Sekrety Pawłowicz - Anita Czupryn - ebook + książka

Sekrety Pawłowicz ebook

Anita Czupryn

0,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Jaka jest naprawdę Krystyna Pawłowicz? Jakie skrywa sekrety? Kto ma rację? Ci, którzy posądzają ją o cyniczne rozgrywki polityczne, czy ci, którzy twierdzą, że jej niekontrolowane zachowanie to efekt cyklofrenii ?

Co z tych podejrzeń jest prawdą?

Autorka stara się zgłębić tajemnice byłej posłanki, obecnie sędzi Trybunału Konstytucyjnego.

O tym jest ta książka.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 321

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Pro­log

Pro­log

– Jezuuu! Chyba nie chce pani pisać książki o Kry­sty­nie Paw­ło­wicz? To tak, jakby wziąć do ręki gra­nat. W końcu wybuch­nie! Nie wia­domo tylko kiedy. Bo zawleczkę trzyma ona, a jest nie­prze­wi­dy­walna.

W oczach moich roz­mów­ców widzia­łam zdu­mie­nie, a nawet coś w rodzaju szoku. Tak reago­wały prze­waż­nie kobiety, zna­jące ją od dekad – nie mniej od niej wykształ­cone (nie­które nawet bar­dziej), z nie­mniej­szymi osią­gnię­ciami (czę­sto więk­szymi), z porów­ny­wal­nym wpły­wem na pol­ską poli­tykę (kto wie, czy nie więk­szym).

– Z tym wpły­wem Kry­styny Paw­ło­wicz to bez prze­sady. – Jeden z posłów, swego czasu zwią­zany z PiS-em, robi zna­czący gry­mas. – Nie prze­ce­niał­bym jej. Ona nie odgrywa roli, która byłaby nie do zastą­pie­nia – prze­ko­nuje z emfazą. – Jakby nie było jej w try­bu­na­łach czy Sej­mie, to byłby ktoś inny.

Inni posło­wie też chęt­nie wypo­wia­dają się o boha­terce mojej książki, ale żeby pod nazwi­skiem? Aż tak, to nie. Więc chyba trzy­mam ten gra­nat w ręku. Mam ochotę go roz­broić. A czy wybuch­nie? Zoba­czymy.

Powo­dów do napi­sa­nia tej bio­gra­fii jest nadto. Kry­styna Paw­ło­wicz była panią poseł pod wie­loma wzglę­dami nie­ty­pową, podob­nie jak teraz jest nie­ty­pową sędzią Try­bu­nału Kon­sty­tu­cyj­nego. Nie­za­mężna, bez­dzietna, oso­bo­wość ma wyraźną i gło­śną. Jej indy­wi­du­alizm to pełna tajem­nica. Nosi w sobie skom­pli­ko­wane histo­rie i pil­nie strzeże wła­snych sekre­tów. O jej pry­wat­nym życiu nic naprawdę nie wiemy. To pro­wo­kuje kło­po­tliwe pyta­nia. Jest zagadką i budzi cie­ka­wość. Ma w sobie coś, co fascy­nuje, co czło­wiek chciałby zro­zu­mieć, a czego czę­sto rozu­mem objąć nie spo­sób.

Krąży o niej wiele legend. Są wśród nich histo­rie zupeł­nie wyssane z palca, są opi­nie prze­ry­so­wane, ale są też zda­rze­nia praw­dzi­wie dra­ma­tyczne. I wcale nie cho­dzi tu o osten­ta­cyjne gesty, okrzyki i wyzwi­ska, z czego, obiek­tyw­nie, jest naj­bar­dziej znana.

Dla jed­nych – odważna, nie­złomna i nie­po­ka­lana: wybitna praw­niczka, nie­stru­dzona felie­to­nistka Radia Maryja, wierna Ojczyź­nie. Dla dru­gich – skom­pli­ko­wana oso­bo­wość, fana­tyczna i nie­obli­czalna, jak wul­kan, który – jeśli się budzi – to, jak powia­dał Paw­lak w fil­mie Nie ma moc­nych, lepiej ucie­kać do domu.

To ostat­nie porów­na­nie nie jest przy­pad­kowe. Kry­styna Paw­ło­wicz uro­dziła się bowiem w Kra­inie Wyga­słych Wul­ka­nów!

O Kry­sty­nie Paw­ło­wicz roz­ma­wiam z poli­ty­kami, obec­nymi i byłymi, z róż­nych miejsc sej­mo­wych ław. Z jej daw­nymi kole­gami i kole­żan­kami z Uni­wer­sy­tetu War­szaw­skiego. Z tymi, któ­rzy twier­dzą, że znali ją nie­źle, jak i z tymi, któ­rzy oso­bi­ście spo­tkali się z nią tylko kilka razy bądź raz, za to były to pamiętne spo­tka­nia. Z tymi, z któ­rymi miała spię­cia i pro­cesy, jak i z tymi, któ­rych zasko­czyła, ujmu­jąc ich swoim miłym obej­ściem.

– Ona nie zawsze zdaje sobie sprawę z tego, że cza­sem wyrzą­dza ludziom krzywdę. Nazwa­ła­bym to syn­dro­mem Pana Boga. Czyli: „Wiem, co jest moralne, a co nie, co jest dobre, a co złe. Wiem to nie tylko dla sie­bie, ale i dla innych”. Nie dopusz­cza myśli, że może nie mieć racji. W swo­ich poglą­dach jest eks­pan­sywna i narzuca je za wszelką cenę innym – mówi jedna z jej daw­nych zna­jo­mych z cza­sów pracy na Uni­wer­sy­te­cie War­szaw­skim. I jak wcze­śniej dwaj byli posło­wie – rów­nież nie pod nazwi­skiem.

Ale. Pod nazwi­skiem czy nie, nawet poli­tyczni wro­go­wie nie odbie­rają jej rze­tel­nej wie­dzy praw­ni­czej czy kom­pe­ten­cji nauczy­ciela aka­de­mic­kiego. Pod­kre­ślają, jak mało zwraca się uwagę na to, że Kry­styna Paw­ło­wicz bywa czuła i bez­in­te­re­sowna, że nie jest karie­ro­wiczką i ni­gdy w życiu nie cho­dziło jej o pie­nią­dze. Nie­wielu rów­nież doce­nia w niej – od razu prze­cież rzu­ca­jący się w oczy – auten­tyzm. Do bólu. A także to, że lubi sie­bie. I nie­rzadko mówi o tym publicz­nie. To też jest w niej fascy­nu­jące.

Na YouTu­bie rekordy popu­lar­no­ści bije nagra­nie, na któ­rym pod­czas wystą­pie­nia w Sej­mie (marzec 2012) zwraca się do posła Ceza­rego Tom­czyka:

– Dro­gie dziecko, dro­gie dziecko, dro­gie dziecko…

Jej słowa wzbu­dzają na sali sej­mo­wej poru­sze­nie, gdzie­nie­gdzie sły­chać skąpe okla­ski. Poseł Cezary Tom­czyk z nabur­mu­szoną lekko miną odpa­ro­wuje: „Nie jestem pani dziec­kiem”. Ktoś woła: „Brawo”.

– Koń­czę sześć­dzie­siąt lat, ale za dwa i pół tygo­dnia – mówi dalej Kry­styna Paw­ło­wicz, powo­du­jąc tym weso­łość sali. – Ale wyglą­dam… jak? Jak ja wyglą­dam, chło­pie? Przyj­rzyj się! Przyj­rzyj się. A ty, chłop­cze, błą­kasz się, mówisz i wyglą­dasz, jak… dzia­dek. Wła­sny dzia­dek!

No, wła­śnie. W rze­czy­wi­sto­ści lubi powta­rzać: „jestem bar­dzo ładna, bar­dzo miła dla miłych, życz­liwa, łagodna i uśmiech­nięta”.

Ale dla kogo życz­liwa, to życz­liwa. Bo nie dla wszyst­kich. Są kobiety, które pod­pa­dły jej szcze­gól­nie. Jedną z nich jest Bri­gitte Macron. Dla­czego?

Kiedy w jed­nym z pary­skich maga­zy­nów na okładce poja­wiły się zdję­cia żony fran­cu­skiego pre­zy­denta w bikini, na plaży na Sesze­lach, Kry­styna Paw­ło­wicz zare­ago­wała bły­ska­wicz­nie na Twit­te­rze, w stylu, który w tym przy­padku można by zaty­tu­ło­wać „Mam lep­sze ciało i się tym nie chwalę”. To nie była zresztą pierw­sza zaczepka. Na temat urody żony pre­zy­denta Macrona wypo­wie­działa się już wcze­śniej. „Ona muzeum, a ja cią­gle liceum”1, komen­to­wała, zamiesz­cza­jąc – jak to nazwały media – kon­tro­wer­syjną gale­rię.

Gale­ria z jed­nej strony przed­sta­wiała pierw­szą damę Fran­cji w bikini, z dru­giej zaś – samą Paw­ło­wicz, ubraną, ma się rozu­mieć, i z uwagą, a jakże: „Wpraw­dzie jestem star­sza o dwa lata, ale jed­nak liceum”.

Co prawda inter­nauci od razu wytknęli, że po pierw­sze, jest star­sza tylko o rok, a nie o dwa, a po dru­gie, zdję­cie pomarsz­czo­nej kobiety w bikini, jakie zamie­ściła, nie przed­sta­wia Bri­gitte Macron. Dla Kry­styny Paw­ło­wicz nie miało to zna­cze­nia i zdję­cia nie usu­nęła.

Wcze­śniej, iro­nicz­nie i kąśli­wie, komen­to­wała fotki pre­zy­denta Fran­cji, przy­ła­pa­nego przez papa­raz­zich, jak całuje swoją star­szą o dwa­dzie­ścia cztery lata żonę. Paw­ło­wicz napi­sała wtedy: „A podobno eks­po­na­tów w muzeum nie wolno doty­kać”.

Upu­blicz­niła też swoje zdję­cie z przed­szkola, aby „zma­sa­kro­wać” Kry­stynę Jandę, ujaw­nia­jąc przy oka­zji, że w dzie­ciń­stwie obie zna­la­zły się w jed­nej gru­pie star­sza­ków. Pod zdję­ciem zamie­ściła odpo­wiedni komen­tarz, żeby nie było wąt­pli­wo­ści, kto jest tą naj­uko­chań­szą, jak zwy­kle uro­czą i uśmiech­niętą Kry­siu­nią.

Dla­czego mówi to, co mówi, i publi­kuje w social mediach to, co publi­kuje?

– Czy to świa­doma poli­tyczna mani­pu­la­cja, czy upra­wia­nie poli­tycz­nej cyklo­fre­nii? – zasta­na­wiają się różni obser­wa­to­rzy sceny poli­tycz­nej.

A kolega z PiS-u na to, bar­dziej przy­ziem­nie:

– Ona dobrze wie, że jak coś chlap­nie, to media grzeją tym kilka dni, co dla nas nie zawsze jest wygodne. Ale cza­sem jest. Kry­styna zresztą cho­dzi prze­waż­nie solo, głów­nie z myślą o sobie. Lubi, jak o niej mówią. Dobrze czy źle, ale po nazwi­sku… Zna to pani?

Co jest prawdą w tych oce­nach? Nie wiem.

Dla­tego biorę ten gra­nat do ręki – z nadzieją, że może uda mi się go roz­broić z pomocą samej zain­te­re­so­wa­nej. Na razie nie­usta­jąco odma­wia, ale nie ustaję w wysił­kach. Szpe­ram w archi­wach i wspo­mnie­niach ludzi, mając nadzieję, że się w końcu zła­mie. W końcu to książka o niej!

Jaka naprawdę jest Kry­styna Paw­ło­wicz?

Roz­dział I. Uro­dzeni w śmi­gus-dyn­gus

Roz­dział I

Uro­dzeni w śmi­gus-dyn­gus

Zawsze się bar­dzo dobrze uczy­łam i cią­gle mia­łam coś do roboty.

Na Dol­nym Ślą­sku, w Kra­inie Wyga­słych Wul­ka­nów, nad rzeką Kaczawą leży nie­wiel­kie mia­steczko Woj­cie­szów. Trzy kościoły, pięć pała­ców, jeden zespół dwor­ski, dwie nie­czynne sta­cje kole­jowe. Ruiny zamku, ruiny XVII-wiecz­nej muro­wa­nej szu­bie­nicy. Typowa ponie­miecka osada, którą zasie­dlają repa­trianci.

Dziś mia­steczko liczy nie­całe 4 tysiące miesz­kań­ców. Cha­rak­te­ry­zuje się raczej niską fre­kwen­cją wybor­czą.

Z Woj­cie­szowa pocho­dzą dwie znane posta­cie: budząca kon­tro­wer­sje była pani poseł PiS, obec­nie sędzia Try­bu­nału Kon­sty­tu­cyj­nego, Kry­styna Paw­ło­wicz i młod­szy od niej o dzie­więć lat, nie mniej kon­tro­wer­syjny arty­sta muzyczny Maciej Maleń­czuk.

– Kto wie, czy jak mia­łem pięć lat, to się w niej nie pod­ko­chi­wa­łem – powie w jed­nym z wywia­dów kpiarz Maleń­czuk.

Jest 14 kwiet­nia 1952 roku. Kato­licki świat obcho­dzi Ponie­dzia­łek Wiel­ka­nocny.

Zarówno cała data uro­dzin Kry­styny, jak i sam rok to nume­ro­lo­giczne „ósemki”. „Więk­szość Óse­mek – czy­tam na por­talu astro­web.pl, naj­bar­dziej powa­ża­nym przez wyznaw­ców nume­ro­lo­gii – dąży do swo­ich celów wytrwale i ni­gdy się nie pod­daje. Nic nie jest w sta­nie zatrzy­mać Ósemki, a porażki są jej nie­straszne. Raczej będą moty­wo­wać do dal­szego dzia­ła­nia niż znie­chę­cać. Ósemka jest tyta­nem dzia­ła­nia – zawsze wytrwała i skon­cen­tro­wana na reali­za­cji swo­ich pla­nów. Nie­stety, naj­więk­sze zalety nume­ro­lo­gicznej Ósemki mogą z cza­sem prze­kształ­cić się w poważne wady. Od pra­co­wi­to­ści jest bowiem nie­da­leko do pra­co­ho­li­zmu. Zaan­ga­żo­wa­nie może łatwo zostać zastą­pione przez nad­gor­li­wość. Z kolei cecha taka jak zde­cy­do­wa­nie może stać się zwy­czaj­nym upo­rem. Jeśli więc Ósemka nie będzie uwa­żać, może popaść w nega­tywne skraj­no­ści. Na szczę­ście jest z natury dość prak­tyczna, więc ist­nieje szansa, że ni­gdy nie popełni tego błędu”.

Kry­sia jesz­cze tego nie wie, bo dopiero co się uro­dziła, ale czas pokaże, że ten opis będzie pro­ro­czy – dla niej i dla świata.

W Austrii 14 kwiet­nia 1952 roku dzie­ciaki kręcą się po ogro­dach czy par­kach z nadzieją, że nie wszyst­kie koszyczki ze sło­dy­czami zostały odna­le­zione w Wielką Nie­dzielę. W austriac­kiej gmi­nie Stumm rodzi się przy­szły kato­licki biskup Hansjörg Hofer. W 2017 roku papież Fran­ci­szek mia­nuje go bisku­pem pomoc­ni­czym archi­die­ce­zji sal­zbur­skiej. Po dru­giej stro­nie globu – w Bra­zy­lii – tego dnia dzie­ciaki zaja­dają się pacoca, czyli łako­ciami przy­go­to­wa­nymi z pokru­szo­nych orzesz­ków ziem­nych i cukru. W bra­zy­lij­skim mie­ście Mas­sa­ran­duba rodzi się przy­szły kato­licki biskup Dir­ceu Vegini. W 2010 roku papież Bene­dykt XVI mia­nuje go bisku­pem die­ce­zji Foz do Iguaçu.

W Niem­czech Oster­mon­tag, czyli Ponie­dzia­łek Wiel­ka­nocny, to dzień odpo­czynku i odwie­dza­nia rodzin. W nie­miec­kim Vier­sen rodzi się Udo Voigt, przy­szły poli­tyk, prze­wod­ni­czący neo­na­zi­stow­skiej Naro­do­wo­de­mo­kra­tycz­nej Par­tii Nie­miec. W 2014 roku zosta­nie posłem Par­la­mentu Euro­pej­skiego. Da się poznać z nacjo­na­li­stycz­nych i kse­no­fo­bicz­nych wypo­wie­dzi; w szcze­gól­no­ści tych, które rela­ty­wi­zują hitle­row­skie zbrod­nie na Żydach.

W Pol­sce sta­ro­pol­ski oby­czaj pozwala męż­czy­znom w ten dzień bez­kar­nie tłuc rózgą swoje kobiety – żony lub narze­czone, w osta­tecz­no­ści sio­stry. A potem jesz­cze lać je wodą.

W Woj­cie­szo­wie, jak we wszyst­kich innych pol­skich miej­sco­wo­ściach, śmi­gus-dyn­gus trwa od rana. W tej wio­sen­nej atmos­fe­rze pisków, krzy­ków, rado­snej sza­mo­ta­niny i śmie­chu na świat przy­cho­dzi przy­szła sędzia Try­bu­nału Kon­sty­tu­cyj­nego Kry­styna Paw­ło­wicz.

Mamy więc wio­snę 1952 roku.

W Wiel­kiej Bry­ta­nii od dwóch mie­sięcy panuje Elż­bieta II.

W War­sza­wie za dwa tygo­dnie roz­pocz­nie się budowa Pałacu Kul­tury i Nauki.

W ogóle rok 1952 jest dla Pol­ski – kraju wsta­ją­cego z ruin – zna­czący pod wie­loma wzglę­dami.

Po pierw­sze, uchwa­lona zostaje sta­li­now­ska kon­sty­tu­cja.

Po dru­gie, pań­stwo pol­skie przyj­muje nową nazwę – Pol­ska Rzecz­po­spo­lita Ludowa.

Po trze­cie, znie­siony zostaje urząd pre­zy­denta (zastąpi go Rada Pań­stwa).

A po czwarte, War­szawa ofi­cjal­nie staje się sto­licą PRL.

„Mój tatuś do śmierci cho­dził wypro­sto­wany”

Imię Kry­styna przy­szła sędzia Try­bu­nału Kon­sty­tu­cyj­nego dostaje po swo­jej mamie, Kry­sty­nie Annie z domu Gaw­roń­skiej.

O mamie nie powie ina­czej niż „mamu­sia”, „mamu­nia”. I naj­czę­ściej doda: „Była osobą wyjąt­ko­wej dobroci”. Uważa, że dobre wzorce ze strony mamy brały się stąd, iż „moja mamu­sia pocho­dziła z wie­lo­dziet­nej rodziny; było ich jede­na­ścioro, bar­dzo zżyci ze sobą”.

W sumie nie­wiele infor­ma­cji.

Może jesz­cze to, że Kry­styna Anna Gaw­roń­ska wywo­dzi się z Łowi­cza. W mło­do­ści była har­cerką. By dostać się do liceum w Łowi­czu, napi­sze pracę Mój boha­ter Pił­sud­ski, bar­dzo chwa­loną przez nauczy­cielki.

Mar­cin Wój­cik z „Gazety Wybor­czej” poda, że Gaw­roń­scy przed wojną zarzy­nali krowy i świ­nie i robili naj­lep­sze w Łowi­czu kieł­basy. Mieli być prze­ko­nani o swo­jej wyż­szo­ści i wie­rzyć, że pły­nie w nich błę­kitna krew.

Przy­szła posłanka PiS lubi pod­kre­ślać, że dzie­dzi­czy dobre geny rów­nież ze strony ojca. Mówi na przy­kład: „Mój tatuś do śmierci cho­dził wypro­sto­wany”.

Kry­styna nie powie o nim ina­czej niż „tatuś”.

Tatuś Leon to nie­wy­soki blon­dyn z krę­co­nymi wło­sami i wąsem, trzyma się pro­sto. Po nim ma tę postawę: cho­dzi wycią­gnięta jak struna.

Ojciec jest sporo star­szy od matki. Gaw­roń­ska jest jego drugą żoną. Ci z moich roz­mów­ców, któ­rzy byli w domu Paw­ło­wi­czów, opo­wia­dają, że Leon trak­to­wał żonę z czu­ło­ścią, tro­chę jak dziew­czynkę. Z czu­ło­ścią też trak­tuje mamę Kry­styna, która będzie się nią opie­ko­wać do końca jej życia.

Uro­dził się 8 grud­nia 1911 roku w Dyne­burgu, głów­nym ośrodku Pola­ków na Łotwie, jako naj­star­szy z pię­ciorga dzieci tech­nika budow­la­nego Juliana i Heleny z domu Lipiń­skiej.

Julian, czyli dzia­dek Kry­styny, pra­cuje na kolei. Dzieci trzyma krótko, dba o ich patrio­tyczne wycho­wa­nie i pie­lę­gno­wa­nie języka pol­skiego.

Leon koń­czy pol­skie gim­na­zjum, roz­po­czyna stu­dia praw­ni­cze w Rydze. Jest har­ce­rzem i dzia­ła­czem Związku Pola­ków na Łotwie.

Wybu­cha II wojna świa­towa. Młody Paw­ło­wicz wraz z grupą pol­skich har­ce­rzy z Dyne­burga prze­bywa aku­rat w War­sza­wie. Staje do obrony sto­licy. W poło­wie wrze­śnia wraca na Łotwę, gdzie czyn­nie uczest­ni­czy w two­rze­niu woj­sko­wej kon­spi­ra­cji. W stycz­niu 1941 roku był już w dywer­syj­nej orga­ni­za­cji „Wachlarz”. Działa w wielu miej­scach – na Litwie, Łotwie i w Esto­nii; wspina się po kolej­nych szcze­blach woj­sko­wego wywiadu. Kie­ruje tajną eks­po­zy­turą na tere­nie Związku Radziec­kiego. Awan­suje na szefa wywiadu stra­te­gicz­nego okręgu „Inf­lanty”.

6 sierp­nia 1942 roku wpada w ręce gestapo.

Trafi do obozu kon­cen­tra­cyj­nego Stut­thof.

Tyle mówi Wiki­pe­dia.

W opatrz­ność Bożą wie­rzą stra­ceńcy

Głód. Krzyki. Bicie.

Strach.

Nie­ludzki ter­ror, psy­chiczny i fizyczny.

Cho­roby. Ból.

Na poran­nym apelu w Stut­thof Lager­kom­man­dant powta­rza niczym man­trę: „Jedyna droga do wol­no­ści znaj­duje się w kre­ma­to­rium”.

Mogło być tak: na początku 1943 roku Leon Paw­ło­wicz ponad głową komen­danta spo­gląda w niebo. Widzi: gęsty, kłę­biący się dym z trzech komi­nów obo­zo­wego kre­ma­to­rium. Czuje: odór palo­nej skóry i wła­sny lęk. Myśli: żad­nej nadziei i gdzie jest Bóg? Zasta­na­wia się: jak długo to potrwa?

Mijają dwa lata.

W dru­giej poło­wie stycz­nia 1945 roku w Stut­thof poru­sze­nie. Eses­mani przy­go­to­wują ewa­ku­ację. Więź­nio­wie for­mują kolumny. Pona­glani biciem, kopa­niem, w sil­nej asy­ście straż­ni­ków z psami idą w nie­znane.

Ta ewa­ku­acyjna, wycień­cza­jąca wędrówka potrwa ponad dwa mie­siące. Zosta­nie nazwana mar­szem śmierci.

Odgłosy zbli­ża­ją­cego się frontu nie zmie­nią postę­po­wa­nia eses­ma­nów. Mor­dują każ­dego, kto odstaje od kolumny. Mar­twe ciała więź­niów obozu zna­czą całą drogę przej­ścia.

Leonowi Paw­ło­wi­czowi w marcu 1945 roku uda się zbiec z kolumny trans­por­to­wej. To będzie gdzieś w oko­li­cach Redy i Wej­he­rowa. Nie­mal natych­miast zatrzyma go NKWD. Lecz znów uciek­nie.

Z wojenną traumą będzie się zma­gać do końca życia. W obo­zie kon­cen­tra­cyj­nym straci wiarę w Boga. Nie on jeden.

Jak było w Stut­tho­fie, wiem od Cze­sława Lewan­dow­skiego. To dziś jeden z nie­licz­nych żyją­cych, któ­rzy prze­trwali pie­kło tej fabryki śmierci. Opo­wiada mi o obo­zo­wej potwor­no­ści. O pozba­wia­niu więź­niów czło­wie­czeń­stwa. O ter­ro­rze. O strasz­nych prze­ży­ciach i nie­wy­obra­żal­nej wprost gehen­nie.

– Duża część więź­niów w obo­zie popa­dła w zupełną apa­tię. Godzili się z prze­ra­ża­jącą rze­czy­wi­sto­ścią i uwa­żali, że jedy­nym ratun­kiem jest modli­twa. W gwa­rze obo­zo­wej nazy­wano ich muzuł­ma­nami. Wie­rzyli już tylko w opatrz­ność Bożą. Rezy­gno­wali z walki o prze­ży­cie. To byli stra­ceńcy. Ratu­nek w modli­twie był naj­gor­szym wybo­rem, by prze­żyć – wspo­mina Cze­sław Lewan­dow­ski.

Daleki jest od akcep­ta­cji takiego życia, w któ­rym zdać się trzeba na instynkt i wiarę w prze­trwa­nie.

Jego marsz koń­czy się pod Lębor­kiem – tam rosyj­skie czołgi wyzwolą więź­niów. Wkrótce połowa z nich umrze z wycień­cze­nia.

Leon Paw­ło­wicz wywi­nie się śmierci.

Po woj­nie na Łotwę już nie wróci. W Dyne­burgu pozo­sta­nie jego pierw­sza żona Jadwiga z domu Dowgi­ło­wicz i trójka dzieci: Leon, Jadwiga i Zbi­gniew.

– Histo­ria powtór­nego mał­żeń­stwa Leona Paw­ło­wi­cza w Pol­sce to nie jest taka znów rzadka sytu­acja. Męż­czyźni po wojen­nej zawie­ru­sze nie zawsze chcieli wra­cać do kraju, w któ­rym żyli wcze­śniej, wła­śnie z powodu cze­ka­ją­cych ich tam prze­śla­do­wań. Zakła­dają więc nowe rodziny – komen­tuje kole­żanka Kry­styny Paw­ło­wicz z PiS-u.

Czy to wytłu­ma­cze­nie wystar­cza? Zbi­gnie­wowi Nowa­kowi, byłemu posłowi Samo­obrony, naj­wy­raź­niej nie.

Akta ojca ujaw­nione

Kilka lat temu w inter­ne­cie poja­wiły się „sen­sa­cyjne” infor­ma­cje na temat praw­dzi­wej histo­rii ojca Kry­styny Paw­ło­wicz.

Zamie­ścił je Zbi­gniew Nowak, były poseł, który dostał się do par­la­mentu z list Samo­obrony, by pod koniec kaden­cji zostać posłem nie­zrze­szo­nym.

Nowak przy­czy­nił się do ujaw­nie­nia tzw. sprawy „króla żela­tyny”, afery sta­ra­cho­wic­kiej i afery hazar­do­wej. Jako pierw­szy już w roku 2005 – w ramach pro­te­stu gło­do­wego – zgła­szał nie­pra­wi­dło­wo­ści przy przej­mo­wa­niu przez Fun­da­cję Pra­sową „Soli­dar­ność” nie­ru­cho­mo­ści po „Expres­sie Wie­czor­nym”. W 2019 roku jako pierw­szy ujaw­nił współ­pracę z SB Kazi­mie­rza Kujdy, bli­sko zwią­za­nego z pre­ze­sem PiS Jaro­sła­wem Kaczyń­skim, a kilka mie­sięcy póź­niej – fakt przy­na­leż­no­ści Kry­styny Paw­ło­wicz do Socja­li­stycz­nego Związku Stu­den­tów Pol­skich. W mediach spo­łecz­no­ścio­wych napi­sze, że Kry­styna Paw­ło­wicz była cudow­nym dziec­kiem PRL-u. Uzy­skał też podobno z IPN-u kopie akt pasz­por­to­wych sędzi Try­bu­nału Kon­sty­tu­cyj­nego.

– Wynika z nich, że ubie­ga­jąc się w cza­sie stu­diów o pasz­port na wyjazdy do Bel­gii, Holan­dii, Nie­miec czy Wiel­kiej Bry­ta­nii, zawsze wpi­sy­wała przy­na­leż­ność do SZSP. Chyba po to, żeby szyb­ciej pasz­port dostać. Albo żeby wła­dza przy­jaź­niej na jej wnio­ski spoj­rzała – mówi mi Zbi­gniew Nowak.

Z opu­bli­ko­wa­nych przez Nowaka doku­men­tów, doty­czą­cych ojca Kry­styny Paw­ło­wicz, ma wyni­kać, że Leon jesz­cze przed wojną ukoń­czył szkołę poli­cji. Że był ofi­ce­rem armii litew­skiej, kola­bo­ro­wał z „ruskimi” i niczym James Bond pro­wa­dził dzia­ła­nia wywia­dow­cze na rzecz Lon­dynu. Sam gene­rał Wła­dy­sław Sikor­ski miał mu nadać Order Vir­tuti Mili­tari i rangę kapi­tana.

W swo­ich życio­ry­sach pisał rze­komo, że pra­co­wał jako kie­row­nik pociągu i rato­wał Żydów. Po woj­nie zaś stał się bene­fi­cjen­tem władz PRL-owskich i radziec­kich i otrzy­my­wał kie­row­ni­cze sta­no­wi­ska w admi­ni­stra­cji pań­stwo­wej. Miał też pod­pi­sać zobo­wią­za­nie do taj­nej współ­pracy z UB na dwa różne nazwi­ska: Leon Paw­ło­wicz i Alek­san­der Ulfik. I to on był podobno auto­rem ponad trzy­dzie­sto­stro­ni­co­wej mono­gra­fii wojen­nej dzia­łal­no­ści Pola­ków na Litwie, opra­co­wa­nej na zle­ce­nie UB, w któ­rej znaj­duje się lista osób „dzia­ła­ją­cych na rzecz Lon­dynu”.

W „doku­men­tach Nowaka” zawarte są nawet suge­stie, że Leon Paw­ło­wicz mógł być „matrioszką”, jak nazy­wano rosyj­skich nie­le­ga­łów, ina­czej śpio­chów, czyli dosko­nale wykształ­co­nych ofi­ce­rów sowiec­kiego, póź­niej rosyj­skiego wywiadu, któ­rzy pro­wa­dzili podwójne życie, uda­jąc lojal­nych oby­wa­teli kraju, w któ­rym żyli.

Do dziś w nie­któ­rych krę­gach plot­kuje się, że taką „matrioszką” mieli być, na przy­kład, gene­rał Woj­ciech Jaru­zel­ski czy Cze­sław Kisz­czak.

Leon Paw­ło­wicz w 1946 roku dostaje pol­skie oby­wa­tel­stwo.

W 1950 roku ucieka z Gdań­ska do Woj­cie­szowa na Dolny Śląsk, żeby zatrud­nić się w tam­tej­szym kamie­nio­ło­mie. Ponoć ściga go UB i mili­cja za defrau­da­cję 51 tysięcy zło­tych na szkodę Urzędu Miej­skiego w Gdań­sku. Wyrok wydany 4 paź­dzier­nika 1950 roku: pół­tora roku wię­zie­nia.

Kry­styna Paw­ło­wicz w pierw­szej chwili reaguje na te inter­ne­towe publi­ka­cje ner­wowo. Przej­muje się. Nie­po­koi. Pisze na Twit­te­rze, że nie miała o tych rze­ko­mych fak­tach poję­cia. Dzwoni do Krzysz­tofa Wyszkow­skiego.

Wyszkow­ski przy­znaje w roz­mo­wie ze mną, że fak­tycz­nie dora­dzał jej w tej spra­wie.

– Opo­wie­działa mi o tej publi­ka­cji, a ja się z nią zapo­zna­łem. Prze­pro­wa­dzi­li­śmy ileś roz­mów na ten temat. Prze­słała mi mate­riały, ale to nie były żadne doku­menty, tylko zwy­kłe oczer­nia­nie – wzru­sza ramio­nami Wyszkow­ski.

Popro­sił jed­nak o opi­nie zna­jo­mych histo­ry­ków z IPN-u, gdzie pra­cuje. Ich ocena – jak mówi – była jed­no­znaczna: to jeden wielki hum­bug. Nazwisk tych histo­ry­ków Wyszkow­ski, nie­stety, nie podał.

Za upu­blicz­nie­nie tych doku­men­tów i pisa­nie o tym Kry­styna Paw­ło­wicz pozywa Zbi­gniewa Nowaka do sądu.

– Pozwała mnie o to – mówi Nowak – że naru­szy­łem dobre imię jej tatu­sia, kon­fi­denta UB. W IPN są jed­nak dwa oświad­cze­nia o współ­pracy na dwa nazwi­ska: Paw­ło­wicz i Ulfik. Pod tą samą datą.

22 marca 2021 roku Nowak przy­bę­dzie do sądu na roz­prawę z kamerą. Niczego jed­nak nie zare­je­struje. Sędzia wyłą­czy jaw­ność pro­cesu.

„Dobra­noc, moje kochane dzieci”

Rodzice Kry­styny Paw­ło­wicz nie pozo­stają długo na Dol­nym Ślą­sku. Prze­no­szą się z dziećmi do War­szawy, a kon­kret­nie do Ursusa – robot­ni­czego mia­steczka, które wcze­śniej nazy­wało się Cze­cho­wice i wyro­sło na kilku wsiach: Cze­cho­wice, Sko­ro­sze, Sza­moty, Gołąbki i Grab­kowo. Nazwę Ursus mia­sto przyj­muje w 1954 roku.

Ursus lat 50., jak pisał Jerzy Domżal­ski w publi­ka­cji Dzieje Ursusa w zary­sie, przy­po­mina ugór. O ile jesz­cze fabryka trak­to­rów, z racji swo­jej pozy­cji w prze­my­śle oraz potrzeb rekla­mowo-pro­pa­gan­do­wych ówcze­snej wła­dzy, doczeka się licz­nych publi­ka­cji, w tym albu­mów, to już losy wio­sek, z któ­rych wyro­śnie to robot­ni­cze mia­steczko, nie budzą niczy­jego zain­te­re­so­wa­nia.

„Rela­cje fabryka-mia­sto dobrze cha­rak­te­ry­zo­wał obraz, który wie­lo­krot­nie obser­wo­wa­łem w latach 70. XX wieku pod­czas róż­nych uro­czy­sto­ści odby­wa­ją­cych się w Zakła­do­wym Domu Kul­tury. Przez całą scenę w sali wido­wi­sko­wej roz­cią­gał się stół pre­zy­dialny. W jego cen­tral­nej czę­ści sia­dali naj­róż­niejsi dygni­ta­rze, ku skra­jowi stołu osoby coraz bar­dziej pod­rzędne. Przed­sta­wi­ciel mia­sta sie­dział zawsze na ostat­nim miej­scu. Mia­łem wra­że­nie, że musiał mocno trzy­mać się rękoma za nogę stołu, aby nie wypchnięto go poza scenę”, przed­sta­wia Domżal­ski.

Matka Kry­styny dostaje pracę w prusz­kow­skim urzę­dzie, w geo­de­zji. Ojciec w admi­ni­stra­cji fabryki. Z nie­któ­rych publi­ka­cji wynika, że pra­co­wał też w fabryce Wedla. Paw­ło­wi­czo­wie wpro­wa­dzają się do miesz­ka­nia w trzy­pię­tro­wym budynku w cen­trum Ursusa. Z cza­sem zyskuje ono na metrażu, bo zostaje powięk­szone o zaadap­to­wany strych.

Ulica, przy któ­rej mie­ści się ich blok, należy do para­fii pw. Świę­tego Józefa Oblu­bieńca NMP. Dziś to para­fia Kry­styny Paw­ło­wicz. Z księ­dzem pro­bosz­czem jest w dobrych rela­cjach.

Pozo­sta­nie w miesz­ka­niu po rodzi­cach, wyku­pio­nym od gminy w 2000 roku. Obec­nie jego powierzch­nia liczy 95 metrów kwa­dra­to­wych.

W tam­tych cza­sach Paw­ło­wi­czo­wie – w oce­nie ludzi, któ­rzy ich znali – dystan­sują się od reszty świata, raczej stro­nią od towa­rzy­stwa. Ina­czej niż sio­stra matki Kry­styny – cio­cia Jadzia. Mieszka w tym samym bloku; jest otwarta, gościnna i ser­deczna.

Kry­styna Paw­ło­wicz jest środ­ko­wym dziec­kiem. Wycho­wuje się ze star­szym o kilka lat bra­tem Andrze­jem i młod­szą o pół­tora roku sio­strą Elż­bietą.

Zda­niem psy­cho­lo­gów, „śred­nie pocie­chy” radzą sobie w życiu naj­le­piej. Ona sama nie­raz powie, że nie była grzeczną dziew­czynką. 1 czerwca, w Dzień Dziecka, napi­sze na Twit­te­rze: „Dawno temu byłam dziec­kiem… Może nie­zbyt grzecz­nym, ale dziec­kiem”.

Elż­bieta, sio­stra Kry­styny, będzie wspo­mi­nać po latach, że tata pra­wie każ­dego wie­czoru wcho­dził do pokoju dzieci i zwra­cał się do nich uro­czy­ście po łotew­sku: „Dobra­noc, moje kochane dzieci”.

Po łotew­sku musiało to brzmieć tak: Ar labu nakti mani jauki bērni.

Mama wpaja dzie­ciom sza­cu­nek do mniej­szo­ści. Do szkoły cho­dzi z żydow­skimi dziew­czyn­kami. „To były wspa­niałe kole­żanki”, wspo­mni po latach.

I to wszytko, co wia­domo o dzie­ciń­stwie Kry­styny Paw­ło­wicz. No, może jesz­cze to, że mamu­nia czyta Kry­sty­nie do snu Życie świę­tej Geno­wefy. To książka „napi­sana dla rodzi­ców dzieci trud­nych, które w swych cier­pie­niach szu­kają pocie­chy w Bogu i w swej nie­win­no­ści”.

Bar­ba­rzyń­skie metody ata­ko­wa­nia zmar­łych

Leon Paw­ło­wicz umiera 13 kwiet­nia 1999 roku, dzień przed 46. uro­dzi­nami Kry­styny. Kry­styna cho­dzi z mamą na jego grób dość czę­sto, aż do 2014 roku, gdy mama też umiera. Pocho­wana zostaje z mężem w jed­nej kryp­cie.

W lipcu 2017 roku nie­znani sprawcy oble­wają grób rodzi­ców czer­woną farbą. Kry­styna opu­bli­kuje wów­czas w inter­ne­cie kil­ka­dzie­siąt zdjęć, żeby to udo­ku­men­to­wać wszyst­kim wokół niej.

Mimo pro­wa­dzo­nego przez poli­cję postę­po­wa­nia sprawcy nie zostaną wykryci. Kry­styna o ten ohydny akt wan­da­li­zmu oskarża sym­pa­ty­ków opo­zy­cji.

„Atak na grób moich Rodzi­ców odbie­ram jako kolejny prze­jaw «walki» poli­tycz­nej total­nej opo­zy­cji i jej – kar­mio­nych głę­boką nie­na­wi­ścią – sym­pa­ty­ków, do śro­do­wisk, które w 2015 r. demo­kra­tycz­nie wygrały wybory, tj. do PiS. Bez­sil­nej total­nej opo­zy­cji zostały już tylko bar­ba­rzyń­skie metody ata­ko­wa­nia zmar­łych, ich pamięci i gro­bow­ców osób bli­skich poli­ty­ków PiS”, napi­sze na Face­bo­oku.

„Gazeta Wybor­cza”, infor­mu­jąc o tym, przy­po­mni, że wie­lo­krot­nie nisz­czono też grób rodzi­ców Adama Mich­nika. A to wan­dale zrzucą i roz­biją nagrobną płytę, a to tępym narzę­dziem potłuką nagro­bek. W 2012 roku zaś prze­wrócą tablicę z nazwi­skami, z tyłu nato­miast wydra­pią gwiazdę Dawida na szu­bie­nicy.

Ada­mowi Mich­ni­kowi to się nie mie­ści w gło­wie. Sko­men­tuje: „Chciał­bym wie­rzyć, że zro­biła to osoba o sil­nych zabu­rze­niach emo­cjo­nal­nych lub psy­chicz­nych, która nasłu­chała się pro­pa­gandy prze­ciw «Gaze­cie» i Mich­ni­kowi. To jest tak sprzeczne z pol­ską tra­dy­cją. U nas grób to jest rzecz święta”.

Grób Leona i Kry­styny Paw­ło­wi­czów będzie szo­ro­wać sio­stra Elż­bieta. Potrwa to kilka dobrych godzin. Pomogą jej przy­ja­ciele.

Kryśka, Kry­sia i Kry­siu­nia po dwóch stro­nach stołu

W Ursu­sie mury się pną do góry. Powstają nowe bloki i osie­dla. Jest koń­cówka lat 50. Idzie kolejna Wiel­ka­noc.

Na skwe­rze przy ulicy Wapow­skiego grupa star­sza­ków sie­dzi na ławie ze swoją panią wycho­waw­czy­nią. Kry­styna Paw­ło­wicz ma krót­kie włosy. Grzywkę mamu­nia spina jej dru­cianą spinką, zwaną wsuwką. Dziew­czynka usa­do­wiona jest po lewej stro­nie pani wycho­waw­czyni. Drobna, zgrabna, buzia inte­li­gentna, o cie­ka­wym spoj­rze­niu. W dość skrom­nej sukience, z gołymi nogami. Dziecko inte­li­gen­cji pra­cu­ją­cej, przy­szła pro­fe­sor prawa i znana poseł, sędzia Try­bu­nału Kon­sty­tu­cyj­nego.

A po pra­wej… hoża dzie­woja z ogromną kokardą na czubku głowy; włosy ma spięte w koń­ski ogon. Ubrana jest w biały swe­te­rek, białe raj­tuzki. Zja­wi­skowa. Kry­styna Janda, przy­szła znana aktorka, reży­serka i wła­ści­cielka teatru.

Obie oczy­wi­ście nie znają jesz­cze swo­ich przy­szłych losów, ale oczami wyobraźni można dostrzec rodzącą się ani­mo­zję.

To zdję­cie, gdzie są obie tak widoczne, jest jedną z dwóch czarno-bia­łych foto­gra­fii, które Kry­styna Paw­ło­wicz zamie­ści 3 stycz­nia 2021 roku na Twit­te­rze, soli­da­ry­zu­jąc się z ogól­no­na­ro­do­wym obu­rze­niem, które wła­śnie prze­ta­cza się po Pol­sce w związku z tak zwaną aferą szcze­pion­kową.

Na dru­giej foto­gra­fii obie Kry­sie sie­dzą już po prze­ciw­nych stro­nach stołu. „Zwra­cam skrom­nie uwagę, że pani jest przy mnie”, nie omieszka zwró­cić uwagi inter­nau­tów Kry­styna Paw­ło­wicz.

Zdję­cia pod­pi­sze dow­cip­nie, choć nie bez zło­śli­wo­ści: „Obok Pani, po jej pra­wej stro­nie, z kokardą – przy­szły wybitny wiru­so­log, dys­try­bu­tor szcze­pio­nek Covid dla trupy «Ochota» – Kry­sia Janda. A po dru­giej stro­nie Pani – naj­uko­chań­sza, jak zwy­kle uro­cza i uśmiech­nięta Kry­siu­nia Paw­ło­wicz”.

Kry­sia, Kry­siu­nia – Paw­ło­wicz lubi sie­bie nazy­wać w ten spo­sób. Powta­rza wła­sne o sobie opi­nie, że jest ładna, miła i dobra.

Obie Kry­sie uro­dzone są tego samego roku, ale Janda jest o kilka mie­sięcy młod­sza – przyj­dzie na świat 18 grud­nia 1952 roku w Sta­ra­cho­wi­cach.

Do Ursusa trafi mniej wię­cej w tym samym cza­sie, co Kry­styna Paw­ło­wicz. Ojciec Jandy – cze­ski inży­nier – zosta­nie służ­bowo prze­nie­siony do Ursusa. Ale przy­szła aktorka zamieszka z rodzi­cami dopiero wtedy, gdy skoń­czy sie­dem lat.

Zatem opu­bli­ko­wane przez Kry­stynę Paw­ło­wicz zdję­cia mogą być póź­niej­sze; i doty­czyć już nie czasu przed­szkol­nego, lecz szkol­nego.

Gdy ktoś z inter­nau­tów zwraca uwagę na zło­śliwe opisy przy zdję­ciach autor­stwa Kry­styny Paw­ło­wicz, odpo­wiada: „Trzeba się tro­chę podraż­nić”.

Kto wie, być może, zupeł­nie nie­chcący i spon­ta­nicz­nie, wyraża tym klu­czową myśl.

Kry­siu­nia, jako doro­sła kobieta, lubi się draż­nić, pro­wo­ko­wać i wkła­dać kij w mro­wi­sko.

Foto­gra­fie w sym­bo­liczny spo­sób poka­zują, że obie Kry­styny od dzie­ciń­stwa znaj­do­wały się po dwóch stro­nach bary­kady. Obie też nie będą sobie szczę­dzić uszczy­pli­wo­ści przy lada oka­zji już w doro­słym życiu.

Janda powie o Paw­ło­wicz: „Ta kobieta ma kli­mak­te­rium w ostrym sta­dium. Ja to znam, biorę na to pla­stry”.

Paw­ło­wicz zaś o Jan­dzie: „Roz­ma­wiajmy o Pol­sce, a nie o jakiejś eme­ry­to­wa­nej aktorce. Ona mnie w ogóle nie obcho­dzi”.

Janda zwy­kle bez prze­ko­na­nia mówi o kon­tak­tach z przy­szłą sędzią Try­bu­nału Kon­sty­tu­cyj­nego:

– Jestem z Ursusa. Pani Paw­ło­wicz też. Obie mamy na imię Kry­styna. Może nawet cho­dzi­ły­śmy do tej samej szkoły.

Obie w dzie­ciń­stwie i wcze­snej mło­do­ści bie­gają wyczy­nowo, o czym przy oka­zji wywia­dów wspo­mina Paw­ło­wicz. Jako nasto­latka tre­nuje lek­ko­atle­tykę. Rzuca oszcze­pem – w tej dys­cy­pli­nie zosta­nie mistrzy­nią Mazow­sza mło­dzi­ków. Z suk­ce­sem rzuca też dys­kiem; nie­zła jest w pchnię­ciu kulą. Tre­nuje biegi, biega w szta­fe­cie 4 x 100 metrów (100 metrów prze­biega w 12,6 sekundy). Z dumą mówi, że w mło­do­ści zna­la­zła się w setce naj­lep­szych pol­skich sprin­te­rek.

No i była szyb­sza od Jandy. Zresztą… Bie­gała też z Ireną Sze­wiń­ską!

Sze­wiń­ska, pytana o to przez dzien­ni­ka­rzy, odpo­wiada, że sobie nie przy­po­mina. Ale nie prze­kre­śla tego, że Paw­ło­wicz tre­no­wała w tym samym cza­sie, co ona, i w jakichś zawo­dach mogły razem star­to­wać.

A Janda?

– Raz – opo­wiada wspólna kole­żanka Kry­styny Paw­ło­wicz i Hanny Gron­kie­wicz-Waltz – na jakimś spo­tka­niu z Kry­styną Jandą, ówcze­sna pre­zy­dent War­szawy wprost zapy­tała sławną aktorkę: „To pani z Kry­styną Paw­ło­wicz bie­gała?”. Reak­cja Jandy była zaska­ku­jąca: „Nie pamię­tam”, wzru­szyła ramio­nami aktorka.

„Gdyby nie te sporty, wylą­do­wa­ła­bym w popraw­czaku”

Kry­styna ma talent – pięk­nie rysuje.

Ale i do sportu ma wiel­kie pre­dys­po­zy­cje. W wieku czter­na­stu lat zostaje objęta pro­gra­mem przy­go­to­wa­nia na olim­piadę w Mona­chium. Jej karierę spor­tową prze­rywa jed­nak śmierć tre­nera.

„Gdyby nie te sporty, wylą­do­wa­ła­bym w popraw­czaku. Mnie ze spra­wo­wa­nia zawsze wycho­dziła czwóra”, opo­wiada po latach w wywia­dach. Powód? Ponoć bar­dziej leżało jej towa­rzy­stwo chło­pa­ków niż dziew­czyn.

– Dość agre­sywna byłam. Nikt mnie nie zacze­piał, wszy­scy wie­dzieli, że ze mną trzeba grzecz­nie – powie Mar­ci­nowi Wój­ci­kowi. Jest prze­ko­nana, że roz­ma­wia z dzien­ni­ka­rzem z „Gościa Nie­dziel­nego”.

Kiedy Wój­cik spo­tyka się z Kry­styną Paw­ło­wicz, pra­cuje jesz­cze w „Gościu Nie­dziel­nym”, ale repor­taż o Kry­sty­nie Paw­ło­wicz opu­bli­kuje „Duży For­mat”, doda­tek „Gazety Wybor­czej”. Kry­styna Paw­ło­wicz pój­dzie do sądu: będzie doma­gać się prze­pro­sin i 20 tysięcy zło­tych. Sąd oddali jej pozew.

W lipcu 2013 roku Wój­cik napi­sze, że Kry­styna Paw­ło­wicz, gdy była mała, jeź­dziła do Łowi­cza, do dziad­ków na waka­cje. Bie­gała łąką do rzeki, żeby się wyką­pać, bo podwórko aku­rat wycho­dziło na Bzurę. A za nią chmara dzie­cia­ków. Ale to ona im prze­wo­dziła. Potra­fiła przy­lać ręką.

Jest pewna sie­bie. Lubi się bawić w „panią nauczy­cielkę”.

Z domu, jak więk­szość dzieci w tam­tych cza­sach, wynie­sie zasadę, wpa­janą od małego: „Nie mów nikomu, co się dzieje w domu”.

Tej mak­symy trzyma się przez resztę życia.

„Nie mam sio­stry, prze­pra­szam, cią­gle mi to ktoś wma­wia”

Andrzej Paw­ło­wicz jest po roz­wo­dzie. Kry­styna Paw­ło­wicz z bra­tem sto­sun­ków nie utrzy­muje.

Brat mieszka daleko, w Kosza­li­nie, i jedyne, czego pra­gnie, to ciszy wokół sie­bie. A już zwłasz­cza tego, żeby media odcze­piły się wresz­cie od niego. Andrzej uważa, że z Kry­styną łączy go tylko nazwi­sko.

Przez zna­jo­mych z Pomo­rza pró­buję jed­nak do niego dotrzeć. Nie­odmien­nie sły­szę: „Odma­wia roz­mowy z dzien­ni­ka­rzami”.

Sąsie­dzi Kry­styny Paw­ło­wicz przy oka­zji róż­nych najaz­dów dzien­ni­ka­rzy wspo­mi­nają, że Andrzej Paw­ło­wicz był widziany w Ursu­sie kilka razy. Ale już dawno nie.

Rela­cje Kry­styny z młod­szą sio­strą Elż­bietą nie są ide­alne. Był czas, kiedy Kry­styna w ogóle zaprze­czała, że ma jaką­kol­wiek sio­strę:

„Nie mam sio­stry, prze­pra­szam, cią­gle mi to ktoś wma­wia. Pro­szę mi dać święty spo­kój” – w taki spo­sób reaguje na pyta­nie, które zadaje jej dzien­ni­karz Filip Chaj­zer.

– Tak się umó­wi­ły­śmy, że nie będziemy o sobie mówić – łago­dzi póź­niej tę wypo­wiedź Elż­bieta.

Mleko się wyleje, kiedy Elż­bieta, która zacznie już dzia­łać w Komi­te­cie Obrony Demo­kra­cji, na jed­nym z mar­szów KOD-u podej­dzie do Jaro­sława Kur­skiego, wice­szefa „Gazety Wybor­czej”, i powie: „Nazy­wam się Paw­ło­wicz. Jestem sio­strą Kry­styny. Pan mnie rozu­mie”.

Jaro­sław Kur­ski dosko­nale rozu­mie, co Elż­bieta Paw­ło­wicz ma na myśli. On jest prze­cież bra­tem Jacka Kur­skiego, pre­zesa TVP, zwią­za­nego z obecną wła­dzą.

Od tam­tej pory media zaczy­nają uga­niać się za Elż­bietą i zapra­szać ją na wywiady. Pytają. Jak wyglą­dają święta u sióstr? Jak Wigi­lia? A jak roz­mowy Elż­biety z Kry­styną?

Elż­bieta odma­wia, kiedy pro­szę ją o spo­tka­nie.

Skąpe infor­ma­cje na temat sióstr i ich rela­cji zbie­ram jak roz­sy­pane puz­zle.

Kry­styna kol­por­tuje bibułę

Od pew­nego czasu roz­mowy Kry­styny z Elż­bietą wyglą­dają nijak.

Elż­bieta (mówiła swego czasu dzien­ni­ka­rzom) nie kryje nadziei, że kie­dyś ich rela­cje się popra­wią. Ona, po pierw­sze, nie chce sio­stry obma­wiać, nie chce kry­ty­ko­wać, a nawet ją podzi­wia i złego słowa na nią nie powie. Po dru­gie, iden­ty­fi­kuje się z jej bojo­wo­ścią, bo tak zostały wycho­wane. Rodzice uczyli je patrio­ty­zmu i cywil­nej odwagi i każda reali­zuje to na swój wła­sny spo­sób. Kry­styna w PiS-ie, Elż­bieta w KOD-dzie. Niby cho­dzi im o te same war­to­ści, ale każda rozu­mie je ina­czej.

Tyle można wyczy­tać z wywia­dów, któ­rych udzie­liła Elż­bieta w krót­kim okre­sie dość inten­syw­nej KOD-owej dzia­łal­no­ści. Potem już nie chce o sio­strze roz­ma­wiać.

Dzięki wcze­śniej­szym wypo­wie­dziom opi­nia publiczna dowie się jed­nak, że trzy­dzie­ści lat wcze­śniej Elż­bieta Paw­ło­wicz była sekre­tarką Jaro­sława Kaczyń­skiego w biu­rze Poro­zu­mie­nia Cen­trum. Tę pracę pomoże sio­strze zna­leźć Kry­styna.

Ów chłód mię­dzy nimi nie zawsze więc miał miej­sce. W mło­do­ści mają podobne – spor­towe – zain­te­re­so­wa­nia. Elż­bieta tre­nuje gim­na­stykę – ćwi­czy akro­ba­tykę; jeź­dzi też na zawody strze­lec­kie i odnosi tam suk­cesy. Uwiel­bia wyzwa­nia. Cał­kiem nie­dawno, bo kilka lat temu, poszła na kurs krav magi.

W latach 80. sio­stry ramię w ramię dzia­łają w opo­zy­cji. Kry­styna kol­por­tuje bibułę, w którą zaopa­truje ją pro­fe­sor Lech Falan­dysz. Przez tę bibułę trafi w sta­nie wojen­nym do pałacu Mostow­skich (sto­łeczna komenda mili­cji). Czy to spo­wo­duje, że zra­dy­ka­li­zuje się w swo­ich poglą­dach?

Elż­bieta marzy o psy­cho­lo­gii, ale na wybrane stu­dia się nie dostaje. Koń­czy poli­ce­alne stu­dium han­dlu zagra­nicz­nego i zostaje han­dlow­cem w Cen­trali Han­dlu Zagra­nicz­nego.

Kry­styna idzie w ślady ojca i wybiera prawo. Ale dopiero wtedy, gdy nie wyj­dzie jej z angli­styką. Jedni mówią, że oblała egza­miny, dru­dzy, że sama zre­zy­gno­wała.

Elż­bieta spo­tyka ludzi opusz­czo­nych przez rodzinę

Kry­styna po stu­diach praw­ni­czych zostaje na uczelni. Na Uni­wer­sy­te­cie War­szaw­skim będzie człon­kiem komi­sji zakła­do­wej Soli­dar­no­ści Wydziału Prawa i Admi­ni­stra­cji. Dzięki zna­jo­mo­ści z Lechem Falan­dy­szem poznaje ludzi opo­zy­cji. Potem znaj­dzie się przy Okrą­głym Stole. Pozna Jaro­sława Kaczyń­skiego.

Elż­bieta w Cen­trali Han­dlu Zagra­nicz­nego jest człon­kiem zarządu zakła­do­wej Soli­dar­no­ści. Przez dzia­łal­ność opo­zy­cyjną straci posadę. Wil­czy bilet dosta­nie w dzień swo­ich uro­dzin. Pój­dzie z pozwem do sądu pracy.

Kry­styna będzie przy­cho­dzić na te roz­prawy z pro­fe­so­rem Falan­dy­szem, aby wywrzeć pre­sję na mło­dej sędzi, byłej stu­dentce Falan­dy­sza zresztą. Obec­ność Falan­dy­sza pomaga o tyle, że młoda sędzia rezy­gnuje z pro­wa­dze­nia sprawy. Finał jest taki, że Elż­bieta wygrywa i dostaje odszko­do­wa­nie – rów­no­war­tość dwóch pen­sji.

Znaj­duje sobie nową pracę w fabryce: pod­bija robot­ni­kom kartki żyw­no­ściowe. Długo tam jed­nak nie wytrzyma.

Insty­tut Psy­chia­trii i Neu­ro­lo­gii z ulicy Sobie­skiego szuka pra­cow­ni­ków. Elż­bieta po latach w roz­mo­wie z „Poli­tyką” będzie wspo­mi­nać:

„Poszu­ki­wano wtedy tera­peu­tów zaję­cio­wych. Ta praca oka­zała się ide­alna dla mnie. Codzien­nie, przez dzie­więć lat, spo­ty­ka­łam tu doro­słych ludzi poko­na­nych przez cho­robę psy­chiczną, nie­szczę­śli­wych i czę­sto, z bie­giem czasu, opusz­cza­nych przez naj­bliż­szą rodzinę. Naj­wy­tr­wal­sze były matki, które z każ­dym kolej­nym nawro­tem cho­roby ich doro­słych już dzieci spę­dzały godziny w szpi­talu. Pamię­tam, że nie­wielu chciało tu pra­co­wać. Ta praca była jed­nym z naj­waż­niej­szych okre­sów mojego życia”.

To wtedy zro­dzi się w niej prze­ko­na­nie, że sza­cu­nek należy się każ­demu. Nie­za­leż­nie kim jest, skąd jest, co robi, jakie ma poglądy.

A jed­nak przy­cho­dzi czas, że Elż­bieta chce odejść ze szpi­tala. Misja misją, a zarobki małe.

Znów pomoże jej Kry­styna. Elż­bieta stawi się w nowej pracy, w biu­rze par­tii Poro­zu­mie­nie Cen­trum przy placu Unii Lubel­skiej. Zosta­nie sekre­tarką pre­zesa Jaro­sława Kaczyń­skiego.

Tam pozna legen­darną panią Basię, jedną z naj­bar­dziej pro­fe­sjo­nal­nych sekre­ta­rek, jakie spo­tka – tak będzie o niej mówić.

Tym­cza­sem Kry­styna robi apli­ka­cję sędziow­ską. Sie­dem lat póź­niej obroni dok­to­rat. Kole­guje się z Hanną Gron­kie­wicz-Waltz.

Psują się sio­strzane rela­cje

Elż­bieta jedzie do Medju­go­rie.

Jesz­cze nie może w to uwie­rzyć. Można mnie­mać, że pasz­port dostała cudem, że w port­felu ledwo kilka dola­rów.

Trwa komuna.

Medju­go­rie – nie­wielka wio­ska na Bał­ka­nach – znana jest z obja­wień Maryj­nych. Obja­wie­nia, nie­prze­rwa­nie od 1981 roku, przy­cią­gają piel­grzy­mów z całego świata.

Histo­ria Medju­go­rie zaczyna się w dniu 24 czerwca 1981 roku, kiedy na wzgó­rzu Pod­brdo, nie­da­leko wio­seczki, trzy dziew­czynki, Ivanka, Mir­jana i Vicka, mają widze­nie. Uka­zuje się im piękna pani. Nazwą ją Gospa. Do dziew­czy­nek dołą­czą kolejne dzieci: Ivan, Marija i Jakov.

Od tam­tej pory obja­wie­nia Matki Bożej mają wyda­rzać się codzien­nie. Widzący otrzy­mują orę­dzie, aby prze­ka­zy­wać je dalej, oraz dzie­sięć tajem­nic, z któ­rych więk­szość doty­czy przy­szło­ści świata i Kościoła.

Dziś Medju­go­rie to sank­tu­arium Eucha­ry­stii, ado­ra­cji Boga, cele­bra­cji Sakra­mentu Pokuty i Pojed­na­nia oraz miej­sce licz­nych ducho­wych nawró­ceń. Piel­grzymi odnaj­dują tam sens życia, pokój serca; nie­któ­rzy mówią, że nie­mal fizycz­nie odczu­wają bli­skość Boga i Jego Matki.

Sta­no­wi­sko Kościoła wobec obja­wień w Medju­go­rie jest ostrożne. Kościół bada je do dziś – ani ich nie odrzuca, ani nie potwier­dza.

Od 2018 roku Medju­go­rie ma swo­jego wizy­ta­tora apo­stol­skiego. Papie­skim wysłan­ni­kiem o cha­rak­te­rze spe­cjal­nym (pod­le­ga­ją­cym bez­po­śred­nio papie­żowi) jest arcy­bi­skup Hen­ryk Hoser.

Trzy­dzie­ści lat wcze­śniej Medju­go­rie to jesz­cze nie­wielka miej­sco­wość. Elż­bieta wszę­dzie widzi klę­czą­cych, modlą­cych się ludzi. Nad gło­wami jasne niebo. Wokół góry. Prze­żywa nawró­ce­nie.

Tam też spo­tka się z Hanną Gron­kie­wicz-Waltz.

Gron­kie­wicz od lat 80. zwią­zana jest z kato­licką Odnową w Duchu Świę­tym. Fascy­nuje ją ruch cha­ry­zma­tyczny.

Przy­szła pani pre­zy­dent War­szawy będzie dekla­ro­wać publicz­nie:

– Przy decy­zjach per­so­nal­nych sta­ram się opie­rać na Ewan­ge­lii – tak, aby ludzi nie skrzyw­dzić.

Przyj­dzie czas, gdy już będzie pre­ze­sem Naro­do­wego Banku Pol­skiego, że media przy­po­mną jej wypo­wie­dzi z 1998 roku.

Powie wtedy:

– Z naucza­nia Pisma Świę­tego wynika, że przez głowę każ­dej insty­tu­cji na kraj może spły­nąć boże bło­go­sła­wień­stwo. Wie­rzę w to, czego naucza Pismo Święte, i dla­tego świa­do­mie pod­daję insty­tu­cję, w któ­rej pra­cuję, pod boże bło­go­sła­wień­stwo. I jestem pewna, że ma to duchowy wpływ. Pamię­tam, że w cza­sie jed­nej z modlitw ojciec Ricardo prze­ka­zał mi słowo o Józe­fie jako zarządcy dóbr, mówiąc do mnie: „Ty nie jesteś już wię­cej Hanna, ty jesteś Józef”. Myślę, że to ma zwią­zek.

Ale na razie Hanna z Elż­bietą są na Bał­ka­nach. Wspólne duchowe doświad­cze­nia zbli­żają je do sie­bie. Z piel­grzymki Elż­bieta wróci wyci­szona.

W 1992 roku Hanna Gron­kie­wicz-Waltz, będąc pre­ze­sem NBP, zapro­po­nuje Elż­bie­cie pracę w swoim sekre­ta­ria­cie.

W sekre­ta­ria­cie NBP u Hanny Elż­bieta prze­pra­cuje dwie kaden­cje. Kiedy Hanna poje­dzie do Lon­dynu, Elż­bieta zosta­nie w banku, w Depar­ta­men­cie Bez­pie­czeń­stwa. Będzie tam pra­co­wała jesz­cze za cza­sów Marka Belki.

To dzięki NBP, a po praw­dzie dzięki Han­nie Gron­kie­wicz-Waltz, która jako pre­ze­ska wes­prze Elż­bietę finan­sowo, w końcu zre­ali­zuje swoje wiel­kie marze­nie – ukoń­czy psy­cho­lo­gię spo­łeczną na SWPS.

Sto­sunki z Kry­styną popsują się, kiedy Elż­bieta – już jako mężatka z dwójką dzieci – podej­mie decy­zję o roz­sta­niu z mężem. Elż­bieta jest jego drugą żoną. Mał­żon­ko­wie prze­stają się doga­dy­wać. Do sądu trafi pozew roz­wo­dowy.

Zna­jomi sióstr opo­wia­dają mi, że Kry­styna pod­czas roz­wodu miała wziąć stronę męża Elż­biety. To ma się przy­czy­nić do nade­rwa­nia sio­strza­nych rela­cji.

Świad­kiem w spra­wie roz­wo­do­wej Elż­biety będzie też Hanna Gron­kie­wicz-Waltz. Ale dziś nie chce roz­ma­wiać ze mną na ten temat.

Wspólna zna­joma obu pań opo­wiada, że Gron­kie­wicz-Waltz przed sądem sta­nęła po stro­nie Elż­biety:

– Hania opo­wia­dała mi, że było to dla niej wstrzą­sa­jące, bo Kry­styna miała być za tym, żeby to mężowi jej sio­stry przy­znać opiekę nad dziećmi.

Kry­styna prze­sta­nie się do Hanny odzy­wać.

Obie są reli­gijne, obie mają war­to­ści

Temat pracy magi­ster­skiej Elż­biety Paw­ło­wicz brzmi: Inten­syw­ność postaw reli­gij­nych a spo­soby radze­nia sobie ze stre­sem.

Obie sio­stry Paw­ło­wicz są reli­gijne. Ale każda ina­czej.

Elż­bieta ujawni dzien­ni­ka­rzom, że została ochrzczona dopiero wtedy, gdy skoń­czyła dzie­sięć lat. Kiedy rodzice ochrzcili Kry­stynę – nie wie, nie pamięta.

Swego czasu spo­wied­ni­kiem Elż­biety zosta­nie sam ksiądz poeta Jan Twar­dow­ski.

Sio­stra Kry­styny ma nawet jego tomik wier­szy z dedy­ka­cją.

Uważa się za kon­ser­wa­tystkę i kato­liczkę.

War­to­ści, w które wie­rzy Elż­bieta, każą jej nie oce­niać innych, za to im poma­gać – dla­tego w odru­chu serca zor­ga­ni­zo­wała gło­śną medial­nie zbiórkę pie­nię­dzy dla Mate­usza Kijow­skiego, w latach 2015–2017 prze­wod­ni­czą­cego Komi­tetu Odnowy Demo­kra­cji. Kijow­ski orga­ni­zo­wał wów­czas uliczne demon­stra­cje, oce­niane jako jedne z naj­więk­szych w ostat­nich dzie­się­cio­le­ciach.

Sporo było wokół niego kon­tro­wer­sji. Powód? Przede wszyst­kim ali­menty, któ­rych nie pła­cił. Tłu­ma­czył, że są zbyt wyso­kie i nie stać go na nie. Z KOD-u odej­dzie w nie­sła­wie, po arty­ku­łach o tym, że pie­nią­dze ze zbió­rek publicz­nych tra­fiały do niego i jego żony.

– Ja nie chcę dzie­lić ludzi na dwa wro­gie obozy i sku­piam się bar­dziej na tym, co może nas połą­czyć – powie Elż­bieta tygo­dni­kowi „Poli­tyka”.

W roz­mo­wie z „Rzecz­po­spo­litą” będzie bro­nić Kijow­skiego. Nie jest ali­men­cia­rzem – twier­dzi – tylko ali­men­ta­to­rem. Ali­menty płaci, tyle że w zmniej­szo­nej kwo­cie. I wcale z KOD-u nie został wyrzu­cony; sam odszedł. Zresztą… KOD się sam roz­sy­pie. Od środka.

Elż­bieta czuje wdzięcz­ność do Kry­styny za to, że z takim odda­niem opie­ko­wała się rodzi­cami. Będzie mówić, że Kry­styna poza kame­rami, w domu, jest inna. Że podzi­wia jej poczu­cie humoru. I modli się za nią.

Kry­styna codzien­nie, jeśli to moż­liwe, od szó­stej rano słu­cha Radia Maryja. Roz­gło­śnia ojca Rydzyka to dla niej szkoła wiary i pol­sko­ści. Od lat jest felie­to­nistką w toruń­skich mediach – publi­kuje dźwię­kowe felie­tony z cyklu Myśląc Ojczy­zna… Mówi o swo­ich poglą­dach, ustro­jo­wych teo­riach, komen­tuje wyda­rze­nia spo­łeczne i poli­tyczne, przy­stęp­nie tłu­ma­czy rze­czy­wi­stość.

„Słu­cham i wspie­ram. Życzę dal­szych suk­ce­sów i wytrwa­ło­ści! Szcze­gól­nie dziś, gdy trzeba dawać świa­dec­two i pol­skiego kościoła bro­nić”, pisze o Radiu Maryja na Twit­te­rze.

Czę­sto wypo­wiada się na temat wiary w mediach spo­łecz­no­ścio­wych. „Wszystko, co dobrego spo­tkało Pol­skę i mnie oso­bi­ście w 2020 roku zawdzię­czam swej kato­lic­kiej wie­rze. Dla­tego musimy jej w kolej­nym roku bro­nić. Bez Boga ani do proga”, ogła­sza.

Kry­styna publicz­nie mówi, że wsty­dzi się, iż Elż­bieta musi się obra­cać w takim śro­do­wi­sku jak KOD.

Dekla­ruje też, że się za sio­strę modli.

Roz­dział II. Zauro­cze­nia

Roz­dział II

Zauro­cze­nia

Nie jestem taka, jak media mi gębę przy­kła­dają.

Taka ładna! Sło­wiań­ska, z blond war­ko­czem. Miód dziew­czyna. Atrak­cyjna! Z pięk­nym uśmie­chem. A ta syl­wetka! – męż­czyźni prze­waż­nie wspo­mi­nają młodą Kry­stynę Paw­ło­wicz z zachwy­tem.

A kobiety?

– Jak była młoda, była ładna. Włosy nosiła dłu­gie, roz­pusz­czone albo spięte w koń­ski ogon. Sta­rała się dziew­częco ubie­rać. Miała styl bar­dziej arty­styczny: luźne spód­nice, swe­try, zła­mane kolory, buty na śred­nim obca­sie, ni­gdy na pła­skim, ale też ni­gdy na wyso­kim – przy­po­mina dok­tor Hanna Machiń­ska, była zastęp­czyni Rzecz­nika Praw Oby­wa­tel­skich, praw­niczka i dzia­łaczka spo­łeczna, od wielu lat peł­niąca funk­cję dyrek­tora Biura Rady Europy, docent w Insty­tu­cie Nauk o Pań­stwie i Pra­wie Uni­wer­sy­tetu War­szaw­skiego.

– Gdy ujrza­łam ją pierw­szy raz w kostiu­mie, a było to na roz­pra­wie z Jerzym Owsia­kiem, pomy­śla­łam: „O Jezu, jak to nie pasuje do Kryśki”. Ona zawsze nosiła te sze­ro­kie spód­nice, te luźne bluzki – wspo­mina zna­joma z uni­wer­sy­tetu.

– Dziew­czyna wyspor­to­wana, dyna­miczna. Rzu­cała się w oczy, zwra­cała na sie­bie uwagę. Krótko mówiąc, wyróż­niała się. Podo­bała się męż­czy­znom – mówi o niej praw­niczka Liliana Usta­bo­ro­wicz-Jaki­mo­wicz, która z przy­szłą sędzią Try­bu­nału Kon­sty­tu­cyj­nego była na jed­nym roku stu­diów.

– Kwe­stia gustu. Ale ucho­dziła za ładną. Ubie­rała się odmła­dza­jąco – to sły­szę naj­czę­ściej. Choć nie­które zna­jome Kryśki mówią o tym dość nie­chęt­nie. Podob­nie nie­chęt­nie wspo­mi­nają, że męż­czyźni widzieli w niej natu­ralny sek­sa­pil. Zde­cy­do­wa­nie chęt­niej za to wyli­czają jej domnie­mane (fatalne?) zauro­cze­nia.

U Falan­dy­sza nie miała szans, bo Baśka

Pierw­szym (podobno) zauro­cze­niem Kry­styny miał być pro­fe­sor Lech Falan­dysz, praw­nik, uczest­nik obrad Okrą­głego Stołu, wresz­cie zastępca szefa Kan­ce­la­rii Pre­zy­denta za kaden­cji Lecha Wałęsy.

Falan­dysz zasły­nął z dzia­łań nazwa­nych „falan­dy­za­cją prawa”, twier­dząc, że pre­zy­dent miał prawo odwo­łać z KRRiT dwóch człon­ków, czyli Macieja Iło­wiec­kiego i Marka Mar­kie­wi­cza, choć więk­szość auto­ry­te­tów twier­dziła, że nie miał. Wykła­dał prawo na Uni­wer­sy­te­cie War­szaw­skim.

– Nie ona jedna, nie pierw­sza i nie ostat­nia. W Falan­dy­szu kochały się nie­mal wszyst­kie stu­dentki prawa. No, to było jesz­cze zanim się z Baśką oże­nił – opo­wiada kole­żanka Kry­styny Paw­ło­wicz z uni­wer­sy­tetu. I dodaje: – Żadna nie miała u niego szans, bo Baśka była od nas młod­sza, to raz, po dru­gie, pięk­ność. Po trze­cie wresz­cie, cha­rak­terna. Zresztą, Kry­styna też, ale Baśka! Baśka miała dzie­sięć lat mniej.

– Jak facet ma kilka mło­dych pod­opiecz­nych, młode asy­stentki, to wszy­scy sądzą, że to król frau­cy­meru. A on miał taki ojcow­ski styl – tłu­ma­czy Krzysz­tof Wyszkow­ski.

Jego zda­niem, istot­niej­sze było to, że Kry­styna i jesz­cze dwie inne asy­stentki Falan­dy­sza sta­no­wiły na UW wysepkę „wałę­si­stów”, jako że uni­wer­sy­tet był ogól­nie anty­wa­łę­sow­ski, opo­wia­dał się za Mazo­wiec­kim; więc u Falan­dy­sza taka wła­śnie była wysepka, taki oddział.

– Ani Dorota Safjan, ani Hanna Gron­kie­wicz wów­czas nie są aktywne na zewnątrz. Aktywna jest tylko Kry­styna Paw­ło­wicz – pod­kre­śla Wyszkow­ski. Ale nie ma racji.

– My wtedy z mężem współ­pra­co­wa­li­śmy z par­tią Nie­pod­le­głość, którą kie­ro­wał nie­jaki Jerzy Tar­gal­ski, przez wielu uwa­żany dziś za oszo­łoma; bar­dzo spe­cy­ficzny czło­wiek. Ale my mie­li­śmy wtedy inten­cje, aby zwią­zać się z kim­kol­wiek i cokol­wiek robić prze­ciwko komu­nie, i aku­rat ta grupa nam się tra­fiła, więc w tej gru­pie zaist­nie­li­śmy – opo­wiada mi praw­niczka Dorota Safjan, żona sędziego Marka Safjana, pre­zesa Try­bu­nału Kon­sty­tu­cyj­nego w latach 1998–2006, od 2009 sędziego Try­bu­nału Spra­wie­dli­wo­ści Unii Euro­pej­skiej, była wice­mi­ni­ster finan­sów, zastęp­czyni Pre­zy­denta m.st. War­szawy Lecha Kaczyń­skiego.

Dorota Safjan jest o kilka lat star­sza od Kry­styny Paw­ło­wicz; stu­dia skoń­czyła wcze­śniej, bo nie miała jesz­cze dwu­dzie­stu jeden lat. Potem jakiś czas pra­co­wała jako dzien­ni­karka, póź­niej w PAN zro­biła dok­to­rat i po dok­to­ra­cie, jako adiunkt, wró­ciła na Uni­wer­sy­tet War­szaw­ski, do Kate­dry Prawa Cywil­nego.

Z Kry­styną spo­tkała się w dość spe­cy­ficz­nej sytu­acji. Opo­wiada:

– Ksiądz pro­boszcz z Lubochni, wio­ski koło Toma­szowa Mazo­wiec­kiego, po sta­nie wojen­nym stwo­rzył cie­kawą ini­cja­tywę dla miesz­kań­ców, coś na kształt Luboch­nień­skiego Uni­wer­sy­tetu. Przy­jeż­dżali tam wykła­dowcy z uni­wer­sy­tetu, mię­dzy innymi z UW, z Wydziału Prawa, z regu­lar­nymi wykła­dami, które odby­wały się w sali para­fial­nej, na różne tematy. Ja wykła­da­łam aku­rat o pra­wie wła­sno­ści, bo się na tym zna­łam i wie­dzia­łam, że to rol­ni­ków będzie inte­re­so­wało. Jeź­dzi­ły­śmy na te wykłady wspól­nie z Kry­sią i Lesz­kiem Falan­dy­szem, jego samo­cho­dem. Woził nas, sam też miał zaję­cia. Te wojaże odby­wały się w soboty i nie­dziele przez pra­wie rok.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Cytaty zostały przy­to­czone w ory­gi­nal­nym zapi­sie. [wróć]