łaski, żegnając się z Matką Bożą i własnym życiem, kobieta, nie prosząc o nic, otrzymała uzdrowienie. Do domu wróciła jak nowo narodzona. Gdy zgłosiła się do kliniki, lekarze oniemieli. „Kto cię leczył, gdzie ty byłaś?” „Na Jasnej Górze, u Matki Bożej”. Lekarze do karty leczenia wpisali: „Pacjentka ozdrowiała w niewytłumaczalny sposób”.
I na tym mogłaby zakończyć się ta historia. Ale po latach okazało się, że to był dopiero początek kolejnych cudownych zdarzeń w życiu kobiety, która zawierzyła się Matce Bożej. Przejęta wdzięcznością urodziła jeszcze czworo kolejnych dzieci. Każdego roku 15 sierpnia przybywała na Jasną Górę, pielgrzymując pieszo w pielgrzymce warszawskiej. Nawet gdy była już w zaawansowanej ciąży, przysięgi złożonej Matce Bożej chciała dopełnić.
Kierownik warszawskiej pielgrzymki, ojciec Melchior Królik, dowiedział się o tej historii dopiero od jej córki. Okazało się, że kobieta pielgrzymowała pieszo przez pięćdziesiąt lat – do 2001 roku – dziękując Matce Bożej za tak niebywały cud, za tak wielką łaskę, jakiej doznała.
4. 1973. Już ani jednego ataku
Nigdy nie było wiadomo, kiedy nadejdzie. A mógł nadejść o każdej porze i w każdym miejscu. W sklepie, w kościele, na ulicy, w szkole. Matka była przekonana, że po pierwszym ataku epilepsji swojej córki następnego nie przeżyje. Takie to było straszne. Ale potem przyszedł następny. I kolejne. Nie było tygodnia, żeby dziewczynka nie padała jak rażona w silnych drgawkach.
Zaczęło się w maju 1973 roku. Najpierw trzęsły się ręce, oczy uciekały gdzieś w głąb czaszki, ziemia usuwała się spod nóg. Upadała tam, gdzie akurat stała i potworne konwulsje ogarniały całe jej ciało. Po ataku długo dochodziła do siebie. Wizyta u lekarza niewiele pomogła. Nie dała odpowiedzi, skąd ta padaczka, dlaczego, jakie są jej przyczyny, z jakiego podłoża. „Nie można określić przyczyn” – powiedziała pani doktor. Lekarstwa, jakie przepisała, zamiast zatrzymać bądź zmniejszyć liczbę ataków, tylko spotęgowały chorobę. Lekarka ostrzegała, że lek zazwyczaj dobiera się metodą prób i błędów – albo zadziała, albo nie zadziała. Jak nie zadziała, to szuka się nowego albo dobiera nową dawkę. Kiedy więc tabletki nie tylko nie zadziałały, ale jeszcze bardziej pogorszyły stan córki, matka je wyrzuciła.
O braciach bonifratrach z Łodzi słyszała, że dobre mają zioła i lekarstwa sami robią, skuteczne na różne choroby. Wybrała się więc do nich, do Łodzi, po lekarstwo. Otrzymane zioła i tabletki rzeczywiście nieznacznie pomogły: ataki zdarzały się rzadziej i były słabsze, ale potem znów, nie wiadomo dlaczego, powracały z taką samą siłą jak poprzednio. „Co robić, Matko Boża, co robić?” „Jak to co? Jechać na Jasną Górę!” – sama sobie odpowiedziała zrozpaczona chorobą córki matka.
Na początku października 1973 roku stanęła wraz z córką w Kaplicy Matki Bożej na Jasnej Górze. Modliły się o zdrowie dziewczynki. Przyjęły Komunię Świętą. Zamówiły Mszę Świętą przed Cudownym Obrazem. Msza wyznaczona została na pierwszą niedzielę października, na godzinę 11. Czyli za trzy dni. Następnego dnia – 3 października – wystąpił u córki atak padaczki. Jak się potem okazało – ostatni. Na Mszy Świętej zjawiły się w szerszym, rodzinnym gronie – stanęły cztery kobiety, modląc się o uzdrowienie z epilepsji dziewczynki. Od tamtej pory nie miała już żadnego ataku. „Córka jest pełnosprawna w ruchach, jeździ na rowerze, chodzi do szkoły i czuje się zupełnie zdrowa. Prawdziwość niniejszego zeznania jestem gotowa potwierdzić katolicką przysięgą” – zeznała przed jasnogórskim kronikarzem matka, a pod zeznaniem podpisała się wraz z córką.
5. 1974 rok. „W samo południe wstaniesz i chodzić zaczniesz”
Iwonka W. miała dziesięć lat i niewiele powodów do radości. Tata miał nową żonę, a ona trafiła do domu dziecka. Na dodatek przyplątała się choroba nerek. Iwonka leżała najpierw w szpitalu w swoim mieście, w Częstochowie, ale było coraz gorzej. Wystąpiły powikłania. Od kilku miesięcy nie chodziła. Zupełnie straciła władzę w nogach. Po jednym z obchodów lekarz, specjalista z wojewódzkiej kliniki, zdecydował o przeniesieniu tam dziewczynki. Leczenie w nowoczesnym szpitalu nie przyniosło spodziewanych efektów. Żadne terapie na Iwonkę nie działały.
Szczęśliwym zbiegiem okoliczności (tylko czy to na pewno był zbieg okoliczności?) na tym samym oddziale w klinice leżała siostra zakonna, z którą mała Iwonka się zaprzyjaźniła. Zakonnica, rozmawiając z dziewczynką, zorientowała się, że nie była ona jeszcze u Pierwszej Komunii Świętej. A nawet gorzej – nie miała żadnej wiedzy na temat religii, wiary. Kiedy przyszły do niej w odwiedziny współsiostry ze zgromadzenia, opowiedziała im o swej małej przyjaciółce. Przyklasnęły pomysłowi: „Przygotujemy Iwonkę do Pierwszej Komunii Świętej!”. Jak stwierdziła później siostra katechetka: „Zaczęłyśmy od podstaw. Od słowa Bóg. Dziewczynka pilnie i z wielkim zainteresowaniem przyswajała sobie religijną wiedzę”.
Tymczasem zniechęcony brakiem efektów leczenia doktor z powrotem odesłał Iwonkę do powiatowego szpitala. „Nie martw się” – powiedział na pożegnanie. „To nie jest nic trwałego, to stan przejściowy. Za jakieś pięć, siedem lat znów będziesz chodzić”.
2 czerwca 1974 roku, niedziela i pierwszy dzień Zielonych Świątek, był dla dziewczynki dniem wielkiej radości. Po pierwsze dlatego, że po raz pierwszy przyjęła Komunię Świętą. Po drugie – bo stało się to w jej rodzinnym miasteczku, a dobre siostry zakonne przyniosły ją do kościoła na krzesełku. Komunię przyjęła również w poniedziałek 3 czerwca. A we wtorek 4 czerwca już na wózku przywieziono ją na Jasną Górę, gdzie też mogła przyjąć Ciało Pana Jezusa i pomodlić się do Matki Bożej. Prosiła ukochaną Matkę o pociechę, o opiekę w nieszczęściu, ale nie myślała o uzdrowieniu. Cieszyła się też, że z okazji Pierwszej Komunii mogła zobaczyć się z ojcem i macochą.
Po dniu pełnym wrażeń, kiedy położyła się do łóżka, we śnie przyszła do niej Matka Boża. Taka sama, jaką Iwonka widziała na Cudownym Obrazie Jasnogórskim. „Jutro o godzinie dwunastej w południe zaczniesz chodzić” – powiedziała jej we śnie Matka Boża. Czy to na pewno był sen? Kiedy dziewczynka przebudziła się rano, nie była pewna: sen to czy rzeczywistość. Pamiętała tylko o jednym: o godzinie 12 w południe ma zacząć chodzić i wiedziała, że tak się stanie. „Urojenia masz. Głupoty jakieś” – z niechęcią powiedziała macocha Iwonki. Dziewczynka nie wzięła sobie do serca kąśliwej uwagi nowej żony jej taty. Spokojnie czekała na łóżku do godziny 12, modląc się do Matki Bożej.
Gdy zegar wybił południe, Iwonka w obecności ojca, macochy i sąsiadki po prostu wstała z łóżka. „Co ty robisz!” – zawołała macocha i rzuciła się w jej stronę, chwytając ją za ręce, przekonana, że dziecko zaraz upadnie. Co robiła dziewczynka? Biegała wokół stołu! Macocha wciąż jednak trzymała ją za ręce. Dziewczynka powie później: „Nie chodziłam kilka miesięcy, to na początku trochę mi się nogi plątały”. Ale już po tych kilku okrążeniach wokół stołu poczuła, jak wraca jej w nogach pełna sprawność. Wyrwała się macosze i z radością zbiegła po schodach na podwórko. Zaraz też wróciła, by się przebrać stosownie na wizytę, bo chciała swoją radością podzielić się z siostrami zakonnymi, które przecież jeszcze kilka dni temu niosły ją, unieruchomioną zupełnie, do kościoła.
Siostra Teresa zeznała: „Widziałam ją bezpośrednio po uzdrowieniu biegnącą po schodach w górę i na dół bez żadnych problemów i ruchowych ograniczeń”. Dwa lata później 5 czerwca 1976 roku Iwonka znów zjawiła się na Jasnej Górze, by osobiście podziękować Matce Bożej Jasnogórskiej za wspaniały dar, jaki otrzymała. Tego też dnia spotkała się z jasnogórskim kronikarzem, który gromadząc dokumenty dotyczące tego nadzwyczajnego cudu, przeprowadził z nią wywiad. Stwierdził, że ustna relacja dziewczynki całkowicie potwierdza piętnaście zebranych dokumentów dotyczących tego wydarzenia.
„Strasznie kocham Matkę Bożą za to, co dla mnie uczyniła i staram się codziennie w modlitwie Jej dziękować. Codziennie przystępuję do Komunii Świętej i staram się najmniejszym grzechem nie obrazić Pana Jezusa. Ja nie wiem, co by to było, gdybym ja musiała przebywać tylko w tym wózku, ani biegać, ani się uczyć, nie wyobrażam sobie”. Iwonka zwierzyła się jasnogórskiemu kronikarzowi, że w przyszłości chce być lekarzem. „Ja marzę, [aby] być lekarzem, żeby opiekować się nieszczęśliwymi dziećmi, tak jak mną się zajmowali lekarze. Może osiągnę ten cel, ponieważ na świadectwie mam tylko dwie czwórki, a reszta piątki”. Dziewczynka niejako ze zdziwieniem zareagowała na pytanie ojca paulina, czy nie odczuwa w nogach bólu, czy może się nimi sprawnie posługiwać. „Ja nie tylko normalnie chodzę, ale ja dość szybko biegam! Kiedy z wuefu mieliśmy sprawdzanie szybkości na jeden kilometr, to ja miałam niezły czas – trzy minuty i ileś sekund!”. Jak na te słowa zareagował jasnogórski kronikarz? „Uwielbia dusza moja Pana…”
6. 1979 rok. Cud, który wydarzył się po cichu. Nadzwyczajne uzdrowienie Janiny Lach
Tamtego momentu, kiedy matka ułożyła ją na torach i przywiązała do szyn, nie pamięta. Za mała była. I dobrze, że nie pamięta. Matka już nie żyje, o zmarłych źle się nie mówi, a ją przecież dróżnik znalazł. Co za szczęście, że akurat po tych torach szedł! Takie rzeczy zdarzają się tylko na filmach, czyż nie? No więc miała już swój happy end. Wychowali ją dziadkowie.
O Waldku, mężu-pijaku, awanturniku, co chciał ją w mieszkaniu z dwójką dzieci spalić, też nie ma co wspominać. Opuścił ją, alimentów nie płaci, ale za to przynajmniej spokój ma. Byleby tylko zdrowie dopisało. Ale z tym zdrowiem najgorsza jest sprawa. Najpierw wysiadł kręgosłup. Był 1969 rok, a ona miała ledwo dziewiętnaście lat! 5 lipca 1969 roku wychodzi za mąż za Waldemara, mężczyznę dziesięć lat starszego od niej. Dwa tygodnie po ślubie traci władanie w nogach i prawej ręce. Trzy miesiące leczenia, najpierw w szpitalu w Zgierzu, potem w Łodzi. Podleczyli ją, wyszła. W 1973 roku rodzi się Ewa, rok później Adaś.
A potem nastąpił nawrót choroby. Ze szpitala wypisano ją z bezwładem nóg, na pociechę dając kule. „Więcej nie możemy pani pomóc” – lekarze bezradnie rozłożyli ręce. Do pracy w łódzkim MPK już nie wróciła. Sclerosis multiplex – stwardnienie rozsiane. Choroba nie tylko nieuleczalna, ale i postępująca – Janinie grozi całkowity paraliż i ślepota. I to wszystko dokładnie, ze szczegółami wypisane zostało na sześćdziesięciu stronach medycznej dokumentacji.
14 czerwca 1976 roku Komisja ZUS orzekła inwalidztwo pierwszej grupy z prawem opieki przez osobę drugą. Do kul dodano aparat ortopedyczny. Tylko się załamać. Ale nie Janina. Jeszcze nie. Jak zwykle zjawia się na kolejnej ZUS-owskiej kontroli. Obowiązkowo, co kwartał. „Naprawdę nie ma żadnego lekarstwa na moją chorobę? Mam dwoje małych dzieci, renta nie starcza na życie, chciałabym pracować”. „Kobieto – westchnął lekarz – wkrótce stracisz wzrok, ręce ci się powykręcają, a ty do pracy chcesz iść? Będziesz tylko leżeć i czekać na śmierć. Niedługo. Śmierć przyjdzie szybko” – pocieszył. Wtedy dopiero się załamała. Ale też nigdy nie wiadomo, które słowa z tych do nas skierowanych staną się impulsem, który uruchomi całą lawinę zdarzeń. „Matko Boża, weź w opiekę moje dzieci, a mnie ześlij śmierć” – modliła się. „Mogłabym pracować, ręce jeszcze są sprawne, ale jeśli stracę wzrok i ręce sparaliżowane, to jaki sens jest żyć?” Nie było w tej modlitwie rozpaczy, tylko łagodna rezygnacja.
W sobotę nad ranem, 27 stycznia 1979 roku, ma dziwny sen. Dziwny, bo śni jej się Jasna Góra, a ona przecież nigdy nie była na Jasnej Górze. We śnie widzi Matkę Bożą, jak żywą, przemawiającą do ludzi. Słucha Jej tłum i w tym tłumie Janina rozpoznaje też siebie. Nagle Matka Boża milknie, kieruje swój wzrok na Janinę i mówi: „Przybądź do mnie, doznasz łaski”. „Co za piękny sen” – myśli po obudzeniu. „Tylko skąd? Na Jasnej Górze nie byłam i jak miałabym tam z Łodzi pojechać?” Na dworzec o kulach dojść trudno, na taksówkę nie ma pieniędzy. Kto pomógłby jej w podróży, kto by ją z pociągu wyniósł? Ale słowa: „Przybądź do mnie, doznasz łaski” wciąż siedzą jej w głowie. Wołają ją na Jasną Górę. Janina podejmuje decyzję.
Najpierw, mozolnie krocząc, o kulach, przybrana w ciężki aparat ortopedyczny, przybyła do pobliskiego kościoła garnizonowego. Wyspowiadała się. „Jedziemy do Matki Bożej” – powiedziała sześcioletniej córeczce Ewie. To była wyjątkowo ciężka zima, z potężnymi śnieżnymi zaspami, jedna z tych, które znów zaskoczyły drogowców. Matka i córka przybyły do Częstochowy nocą; Janina wynajmuje pokój w tanim hotelu przy dworcu. W niedzielę 28 stycznia rano taksówka wiezie je na Jasną Górę. Janina zdaje sobie sprawę, że idzie drogą, którą widziała we śnie. Bezbłędnie trafia do Kaplicy Matki Bożej. Mszę Świętą miał o godzinie 12:15 odprawić ojciec Jerzy Tomziński, były generał zakonu paulinów. Spojrzała na Obraz – jaśniał wyjątkowym światłem. „O kulach zaczęłam iść w kierunku krat oddzielających Cudowny Obraz od wiernych” – wspominała potem w wielu rozmowach z dziennikarzami. „W pewnym momencie zaczęła bić stamtąd w moim kierunku jasność. Poczułam, że ogarnia mnie wielkie ciepło. Zobaczyłam twarz Matki Boskiej”. „No chodź, chodź. Podejdź bliżej… Bliżej…” – słyszała w swojej głowie. Podeszła pod samą balustradę prezbiterium, dalej się już nie dało. Obok klęczała siostra zakonna, Rafaela Marek, służebniczka ze żłobka przy ulicy Kazimierza 1 w Częstochowie. Ona również zwróciła uwagę na to, że z Obrazu promienieje niespotykana jasność. Nawet odwróciła się, żeby zobaczyć, czy nie zamontowano przypadkiem dodatkowych reflektorów. Ale nie, nic takiego. Było parę minut po godzinie 12.
Nagle siostra Rafaela usłyszała głuchy stukot. Coś uderzyło o posadzkę kościoła. Odchyliła głowę. Zobaczyła tę kobietę o twarzy jak anioł, nieobecnej. „Jakby jej tutaj nie było” – pomyślała siostra. Obok na ziemi leżały kule. „Musiały jej wypaść” – domyśliła się zakonnica. Kobieta nadal stała nieporuszona, z rękami skrzyżowanymi na piersiach i wzrokiem pełnym zachwytu skierowanym ku Matce Bożej. Jak w transie. „Podeszłam, podniosłam kule, uklękłam obok tej kobiety i zaczęłam się modlić. Z wielkim wzruszeniem, bo już wiedziałam, że jestem świadkiemdziejącego się właśnie cudu” – zezna później. Kiedy rozpoczęła się Msza Święta, kobieta nagle jakby oprzytomniała. „Siostro, co się ze mną dzieje, ja stoję? Od pięciu lat nie rozstaję się z kulami” – słowa te wypowiadała ze zdziwieniem, ale też z wielkim spokojem. „Niech pani spróbuje klęknąć” – zaproponowała siostra Rafaela. „Nie mogę. Mam aparat założony pod samą pachwinę, on mi uniemożliwia ruchy”. Ostatnie zdanie usłyszała pani Wanda Kilnar z Głuchołaz, mama jednego z ojców paulinów. Wstała, poszła do zakrystii i przyniosła krzesło. Janina usiadła. „Wyjęła chusteczkę i zaczęła ocierać cicho płynące łzy. Po chwili znów zwróciła się do mnie: «Siostro, co się stało, ja na nogach nie mogłam stać, a teraz stałam»” – zezna później siostra Rafaela. Po Mszy siostra znów zwróciła się do Janiny: „Proszę pani, pójdziemy do zakrystii, trzeba to zgłosić. Pani została uzdrowiona”. „Ja? Taki grzeszny człowiek? Ja nie jestem tego godna” – relacjonowała później jasnogórskiemu kronikarzowi Janina. Ale pouczona przez siostrę, która zaraz schyliła się po kule, w towarzystwie pani Wandy przeszła do zakrystii. Siostra Rafaela zwróciła uwagę, że kobieta mówi niewiele, nadal przeżywając otrzymaną łaskę.
„Gdyby nie one, to pewnie nikt by się o tym cudzie nie dowiedział” – mówiła potem Janina Lach. „On się wydarzył po cichu”. W zakrystii Janina zwróciła się do kustosza: „Zostałam uzdrowiona. Te kule chcę zostawić Matce Bożej”. „Kiedy pani została uzdrowiona?” „Przed Mszą Świętą”. „To może być tylko takie wrażenie, chwilowe przeżycie. Proszę jeszcze zabrać te kule. Zima sroga, śniegu na dwa piętra, kule jeszcze się pani przydadzą”. Nie próbowała przekonywać kustosza. Jedną z kul zostawiła w kąciku zakrystii i wyszła. Następnego dnia znów zjawiła się na Jasnej Górze. Przyniosła drugą kulę. „Już mi nie jest potrzebna. Mogę chodzić nie tylko bez kul, ale i bez aparatu” – powiedziała.
Jej córeczka wciąż nie mogła uwierzyć w to, co się stało. „Mamo, uważaj. Mamo, przewrócisz się. Mamo, ja cię poprowadzę!” – wołała na początku. Ale widząc, jak mama kroczy, zaczęła oswajać się z myślą, że jej chora mamusia naprawdę, naprawdę została uzdrowiona! Kiedy wróciły do domu, babcia Janiny, która została poproszona o opiekę nad małym Adasiem, wciąż dotykała swoją wnuczkę. Płakała. Adaś też nie odstępował mamy na krok. Wreszcie mogła chodzić z nim na spacery, przytulać, nosić!
Ojciec Jerzy Tomziński, były generał zakonu paulinów, poproszony, aby spisał relację na temat uzdrowienia, w zeznaniu, jakie znajduje się w jasnogórskim archiwum, podał, że kiedy tamtego dnia po Mszy ujrzał Janinę Lach, jej twarz była śmiertelnie blada, a wzrok jakby niezmiernie zadziwiony i zaskoczony.
Stała milcząca. Bardzo spokojna, tylko łzy płynęły jej po policzkach; bez przerwy dyskretnie je ocierała. Odniosłem uczucie, że w tej wielkiej i dziwnej chwili wszelkie pytania są nie na miejscu. Nawet chciałem stać przy niej i bronić, żeby nikt o nic jej nie pytał. Obok zobaczyłem małą dziewczynkę. Przy uzdrowionej nie było żadnego zbiegowiska. Stały tylko siostra służebniczka i Wanda Kilnar.
Z Janiną Lach spotkał się jeszcze następnego dnia i jego wrażenia były zgoła inne: „Twarz jej miała rumieńce, wyglądała o kilkanaście lat młodziej. Oczy szeroko otwarte, pełne szczęścia. Promieniował z niej spokój, radość. Odpowiadała z uśmiechem na wszystkie pytania”.
Ojciec Jerzy Tomziński potwierdził, że u Janiny Lach nie zauważył żadnej egzaltacji: żadnych śladów udawania czy histerii, żadnego skakania z radości i głośnego wołania, że stał się cud. Przeciwnie, zaskakiwał niespotykany spokój, szczęście, zdziwienie malujące się w oczach uzdrowionej. „Wobec pani Lach odczuwałem onieśmielenie. Zdawało mi się, że stoję przed jakąś wielką Bożą tajemnicą, dlatego zamiast pytać i dociekać, obserwowałem i milczałem”.
2 lutego 1979 roku ojciec Melchior Królik, jasnogórski kronikarz, pisze list do matki przełożonej sióstr urszulanek, Teresy Randomańskiej:
W ostatnią niedzielę, 28 stycznia 1979 roku, przeżyliśmy fakt, który wydaje się być nowym znakiem obecności i działania Matki Bożej w Obrazie Jasnogórskim. W godzinach 12.00–12.13 łodzianka Janina Lach doznała łaski uzdrowienia. Są świadkowie, ale trzeba oczywiście udowodnić faktyczne kalectwo. Potwierdza to orzeczenie ZUS, który zalicza ją do pierwszej grupy inwalidzkiej. To zasadniczy dokument, jednak niewystarczający. Zwracam się z serdeczną prośbą do sióstr o pomoc w udowodnieniu tego faktu.
Siostra Teresa w Łodzi rozmawia ze świadkami, nagrywa ich relacje, przeprowadza wywiady, kompletuje zdjęcia, wreszcie sobie tylko znanym sposobem zdobywa dokumenty leczenia szpitalnego Janiny Lach i niesie je do fotografa, by zrobił fotokopię. A wszystko to w ostatniej chwili. Dyrektor szpitala otrzymuje bowiem rozkaz od Służby Bezpieczeństwa, aby natychmiast wycofać całą kartotekę szpitalną Janiny Lach. Nie było takiego leczenia, w ogóle w szpitalu nie było Janiny Lach! A zatem SB już wie o cudzie. I robi wszystko, by zapobiec rozgłosowi.
25 lutego ojciec Melchior Królik zjawia się w Warszawie. Szuka lekarzy, którzy przeprowadziliby analizę dokumentów medycznych Janiny Lach, podjęli się przebadania pacjentki i wydali opinię. Następnie jedzie do Łodzi, do Janiny. Jasnogórski kronikarz widzi ubożuchne, ale schludnie utrzymane mieszkanie, a w nim wózek inwalidzki – zamówiony już wcześniej. Akurat go dostarczono, teraz, kiedy okazał się zupełnie niepotrzebny! Potem zapisze:
Zastaliśmy ją w domu – radosną! Aby pokazać, że czuje się zupełnie pełnosprawna, wzięła na ręce syna Adama, dość dobrze rozwiniętego, i nosiła go po pokoju. Na moją propozycję przewiezienia jej do Warszawy, zgodziła się bardzo chętnie. W ogóle jest ona bardzo uległa i dobroduszna.
1 marca – to był czwartek – Janina Lach przyjeżdża do Szpitala Bielańskiego na zaplanowane badania. Trzech internistów orzeka uzdrowienie ze stwardnienia rozsianego i przywrócenie sprawności całego organizmu. Informacje o cudzie, jaki wydarzył się na Jasnej Górze, rozchodzą się z szybkością światła. Ojca Królika o wywiad prosi amerykański dziennikarz, korespondent agencji Associated Press.
1 kwietnia ojcowie paulini z Jasnej Góry prowadzą rekolekcje w łódzkiej katedrze. Kronikarz jasnogórski zapisuje:
W sobotę po przyjeździe ksiądz proboszcz poinformował mnie, że był u niego jakiś pan i prosił, aby przestrzec paulinów, by nie mówili na temat „rzekomego” uzdrowienia pani Lach. „Ośmieszy to was w oczach ludzi, bo ona jest tu dobrze znana z lekkiego prowadzenia się”.
Ojciec Melchior tłumaczy proboszczowi, że nie był to „jakiś pan”, ale funkcjonariusz SB, a dla esbeków każdy środek jest dobry, jeżeli służy interesom partii. „Proboszcz przyznał mi rację i nie sprzeciwiał się ogłoszeniu faktu uzdrowienia Janiny Lach, co oczywiście uczyniłem” – zapisał potem jasnogórski kronikarz.
Janina Lach na Jasnej Górze zjawia się kilka dni później – 6 kwietnia. Uskarża się, że wciąż ją nachodzą jacyś cywile, mówiąc, że są z milicji. Ale najbardziej przykre dla niej jest to, że jej mąż, inspirowany przez SB, rozgłasza fałszywe wiadomości, iż ona tylko udawała chorobę. Esbecy proponowali jej miejsce w renomowanym sanatorium milicyjnym w zamian za to, że nie będzie nikomu opowiadać o tym, co ją spotkało na Jasnej Górze. Potem jeszcze kilka razy zabierali ją do komendy przy ulicy Lutomierskiej w Łodzi. Znowu godzinami namawiali ją, by milczała. „A ja nie mogłam milczeć, musiałam dzielić się swoim szczęściem, dawać świadectwo!” – mówiła. „W końcu pozornie dali mi spokój, ale pojawiły się problemy z rentą”. Mimo że miała orzeczoną pierwszą grupę inwalidztwa, nagle zaginęły jej dokumenty.
Służbie Bezpieczeństwa, mimo prób, nie udaje się zdyskredytować i oczernić Janiny Lach. W sierpniu 1980 roku ZUS w końcu zmienia swoją decyzję – przyznaje jej drugą grupę inwalidzką i pozwala podjąć pracę w zakładzie chronionym. Lekarze orzecznicy stwierdzają, że jest zdrowa, ale to byłoby przecież potwierdzenie cudownego uzdrowienia. SB czuwa. Dlatego w dokumentach wciąż stoi zapis o trwaniu choroby.
Janina Lach kilka razy do roku jest na Jasnej Górze. Zabiera ze sobą ojca, dzieci. Jest też w Kaplicy Matki Bożej zawsze w rocznicę swojego uzdrowienia. W 1981 roku bierze udział w pieszej pielgrzymce z Warszawy do Częstochowy. Potem takich pielgrzymek odbędzie jeszcze kilka. Z Łodzi przenosi się do Białej koło Zgierza. Sama remontuje mały domek, maluje ściany, sama zbija sobie meble.
28 stycznia 1984 roku, w piątą rocznicę uzdrowienia, Mszę przed Cudownym Obrazem odprawia ojciec Melchior Królik. Rok później Janina Lach przywozi na Jasną Górę całą swoją rodzinę, łącznie z mężem. Wrócił do niej, jak zupełnie stracił zdrowie i nie miał gdzie mieszkać. Przyjechał w Wielki Czwartek, akurat szykowała się do kościoła. Mówił, że chory, po dwóch zawałach. A ona go przyjęła. Ot tak.
15 lipca 2005 roku Janina Lach znowu przybyła przed Cudowny Obraz. W wypadku samochodowym, kiedy wracała ze spotkania z młodzieżą szkolną, straciła wzrok. Na Jasną Górę – ociemniałą – przywiozły ją córka i wnuczka. W jasnogórskim archiwum znalazło się jej kolejne zeznanie:
22 kwietnia 2005 roku zaprosiła mnie katechetka z Kolumny koło Łodzi, abym dała dzieciom świadectwo o łasce, jaką otrzymałam. Spotkałam się wtedy z liczną grupą gimnazjalną. Kiedy wracałyśmy – samochodem odwoziła mnie katechetka – spojrzałam na zegarek, zbliżała się godzina 15. Zaproponowałam, abyśmy odmówiły Koronkę do miłosierdzia Bożego. Od tego momentu nie pamiętam, co się ze mną działo. Obudziłam się w szpitalu.
„Miała pani wypadek” – oświadczył lekarz. W szpitalu przebywała pięć dni. Skarżyła się, że coś złego dzieje się z jej wzrokiem, wszystko widziała w szarym kolorze. Lekarz tłumaczył, że to normalny objaw po wypadku. Stwierdzono wstrząs mózgu i ogólne potłuczenia, ze szpitala wypisano ją w stanie złym: bolała ją głowa, miała torsje, a wzrok zastraszająco szybko zaczął się pogarszać.
19 maja 2005 roku dostałam potwornego bólu głowy i zawrotów. Sąsiadka wezwała pogotowie, które zawiozło mnie do szpitala w Zgierzu; trafiłam na oddział neurologii. Po badaniach przeniesiono mnie na oddział okulistyki. Podano leki i stwierdzono, że można ratować tylko jedno, lewe oko, bo na prawe już nie widziałam w ogóle. Lekarze mówili, że za późno na to, abym całkowicie odzyskała wzrok. Rezonans magnetyczny dał jednoznaczny wynik: zanik nerwu wzrokowego, pourazowy. W maju 2005 roku zupełnie straciłam wzrok; ujrzałam całkowitą ciemność. Zaufałam Matce Najświętszej i Panu Jezusowi, modlitwa różańcowa rozświetlała moje ciemności. Bardzo zapragnęłam jechać na Jasną Górę do mojej ukochanej Matki, niech Ona na mnie popatrzy i zdecyduje, co dalej ze mną będzie.
15 lipca, w wigilię Matki Bożej Szkaplerznej, pojechała więc z córką Ewą i wnuczką Marysią na Jasną Górę. Córka i wnuczka wprowadziły ją do Kaplicy, było dużo pielgrzymów, poprosiła więc, by ustawiły ją w kolejce, żeby na kolanach mogła przejść dookoła ołtarza. „Podprowadźcie mnie tam, gdzie się idzie na kolanach” – poprosiła. Do ołtarza szła na klęczkach i nagle przed Obrazem Matki Bożej poczuła powiew ciepłego wiatru. Uniosła głowę, żeby powiedzieć: „Matko Boża, widzisz, z jakim problemem do Ciebie przybywam”. Zdążyła tylko powiedzieć: „Matko Boża, widzisz…” i zobaczyła Najświętszą Matkę w Cudownym Obrazie. Znowu wydarzył się cud. I znów po cichu. „Dalej szłam na kolanach z wdzięcznością, dziękując, że mogę Ją widzieć”.
Z Kaplicy po żarliwej modlitwie udała się do ojca Kamila Szustaka, aby poprosić o Mszę Świętą za łaskę otrzymaną w tym dniu. „Czasami zastanawiam się, czy nie za mało dziękuję. To, że żyję, że odzyskałam wzrok, zawdzięczam Matce Bożej” – zeznała. Do kul, jakie ofiarowała w 1979 roku i jakie wciąż wiszą na ścianie prawej nawy Kaplicy Cudownego Obrazu, doszła jeszcze biała laska.
W 2014 roku, w trzydziestą piątą rocznicę uzdrowienia, znów była na Jasnej Górze. Powiedziała wtedy:
Trzydziesty piąty rok dziękuję Matce Najświętszej. Po to właśnie tu przyjeżdżam. Cała jestem oddana Maryi. Dlatego trzeba tu przyjechać, do Niej się przytulić, trzeba powiedzieć: „Matko, dziękuję Ci jak dziecko, jak małe dziecko. Przepraszam za wyrządzone Ci krzywdy, potknięcia życiowe, losowe. I prowadź dalej Matko”. Cały czas się czuję jak Jej dziecko, a Ona – moja ukochana Mama. Wyszło to z moich lat dziecięcych, kiedy nie miałam mamy, i od dziecięcych lat przychyliłam się do Matki Najświętszej. Ta miłość do Maryi pogłębiała się z miesiącami, z latami. Teraz jestem całkowicie Jej oddana. Zawierzam Jej wszystko.
7. 1980 rok. Lekarz rozpłakał się ze wzruszenia
„Amputacja” – krótko powiedział doktor. Kazimiera Wiącek z Lublina podniosła wzrok. „Nie rozumiem. Jak to…” „Jest porażenie nerwu w lewej nodze, a teraz jeszcze ten zator tętniczy. Tu już nie ma czego leczyć. Amputacja jest konieczna” – powtórzył medyk. Kobieta wróciła do domu, bijąc się z myślami. Jak to, odetną jej nogę?! Co prawda chodzi o kulach, ale wciąż chodzi i ma dwie nogi! Kiedy zadzwonił dzwonek i otworzyła drzwi, odetchnęła z ulgą. W odwiedziny wpadł zaprzyjaźniony lekarz. On na pewno coś wymyśli. Chciał jej dodać odwagi, ulżyć w cierpieniu. Ale niczego nie wymyślił. „Chyba bez amputacji się nie obejdzie” – powiedział smutno. „Jeśli tak, to ja chcę jechać na Jasną Górę!” – oznajmiła twardo. Cała rodzina zaoponowała przeciwko takiemu pomysłowi. Śmierć jej grozi w każdej chwili, a ona chce sobie podróże urządzać?
Kazimiera postawiła na swoim. W przekonaniu rodziny dopomógł lekarz, który miał nadzieję, że pielgrzymka do Częstochowy przynajmniej doda otuchy jego cierpiącej pacjentce. Nie puścili jej samej. Razem z Kazimierą pojechała jej siostra, siostrzenica i bliska sąsiadka. Od rannego odsłonięcia – w niedzielę 22 czerwca 1980 roku – do zasłonięcia Cudownego Obrazu o godzinie 13 Kazimiera Wiącek bez chwili przerwy modliła się w Kaplicy Matki Bożej razem z towarzyszącymi jej kobietami. Kiedy rozległy się bębny zwiastujące zasłonięcie Obrazu, z twarzą zalaną łzami zwróciła się do siostry: „Popatrz, zasłonili Matkę Bożą i Ona pozostawiła mnie z kulami!”. Chwilę później poczuła niezwyczajny przypływ siły. Podkurczona, zagrożona amputacją noga rozluźniła się, wyprostowała, a Kazimiera Wiącek odstawiła kule, oparła je o filar i wyprostowana przyłączyła się do kolejki „Na ofiarę”. Tam zdjęła swoje korale i położyła je na ołtarzu.
Przeżycie było tak silne, a wydarzenie tak nieprawdopodobne, że nie przyszło jej do głowy, aby komukolwiek zgłosić swoje uzdrowienia. Na Jasnej Górze pojawiła się dopiero dwa tygodnie później. A wraz z nią znów siostra, siostrzenica i sąsiadka. Złożyły zeznania przed kronikarzem jasnogórskim; Kazimiera do akt dołączyła zaświadczenie od lekarza, który – gdy ją zobaczył bez kul, ze zdrową nogą – zwyczajnie rozpłakał się ze wzruszenia.
Zaświadczenie lekarskie brzmiało: „Od dnia 23 maja 1979 roku wystąpiło porażenie zupełne kończyny dolnej lewej. 9 maja 1979 roku wystąpił zator tętnicy podudzia lewego, co groziło amputacją kończyny. 22 czerwca 1980 roku ustąpiło porażenie”. Kazimiera Wiącek nie miała wątpliwości, za czyją sprawą to porażenie ustąpiło. Zdrowa i ogromnie szczęśliwa przez szereg lat w rocznicę swojego uzdrowienia pielgrzymowała na Jasną Górę do Matki Bożej, by Jej ze wszystkich sił dziękować za tę niezwykłą łaskę, jakiej doznała. A jej kule? Wiszą obok kul Janiny Lach, wskazując przybywającym pielgrzymom, czym jest nagrodzona ufność.
8. 1982 rok.Siła modlitwy przed Cudownym Obrazem Maryi
Dopiero dwadzieścia lat po tym, czego doświadczyli w Kaplicy Matki Bożej, pani Teodozja z Puław razem z mężem Henrykiem zdecydowali się złożyć świadectwo. W tym celu 29 lutego 2012 roku przybyli na Jasną Górę. Oto, co zeznała pani Teodozja:
Mąż mój dostał silnego bólu żołądka. Nie pomagały żadne leki. Musiał być na ścisłej diecie: gotowany kurczak, ryba, a wszystko to spożywane co dwie godziny jedynie na chwilę uśmierzało ból.
Opieka nad mężem była bardzo uciążliwa, groziło mi załamanie psychiczne. Miałam przecież jeszcze małe dzieci, którymi trzeba było się zająć, tymczasem musiałam stale przygotowywać posiłki dla męża. Trwało to już dwa lata! Pomyśleliśmy w końcu o tym, aby udać się na Jasną Górę i poprosić o pomoc Matkę Bożą. W styczniu 1982 roku, razem z siostrą moją i mężem, udaliśmy się w podróż. Mężowi zrobiłam dietetyczne kanapki, ale całą drogę przespał w pociągu. W naszym przedziale jechała też pani ze swoją córką; rozmawiałyśmy. Opowiedziałam jej o naszym problemie i celu podróży. Pochwaliła naszą decyzję i podzieliła się własną historią.
Otóż córka pani z pociągu urodziła się niepełnosprawna. Według lekarzy kalectwo było trwałe i nieuleczalne. Twierdzili, że nigdy nie będzie chodzić. Gdy miała dwa latka i lekarze nadal nie dawali jej żadnej nadziei, rodzice wybrali się na Jasną Górę, zostawiając córkę z babcią. Córka chciała pobawić się w piaskownicy na podwórku. Babcia wyniosła ją z domu i zostawiła w piasku, wiedząc, że dziecko i tak się nie porusza. Ale dziewczynka wstała i zaczęła normalnie chodzić. Jak się okazało, stało się to w tym momencie, gdy rodzice modlili się przed Cudownym Obrazem.
„Ufundowaliśmy wotum dziękczynne, złotą nóżkę, która długi czas wisiała przy Cudownym Obrazie. I widzi pani, to jest właśnie ta moja córka, co miała być niepełnosprawna, a jest całkowicie pełnosprawna i jest dyplomowaną pielęgniarką” – opowiedziała towarzyszka podróży. Chwaląc naszą pielgrzymkę na Jasną Górę, obie panie poleciły też profesora z kliniki w Lublinie. „On wam z pewnością pomoże” – usłyszeliśmy.
Na Jasną Górę przybyliśmy wcześnie, jeszcze przed odsłonięciem Cudownego Obrazu. Modliliśmy się solennie, zawierzając Matce Bożej zdrowie męża. Gdzieś około godziny 13 opuściliśmy Jasną Górę z niebywałym spokojem w sercu, pełni ufności w pomoc Matki Bożej.
Zapowiedzią interwencji Matki Bożej było już to, że mąż nie potrzebował ani jedzenia, ani picia, a bóle się nie wzmagały. Pojechaliśmy do mojej siostry w Zawierciu. Tam nie skorzystał z obiadu, tylko zjadł kanapkę, jaką mu przygotowałam na podroż i napił się herbaty. Kiedy wróciliśmy do domu, mąż zaczął jeść normalnie, nie trzymając się diety i bez przestrzegania dwugodzinnych odstępów czasowych między posiłkami, ponieważ bóle ustały całkowicie.
Posłuchaliśmy jednak pielęgniarki z pociągu i jej mamy i dwa tygodnie później wybraliśmy się do poleconego przez nie profesora do Lublina. Stwierdził, że mąż ma na dwunastnicy małe jak ziarenka pieprzu wrzody i to one były główną przyczyną jego cierpienia. Zapewnił, że usunie je bezoperacyjnie. I rzeczywiście po dwóch wizytach wrzody zniknęły zupełnie. Mąż jest zdrowy, bardzo dużo pracuje, jest prezesem stowarzyszenia rzeźników i wędliniarzy, prowadzimy własny zakład mięsny, zatrudniając czterystu pracowników, uprawiając jednocześnie dobrze prosperujące szesnastohektarowe gospodarstwo. Powodzi nam się bardzo dobrze, ale jesteśmy przekonani, że wszystko to zawdzięczamy Matce Bożej, do której jeździmy od trzydziestu lat dwa razy w roku. Nasze dzieci, już usamodzielnione, też pielgrzymują na Jasną Górę i mają wielkie nabożeństwo do Matki Bożej.
9. 1991 rok. Nawrócenie Andrzeja
Mam na imię Andrzej. Mam 41 lat. Od sześciu lat jestem żonaty. Mam dobrą żonę i wspaniałego synka. Chciałbym wam przekazać moje świadectwo uzdrowienia.
Wychowałem się w rodzinie katolickiej. Ojciec był organistą w wiejskiej parafii, a mama pracowała jako sprzedawczyni w sklepie spożywczym. Jako mały chłopiec codziennie chodziłem na Mszę Świętą. Byłem ministrantem. Byłem bardzo zadowolony, że mogę służyć do Mszy. Tak było do czasu, kiedy zacząłem dorastać. W wieku osiemnastu lat pierwszy raz zapaliłem papierosa i oczywiście wypiłem pierwszy kieliszek wódki. Paliłem najpierw tylko dla towarzystwa, potem było to już normalne, że palę. Zaczęły się wiejskie zabawy, dyskoteki i pijaństwo. Wpadłem w złe towarzystwo. Zacząłem oddalać się od Boga. Stopniowo wycofywałem się z kościoła. Już nie służyłem do Mszy. Jakiś czas zostawałem w zakrystii bez komży, potem stałem pod chórem, potem pod drzwiami kościoła, następnie pod kościelnym parkanem, a w końcu zamiast iść do kościoła, szedłem z chłopakami na piwo do baru. Po wypiciu kilku piw wracałem przed kościół przed wyjściem ludzi ze Mszy, żeby wszyscy widzieli, że byłem w kościele. O Bogu nie myślałem już w ogóle. Tak jakby wcale Go nie było. Serce boli, jak teraz o tym mówię.
Zacząłem nałogowo palić papierosy, dwie paczki dziennie, i upijałem się do nieprzytomności w każdą sobotę i niedzielę. Tak mocno, że potem trzy dni wracałem do siebie. W czwartek i piątek w miarę normalnie funkcjonowałem, a w sobotę i w niedzielę znowu było pijaństwo, aż się film urywał. Znalazłem się na dnie. Tak żyłem przez pięć lat. Czułem, że uzależniłem się od alkoholu tak mocno, że wódka była już na pierwszym miejscu. Czułem też, że sam sobie z tym już nie poradzę. Moja mama bardzo mocno przeżywała to moje pijaństwo. Wiedziałem, że się za mnie modliła. Codziennie wieczorem odmawiała różaniec, a jak dowiedziała się, że jestem gdzieś w pobliżu pijany, to szukała mnie tak długo, aż mnie znalazła i przyprowadziła do domu. Nieraz w koszuli nocnej, w środku nocy potrafiła przyjść do sąsiadów, żeby mnie zabrać.
Tak mijały mi te zmarnowane lata. Któregoś dnia w pracy dowiedziałem się, że organizowana jest na Jasną Górę pielgrzymka „Solidarności” – ludzi pracy. Był to 1991 rok, wrzesień. „Pielgrzymka, jak pielgrzymka” – pomyślałem. „Ale na wycieczkę to bym pojechał”. Tym bardziej, że ten wyjazd miał być w pracującą sobotę. Miałem więc do wyboru: albo iść w sobotę do pracy, albo jechać na pielgrzymkę z ludźmi z „Solidarności”. Byłem wtedy nawet członkiem NSZZ „Solidarność”. Żeby nie iść do pracy, pojechałem więc do Częstochowy.
Po przyjeździe na miejsce moi koledzy zostali w autokarze, żeby pić wódkę, a ja jakoś nie wiedząc czemu, wymknąłem się im i poszedłem na Jasną Górę. Szedłem sam, nie wiedząc, gdzie i po co idę, i nie wiadomo kiedy znalazłem się w Kaplicy Matki Bożej. W jednej chwili upadłem na kolana, aż głową dotykałem posadzki. Łzy same mi się lały, płakałem jak bóbr. Ogarnął mnie wielki żal za grzechy. Czułem obecność kogoś dobrego. Nagle coś dziwnego zaczęło się dziać z moim ciałem. Wrażenie było takie, jakby ktoś podłączył mnie do delikatnego prądu. Począwszy od głowy przez całe moje ciało do stóp zaczęła płynąć nieznana energia. Z dziwną częstotliwością. Przez jakiś czas ta energia przepływała przeze mnie i w końcu ustała. W tym czasie z oczu nieprzerwanie lały mi się łzy. Nie wiedziałem, co się ze mną dzieje. Zostałem w Kaplicy aż do odjazdu autobusu.
Do domu wróciłem w milczeniu. Nie byłem w stanie mówić. Gdy wysiadłem z autokaru, na przystanku stali moi koledzy od wódki. „Andrzej, choć się napić gorzały!” Widząc ich, machnąłem tylko ręką, dając znać, że nie chcę i poszedłem do domu. „Co jest! Andrzej?!” – krzyczeli za mną.
W domu poszukałem obrazów Matki Boskiej Częstochowskiej, które zostały zdjęte ze ścian. Powiesiłem je na ścianie w moim pokoju. Zacząłem się modlić modlitwą Anioł Pański. Potem różaniec i litania do Matki Bożej stały się moją podstawową modlitwą każdego dnia. Rodzinie zacząłem mówić o Bogu, o Matce Bożej, o niebie i o piekle. O działaniu złego ducha na nas, o tym, jak działa on na nasze myśli. Ale nie znalazłem zrozumienia.
Jedna noc na Jasnej Górze sprawiła, że stałem się innym człowiekiem. Czułem się, jakby mi wymieniono głowę i serce. Nawróciłem się. Powróciłem do Kościoła. W parafialnej świątyni znalazłem swoje miejsce – miejsce w Kaplicy Matki Bożej. Kościół stał mi się cieplejszym miejscem niż dom rodzinny. Tej jednej nocy na Jasnej Górze zostałem uzdrowiony z nałogu pijaństwa. Zostawiłem towarzystwo, dyskoteki i zabawy. Po jakimś czasie przestałem palić papierosy. Przestałem się martwić o przyszłość. Miałem łatwość w rozpoznawaniu dobra i zła.
Ale też po nawróceniu bardzo się rozchorowałem. Było tak źle, że ludzie szemrali, że ze mną już koniec. Zaczęły się pobyty w szpitalach, badania, leczenie. Niepełnosprawność ruchowa wynikała z anomalii rozwojowych kręgosłupa, zrostów trzonów i skoliozy części szyjnej. Wtedy też okazało się, że od urodzenia mam tylko jedną nerkę. Pojawił się zespół nerczycowy z rozpoczynającą się niewydolnością tej jedynej nerki, w której, jakby tego było mało, znalazł się kamień o wielkości jednego centymetra. I to jeszcze nie wszystko. Przyplątało się wysokie ciśnienie krwi i choroba skóry – bielactwo. Na plecach pojawił się guz i nieoczekiwanie to właśnie on dał początek Bożych uzdrowień. Któregoś dnia guz po prostu zniknął. Nerka ozdrowiała, kamień się rozpuścił. Unormowało się ciśnienie krwi. Tylko kręgosłup wciąż dokuczał, ale to już nie był ten sam ból, co wcześniej, no i nie bolało codziennie.
Dziś myślę, że tamtej nocy na Jasnej Górze w momencie mojego nawrócenia otrzymałem wiele darów Ducha Świętego, tak wiele, że one mnie wręcz przygniotły. Nie wiedziałem, co z nimi zrobić ani do kogo z tym iść. Tam, gdzie mieszkałem, nie miałem żadnej wspólnoty. Był tylko ksiądz proboszcz, któremu powiedziałem o moim nawróceniu. I tyle.
Po wielu staraniach mojej żony w 2008 roku pojechałem na Ostrołęckie Spotkania Charyzmatyczne, gdzie przeżyłem kolejny zwrot w moim życiu. Po głowie chodziły mi różne myśli: „Pomóż innym ludziom przyjść do Boga, mów o tym, co przeżyłeś, bo nie wiesz, kiedy odejdziesz, nie trzymaj tego dla siebie”. W końcu powiedziałem po cichu: „Niech się dzieje Twoja wola, Boże, nie moja”.
Na OSCH spotkałem wspaniałych ludzi z Odnowy w Duchu Świętym. Coraz częściej myślałem o tej wspólnocie, która była też niedaleko mojego miejsca zamieszkania. Pewnego razu przyśnił mi się sen: jadę rowerem długą krętą, piękną drogą do ogrodu, skąd bił ogromny blask, nieopisany kolor błękitu i zieleni, a nieopodal mnie szła grupa ludzi z Odnowy w Duchu Świętym. Jeden brat szedł na przedzie, niosąc wielki metalowy krzyż; wszyscy szli do tego ogrodu. Porzuciłem rower i do nich dołączyłem.
Wkrótce po tym śnie zjawiłem się na rekolekcjach ewangelizacyjnych. Obecnie jestem uczestnikiem stałej formacji w Łomży. Co roku przyjeżdżam do domu Najjaśniejszej Pani na Jasną Górę, dziękując za moje nawrócenie i ocalenie mojego życia.
10. 1993 rok. Z ziemi włoskiej na Jasną Górę
Był 23 stycznia 1993 roku; młody mężczyzna bezczelnie myszkował w domu proboszcza w Imperii (Włochy), wykorzystując chwilę, że duchowny odprawia Mszę w kościele. Naraz zaniepokoiły go głosy przed domem. To ksiądz! Już wrócił i to na dodatek nie sam, bo w towarzystwie starszej kobiety. Trzeba natychmiast brać nogi za pas i wykorzystać element zaskoczenia. Złodziej jak burza wypadł z domu, prosto na księdza. Proboszcz, który zorientował się, że ma do czynienia ze złodziejem-włamywaczem, próbował przestępcę zatrzymać. Ale ten pchnął go wprost na towarzyszącą księdzu kobietę.
Nanda Calvini upadła, boleśnie uderzając nogą w marmurową krawędź schodów. Jej krzyk spowodowany bólem i strachem pozwolił złodziejowi uciec, bo proboszcz natychmiast pochylił się nad leżącą kobietą. Nie mogła poruszyć nogą. Lekarz stwierdził silne stłuczenie ciała i – co gorsza – poważne uszkodzenie wiązadła kolana. Zalecił noszenie aparatu ortopedycznego. Kobieta musiała nosić aparat przez prawie pół roku. W tym czasie jednak, mimo cierpienia, nie zrezygnowała ze swojej szlachetnej działalności.