Cudze życie - Paweł Nowak - ebook + audiobook + książka

Cudze życie ebook

Nowak Paweł

4,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Grzegorza i Dorotę połączyła tragedia. Chcąc uciec od poczucia winy i ciągłych wyrzutów sumienia, żyją „cudzym”, a nie „swoim” życiem.

Nie zdają sobie jednocześnie sprawy, że kluczem do odzyskania spokoju może być tylko poznanie prawdy o samych sobie oraz stawienie czoła okrutnej przeszłości.

Życie jednak musi się w końcu o nich upomnieć, a zderzenie z rzeczywistością dla każdego będzie wyjątkowo bolesne.

„Cudze życie” to mocna, wzruszająca i wyjątkowo prawdziwa opowieść o próbach odkupienia win i zrozumieniu tego, co zsyła nam los.

To także opowieść o tolerancji, miłości i akceptacji drugiego człowieka i jego wyborów.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi

Liczba stron: 195

Oceny
4,0 (27 ocen)
14
2
8
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
PatrykMadej

Nie oderwiesz się od lektury

Kolejna bardzo dobra książka tego autora - czekałem na nią! Czyta się lekko i z zaciekawieniem. Ogromna przyjemność poznać historię Grzegorza, a przy tym poznać parę prawd życiowych :) Serdecznie polecam każdemu! 20/10!
10
xxrobertusxx

Nie oderwiesz się od lektury

“Możesz w życiu upaść wiele razy, ważne, żebyś wiedział, kiedy chwycić kogoś za rękę, kto pomoże ci wstać. Nigdy nie lekceważ tego, kogo spotkasz na swojej drodze. Pamiętaj o tym!” Cześć! 🌼 Paweł Nowak, znany nam dobrze jako Zwyczajny Chłopak wszedł na rynek z genialnym debiutem. “Most ikara” to bardzo wyjątkowa i emocjonalna historia. Dziś chciałabym Wam opowiedzieć o kontynuacji - “Cudze życie” - która w moim odczuciu jest równie interesująca. Autor w tej części skupia się na Grzegorzu, Magdalenie i Dorocie, a dokładnie na tym jak radzą sobie ze stratą. Aby pójść krok dalej i pogodzić się z losem, będą musieli powrócić do przeszłości. Bolesne wspomnienia, które ukształtowały Grzegorza, będą szokiem dla Doroty. Jednak tylko tak, będzie mogła odzyskać spokój. Spowiedź Grzegorza to bardzo mocna historia, która całkowicie mnie rozbroiła. Autor w bardzo brutalny sposób pokazał jak wygląda rzeczywistość osób homoseksualnych. Ukazał częste wykluczenie ze społeczeństwa, obelgi kierowane...
10
Roballos

Całkiem niezła

A nawet 3,5
00
Wioletta67

Nie oderwiesz się od lektury

Wspaniała, mądra książka. Bardzo realistyczna. Autor bardzo wnikliwie i wszechstronnie opisuje swoich bohaterów. Książka wzrusza i zmusza do myślenia. Z niecierpliwością czekam na kolejną powieść Pana Nowaka, który mimo młodego wieku ma duży talent pisarski.
00
Wiola_loves_books1

Nie oderwiesz się od lektury

❤️‍🩹❤️‍🩹 RECENZJA ❤️‍🩹❤️‍🩹 Paweł Nowak "Cudze życie" Opis wydawniczy znajdziecie kilka postów niżej. Grzegorz nie potrafi pogodzić się ze śmiercią Antka do tego stopnia iż postanawia targnąć się na własne życie. Jednak los w dość specyficzny sposób przeszkodził mu w tym i sprowadził do jego życia Dorotę. Mama Antka mimo targających nią uczuć postanawia go wysłuchać by zrozumieć postępowanie takich osób jak on i jej syn. Czy tych dwoje w rozmowie znajdą ukojenie, spokój i odpowiedzi na nurtujące ich pytania? Czy pogodzą się z losem? Czy spróbują żyć dalej? "Cudze życie" to kontynuacja losów bohaterów historii "Most Ikara" która do dziś jest w moim sercu. Chwytając po tą książkę zupełnie nie wiedziałam czego mogę się spodziewać, a teraz gdy ją skończyłam chcę bardzo pogratulować autorowi bo kolejny raz dał nam wyjątkową historię którą z całą stanowczością można nazwać rachunkiem sumienia. Ale wróćmy do fabuły opiera się ona głównie na wspomnieniach i przeżyciach Grześka które s...
00

Popularność




Rozdział I

Roz­dział I

…Pro­ku­ra­tura Okrę­gowa poin­for­mo­wała o aresz­to­wa­niu Mar­cina P., który został zatrzy­many pod­czas próby prze­kro­cze­nia gra­nicy.

Przy­po­mnijmy, że Mar­cin P. jest aresz­to­wany w związku z podej­rze­niem o bru­talny gwałt oraz zamor­do­wa­nie Anto­niego Sam­bora, który szes­na­stego maja został zna­le­ziony mar­twy w pobliżu mostu Świę­to­krzy­skiego…

Grze­gorz wyłą­czył tele­wi­zor, patrząc bez­na­mięt­nie w czarny ekran jesz­cze przez kilka minut po wyga­śnię­ciu obrazu.

Powi­nien czuć ulgę, prze­cież cze­kał na tę wia­do­mość. Przez kilka ostat­nich tygo­dni tylko chęć zemsty trzy­mała go przy życiu. Chęć tak silna, że odno­sił wra­że­nie, jakby wypa­lała mu wnętrz­no­ści.

Ta wia­do­mość miała ukoić jego ból. Wycią­gnąć go z pochła­nia­ją­cej go bez­na­dziei. Z głę­bo­kiego, ośli­zgłego bagna, zale­wa­ją­cego jego ciało kle­istą cie­czą nie­na­wi­ści i roz­pa­czy.

Jed­nak upra­gniona ulga nie przy­szła, wręcz prze­ciw­nie – jego ból stał się tylko bar­dziej ludzki, a poczu­cie nie­spra­wie­dli­wo­ści się­gnęło jesz­cze głę­biej.

– Powi­nie­neś zdech­nąć! – krzyk­nął w ota­cza­jącą go mar­twą ciszę.

Grze­gorz spoj­rzał w stronę zacho­dzą­cego słońca. Góro­wało gdzieś na wyso­ko­ści nowych wie­żow­ców powsta­ją­cych na war­szaw­skiej Woli. Szklane ściany i meta­lowe żura­wie odbi­jały świa­tło, two­rząc mozaikę róż­no­ko­lo­ro­wych barw, pada­ją­cych na sze­ro­kie okna jego apar­ta­mentu.

Patrzył na War­szawę, którą Antek tak kochał i która osta­tecz­nie mu go zabrała. Ponow­nie tego dnia zapła­kał. Zwlókł się ocię­żale z kanapy i pod­szedł do wyso­kich okien.

– To mia­sto jest takie nudne – rzu­cił w prze­strzeń.

Czuł się samotny. Wie­dział, że sto­lica nie rozu­mie jego bólu, bo ma swój rytm i po śmierci Antka wró­ciła do swo­ich spraw, swo­jej codzien­no­ści. Tak jakby jego śmierć była dla wszyst­kich – prócz Grze­go­rza – bez zna­cze­nia.

– On cię kochał! – krzyk­nął w pustą szybę. – Wie­rzył w cie­bie! Dla­czego nie umia­łaś go obro­nić! – Raz za razem ude­rzał pię­ścią w gładką, niemą taflę szkła.

Oparł czoło o zimną szybę i osu­nął się na kolana. Czuł się taki słaby, taki mały i bez­radny. Wyda­wało mu się, że już nie może wię­cej pła­kać, a mimo to na­dal po policz­kach spły­wały mu łzy.

– Dla­czego! Dla­czego! Dla­czego mi go zabra­łaś… – powta­rzał.

Wie­dział, że wygląda źle, że jego oczy są posi­niałe, twarz zaro­śnięta, a koszulę, którą zwy­kle zmie­niał codzien­nie, ma na sobie już czwarty dzień. Jego apar­ta­ment też wyglą­dał strasz­nie: resztki jedze­nia, zabru­dzony zlew, poroz­rzu­cane ubra­nia. Ale nie dbał o to. To nie miało żad­nego zna­cze­nia. Nic nie miało: ani to, kim był, ani to, co osią­gnął i co czuł do tego chło­paka – dla innych to nie zna­czyło nic…

Myślami wró­cił do pierw­szych godzin po tym, jak zna­lazł jego mar­twe ciało. W chwili, gdy zja­wiły się poli­cja i pro­ku­ra­torka, od razu odcią­gnięto go od Antka.

Tak bar­dzo chciał przy nim zostać, bła­gał go, aby się obu­dził, aby coś powie­dział. Ale Antek nie chciał go słu­chać. Jak szma­ciana lalka pod­da­wał się jego ruchom. A Grze­gorz ten jeden raz chciał, żeby Antek się sprze­ci­wił, żeby zare­ago­wał.

– Pro­szę odejść od ciała i nie utrud­niać śledz­twa! – Gdzieś z oddali dobiegł go głos pro­ku­ra­torki.

– Mały, pro­szę, wróć do mnie, nie zosta­wiaj mnie samego, nie teraz! – powta­rzał jak w tran­sie.

Z póź­niej­szych chwil pamię­tał już tylko dźwięk syren i ciem­ność pokoju prze­słu­chań, w któ­rym jakaś tępa poli­cjantka powta­rzała, że muszą usta­lić kolej­ność zda­rzeń. Dla Grze­go­rza żadna kolej­ność nie miała wów­czas zna­cze­nia; chciał być z Ant­kiem, a nie tutaj, nie z głu­pią poli­cjantką.

Tym­cza­sem już ni­gdy nie było im dane się spo­tkać. Nie pozwo­lono mu go zoba­czyć w szpi­talu, do któ­rego prze­wie­ziono ciało; nie pomo­gła nawet próba prze­kup­stwa ordy­na­tora, któ­remu Grze­gorz chciał wmó­wić, że jest kimś z rodziny.

Nie pozwo­lono mu także poja­wić się na pogrze­bie. Pamię­tał ten moment dokład­nie, ten kolejny cios, który zadano mu na sam koniec.

Gdzieś w oddali widział tylko białą trumnę. Widział jego matkę i ojca pogrą­żo­nych w żało­bie. Pamię­tał, że bar­dzo chciał tam pod­biec i go ude­rzyć; chciał wykrzy­czeć temu męż­czyź­nie pro­sto w twarz, że to jego wina!

Nie było mu wolno. Był nikim… I nie miał żad­nych praw.

Tak naprawdę cze­kał tylko na ten dzień. Pla­no­wał go od kilku tygo­dni i nikt nie mógł mu prze­szko­dzić. Musiał jedy­nie usły­szeć, że Mar­cin został aresz­to­wany. Wszystko już zostało opła­cone; skur­wy­syn zgnije w wię­zie­niu o zaostrzo­nym rygo­rze, cho­ciaż to i tak za mała kara dla tego zwy­rod­nialca.

Powoli dźwi­gnął się na nogi. Spoj­rzał na swo­jego iPhone’a. Wybrał ulu­bioną pio­senkę Antka, któ­rej ostat­nio słu­chał każ­dego dnia po kilka razy – Czarny świt Ani Kar­wan. Nalał sobie do szklanki naj­moc­niej­szej whi­sky, jaką miał w barku. Wypił ją jed­nym hau­stem, wierz­chem dłoni ocie­ra­jąc kro­ple, które osia­dły mu bro­dzie. Powtó­rzył tę czyn­ność jesz­cze kilka razy, aż nie­mal opróż­nił butelkę Ard­berga. Przy­mknął oczy, odda­jąc się nur­towi muzyki i wpro­wa­dza­jąc się w coś rodzaju transu.

Prze­szedł do sypialni, gdzie jakiś czas temu zamon­to­wał drą­żek do ćwi­czeń. Wtedy jesz­cze chciał wyglą­dać lepiej… Dla Antka. Zaśmiał się ochry­ple.

– Widzisz, Antoś. – Czknął. – Nawet to mi nie wyszło. Jestem stary, gruby i przeze mnie musia­łeś zgi­nąć. – Ponow­nie się roz­kleił, upa­da­jąc na kolana i cho­wa­jąc głowę mię­dzy ramiona niczym małe dziecko, które pró­buje się uchro­nić przed cio­sem.

Miało być łatwe

Miało być pro­ste

Na zakrę­tach ści­gam się

Z samą sobą, dogoń mnie

Miało być ważne,

Stałe na zawsze

Prze­cież oni to nie my

Nas omi­jał czarny świt

– „Miało być”, ale nie będzie – ponow­nie powie­dział do sie­bie. – Bo wszyst­kich dogo­ni­łem.

Chwy­cił krze­sło i pod­sta­wił je pod drą­żek, a kiedy wdra­py­wał się na nie nie­zdar­nie, wypadł mu z ręki tele­fon, na któ­rym wyświe­tlała się okładka słu­cha­nej płyty.

– Sorry, Aniu – powie­dział w stronę urzą­dze­nia. – Muszę.

Zarzu­cił skó­rzany pasek na meta­lową rurkę, sta­ran­nie spraw­dził uprząż. Zawią­zał sze­roką pętlę na jego dru­gim końcu, na tyle dużą, by zmie­ściła się w niej jego głowa.

Ani przez chwilę nie czuł stra­chu. Wie­dział, że chce to zro­bić. Tylko tak zazna spo­koju, któ­rego tak bar­dzo pra­gnął. Pra­wie tak samo, jak pra­gnął zoba­czyć Antka.

Oddy­chał głę­boko. Zarzu­cił pętlę na szyję. Zamknął oczy i ode­rwał jedną stopę, wychy­la­jąc się za krze­sło. Pętla zaczęła zaci­skać się na jego krtani.

Nagle muzyka uci­chła. Usły­szał dźwięk dzwonka tele­fonu. Bar­dzo gło­śny, tak różny od ciszy sacrum, w któ­rej wła­śnie się znaj­do­wał. Coś spra­wiło, że cof­nął nogę i posta­wił ją ponow­nie sta­bil­nie na krze­śle. Ucisk na szyi zelżał. Grze­gorz otwo­rzył oczy i spoj­rzał na tele­fon.

Połą­cze­nie przy­cho­dzące. Dzwoni: ANTEK.

Rozdział II. Magda

Roz­dział II Magda

Mamo, dla­czego znów pła­czesz? Co się stało?

Wyda­wało mi się, że jestem sama, że tym razem nikt mnie nie widzi. Córka musiała mnie jed­nak obser­wo­wać przez dłuż­szą chwilę, wska­zy­wała na to przy­brana przez nią poza. Opie­rała się o fra­mugę drzwi salonu, ręce splo­tła na wyso­ko­ści piersi. Spoj­rza­łam na nią, pró­bu­jąc wyczy­tać cokol­wiek z jej twa­rzy. Jagoda jed­nak pozo­stała nie­wzru­szona; jeśli dawała coś po sobie poznać, to bar­dziej złość i roz­draż­nie­nie niż współ­czu­cie.

– Nie, to nic – odpo­wie­dzia­łam zakło­po­tana tym, że muszę się tłu­ma­czyć przed wła­snym dziec­kiem. – Wszystko w porządku. Gdzie jest twój brat? – zapy­ta­łam, pospiesz­nie prze­cie­ra­jąc oczy.

– A skąd mam wie­dzieć? Pew­nie jak zwy­kle szlaja się gdzieś na mie­ście, trwo­niąc twoje pie­nią­dze. Nie rozu­miem, dla­czego to tole­ru­jesz! – prych­nęła, wywra­ca­jąc oczami. – Dla­czego pła­ka­łaś?! – powtó­rzyła z naci­skiem.

– Bo nie­które rze­czy mnie prze­ra­stają i cza­sem każdy musi sobie popła­kać – odpo­wie­dzia­łam z wymu­szo­nym uśmie­chem.

– To przez ojca, prawda?

Spoj­rza­łam na moją zbun­to­waną pięt­na­sto­latkę. Byłam pełna podziwu dla lek­ko­ści, z jaką potra­fiła sobie radzić z emo­cjami, i jed­no­cze­śnie pew­no­ści, którą czu­łam w jej sło­wach.

– Nie powin­naś tak mówić o tacie – odpar­łam. – To, co się stało mię­dzy nami, nie powinno mieć wpływu na wasze rela­cje. I tym razem nie pła­ka­łam przez niego.

– Sły­szysz sie­bie w ogóle! – Tym razem pod­nio­sła głos. – To gnój! Nie­na­wi­dzę go, nie­na­wi­dzę go za to, co zro­bił, za to, że roz­wa­lił naszą rodzinę, za to, że jej nie mam.

– Gdzie twój brat? – powtó­rzy­łam bez sensu, usi­łu­jąc zmie­nić temat.

– Powie­dzia­łam ci, że nie wiem, nie ma go w pokoju – odparła już łagod­niej. – Wyszedł jakiś czas temu.

– Mar­twię się o niego.

– No to prze­stań. Jest doro­sły, kie­dyś musi nauczyć się brać odpo­wie­dzial­ność za swoje czyny. – Odwró­ciła się i skie­ro­wała do swo­jego pokoju.

Patrzy­łam za nią przez chwilę, zasta­na­wia­jąc się nad sen­sem jej słów. Czy rze­czy­wi­ście ist­nieją ludzie, któ­rzy potra­fią się uczyć na wła­snych błę­dach? Bo co to tak naprawdę zna­czy: pono­sić kon­se­kwen­cje swo­ich nie­for­tun­nych dzia­łań?

Gdy to pomy­śla­łam, przed moimi oczami poja­wił się obraz mostu Świę­to­krzy­skiego, postaci Grze­go­rza i Antka – i do oczu ponow­nie napły­nęły mi łzy.

Ni­gdy wcze­śniej nie spo­tka­łam się z więk­szą roz­pa­czą niż wów­czas, kiedy zoba­czy­łam Grze­go­rza po tym, jak zgi­nął Antek. Odnio­słam wra­że­nie, jakby wraz z tą tra­ge­dią umarła część Grze­go­rza. To nie był już czło­wiek, któ­rego zna­łam. Spo­kojny i wywa­żony, zawsze wie­dzący, co powie­dzieć i zro­bić. Facet ide­alny.

Poję­łam wtedy, że zro­bię wszystko, co w mojej mocy, aby jesz­cze kie­dyś zoba­czyć uśmiech na jego twa­rzy, aby ten ból i roz­pacz już ni­gdy na niej nie zago­ściły. Wie­dzia­łam, że musi być na świe­cie coś, co sprawi, że ten jedyny facet, na któ­rego zawsze mogłam liczyć i który rato­wał mnie z tylu tra­gicz­nych sytu­acji, będzie w sta­nie poko­nać roz­pacz. Chcia­łam być jego naj­lep­szą przy­ja­ciółką. Bo w roli żony i matki nie bar­dzo się spraw­dzi­łam.

Ale czu­łam się bez­silna. Tak samo bez­silna jak w dniu, kiedy się pozna­li­śmy. Kiedy to on pocie­szał mnie po raz pierw­szy.

*

Ledwo co skoń­czy­łam stu­dia, mia­łam dwa­dzie­ścia pięć lat. Sie­dzia­łam w kawiarni, pijąc praw­do­po­dob­nie ostat­nią kawę, na którą mogłam sobie pozwo­lić, i zasta­na­wia­łam się, czy już nad­szedł ten moment, kiedy powin­nam zre­zy­gno­wać z war­szaw­skiego luk­susu.

– Prze­pra­szam, będzie pani pła­cić kartą czy gotówką? – zapy­tała kel­nerka, wyry­wa­jąc mnie z zamy­śle­nia.

– Słu­cham? – Spoj­rza­łam na nią nie­przy­tom­nym wzro­kiem.

– Za dzie­sięć minut zamy­kamy – wyja­śniła nie­cier­pli­wym tonem.

– Za dzie­sięć? To która jest godzina?

– Docho­dzi dwu­dzie­sta pierw­sza.

– O rany, prze­pra­szam, zupeł­nie stra­ci­łam poczu­cie czasu! Będę pła­cić kartą. – Zaczę­łam nie­po­rad­nie grze­bać w torebce, nie zwa­ża­jąc na minę coraz bar­dziej znie­cier­pli­wio­nej kel­nerki.

Kiedy wresz­cie wycią­gnę­łam kartę, dziew­czyna pod­su­nęła mi ter­mi­nal. Roz­legł się dźwięk odrzu­co­nej płat­no­ści.

– Trans­ak­cja odrzu­cona – potwier­dziła kel­nerka i wywró­ciła oczami.

– Eee, jak to? To nie­moż­liwe – tłu­ma­czy­łam się zawsty­dzona. – Może pani spró­bo­wać jesz­cze raz?

Kel­nerka prych­nęła na znak swo­jego nie­za­do­wo­le­nia, ponow­nie wbiła kwotę i pod­su­nęła mi ter­mi­nal. Po chwili znów spoj­rzała na mnie z wyrzu­tem.

– Trans­ak­cja odrzu­cona! Ma pani gotówkę?

– Nie, nie wzię­łam żad­nych pie­nię­dzy. – Ner­wowo prze­szu­ki­wa­łam torebkę, osta­tecz­nie wysy­pa­łam z niej całą zawar­tość na sto­lik. – Prze­pra­szam, nie będę mogła zapła­cić – powie­dzia­łam ze łzami w oczach.

– To nie mój pro­blem. Dzwo­nię po poli­cję!

– Ale… To tylko kawa!

– Za którą trzeba zapła­cić!

– A może…

– Pro­szę użyć mojej. I doli­czyć przy oka­zji moje zamó­wie­nie. – Usły­sza­łam niski basowy głos gdzieś za sobą i zoba­czy­łam złotą kartę, która zaświe­ciła tuż obok mojego bez­u­ży­tecz­nego kawałka pla­stiku.

Spoj­rza­łam na rękę, która ją trzy­mała. Ni­gdy wcze­śniej nie widzia­łam deli­kat­niej­szej męskiej dłoni ani biel­szego man­kietu ozdo­bio­nego ele­gancką spinką, wysta­ją­cego spod rękawa gra­na­to­wego gar­ni­turu. Uśmie­chał się do mnie nie­sa­mo­wi­cie przy­stojny męż­czy­zna, wyglą­da­jący na jakieś trzy­dzie­ści, może trzy­dzie­ści pięć lat. Miał nie­zwy­kle cza­ru­jący uśmiech, ide­al­nie równe białe zęby, bar­dzo gęsty, ciemny, dosko­nale wypie­lę­gno­wany zarost i cie­płe spoj­rze­nie. Pełne zro­zu­mie­nia i empa­tii.

Nie zwa­ża­jąc na moją zasko­czoną minę, zapła­cił za kawę i ponow­nie się uśmiech­nął, samymi kąci­kami ust.

– Spo­koj­nie, nie pod­ry­wam pani – dodał, widząc mój rumie­niec.

– Dzię­kuję, jest mi strasz­nie wstyd – wybeł­ko­ta­łam.

– Nie­po­trzeb­nie, każ­demu się zda­rza.

Kel­nerka oddała mu kartę, po czym zabrała moją pustą fili­żankę.

Nie­zna­jomy nachy­lił się ku mnie i szep­nął pół­gło­sem:

– Myślę, że powin­ni­śmy stąd wyjść.

Kiedy wsta­łam, pod­szedł do drzwi i prze­pu­ścił mnie pierw­szą.

To była połowa wrze­śnia i cho­ciaż lato jesz­cze dawało o sobie znać, wie­czory nad­cią­gały już wyjąt­kowo chłodne. Zało­ży­łam płaszcz, nie­zdar­nie kuląc się pod nim w obec­no­ści męż­czy­zny z kawiarni. Czu­łam się okrop­nie zawsty­dzona i skrę­po­wana.

– Mogę pani jesz­cze jakoś pomóc? – zapy­tał z uśmie­chem.

– Nie, broń Boże. I naprawdę dzię­kuję za tę kawę. Nie wiem, jak mogę się panu zre­kom­pen­so­wać.

Zaśmiał się miło.

– Nie ma potrzeby, każ­demu się zda­rzają takie sytu­acje… Czeka pani na kogoś?

– Eh, myślę, że wszyst­kie pociągi, na które cze­ka­łam, już dawno odje­chały… Został tylko jeden, ten powrotny.

– Powroty chyba nie zawsze są złe?

– To zależy, ile roz­cza­ro­wań się z nimi wiąże.

– Nie wygląda pani na kogoś, kto żyłby roz­cza­ro­wa­niem.

– Nie? – zapy­ta­łam zasko­czona. – Dla­czego pan tak sądzi?

– Mam dar. Widzę w ludziach poten­cjał i suk­ces, a pani na pewno ma i to pierw­sze, i szansę na dru­gie… A już na pewno szansę na suk­ces zawo­dowy – dodał po chwili.

W końcu spra­wił, że się uśmiech­nę­łam. Nie wie­dzia­łam, czy dzięki kom­ple­men­towi, ale była to jedna z naj­bar­dziej moty­wu­ją­cych kwe­stii, które usły­sza­łam w ostat­nim cza­sie.

– I to też nie jest pod­ryw? – rzu­ci­łam, dziw­nie pewna sie­bie.

– W stan­dar­do­wych oko­licz­no­ściach pew­nie by był. – Ponow­nie się uśmiech­nął, poka­zu­jąc te swoje per­łowe, równe zęby. – Ale że one nas nie doty­czą… Choć doce­niam urodę pięk­nych kobiet.

– Jest pan żonaty? – wypa­li­łam, zanim zdą­ży­łam ugryźć się w język. Natych­miast zala­łam się szkar­łat­nym rumień­cem.

– Bogu dzięki nie – odpo­wie­dział, tym razem już z sze­ro­kim uśmie­chem. – Jestem mężaty, jeśli ist­nieje takie słowo.

– Jesteś gejem! – wypa­li­łam pro­sto z mostu.

– Och! Ostro, ale tak.

Ta infor­ma­cja wywo­łała we mnie jesz­cze więk­sze zasko­cze­nie niż nie­for­tunny począ­tek naszej dziw­nej zna­jo­mo­ści.

– Prze­pra­szam, nie chcia­łam, żeby to tak brzmiało… Zna­czy jestem tole­ran­cyjna, ja tylko… – jąka­łam się.

– Nie musi mnie pani o tym zapew­niać, wiem, w jakich cza­sach żyjemy…

– NIE! Ja tylko nie sądzi­łam, że ktoś taki jak pan, może być gejem…

– Taki jak ja? To zna­czy?

– Taki przy­stojny i szar­mancki. No, taki… Męski.

Roze­śmiał się.

– Chyba bar­dzo mało wie pani o gejach.

– Teraz myślę, że zde­cy­do­wa­nie za mało…. Prze­pra­szam – bąk­nę­łam kolejny raz, zawsty­dzona swoją nie­do­rzecz­no­ścią.

– Nie musi mnie pani prze­pra­szać. Skoro jed­nak już usta­li­li­śmy, że nie chcę pani pod­ry­wać, będzie mi miło się przed­sta­wić. Jestem Grze­siek – powie­dział, wycią­ga­jąc do mnie swoją deli­katną dłoń.

– Mag­da­lena… Zna­czy Magda. Miło cię poznać.

– Mnie rów­nież. To o co cho­dzi z tym pocią­giem?

– Ech, myślę, że nie chcesz tego słu­chać.

– Dla­czego? Lubię słu­chać. Mam czas. Chodź.

Po czym chwy­cił mnie za rękę i pocią­gnął w stronę pierw­szej restau­ra­cji, która była jesz­cze otwarta. Usie­dli­śmy przy sto­liku. Grze­siek zamó­wił dwie kawy oraz duże kawałki cia­sta cze­ko­la­do­wego z kre­mem mig­da­ło­wym.

– Nie powi­nie­neś wra­cać do męża? – zapy­ta­łam z uśmie­chem.

– W tym kraju jesz­cze długo praw­nie nim nie zosta­nie, raczej nie dożyję tego czasu. – Uśmiech­nął się blado. – Ale żyjemy tak, jakby nim był. Ryszard jest na wyjeź­dzie służ­bo­wym, także mam wolny wie­czór i mogę go poświę­cić tobie. No więc słu­cham, o co cho­dzi z tym pocią­giem?

Upi­łam łyk gorą­cej kawy, choć zro­biło się już późno. A jed­nak ta nie­co­dzien­ność i prze­dłu­ża­nie chwili, pod­czas któ­rej żyłam marze­niami, wyda­wały się na swój spo­sób kojące.

– Mówiąc, że został mi tylko pociąg powrotny, mia­łam na myśli to, że pozo­stał mi tylko ostatni bilet powrotny. Kupi­łam go, choć ni­gdy nie zamie­rza­łam z niego sko­rzy­stać. Nie jestem zasko­czona tym, że moja karta nie zadzia­łała. Spo­dzie­wa­łam się, że rodzice ode­tną mnie od środ­ków. Chcą w ten spo­sób zmu­sić mnie do powrotu do domu.

Słu­chał mnie uważ­nie, nie spusz­cza­jąc wzroku z moich ust.

– Pocho­dzę z Pod­la­sia, z małej wio­ski pod Bia­łym­sto­kiem. Rodzice byli prze­ciwni temu, żebym poszła na stu­dia. Powin­nam prze­cież prze­jąć po nich ten cho­lerny pen­sjo­nat agro­tu­ry­styczny. Cią­gle mi powta­rzali, że mar­nuję rodzinny doro­bek, bo zachciało mi się stu­dio­wać. A ja marzy­łam, by się wyrwać z tej dziury, roz­wi­jać się, sko­rzy­stać z nowych moż­li­wo­ści w sto­licy. Z cza­sem udało mi się prze­ko­nać matkę, a ona po jakimś cza­sie namó­wiła ojca. Dosta­łam się na zarzą­dza­nie na Uni­wer­sy­te­cie War­szaw­skim. Rodzice posta­wili przede mną tylko jeden waru­nek: opłacą aka­de­mik jedy­nie wów­czas, jeśli obie­cam im, że po stu­diach wrócę do domu. Jak mogłam wró­cić? Poświę­ci­łam tyle lat na edu­ka­cję w mie­ście, które poko­cha­łam i gdzie nauczy­łam się żyć. Mój świat zaczął się tutaj, zamknę­łam wszyst­kie sprawy łączące mnie z dzie­ciń­stwem. Stu­dia skoń­czy­łam z wyróż­nie­niem. Zro­bi­łam fakul­tet z angiel­skiego i fran­cu­skiego, czu­łam się w pełni gotowa na roz­po­czę­cie kariery w War­sza­wie. Byłam z sie­bie dumna, że udało mi się to wszystko osią­gnąć, a nawet pewna, że to skłoni moich rodzi­ców do zwol­nie­nia mnie z danej im obiet­nicy. Bar­dzo się myli­łam… W dniu, kiedy ode­bra­łam dyplom, ojciec kazał mi wra­cać. Powie­dział, że moje miej­sce jest w domu, że wszystko tam na mnie czeka, że skoro już jestem taka mądra, to zna­czy, że mogę roz­wi­jać rodzinny biz­nes. Ale ja się upar­łam. Wtedy zagro­ził mi, że jeśli nie wrócę, stracę wszyst­kie środki do życia. Co mia­łam zro­bić? Zaczę­łam cho­dzić od firmy do firmy i skła­dać CV. Jed­nak gdzie się nie poja­wia­łam, pytali mnie o doświad­cze­nie, któ­rego nie zdo­by­łam, bo prze­cież pil­nie stu­dio­wa­łam. Nikogo nie obcho­dziło ani wykształ­ce­nie, ani nawet te głu­pie języki. Pró­bo­wa­łam szu­kać pracy jako kel­nerka, ale kom­plet­nie się do tego nie nada­wa­łam. Zwy­kle zwal­niali mnie po kilku dniach, bo wię­cej było z tego szkód niż pożytku. Oszczęd­no­ści szybko top­niały. Wie­dzia­łam, że per­spek­tywa powrotu do domu staje się coraz bar­dziej realna. A ja nie chcę wra­cać, chcę zostać w War­sza­wie, chcę się roz­wi­jać. Nie zamie­rzam się przy­znać do porażki!

Grze­gorz słu­chał mnie ze sto­ic­kim spo­ko­jem. Nie umia­łam jed­nak wyczy­tać z jego twa­rzy żad­nych emo­cji.

– Uwa­żasz, że jestem żało­sna, prawda?

– Żało­sna? To ostat­nie, co przy­szłoby mi do głowy na twój temat! Impo­nu­jesz mi!

Kolejny raz wywo­łał we mnie szok i nie­do­wie­rza­nie.

– Niby czym?

– Bo kiedy ja mia­łem tyle lat co ty, ambi­cja była ostat­nią rze­czą, którą kie­ro­wa­łem się w życiu. W wieku dwu­dzie­stu lat zna­la­złem się na dnie, raniąc i wyko­rzy­stu­jąc ludzi. Nie­na­wi­dzi­łem sie­bie i ty też znie­na­wi­dzi­ła­byś mnie. Balan­so­wa­łem na gra­nicy życia i śmierci…

– Może zatem teraz ty chciał­byś mi o sobie opo­wie­dzieć?

Grze­gorz zamy­ślił się. Zjadł kawa­łek ciastka, zamknął oczy i odchy­lił głowę do tyłu, po czym odrzekł:

– Nie. To nie jest wła­ściwy moment.

Znów się zaru­mie­ni­łam. Poczu­łam, że poru­szam temat, który nie tylko był draż­liwy, ale też znaj­do­wał się na gra­nicy dobrego smaku tej roz­mowy.

– Chcę ci pomóc – stwier­dził nagle.

– Słu­cham? – zapy­ta­łam zasko­czona.

– Chcę ci pomóc – powtó­rzył wyraź­nie. – Nie możesz wró­cić do tej wio­ski. Zatrud­nię cię u sie­bie w fir­mie!

Nie­omal zakrztu­si­łam się kawą. Myśla­łam, że żar­tuje, i zaczę­łam się śmiać. Prze­sta­łam dopiero, widząc jego poważną minę.

– Co cię tak roz­ba­wiło? – zapy­tał poru­szony.

– Prze­cież zupeł­nie mnie nie znasz. A mówisz, że chcesz mnie zatrud­nić. I co mia­ła­bym robić?

– To moja firma, więc to ja decy­duję, kogo chcę zatrud­nić. A chcę zatrud­nić cie­bie! – Brzmiał jak zbun­to­wane dziecko, które uparło się na zje­dze­nie ciastka przed obia­dem.

– Mówisz poważ­nie? – zapy­ta­łam, tra­cąc kpiący wyraz twa­rzy.

– Tak. Od kiedy mogła­byś zacząć?

– Eee, nie wiem, od zaraz? I na jakim sta­no­wi­sku?

Grze­gorz wzru­szył ramio­nami. Przez chwilę mia­łam wra­że­nie, że roz­ma­wiam z osobą wyjąt­kowo nie­od­po­wie­dzialną. Choć spo­sób i ton, w jaki zapro­po­no­wał mi pracę, suge­ro­wał, że dosko­nale wie, co robi.

– Coś się znaj­dzie – odparł, koń­cząc cia­sto. – Nie martw się, będzie dobrze…

*

Prze­ży­łam z Grze­go­rzem tak wiele. Byłam świad­kiem jego suk­ce­sów zawo­do­wych i wiel­kiej miło­ści, któ­rej zazdro­ści­łam mu wów­czas, kiedy moje mał­żeń­stwo zaczęło sta­no­wić zagro­że­nie dla mojego zdro­wia i życia.

Bo ni­gdy nie sta­łam się ide­alną matką, choć bar­dzo sta­ra­łam się nią być. A może jed­nak, tylko rola żony nie bar­dzo mi wyszła. Pozwa­la­łam swoim dzie­ciom na sta­now­czo zbyt wiele. Chcia­łam być nowo­cze­sna i libe­ralna, zna­leźć się w kręgu ich przy­ja­ciół. A może tak naprawdę nie zale­żało mi na kum­pel­skich ukła­dach, co naj­wy­żej sta­ra­łam się być lep­szym rodzi­cem niż ich ojciec.

Cza­sem mia­łam wra­że­nie, że wła­śnie przez to dzieci stra­ciły do mnie sza­cu­nek. Jagoda nie­raz dawała mi znać, że ma się za mądrzej­szą ode mnie, że ona ina­czej pokie­ro­wa­łaby swoim życiem… Że nie pozwo­li­łaby na to wszystko, co mnie spo­tkało.

Szy­mon ni­gdy mnie nie słu­chał, ni­gdy nie byłam dla niego auto­ry­te­tem. Z cza­sem prze­sta­łam z nim wal­czyć, chcia­łam tylko wie­dzieć, że nic mu nie grozi i że jest bez­pieczny. Lecz, jak poka­zały wyda­rze­nia ostat­nich mie­sięcy, żadna matka w tym wzglę­dzie nie ma stu­pro­cen­to­wej pew­no­ści.

Przez dwa­dzie­ścia lat zna­jo­mo­ści z Grze­go­rzem byłam prze­świad­czona, że pozna­łam wszyst­kie jego twa­rze i sła­bo­ści, że jestem w sta­nie prze­wi­dzieć każde jego zacho­wa­nie i zawsze mu pomogę. Oka­zało się jed­nak, że ni­gdy nie da się stu­pro­cen­towo poznać nawet naj­bliż­szych ludzi. I tak samo nikt ni­gdy stu­pro­cen­towo nie poznał mnie, być może ja sama tego na­dal nie zro­bi­łam.

Dla ludzi byłam kobietą suk­cesu, twardo zarzą­dza­jącą wiel­kim zespo­łem, sza­no­waną panią dyrek­tor, budzącą respekt i sza­cu­nek pod­wład­nych. A kim się sta­łam? Bez­radną i pod­le­głą kobietą, mie­rzącą się z wła­snym baga­żem doświad­czeń, co zresztą oka­zało się walką z wia­tra­kami.

Czy jesteś w sta­nie wspie­rać innych, jeśli sama nie upo­ra­łaś się ze swoim życiem? Serce kobiety to stud­nia pełna sekre­tów i emo­cji. Aby zaczerp­nąć z niej wody, musisz się­gnąć na odpo­wied­nią głę­bo­kość – tylko czy wiesz, w któ­rym miej­scu zaczyna się woda? I czy masz na tyle siły, aby wcią­gnąć wia­dro na górę?

Może powin­nam uczyć się szu­kać innych jej źró­deł?

Rozdział III

Roz­dział III

Tele­fon nie prze­sta­wał dzwo­nić, a on czuł się tak, jakby zna­lazł się na pla­nie zdję­cio­wym nie­mego filmu, w któ­rym ktoś, wbrew jego woli, obsa­dził go w jed­nej z głów­nych ról. Tym­cza­sem miał do pod­ję­cia praw­do­po­dob­nie naj­trud­niej­szą decy­zję w życiu.

Wszystko trwało zale­d­wie pół minuty, choć jemu wyda­wało się, że wiecz­ność. Sta­nął sta­bil­nie na krze­śle, bła­ga­jąc w myślach, aby tele­fon nie prze­stał dzwo­nić, aby dał mu tro­chę wię­cej czasu.

„Chcę cię usły­szeć” – pomy­ślał.

To było tak nie­ra­cjo­nalne, tak dzie­cięco naiwne. Antek nie żyje, Grze­gorz widział jego śmierć, widział jego ciało, trzy­mał je w ramio­nach…

Tele­fon dalej dzwo­nił. Grze­gorz drżącą dło­nią chwy­cił za apa­rat i prze­cią­gnął kciu­kiem zie­loną słu­chawkę.

– Halo? – zapy­tał cicho, gło­sem peł­nym nadziei.

Po dru­giej stro­nie sły­chać było tylko ciszę. Ciszę, która jed­nak świad­czyła o tym, że ktoś wyraź­nie słu­cha jego głosu.

– Antek? – zapy­tał naiw­nie, licząc, że usły­szy upra­gnioną odpo­wiedź. – Ode­zwij się! – krzyk­nął, a łzy pocie­kły mu po policz­kach. – Ode­zwij się! Pro­szę…

Opadł na kolana, tele­fon wyle­ciał mu z ręki. Grze­gorz czuł, jak kro­ple potu spły­wają mu po karku, kolejny raz odniósł wra­że­nie, że jest bez­silny…

– Halo? – Dobie­gło go z gło­śnika tele­fonu.

Prze­stał pła­kać i spoj­rzał na iPhone’a. Głos nie nale­żał do Antka, Grze­gorz był jed­nak pewny, że i tak skądś go zna. Się­gnął po apa­rat i przy­ło­żył go ucha. Przy­mknął oczy, by pozwo­lić sobie na chwilę odde­chu, po czym odrzekł:

– Jestem….

– To nie było pro­ste, zadzwo­nić do pana. Pan Grze­gorz… Prawda?

– Czego pani ode mnie ocze­kuje? Dla­czego zde­cy­do­wała się pani ze mną skon­tak­to­wać? – zapy­tał oschle.

– Chcia­ła­bym zro­zu­mieć… Sama nie wiem co. Chcia­ła­bym zro­zu­mieć, czym zawi­ni­łam i gdzie popeł­ni­łam błąd. Czy pan mi pomoże?

Grze­gorz otwo­rzył oczy i oddy­chał głę­boko. Wie­dział, skąd zna ten głos, choć miał wra­że­nie, że nie­na­wi­dzi go rów­nie mocno, jak Mar­cina. W tym momen­cie nie potra­fił jed­nak odczy­tać emo­cji, które wywo­łał w nim ten dźwięk. Wie­dział tylko, że za sprawą jakiejś siły wyż­szej odwiódł go dziś od sta­ran­nie zapla­no­wa­nego zakoń­cze­nia życia.

– Dla­czego pani uważa, że wła­śnie ja mogę w tym pomóc?

– Bo myślę, że pan też go kochał…

Ponow­nie przy­mknął powieki i z całych sił zaci­snął szczękę, chcąc powstrzy­mać krzyk.

– Czy mogli­by­śmy się spo­tkać? – zapy­tała matka Antka bez­barw­nym gło­sem. – Bar­dzo mi na tym zależy. Pro­szę.

– Nie przy­jadę do pani – odpo­wie­dział. – Nie mogę.

– Jestem w War­sza­wie.

Głos matki Antka brzmiał jak głos osoby, która niczym demen­tor wysysa wszelką radość życia. Ale Grze­gorz, z jakichś nie­zna­nych mu powo­dów, posta­no­wił kon­ty­nu­ować tę roz­mowę.

– Dobrze – odparł. – Gdzie dokład­nie pani jest?

– Na dworcu, zadzwo­ni­łam do pana zaraz po wyj­ściu z pociągu. Czy mogę teraz do pana przyjść?

Spoj­rzał na zega­rek, docho­dziła pra­wie dzie­więt­na­sta. Jak bar­dzo ta kobieta musiała być zde­ter­mi­no­wana, żeby przy­je­chać do War­szawy bez zapo­wie­dzi, i to o tak póź­nej porze.

Zgo­dził się, podał jej adres i wyja­śnił, jak przejść przez recep­cję.

– To bar­dzo bli­sko, będę za dzie­sięć minut. Panie Grze­go­rzu, dzię­kuję! – Po czym szybko się roz­łą­czyła.

Grze­gorz rozej­rzał się po swoim zruj­no­wa­nym salo­nie. Było to ostat­nie miej­sce, które nada­wało się na przy­ję­cie gości. Spoj­rzał też po sobie. Wyglą­dał rów­nie żało­śnie: bose stopy, stare dresy i cią­gle zarzu­cony pasek na szyi.

Wstał, szyb­kim kro­kiem udał się do gar­de­roby i prze­brał się w jedną z nie­licz­nych wypra­nych bia­łych koszul, po czym ogar­nął część ubrań wala­ją­cych się na kana­pie i pod­ło­dze. Zacze­sał włosy; zakła­dał pierw­sze z brzegu buty, kiedy usły­szał dźwięk domo­fonu.

– Panie Ostrow­ski, w holu czeka na pana gość – poin­for­mo­wał go wyuczoną for­mułką kon­sjerż budynku. – Pani Dorota Sam­bor. Wspo­mi­nał pan, że nie życzy sobie niczy­jej obec­no­ści, ta pani jed­nak nale…

– Pro­szę ją wpu­ścić – odpo­wie­dział szybko. – Tak, byli­śmy umó­wieni.

– Jak pan sobie życzy.

Grze­gorz poło­żył dłoń na klamce. Nie wie­dział, dla­czego to cze­ka­nie wymaga od niego tak wiele wysiłku i staje się męczące. Po kilku minu­tach usły­szał dono­śny dźwięk dzwonka.

Nagle oble­ciał go dziwny, nie­znany mu wcze­śniej strach. Czy rze­czy­wi­ście chce się spo­tkać z tą kobietą? Może nie jest gotowy? Może to za dużo? Może jej obec­ność dopro­wa­dzi do jesz­cze więk­szej tra­ge­dii? Zapra­gnął się scho­wać, ukryć jak mały chło­piec, który nakła­mał matce, a potem w stra­chu przed nią uciekł i teraz ma nadzieję, że ta go nie znaj­dzie. Zapra­gnął nagle, aby matka Antka ode­szła, aby pozwo­liła mu dokoń­czyć to, co zamie­rzał od kilku dni.

Dzwo­nek jed­nak zadzwo­nił ponow­nie.

Męż­czy­zna powoli odbez­pie­czył zamek. Uchy­lił drzwi, tak jakby się bał, że ktoś go zza nich zaata­kuje.

Po dru­giej stro­nie stała drobna kobieta. O ile roz­ma­wia­jąc z nią przez tele­fon, był pewien, że poznaje jej głos, o tyle teraz odniósł wra­że­nie, jakby ni­gdy nie widział jej z bli­ska.

Była bar­dzo szczu­pła, wręcz chuda, więc w pierw­szej chwili pomy­ślał, że jest na coś ciężko chora. Dodat­kowo ubrała się na czarno, co pod­kre­ślało jej i tak już wątłą posturę. Miała ze sobą dużą torbę podróżną, którą trzy­mała nie­pew­nie w rękach.

Zapa­mię­tał ją jako piękną mio­dową blon­dynkę. Teraz wyda­wało mu się, że jej włosy stały się wybla­kłe, a na doda­tek było ich o połowę mniej. Spięła je w wysoki kok, co dodat­kowo posta­rzyło jej twarz. Na skó­rze poja­wiły się oznaki braku snu i tygo­dni pła­czu: pod­krą­żone, zaczer­wie­nione oczy, wręcz sine cie­nie i spierzch­nięte usta. Jedy­nie błę­kitny kolor jej mig­da­ło­wych oczu i bar­dzo dłu­gie rzęsy pozo­stały nie­zmie­nione. Dokład­nie pamię­tał te oczy, były takie same jak oczy Antka.

Usil­nie sta­rał się sobie przy­po­mnieć, kiedy widział ją po raz ostatni. Miał wra­że­nie, że od tego czasu musiał minąć kawał czasu. Tym­cza­sem od pogrzebu Antka minęło rap­tem kilka tygo­dni. Niczym stop­klatka, przed oczami zma­te­ria­li­zo­wał mu się obraz tam­tych dni. Kobieta wska­zu­jąca na niego i ojciec Antka zmie­rza­jący w jego stronę. A potem słowa, które zabo­lały nie mniej niż wspo­mnie­nie wyda­rzeń na moście:

– Co pan tu robi?!

Grze­gorz spoj­rzał mu w oczy, znie­na­wi­dzone rów­nie mocno, jak te, które ode­brały mu to, co kochał naj­bar­dziej.

– Mam prawo tu być – wykrztu­sił przez łzy.

– Pan zabił mojego syna! – powie­dział ojciec Antka, zaci­ska­jąc mocno szczękę. – Pro­szę natych­miast stąd odejść i nie wyrzą­dzać wię­cej krzywd mojej rodzi­nie – mówiąc to, dyszał, nie rusza­jąc się z miej­sca. – Wynoś się albo każę cię wypro­wa­dzić!

Wal­cząc ze łzami, które zawsze uwa­żał za oznakę sła­bo­ści, Grze­gorz spoj­rzał na niego z gnie­wem.

– Ma pan rację. Antek zgi­nął, bo nie byłem w sta­nie zapew­nić mu takiej opieki, na jaką zasłu­gi­wał. Ale przy­naj­mniej wiem jedno: że dałem mu odro­binę szczę­ścia. Sta­now­czo za mało, ale jed­nak. Szczę­ścia, któ­rego ni­gdy nie zaznał przy panu… – I nie cze­ka­jąc na odpo­wiedź, obró­cił się na pię­cie i ruszył w stronę swo­jego samo­chodu.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki