Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Po nieudanym odwyku w Bieszczadach, Konrad Harkov – przesycony skrupułami upadły wampir – postanawia rozwiązać zagadkę swojego istnienia. W tym celu wraca do Lublina, gdzie przed trzydziestu laty wszystko się dla niego zaczęło.
Jak przyjmą go dawni przyjaciele i co uczynią zajadli wrogowie? Czy zło, które nawiedziło Bieszczady, podąży za nim, by siać terror?
Pełen tajemnic kryminał, mroczny humor i akcja w świecie urban fantasy, gdzie rządzące nocą wampiry są tylko jedną z wielu ras, o których z trwogą szeptali dawni Słowianie.
Odkryj nowe oblicze Krwiopijcy i wraz z nim szukaj prawdy. Uważaj tylko, gdyż odpowiedzi na niektóre pytania mogą okazać się gorsze niż niewiedza…
Cyjan to kontynuacja świetnie przyjętego Delirium i drugie wejrzenie w świat Krwiopijcy. Ceniona za świetny klimat i akcję nie pozwalającą czytelnikowi odetchnąć ani na chwilę, wprowadza nas na ulice miast, na których można spotkać nie tylko wampiry, ale wszelkiej maści stwory i demony. To tutaj poszukamy odpowiedzi na pytania nurtujące tytułowego Krwiopijcę oraz staniemy u progu konfliktu zrodzonego z pragnienia zemsty.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 598
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Cykl Krwiopijca
Cyjan – tom 2
Copyright © by Jarosław Dobrowolski, Warszawa 2024
Wszelkie prawa zastrzeżone.
All rights reserved.
Redakcja i korekta: Aleksandra Wicik, Anna Dzięgielewska
Projekt okładki: Dawid Boldys – Shred Perspectives Works
Skład i łamanie: Krzysztof Biliński
Wydanie I w nowej edycji
Sinister Project, Warszawa 2024
sinisterproject.pl
Współpraca wydawnicza: Planeta Czytelnika
ISBN 978-83-970486-3-8
Druk: OSDW Azymut Sp. z o.o.
Powieść tę dedykuję kobietom mojego życia.
Oli, Wiktorii i Zosi.
No i mamie. Kim bym był, jakbym o niej nie pomyślał.
Dwadzieścia miliardów polskich złotych. – Biskup pozwalał słowom wypadać z ust i spuścił je na rozmówcę, jakby wylewał na niego kadź pełną roztopionego ołowiu.
Tak naprawdę nie potrzebował tych pieniędzy. Jego fundacje, inwestycje w ośrodki edukacji oraz media utrzymywały się same. Obaj o tym wiedzieli, tak samo jak to, że obiecane fundusze stanowiły niewiele więcej jak wyraz poddaństwa. Były należną mu daniną, będącą przypieczętowaniem kolejnego etapu umowy. Od zawsze tak to działało. Król pragnął wsparcia ze strony przewodników duchowych narodu, król musiał złożyć ofiarę na ołtarzu wiary.
– To wymaga czasu, ekscelencjo. – Chudy mężczyzna w granatowym garniturze zdjął okrągłe okulary i nerwowo przetarł je ściereczką. Jego wysokie czoło marszczyło się, a drobne krople potu perliły na skroniach.
– Czas nie ma znaczenia. – Splatając zdobione złotymi sygnetami palce, biskup pochylił się i oparł o dębowe biurko. Jego ciemnej szaty nie szpeciło nawet najmniejsze załamanie czy choćby pyłek kurzu. – Ofiara ma znaczenie. Te pieniądze są świadectwem wiary i wsparciem dla naszej świętej sprawy. Kościół jest niedofinansowany. Coraz więcej młodych odwraca się od nas i pogrąża odmętach hedonizmu, zapominając o podstawowych wartościach i cnotach, na których wyrósł ten piękny kraj oraz jego wspaniały naród. W ten sposób ty i twoi mocodawcy wspieracie wielką misję krzewienia miłości Pana. Dzięki nim będziemy mieli środki, by mówić do ludzi i nauczać. Będą słuchali Słowa Bożego spływającego z ust bogobojnych pasterzy. Będą żyli w wierze i postępowali zgodnie z głosem sumienia, a świat w ich oczach ukształtuje się wedle nauk Stwórcy. Pamiętaj, że walka o rząd dusz to nie tylko kwestia teraźniejszości. Kształcąc obecne pokolenia, budujemy świat, jaki dopiero nastąpi, oraz ten, który jest nam pisany, kiedy nadejdzie Dzień Sądu.
Polityk nerwowo poprawił czerwony krawat. Kręcił się na fotelu, jakby ktoś zamontował w skórzanej poduszce gorące pręty. Każde skrzypnięcie mebla wprowadzało go w coraz większy dyskomfort.
Nałożył na nos wciąż tłuste okulary, a chusteczką przetarł spocone czoło.
– Ekscelencjo, budżet…
– Budżet tylko na pozór nie jest z gumy. Nie raz i nie dwa ty oraz twoi poprzednicy sięgaliście po to, czego niby nie było. Jestem przekonany, że coś wymyślisz. Pamiętaj, proszę, co jest tutaj stawką… Lecz nie lękaj się! Nie sprzedamy wsparcia każdemu, kto przyjdzie z dostatecznie dużą ofiarą.
Słysząc to, polityk odetchnął z ulgą. Kapłan zaś zrobił smutną minę i pokiwał głową. W jego oczach zalśniło coś złowieszczego.
– …lecz bez wsparcia nie będziemy mogli wiele pomóc. Nie będziemy mieli środków, a to znaczy, że zostaniemy zmuszeni do ograniczenia wysiłków do tych, które mogą sfinansować topniejące fundusze, jakie zapewniają nam wierni. To zaś wystarczy na naszą podstawową misję, ale na niewiele więcej. Jestem przekonany, że mnie rozumiesz. A teraz idź już i wróć, jak będziesz miał dla mnie dobre informacje. Niech cię Bóg błogosławi – dokończył.
– Ekscelencjo…
– Mój drogi… – Biskup zawiesił głos, samą siłą spojrzenia uciszając rozmówcę. – Z Bogiem. – Uniósł dłoń, a jego gość wstał przy akompaniamencie uciążliwie skrzypiącego mebla. Garbiąc się pod ciężarem rozmowy, trzęsącymi się ustami dotknął biskupiego sygnetu, składając należny jego ekscelencji pocałunek.
Biskup westchnął przeciągle. Brzydził się politykami. Od lat przychodzili zawsze z tym samym i dokładnie po to samo. Zachłanni, żałośni nudziarze. Więcej mieli potrzeb, niż wnosili do rozmowy. Potrzebowali głosów gawiedzi, które tylko Kościół był w stanie im dostarczyć, kierując naukami tak, aby odpowiednio podsycały w narodzie ogień miłości, wspólnoty lub wykluczenia. Wiara to wspaniała rzecz, lecz historia uczyła, że władcy nie wykazywali zwykle takiej moralności i hartu ducha, by stać się prawdziwymi pasterzami. Dlatego też mądrzejsi od nich musieli sięgać do serc, zadbać, by żądni władzy i słabi ze swej natury ludzie nie zatracili się w dążeniu do ugruntowania pozycji oraz zapewnienia sobie poparcia na długie lata. Bo czym była doczesność w obliczu życia wiecznego?
Korzystając z interkomu, biskup wezwał księdza asystenta. Młody, szczupły mężczyzna wsunął się do pokoju.
– Ekscelencjo?
– Czy mamy jeszcze dzisiaj jakieś spotkania?
Ksiądz asystent wyciągnął elektroniczny tablet i szybko przewertował wpisy w kalendarzu.
– Na dzisiaj to koniec, ekscelencjo. Jutro czeka nas wizytacja w szkole podstawowej i…
– Dobrze – przerwał mu biskup. – To wszystko. Możesz udać się na spoczynek.
Ksiądz asystent ukłonił się i odwrócił. Przed wyjściem zatrzymało go chrząknięcie zwierzchnika:
– Arkadiuszu… Przyprowadź, proszę, mojego gościa.
– Naturalnie, ekscelencjo.
* * *
– Czy wiesz, co fascynuje mnie w takich młodych duszyczkach, jak ty? – Biskup stanął nad wystraszonym chłopcem niemal tonącym w ogromnym fotelu, który jeszcze niedawno zajmował jeden z ważniejszych ludzi w tym państwie. W wielkich brązowych oczach siedmiolatka odbijała się górująca nad nim sylwetka odzianego w czerń i purpurę kapłana.
– No więc? – ponaglił życzliwie. Miał żółte zepsute zęby. Widząc je, chłopiec wzdrygnął się, co nie umknęło uwadze mężczyzny. – Czyżby niepokoił cię mój uśmiech? Tam, skąd pochodzę, nie dbano o zęby tak, jak robi się to teraz. – Pogładził chłopca po jasnej czuprynie i odsunął się nieco, żeby przysiąść na krawędzi ogromnego biurka. – Dzieci, takie jak ty, pośród wielu unikalnych cech wyróżnia niewinność. Są wspaniałe i tak prawdziwie dobre. W tak krótkim życiu nie mają szansy nikogo skrzywdzić. Obserwują, uczą się, naśladują dorosłych. Są niczym latarnia w ciemności, ponieważ w świecie, gdzie wszystko skazane jest na śmierć i zgniliznę, one dopiero rozkwitają. Chcą się uczyć. Poznawać. Odkrywać. Chcą kochać i być kochane. Rozumiesz?
Dziecko zamrugało zdezorientowane, po czym wbiło wzrok w podłogę. Biskup odszedł od biurka. Stanął za plecami chłopca i położył mu ciężką dłoń na ramieniu.
– Byłem niewiele starszy od ciebie, kiedy odebrano mi rodzinę i uczyniono niewolnikiem – ciągnął smutno. – I choć od tego czasu minęły całe wieki, to przyznam, że ciągle tak się czuję. Bo w sumie wszyscy jesteśmy niewolnikami. Ty, ja, ludzie na ulicach i w telewizji. Ty jesteś niewolnikiem swojego krótkiego życia. Ja zaś służę mojemu Panu. Czy wiesz, czemu trafiłeś do domu dziecka?
Chłopiec wzdrygnął się, lecz nie odpowiadał.
– No dalej – zachęcał kapłan. – Możesz mi powiedzieć.
W wielkich oczach dziecka zaszkliły się łzy.
– Moi rodzice… mama… Ona nas oddała. Mnie, Anię i Damiana. Za dużo nas było.
– Jesteś mądrym i odważnym chłopcem. – Kapłan westchnął. – I trafiłeś w sedno. Za dużo was było. Z jednej strony twoi rodzice spełniają misję zgodnie z naukami Kościoła. Sieją ziarno życia, tak jak Bóg przykazał. Ale z drugiej są tak w niej gorliwi, że tracą grunt pod nogami. Wiesz, o co w tym wszystkim chodzi? O odpowiedzialność… Ludzie zwyczajnie jej w sobie nie mają! Dlatego my ich jej uczymy. Powtarzamy, dajemy przykłady. Oni zaś, choć twierdzą, że jest inaczej, to zwyczajnie nie słuchają. Oczywiście chcemy, żeby się kochali i płodzili potomstwo, ale muszą o nie dbać. Stwórca podarował im największą moc, jaką sam posiada. Pozwolił, aby w unii ciał, serc i dusz potrafili kreować cud życia, nową krew. Oni jednak kuszeni przez szatana, choć mnożą się na potęgę, nie są w stanie utrzymać rodzin. Czasem chodzi o pracę, czasem o czas poświęcany dzieciom, a czasem o grzech braku umiaru w jedzeniu… i piciu. Czy wiesz, co powinieneś teraz zrobić?
Chłopiec pokręcił przecząco głową i przetarł rękawem lekko cieknący już nos.
– Wybaczyć im, oczywiście. – Kapłan odwrócił się i sięgnął po pudełko z papierowymi chusteczkami. – Czcij ojca swego i matkę swoją – tak mówi Pismo. Moja matka… też mnie zostawiła, wiesz? Wieki jej nie widziałem. Ale wiedz, że już dawno jej to wybaczyłem. Choć czasem… to ciągle boli. Wybaczysz rodzicom?
Dziecko wzruszyło ramionami.
– Myślę, że jesteśmy do siebie bardzo podobni. – Kapłan zmierzwił czuprynę chłopca. – Obaj musimy być silni. A ty jesteś bardzo silnym, młodym człowiekiem. Razem z rodzeństwem zostaliście oddani do domu dziecka przez matkę, która was nie chciała, mimo że dostaje za was pieniądze. Czasem i tak bywa. Całe szczęście dostrzegłem cię i wiem już, że zaopiekuję się tobą. Chcesz, żeby ktoś się tobą zaopiekował?
Chłopiec przytaknął nieśmiało.
– To dobrze. Zdradzę ci coś… Wiesz, co to jest sekret? To takie coś, co wymaga od nas pewnego poświęcenia. My otrzymujemy od kogoś kredyt zaufania, ale musimy też coś z siebie dać. Prosta ekonomia. Ktoś otwiera przed nami serce, a my w zamian za jego zaufanie oferujemy dyskrecję. W ten sposób sekret staje się własnością dwóch osób. Tak właśnie stajemy się bogatsi. Podaruję ci teraz mój sekret…
* * *
Zwieńczona czerwonym dachem willa lśniła niczym najszlachetniejszy klejnot pośród rozległych pól i starych lasów. Jej ściany w kolorze piaskowca odbijały światła strategicznie ustawionych reflektorów, nie mącąc jednocześnie spokoju pustych pomieszczeń znajdujących się za dziesiątkami drewnianych okien.
Choć drzewa traciły powoli barwne korony liści, przemyślnie dobrana kombinacja roślin sprawiała, że okalający rezydencję ogród, zamiast umierać, przechodził w kolejną fazę, kompletnie zmieniając swój wygląd. Zielone macki bluszczu czepiały się ścian odrestaurowanych zabudowań dla służby, zachwycających dobrze zachowaną fakturą oraz kolorem starej cegły. Po polu znajdującym się na tyłach posiadłości kręciły się nieco ospałe jelenie. Kuta żelazna brama wznosiła wysoko zakończone ostrzami żerdzie ku murowanemu łukowi, stojącemu ponad wjazdem na brukowany podwórzec.
– Co ci jest, do jasnej cholery? – Ubrany w szary garnitur ochroniarz warknął na partnera. Ich warta trwała już drugą godzinę i narzekania kolegi niestety nie wskazywały, by reszta nocy mogła upłynąć spokojnie.
– Mówię ci, że łeb mi pęka! – Drugi mężczyzna odwiesił pod pachę zapięty na szelkach pistolet maszynowy tylko po to, by rozmasować pulsujące skronie.
– Brałeś coś?
– Tak… – jęknął ochroniarz. – Chuja dało.
– To coś ty, kurwa, pił?
Pobladły spojrzał z wyrzutem na nieco wyższego kolegę.
– Żartujesz? Nic, nawet kropelki. Przecież wiesz, że nie chodzę do roboty na bani.
– No nic, musisz jakoś wytrzymać do rana.
Przechadzali się alejkami ogrodu wzdłuż wysokiego muru najeżonego metalowymi kolcami. Choć jesienne chłody nie dawały się jeszcze na tyle we znaki, żeby musieli nosić kurtki lub czapki, wyższy mężczyzna zatęsknił za nieco cieplejszym ubraniem.
W wetkniętej w ucho słuchawce zatrzeszczał głos wartownika obsługującego kamery i bramę:
– Panowie, sprawdźcie, proszę, północną krawędź ogrodu, zaraz za oranżerią. Czujniki coś wychwyciły, ale nic nie widzę na kamerach.
Ochroniarz zmielił w zębach przekleństwo.
– Pewnie zwierzęta – warknął zniecierpliwiony, patrząc na bladego jak ściana kolegę. Zastanawiał się, czy to współczucie, czy też sam zaczyna odczuwać nieprzyjemne ciśnienie w skroniach. W końcu westchnął z rezygnacją. – Przyjąłem, idziemy.
Nieco niechętnie poczłapali krętymi alejkami ogrodu. Urokliwe oświetlenie oraz starannie przycięta roślinność nijak nie poprawiały ich nastrojów, zwłaszcza że dotkliwa migrena zaczęła już doskwierać im obu.
– Nie mogę skupić wzroku… Ja pierdolę, nie wiem, co się dzieje. Może to coś w powietrzu?
– Tak – żachnął się ten drugi. – Jest zbyt czyste w tych okolicach.
Kiedy doszli do murowanego ogrodzenia północnej części ogrodu, zaczęli sprawdzać obszary, w których pomiędzy drzewami rozstawiono czujniki laserowe.
– Masz odczyt? – Wyższy ochroniarz sarknął do krótkofalówki.
Jego irytacja rosła z każdą chwilą. Nie chodziło ani o pulsowanie w skroniach, ani o narzekanie kolegi. Zastanawiał się, co go podkusiło, aby po piętnastu latach nienagannej, wzorowej wręcz służby przejść do sektora prywatnego.
Za mało zarabiam… – myśl odbiła się pomiędzy jedną a drugą pulsującą skronią.
– Kurwa mać… – jęknął. – Cichy, pytam po raz kolejny. Czy masz teraz odczyt? Zapierdalam w tę i z powrotem po tym jebanym trawniku. Nic tu nie ma poza nami.
– Widzę was. – Głos Cichego zaszumiał w słuchawce. – To jakiś błąd musi być. Resetuję układ. Odsuńcie się i czekajcie. Rozpoczynam procedurę.
Siedząc w pokoju nadzorczym, Cichy wyłączył komunikator i stuknął kilka razy w klawiaturę terminala, rejestrując działania serwisowe. Stojący przed nim rząd monitorów wyświetlał cyklicznie zmieniający się obraz z kamer, przedstawiający podgląd na wybrane sektory posiadłości.
Tego wieczora pracował z dwoma dwuosobowymi zespołami. Pierwszy z nich dokonywał zwyczajowego obchodu na zewnątrz. Druga para ochroniarzy zajmowała pozycje wewnątrz głównego budynku, pilnując wejść do pokoi biskupa. Jego ekscelencja był ważną, wpływową wręcz osobą, z którą wielu się liczyło, a której jeszcze więcej bało się, a nawet nienawidziło. W internecie krążyły artykuły o wałkach finansowych, przekupstwie oraz standardowe oskarżenia o ignorowanie problemu pedofilii, a nawet teorie dotyczące jego własnych upodobań seksualnych.
Po zapisaniu raportu wstępnego Cichy rozpoczął reset wybranego odcinka systemu bezpieczeństwa. Procedura zakładała sprawdzenie urządzeń i ich ponowną kalibrację. Na kilka sekund zarówno czujniki, jak i kamery musiały się wyłączyć. Ziewnął, rozmasował skronie i łyknął obrzydliwej kawy, zastanawiając się, czy dobrze robi, bo ciśnienie chyba mu skakało.
Kiedy na monitor wskazujący północny kraniec ogrodu wróciły odczyty z czujników, alert oczywiście już się nie pojawił. Działo się to nadzwyczaj często, kiedy linie lasera przekroczyły zbłąkany kot lub nawet wiewiórka. Cichy szczerze nienawidził tego systemu. Był stary, a jego procedury napisał najprawdopodobniej jakiś pociotek biskupa, domorosły programista z ustawionego przetargu, a nie specjalista od zabezpieczeń.
– Zespół jeden – wywołał ochroniarzy patrolujących podwórze. – Reset systemu zakończony pomyślnie. Możecie tylko wleźć na trawnik, żebym sprawdził, czy wszystko działa?
Nikt nie odpowiedział na wezwanie.
– Zespół jeden? Panowie?
Nieprzyjemne pulsowanie w głowie narastało. Cichy nie mógł skupić myśli. Resztki instynktu, których nie zabiło wieczne wysiadywanie przed monitorami, podpowiadały, że coś jest nie w porządku. Przezornie wyświetlił obraz z kamery, na której jeszcze chwilę temu widział kolegów stojących spokojnie w ogrodowej alejce. Ku swojemu zaskoczeniu nie znalazł ich tam. Dla pewności wywołał obraz z pobliskich sektorów, lecz również na nich nic nie zarejestrował.
– Jedynka? Marek, Daniel, kurwa żeż jego mać! Możecie nie robić sobie jaj? Odezwijcie się.
Cisza.
– Zespół dwa, zgłoś się! – Połączył się z pozostałymi dwoma ochroniarzami znajdującymi się na placówce.
Odetchnął z ulgą, słysząc spokojny głos kolegi strzegącego jego ekscelencji.
– Co tam, Cichy?
– Dwójka, nie wiem, co się dzieje. Zgubiłem jedynkę.
– Jak to: „zgubiłeś”? Przecież to nie są jebane kluczyki…
– Dwójka, weź nie pierdol. Coś jest na rzeczy. Zachowajcie ostrożność.
– Przyjąłem.
Zgodnie z procedurą uruchomił cichy alarm, po czym po raz kolejny zajął się przeszukiwaniem sektorów. Wsparcie z zewnętrznej placówki powinno już być w drodze. Czas reakcji podczas ćwiczeń wynosił zwykle poniżej pięciu minut, co było nie lada sukcesem, biorąc pod uwagę zadupie, na jakim pobudował się biskup.
Sekundy dłużyły się jak godziny. W pewnym momencie Cichy wpadł na pomysł. Odtworzył zapisane na dysku nagranie z kamery sąsiadującej z resetowanym sektorem. Szybko przewinął do momentu, w którym rozpoczął ponowną kalibrację systemu.
Na krańcu ekranu majaczyły miniaturowe zarysy stojących na chodniku kolegów. Obaj kręcili się niespokojnie, wymieniając co chwilę niewyraźne spojrzenia. Już miał wyłączyć nagranie, kiedy zobaczył coś, co zmroziło krew w jego żyłach i sprawiło, że serce zabiło mu mocniej.
Tuż przy ochroniarzach pojawił się… jakby cień. Kształt zawirował między nimi tak szybko, że zdawać by się mogło, iż jest tylko zakłóceniem lub błędem zapisu nagrania. Lecz w następnej chwili wartownicy padli niczym marionetki, którym odcięto sznurki. Cień zatrzymał się nad nimi, po czym chwycił obu i pociągnął w stronę ściany budynku, dokładnie w ślepy punkt zewnętrznego systemu monitoringu. Cała akcja trwała nie dłużej niż kilka sekund.
Cichy wziął głęboki haust powietrza i ponownie wcisnął klawisz alarmu, jakby miało to przyspieszyć reakcję wsparcia. Wmawiając sobie, że jedynie mu się przywidziało, odtworzył kilkukrotnie nagranie. Za każdym razem to samo. Cień, koledzy padają, po czym zostają odciągnięci na bok.
Choć głowa pulsowała dotkliwym bólem, szok i niedowierzanie przewyższały niedogodności. Cichy nie potrafił tego wyjaśnić w racjonalny sposób. Obaj koledzy odbywający zewnętrzny patrol ważyli po jakieś sto kilogramów każdy. Tymczasem, cokolwiek ich załatwiło, przetargało ich obu z nadzwyczajną łatwością.
Spanikowany podskoczył, słysząc za sobą piknięcie elektronicznego zamka blokującego wejście do pokoju kontrolnego. Mrugając powiekami, by stłumić ból oczu, odwrócił się na krześle, chcąc podzielić się niepokojącym spostrzeżeniem z kolegą z warty.
– Dwójka, no, kurwa, nie uwierzysz… – Słowa ugrzęzły w gardle Cichego.
Górowała nad nim szczupła postać, w której momentalnie rozpoznał widoczny na nagraniu cień. Ubrana w czarny mundur taktyczny nie uwidaczniała ani centymetra ciała znajdującego się pod ubraniem. Naciągnięta na głowę kominiarka frontalnie przysłonięta została przypominającą czaszkę maską z ciemnego metalu. Bezduszne wizjery odbijały obraz pobladłej twarzy ochroniarza.
Cichy szarpnął się, sięgając ku przypiętej do uda kaburze ze służbowym glockiem. Palce nie zdążyły nawet dotknąć rękojeści broni, kiedy nagły impuls przeszył jego ciało.
Oczy rejestrowały obraz jeszcze przez chwilę. Nie czuł, jak upada na podłogę, ale przez ułamek sekundy, jeszcze zanim ogarnęła go ciemność, w myślach pojawiło się pytanie, czemu z tak dziwnej perspektywy widzi swoje buty…
Zespół numer dwa wypadł z zajmowanego pokoju i pomknął w kierunku drzwi prowadzących do apartamentów jego ekscelencji. Znajdujące się na końcu korytarza masywne podwójne wrota były zamknięte i nic nie wskazywało, by ktoś je sforsował.
Mężczyźni stanęli jak wryci, kiedy drogę zastąpiła im odziana na czarno postać w dziwnej masce. Odruchowo przyjęli pozycje strzeleckie i przytulili do barków kolby przygotowanej do strzału broni. Żaden nie zdążył wystrzelić.
Potężny impuls bólu przeszył głowę zarówno jednego, jak i drugiego. Przypominające pisk wycie odbijało się w czaszkach, doprowadzając ich do szaleństwa i sprawiając, że kolorowe plamy wykwitły im przed oczami. Broń stała się ciężka, spusty niemożliwe do naciśnięcia.
Chwilowa dekoncentracja pozwoliła, aby napastnik znalazł się tuż przy nich. Szybkim ruchem dopadł do pierwszego, lewą ręką odbił broń, a pięścią prawej precyzyjnie uderzył w krtań. Nie zatrzymując się, postąpił krok w bok i piruetem przeszedł za plecy drugiego przeciwnika. Szybkie cięcie dobytym z podwieszonej na lędźwiach pochwy kukri rozpłatało gardło oszołomionej ofiary. Ochroniarze niemal jednocześnie padli na ziemię.
Wciąż trzymając w dłoni zakrzywiony nóż, intruz podszedł do podwójnych drzwi, nacisnął klamkę i pociągnął skrzydła do siebie. Wrota rozwarły się, ukazując wnętrze gabinetu jego ekscelencji.
Obszerne pomieszczenie ozdobiono dziesiątkami znakomitych obrazów o tematyce sakralnej. Część z nich przedstawiała sceny biblijne, a część stanowiły portrety kościelnych oficjeli. Kilka metrów od wejścia stało ogromne, rzeźbione biurko z ciemnego drewna. Przed nim zaś znajdowały się dwa luksusowe fotele. Na jednym z nich siedziało dziecko. Nie mogło mieć więcej niż osiem lat.
Skromnie ubrany chłopiec zwisał bezwładnie, a jego głowa odchylona była do tyłu. Wytrzeszczone oczy wpatrywały się wysoko w sufit. Tuż przed nim klęczał mężczyzna odziany w czerń i purpurę. Przyozdobioną piuską łysiejącą głowę pochylał na wysokości brzucha chłopca.
Zamaskowany intruz bezszelestnie zbliżył się do nieświadomego jego obecności biskupa.
– Pochwalony – dało się słyszeć pełen obrzydzenia głos stłumiony przez maskę.
Kapłan zamarł, po czym błyskawicznie odwrócił się od dziecka. Jego wielkie oczy lśniły czerwienią, a wyszczerzone żółte kły ociekały krwią.
Zamaskowany nie czekał. Chlasnął na odlew. Zakrzywione ostrze przemknęło na wysokości szyi biskupa. Kapłan w ostatniej chwili zdołał się odsunąć, ale nie na tyle, aby całkowicie uniknąć ciosu. Ostra krawędź pozostawiła głębokie rozcięcie w jego szyi. Przytknął dłonie do rany, lecz i tak zalał się krwią.
Intruz zamachnął się, aby poprawić. Biskup przyskoczył do niego i złapał za nadgarstek. Starał się coś wychrypieć, lecz uszkodzone gardło wydało z siebie jedynie krwawy bulgot.
– Twoje zaklęcia nie zadziałają, klecho – syknął napastnik. – Jeżeli nie jesteś w stanie mówić.
Wolną ręką intruz sięgnął do kabury zawieszonej przy biodrze i wyszarpnął z niej pistolet Maxim 9. Broń szczęknęła głucho, kiedy trzypociskowa seria rozorała brzuch biskupa. Kapłan zachwiał się i rozluźnił nieco chwyt na nadgarstku dzierżącym zakrzywione ostrze. W następnej chwili miał lufę tuż pod brodą.
Kolejny strzał trafił prosto w głowę. Pocisk przeszedł gładko przez żuchwę i wwiercił się w podniebienie, szukając drogi do mózgu. Piuska eksplodowała niczym groteskowy wulkan, wyrzucając w powietrze odłamki kości i szarej masy.
Jego ekscelencja znieruchomiał i padł na kolana, a oczy uciekły mu w głąb czaszki. Mimo to nadal nie umierał. Klęczał z opuszczonymi dłońmi, a krwawa piana spływała po brodzie wstrząsanej niekontrolowanymi spazmami. Usta nadal próbowały przemówić.
Intruz wyprostował się i ponownie ciął kukri. Odcięta głowa kapłana potoczyła się po podłodze, a ciało zwaliło się bezwładnie. Nie minęło nawet jedno uderzenie serca, kiedy zwłoki zaczęły gnić i wysychać, by po chwili zmienić się w proch.
Bezduszne wizjery maski skierowały się na dziecko. Chłopiec nadal siedział na swoim miejscu, a zakrwawione nadgarstki zwisały ku ziemi, brocząc drobnymi kropelkami purpury. Jego blada twarz zastygła nienaturalnie w skrajnym przerażeniu. Tylko po oczach dało się poznać, że w jakiś sposób nadal jest świadomy.
Zamaskowany podszedł i pochylił się nad nim. Osłonięta rękawiczką dłoń dotknęła delikatnie szczęki dziecka. Nieznaczne drgnięcie nadgarstka wystarczyło, by szarpnąć małą szyją tak, aby dał się słyszeć cichy trzask. Młode ciało wyprężyło się w ostatnim spazmie, a wyciągnięte członki zatrzepotały w konwulsjach. Po krótkiej chwili chłopiec zwiotczał już całkowicie. Wielkie brązowe oczy zgasły, kiedy resztki niewinnego życia uleciały w nicość.
Gdzieś na zewnątrz dał się słyszeć pisk opon samochodów z impetem zatrzymujących się na podjeździe i krzyki załogi interwencyjnej wdzierającej się do budynku.
Uzbrojeni operatorzy wpadli do pokoi biskupa. W ostatniej chwili zdołali dojrzeć dziwną postać umykającą na taras. Ruszyli za nią, lecz niemal natychmiast znieruchomieli w osłupieniu. Do końca życia uparcie twierdzili, że nie znaleźli ani nie widzieli tam nikogo. Napastnik przecież uciekł jeszcze zanim dotarli na miejsce. Żaden z nich nie chciał przyznać, co tak naprawdę tam zobaczył. Wymieniali czasem w szatni pełne niepokoju nieme spojrzenia, zastanawiając się, czy pozostali widzieli to samo. Raz czy dwa, ośmielony kilkoma głębszymi, któryś starał się podjąć temat, ale natychmiast rezygnował. Na trzeźwo żaden nie odważył się nawet o tym wspomnieć, obawiając się posądzenia o szaleństwo lub w najlepszym wypadku o branie narkotyków w pracy.
Tylko jeden z nich wygadał się żonie, ale zwyczajnie go wyśmiała. Mówił, że tego wieczora, kiedy zaginął biskup, wbiegli po schodach rezydencji do jego gabinetu. Po drodze minęli martwe ciała kolegów z firmy. Jego ekscelencja zniknął, a na miejscu zastali tylko martwego chłopca. Zdało im się wtedy, że widzieli kogoś na tarasie. Zobaczyli tam objuczoną sprzętem taktycznym postać w masce przypominającej czaszkę. Postać nie zareagowała na wezwania uniesienia rąk. Skinęła im, zaśmiała się szyderczo, po czym zamieniła w stado nietoperzy, które odleciały w ciemną noc… Szaleństwo. Kto by w coś takiego uwierzył?
Kolejny wiek cierpienia!
Kolejny rok w nadziei!
Kolejny dzień w szaleństwie!
Czekam na dnie…
Potępił każdą chwilę!
Zabrał resztę nadziei!
Strącił w Niebiosów Otchłań!
Odarł z marzeń…
Hunter, Arges
Puste perony dworca PKP w Świdniku prezentowały się niczym zawieszona w czasie fotografia z końca XX wieku. Pozbawiona życia konstrukcja z betonu i stali straszyła w nocy widmowymi światłami padającymi na szare ściany upstrzone bazgrołami, górnolotnie tylko nazywanymi graffiti. Biegnąc w ciemność, zdawały się cicho i z cierpliwością nieboszczyka oczekiwać na choćby jeden pociąg, który mógłby tędy przejeżdżać w kierunku Lublina.
Konrad Harkov stał na środku peronu numer jeden, bezwiednie patrząc w przestrzeń. Starał się odtworzyć w pamięci widok tego miejsca sprzed lat, zanim postawiono tu wiaty czy zamontowano rzędy lamp rzucających światło zimne niczym to w kostnicy. Przywoływał swoje pierwsze wspomnienie, zastanawiając się, ile tak naprawdę mógł zapomnieć w ciągu niemal trzech dekad tej dziwnej egzystencji.
Nie pamiętał dzieciństwa ani rodziców. Nie miał również pojęcia na temat swojej dorosłości ani tego, kim był za życia. Nie odnajdywał w sobie żadnego śladu tamtych czasów, nieważne, jakie scenariusze by układał w głowie. Nic oprócz smutnego uśmiechu kobiety o imieniu Anna – tej, którą widział w majakach, kiedy na kilka dni został zakopany w grobie gdzieś w bieszczadzkich lasach.
Jego historia rozpoczęła się właśnie tutaj. Na zimnym, cuchnącym szczynami kawałku betonu. Bez życia, bez pamięci. Kompletnie nigdzie.
Dworzec tonął wtedy we mgle. Konrad wyłonił się z niej, zupełnie jakby go zrodziła. Nie wiedział, co tam właściwie robił, lecz czuł, że instynkt lub jakaś inna niepojęta siła przyprowadziła go w to miejsce. Może to echo jakiegoś szczególnie silnego wspomnienia ciągnęło go na dworzec kolejowy? Uciekał? Szykował się do podróży? Co do jednego zawsze miał pewność – dworzec w Świdniku nadawał się co najwyżej, by rzucić się pod pociąg, a nie rozpocząć nowe życie. O ile jakiś pociąg tędy w ogóle przejeżdżał…
W kieszeni znalazł wtedy kilka wymiętych banknotów i nic więcej. Na ramieniu niósł pokrowiec skrywający kosztowny samurajski miecz. Z tym jednym przedmiotem czuł prawdziwą więź. Na dłoniach miał zgrubienia w idealny sposób zgrywające się z pokrytą jedwabnymi splotami rękojeścią. Kiedy dobywał miecza, po prostu wiedział, jak go używać. W jego rękach ta broń z muzealnego eksponatu stawała się śmiercionośnym narzędziem łaknącym krwi nie mniej niż on sam.
Właśnie ten miecz spoczywał teraz przytroczony do bagażu na motocyklu zaparkowanym tuż za betonowym klockiem kasy biletowej. Miecz, który niósł śmierć i budził w nim demona. Jego najprawdziwsze przekleństwo i jedyny łącznik z przeszłością. Artefakt, z którym nie potrafił się rozstać, a który zdolny był zesłać szaleństwo na każdego, kto nieopatrznie go dotknął.
Konrad doskonale pamiętał to przejmujące uczucie, które wywołało w nim potrzebę działania. Umierał. Nie tak, jak może tego doświadczać człowiek leżący na łożu śmierci czy żołnierz ranny podczas potyczki. To było coś o wiele głębszego. Przemożne wrażenie kończącego się czasu. Życia umykającego z niego niczym powietrze z przebitego balonu. Zupełnie jakby w tej właśnie chwili miał stracić wszystko, opuścić jakichś abstrakcyjnych bliskich i odejść na zawsze ku zapomnieniu. Lecz instynkt przetrwania drapieżcy oraz jakaś nieokreślona, wszechogarniająca tęsknota trzymały go na tym świecie. Kazały konsumować cudze życie, aby podtrzymać własne. Kazały pić krew.
Życie płynące w ludziach otaczało go z każdej strony. Tu, na tym dworcu i dalej, gdzieś na ulicy oraz w znajdujących się w pobliżu domach. Jedni mieli go w sobie więcej, a inni zdecydowanie mniej. Koszmarnie ekstatyczna muzyka, w rytmie serc odmierzających czas do śmierci, grała melodię jego wybawienia.
Pragnienie krwi obezwładniało. Odbierało rozum. Pożądał jej jak narkoman kolejnej dawki cudownego leku na codzienność. Czuł, jak w ustach robi mu się wilgotno, a w klatce piersiowej budzi się nieprzyjemna lekkość. Posilić się oznaczało doznać najwyższego spełnienia, ekstazy niemogącej równać się z niczym innym. Po raz kolejny zakpić ze śmierci.
Nieszczęśliwym zbiegiem okoliczności, na dworcu znajdowała się wtedy młoda kobieta. Krucha i zziębnięta. Spoglądała na niego ukradkiem, a w myślach raz po raz błagała, by pociąg wreszcie przyjechał. Pachniała strachem, żelazem i kwiatami. Każdy jej oddech wypuszczał na świat powietrze, które jeszcze przed chwilą wypełniało soczyście ukrwione płuca okalające trzepoczące z niepokojem serce.
Zdecydowanie za późno wracała z pracy. Zapach młodzieńczego potu i papierosów, niedbale przysłonięty mgiełką perfum, jedynie wzmagał pożądanie. Kręciła się nerwowo i przestępowała z nogi na nogę, coraz mocniej otulając się płaszczykiem zbyt cienkim jak na tę porę roku. Pociągi nigdy nie przyjeżdżały wcześniej. Jeżeli już, to tragicznie się spóźniały.
Rozmowa z kobietami zawsze przychodziła mu gładko. Jego niezwykły wygląd przykuwał uwagę i intrygował. Z początku nieco przerażał, ale zarówno przystojne oblicze, jak i świdrujące spojrzenie wpadających w upiorną zieleń, szaroniebieskich oczu szybko sprawiały, że długowłosy albinos zdobywał zainteresowanie płci przeciwnej. Do tego mówił z wyraźnym francuskim akcentem, od czasu do czasu mimowolnie wplatając w zdania miękko brzmiące słowa języka miłości.
Tym razem jednak nie poszło mu zbyt łatwo. Być może okrutna desperacja i pożądanie za mocno malowały się na jego bladym obliczu. Język mu się plątał, a usta drżały.
Młoda kobieta nie słuchała, tylko czym prędzej się oddaliła. Zamiast skierować się tam, gdzie mogli być jeszcze jacyś ludzie, ku swojemu nieszczęściu postanowiła uciec do przejścia podziemnego. Jej fatalny wybór mógłby usprawiedliwiać fakt, że w godzinach nocnych Świdnik i tak był praktycznie wymarłym miastem.
Wampir dopadł ją w podziemiach. Bezceremonialnie chwycił od tyłu, odciągnął głowę i zatopił kły w szyi. Rozdarł ją brutalnie, by dostać się do tętnic skrywanych przez napięte mięśnie. Pił łapczywie i bez opamiętania. Szybko poczuł, jak wraz z pożeranymi siłami witalnymi konsumuje coś jeszcze. Przez kilka ostatnich uderzeń serca ofiary doświadczał jej wspomnień. Uśmiech matki. Kłótnię z chłopakiem. Trudne i nudne chwile w pracy. Marzenia o karierze po studiach. Troski i nadzieje. A potem nie było już nic.
Kiedy skończył, ona już nie żyła. Jej pozbawione ducha ciało opadło bezwładnie na zaszczany chodnik. Krucha powłoka opuszczona przez nieoczywiste piękno wraz z wyssaną przez tętnice duszą.
Satysfakcja okazała się równie gorzka, co upajająca. W bolesny sposób zrozumiał wtedy, jakiej potworności się dopuścił. Niby wbrew własnej woli, lecz całkiem świadomie stał się mordercą. Przestraszył się tego, ponieważ gdzieś głęboko tkwiła w nim potrzeba pomocy, wyrażana przez natrętną myśl: Przede wszystkim nie szkodzić…
Dźwięk nadjeżdżającego pociągu brzmiał jak zbawienie. Wbiegając po schodach, zauważył wciśniętego w kąt nędzarza kulącego się w głębi archaicznego wózka inwalidzkiego. Otulony starymi kocami patrzył zza zasłony brudnych włosów oblepiających pomarszczoną twarz.
Człowiek ten nie był przerażony ani pijany. Nie spał. Wielkimi oczyma patrzył na krwiopijcę wycierającego krew z twarzy. Świdrował go wzrokiem, a jednocześnie zaczynał drżeć. Jego oblicze wykrzywiło się, a paskudnie popękane usta ujawniły rzędy czarnych pokruszonych zębów. Szaleńczo chichotał, a z jego oczu płynęły wielkie czarne łzy. W końcu przestał się kontrolować i zaczął zanosić się histerycznym śmiechem. Przecierał twarz brudnymi dłońmi, rwał włosy z głowy, wył i krzyczał jak opętany. Konrad mógł tylko patrzeć na niego z coraz większą odrazą i przerażeniem.
Dźwięk hamującego pociągu obudził wampira ze stuporu. Albinos otrząsnął się i porzucił bezdomnego szaleńca. Wbiegł na peron, by wskoczyć do najbliższego wagonu. Pojechał, byle dalej od tego przeklętego miejsca. Ten histeryczny śmiech prześladował go już zawsze…
Często wracał tu myślami. Odebrał niejedno życie, ale w swej wypaczonej moralności tłumaczył sobie, że potrafi jeszcze odróżnić dobro od zła. Jeżeli w ogóle miał sumienie, to musiało ono przypominać spalony obraz, który malarz próbował naprawić, oszukując się, że farbą pokryje zwęglone i podziurawione płótno.
Teraz zaś, niemal trzy dekady później, znowu stał na tym samym peronie. Nie wiedział, czemu nigdy wcześniej go nie odwiedził. Dlaczego nie badał swojej przeszłości. Może dlatego, że przywołując wspomnienia tej przeklętej nocy, zawsze widział obraz młodej kobiety otoczonej przez zimny i wilgotny opar.
Kiedy tylko zamykał oczy, widział jej oblicze i słyszał ostatnie myśli. Pamiętał doskonale oczy jej matki. Kojarzył, dlaczego pokłóciła się z chłopakiem oraz czemu tego żałowała. Tak właśnie działo się z ofiarami, z których wysysał życie do cna. Pozostawały one już na zawsze we krwi i w pamięci. Przypominały o sobie i nie dawały spokoju niczym natrętne upiory. Być może takie piekło właśnie przygotowano dla przeklętych? On zaś był przeklęty po wielokroć. Zbyt wiele głosów zawodziło w jego głowie.
Niedawno zakończony pobyt w Bieszczadach miał za zadanie ostatecznie odciąć go od świata i przynieść upragniony spokój. Niestety przeszłość dogoniła go nawet na odludziu.
Może to przeznaczenie, a może jedynie zrządzenie złośliwego losu, lecz to właśnie osoby, których samo istnienie doprowadziło do decyzji o odsunięciu się na bok, sprawiły, że Konrad znalazł się dokładnie w tym miejscu. Kilkanaście lat temu skrzywdził ludzi pragnących zrobić coś dobrego. Zniszczył ich życie i już na zawsze naznaczył je nieszczęściem. Zrobił to tylko dlatego, że mu kazano. To był test. Miał wykazać się lojalnością. Zrobił to, a kiedy zrozumiał, co się stało, skonfrontował się ze swoim zleceniodawcą. Upokorzył go.
Wiele rzeczy w sposób naturalny miał w głowie. Należały do niego, a nie do jego ofiar. Zdobyta za życia wiedza oraz umiejętności pozostawały instynktowne jak chodzenie czy mycie zębów. Tyle że nie pamiętał, jak i kiedy się ich nauczył. To samo dotyczyło tego, że potrafił posługiwać się mieczem, prowadzić samochód czy motocykl. Nie wiedział też, skąd ma tak rozległą wiedzę medyczną. Przydała mu się ona nie tylko po to, by znaleźć mizerny substytut ludzkiej krwi, ale i pomogła wykreować alter ego niezbędne, by poruszać się wśród żywych.
Nie miał również pojęcia, jak się nazywał w poprzednim życiu. Wydawało mu się, że pochodzi z Belgii lub Francji. Choć często szukał, nie potrafił znaleźć imienia, które cokolwiek by dla niego znaczyło. Jacques, Pierre, Jules, Hugo… Wszystkie brzmiały tak obco. Nic więc dziwnego, że kiedy za pierwszym razem przyjechał do Warszawy, osoby – które poznał – szybko nadały mu pseudonim odnoszący się do osobliwego koloru jego oczu. Nawet wśród swoich był odmieńcem. Wyprowadzając się na ubocze, postanowił przyjąć jakieś prawdziwe imię i nazwisko. Tak zatem narodził się Konrad Harkov.
Paradoksalnie to osoby napotkane w skrytym w Bieszczadach Jagniątkowie sprawiły, że niemal zaakceptował swoją wampirzą naturę. Być może zostałby tam razem z nimi, gdyby nie fakt, że przeszłość przyciągała go niczym wir. Szalony policjant, skrzywdzona kobieta i jej chore dziecko, barman z altruistycznymi ciągotami. Pojawili się i namieszali w jego mizernej egzystencji. Być może to przeznaczenie, jakieś mistyczne wezwanie, któremu się poddał. Niezależnie od przyczyn po raz kolejny udowodniono mu truizm mówiący, że czyny odbijają się echem w wieczności.
Wieczorny powiew rozwiał jego pozbawione pigmentu włosy. Zimne powietrze niosło mdłe dźwięki miasta. Trzask przewodów elektrycznych, szum znajdującej się niedaleko trasy tranzytowej. Gdzieś pomiędzy tymi jakże znajomymi odgłosami cywilizacji Konradowi grała jedna fałszywa nuta, na którą składało się odległe wycie silników i nieregularne huki wystrzałów.
* * *
Artur mordował swój leciwy motocykl. Sporadycznie mijane na skrzyżowaniach samochody migały światłami i gniewnie atakowały go pohukiwaniem klaksonów. On jednak nie zwalniał, nie patrzył nawet w ich stronę. Skrywany przez skorupę kasku szalony uśmiech nie schodził mu z twarzy. Zdecydowanymi ruchami nadgarstka sprawiał, że honda super magna desperacko krzesała kolejne pokłady mocy, niosąc go arteriami przedmieść Lublina.
Poprzez warkot silnika i buczenie pustych wydechów nie słyszał wiele ponad szum krwi w uszach i urywany oddech świszczący w ustach. Przygryzał wargi i spinał się, przerzucając ciężar ciała to na prawo, to na lewo, by zwinnie lawirować między pojazdami.
Trzy potężne harleye mknęły tuż za nim. Ich wzbogacone halogenami światła uderzały prosto w hondę. Choć przy pierwszej okazji odgiął lusterka tak, żeby go nie oślepiały, wiedział, że cały czas pozostaje w świetle reflektorów.
Motocykl Artura był lżejszy od maszyn prześladowców i tylko dlatego jeszcze go nie dopadli. Przynajmniej tak mu się wydawało. Co chwilę słyszał głośne huknięcia, lecz nie zastanawiał się, czy ktoś do niego strzela, czy to tylko wystrzały z pustych rur zmodyfikowanych bestii. Gnał przed siebie. Mijał industrialne magazyny i biurowce, by za moment wpaść w gąszcz ciasnych uliczek osiedla domków jednorodzinnych.
Przeciął małe rondo i wskoczył na długą prostą prowadzącą w kierunku Lublina. Widząc pustą drogę, odkręcił manetkę do oporu i przytulił się do zbiornika, byleby zmniejszyć opór powietrza. Przeciążony do granic możliwości silnik wył wniebogłosy.
Wskazówka prędkościomierza mozolnie opadała w kierunku zamykającej go liczby 200, kiedy konsolka hondy zamigotała czerwonymi i żółtymi światłami. Maszyna zaczęła charczeć, krztusić się i tracić moc. Wibracje silnika momentalnie zrobiły się tak mocne, że utrzymanie kierownicy stało się niemal niemożliwe.
– Kuurrrwa mać! – Artur zawył z wściekłości.
Motocykl toczył się chwiejnie przez kilkaset metrów, lecz walka została już przegrana. Silnik umarł pośród duszącego smrodu gumy i zgrzytu metalu.
Siłą rozpędu zjechał na szutrową ścieżkę prowadzącą do lasu. Trzy harleye toczyły się za nim, a kiedy się zatrzymał, kierowcy zaparkowali w pewnym oddaleniu i wyłączyli bulgoczące maszyny.
Ogłuszające dudnienie przesyconej adrenaliną krwi mieszało się z piskiem będącym pozostałością wygasłej już kakofonii. Do nozdrzy Artura docierały wyraźny zapach wymieszanego z benzyną oleju skwierczącego na obudowie silnika oraz smród przypiekanego plastiku – efekt przegrzania sprzęgła.
Nie mając już nadziei na ucieczkę, zacisnął zęby i uniósł ręce do góry, lecz wewnątrz kasku wciąż szczerzył się do siebie. Pośród mieszaniny ekscytujących emocji na wierzch świadomości, niczym natrętne dziecko, przepychała się duma. Oto on, prospect1White Eagles MC, zainteresował swoją osobą trzechRavensów i przegonił ich po Świdniku.
Zsiadł z motocykla i odwrócił się w kierunku ścigających go motocyklistów.
– O ho, ho! – usłyszał rozbawiony głos. – Orzełek bez skrzydełek nam się poddaje! Chyba już nie chce się bawić.
Oczy Artura przyzwyczajały się do ciemności. Widział już całkiem wyraźnie mężczyzn stojących obok lśniących maszyn. Mieli na sobie skórzane kurtki, na które narzucili kamizelki z barwami Black Ravens MC. Przy ich pasach połyskiwały zwisające do kolan łańcuchy i pochwy z wojskowymi nożami.
O cie chuj… – pomyślał, kiedy zauważył, że mieli również pistolety.
Uśmiech znikł z jego twarzy, a po plecach przebiegły zimne mrówki. Czy oni naprawdę do niego strzelali?
– Gadaj – odezwał się najniższy z grupy. – Po cholerę kręciłeś się po naszym terenie?
Przełknął ślinę.
– Przejeżdżałem tylko. Ciotka mieszka w Świdniku. Odwiedzałem ją. Nie wiedziałem, że to wasz teren – wypluł z siebie stek kłamstw z pewnością godną zdolnego aktora.
– To czemu uciekałeś?
– Bo mnie, kurwa, goniliście! Ja tam wiem, o chuj wam chodzi?
Słysząc to, biker parsknął szyderczo i niedbale wycelował pistolet w jego stronę.
– Pierdolisz jak potłuczony. Młot cię wysłał na zwiady, czy ta jego wredna picza?
Arturowi zrobiło się słabo. Zabawa w berka z Ravensami to jedno, ale na to by grożono mu bronią, chyba się nie przygotował. Widział takie rzeczy w filmach i serialach, ale kiedy po raz pierwszy przekroczył próg clubhouse’a2 White Eagle MC, nie robił sobie złudzeń, że trafił do jaskini żyjących na luzie, rubasznych fascynatów dwóch kółek, a nie gangsterów. Mimo wszystko jakaś racjonalna część umysłu kazała mu oszukiwać się, że wycelowany teraz w niego pistolet jest na gaz lub gumowe kulki, a nie jest bronią z ostrą amunicją.
– Nie, panowie. Ja…
Niższy mężczyzna podszedł trochę bliżej i popatrzył mu w oczy.
– Zdejmij kask – polecił spokojnie. Zupełnie jakby podpowiadał mu, co ma robić, żeby wyjść z tego cało.
– Po co?
– Zdejmij, kurwa, kask, bo chcę widzieć, z kim rozmawiam.
Chłopak niechętnie rozpiął wysoki kołnierz kurtki i górne napy kamizelki. Sięgnął do opinającego się na brodzie paska, poluzował zapięcie i zdjął kask.
– Ja pierdolę, Taran – dało się słyszeć od strony motocykli. – To jeszcze dzieciak.
Mężczyzna zwany Taranem popatrzył głęboko w oczy Artura i zapytał:
– Jak się nazywasz?
– Art… no, Artur.
– Robiłeś zwiad.
– Ja…
– Zamknij ryj i słuchaj! Masz jaja i to widać. Naprawdę to doceniam. Zapierdalałeś jak dziki na tym swoim osiołku, aż go zajechałeś. Nawet teraz myślisz, że się wyłgasz bezczelną gadką. Ale ja widzę, coś za jeden. Nie masz jeszcze orzełka na plecach, a to znaczy, że chcesz się wykazać.
Chłopak nabrał powietrza i niechętnie przytaknął. Nie było chyba sensu ich oszukiwać.
– Wiesz, że mamy kosę z White Eagle – kontynuował Taran. – Chciałeś zobaczyć, co u nas słychać i zdać raport Młotowi… Po prostu się przyznaj. Każdy z nas to kiedyś przechodził.
Choć Artur wytrzymywał spojrzenie błyszczących oczu bikera, jego wargi zadrżały. Myśli gnały przez głowę chłopaka nie wolniej niż on sam jeszcze niedawno po ulicach Świdnika. Przez chwilę żałował nawet, że sprzedał swoją plastikową CBR-kęi kupił coś, co bardziej pasowało do rasowego klubu MC. Mając litrowy silnik między nogami, mógłby objechać te harleye bez mrugnięcia okiem… Tak przynajmniej uważał.
– No dobra… – jęknął. – Chciałem zobaczyć, co kombinujecie. Kręciłem się przy waszym clubhousie cały wieczór. Ktokolwiek tam u was na bramie stoi, jest ślepy albo niedorozwinięty… Pewnie jedno i drugie.
Taran zrobił wielkie oczy. Wyglądał, jakby miał zaraz urwać Arturowi głowę. Zamiast tego wybuchnął śmiechem i pokiwał głową z uznaniem.
– Zuch chłopak. Odważny, przedsiębiorczy i bezczelny. Marnujesz się w White Eagle. Może chciałbyś zobaczyć, jak to jest w prawdziwym klubie? Zastanów się. To jednorazowa propozycja.
Artur odparł prawie bez namysłu:
– Nie skorzystam. – W głowie ciągle miał obraz spokojnego klubu pielęgnujących nadwagę i marskość wątroby harleyowców. Jeżdżącego po zlotach i robiącego zakrapiane imprezy przy dźwiękach zapomnianych dawno hitów. Gangsterka nie była niczym, czego by w życiu szukał. – Słuchajcie, miło się gada, ale ja muszę lecieć…
Taran wzruszył ramionami i wrócił do swoich towarzyszy.
– Powinniśmy teraz zabrać ci kapotę i kazać po nią przyjechać z tymi patafianami z WEMC. – Kiedy odwrócił się w stronę Artura, przyjazny uśmiech zniknął z jego nieco bladej twarzy. – Tak byłoby w każdej innej sytuacji… Ale niestety, Arturku, dzisiaj masz pecha. Ja i chłopaki jeszcze nic nie jedliśmy.
– No i?
Artur wzdrygnął się, słysząc huk wystrzału, a natychmiastowe uderzenie w brzuch sprawiło, że się skulił. Naprzemienne zimne i gorące fale wywołane szokiem rozlały się po jego ciele, a rozgorączkowany umysł starał się ogarnąć to, co właśnie miało miejsce. Dopiero kiedy zobaczył krew na przyciśniętych do brzucha dłoniach, zrozumiał, że został postrzelony. Nogi miał jak z waty.
– No i – mruknął Taran – podałeś nam się na tacy.
– Co ty… – Chłopak nie dokończył, ponieważ jego ciało spinało się tak mocno, że zabrakło mu tchu.
– Na początku myślałem, że jak cię nastraszymy, to będziesz lepiej smakował. A tu się okazuje, że trafiliśmy na jebanego bohatera. No to powiedz mi… jak się teraz czujesz, bohaterze? – Oczy Tarana zalśniły czerwienią.
Słabość ogarnęła Artura, rzucając go na kolana. Piekący ból obezwładniał, a świat zaczynał wirować. Tak jak na filmach mocno przyciskał dłonie do rany, lecz widział, jak gorąca krew przesiąka przez ubranie i przecieka między palcami. W spanikowanym umyśle rozpętała się szaleńcza burza złożona ze strachu, żalu i woli przetrwania.
– Oooo tak! – Taran ucieszył się, szczerząc kły. – Tak jest, dziecino! To są aromaty, jakie lubimy!
Odległy warkot silnika sprawił, że mężczyźni obejrzeli się w kierunku drogi. Zobaczyli szybko zbliżający się pojedynczy snop światła.
– Jeden z naszych?
Mknący w ich stronę motocykl zwolnił, zjechał z trasy i zatrzymał się nieopodal. Zsiadł z niego wysoki albinos w skórzanej kurtce, na którą miał narzuconą wytartą i podziurawioną kamizelkę pozbawioną naszywek. Nie nosił kasku, a jego długie włosy spływały luzem na plecy.
– Dobry wieczór, panowie. – Konrad skinął do zdębiałych bikerów. W zimnym uśmiechu zaprezentował kły, by wiedzieli, że mają do czynienia ze „swoim”. Bez dalszych ceregieli skierował się ku rannemu.
– A co ty, typie, odpierdalasz? – warknął Taran. – Wchodzisz między Ravensów a ich zdobycz?
Konrad nawet na niego nie spojrzał.
– Ta wasza zdobycz to przerażony dzieciak, nad którym się znęcacie… Pomijając kwestie marnotrawstwa krwi, to cokolwiek obrzydliwe. Równie dobrze moglibyście kopać skamlącego szczeniaka.
– Pojebało cię? Po pierwsze, chuj ci do tego. Po drugie, to nasz teren i nasze polowanie.
Artur nie miał nawet siły protestować, kiedy nieznajomy przykląkł przy nim i rozpiął mu kurtkę, żeby zbadać ranę.
– Kula weszła ponad biodrem, ale nie widzę rany wylotowej… Merde3.
Uwagę Konrada przykuła zakrwawiona koszulka, jaką ranny miał na sobie. Napis na niej głosił „Support WEMC”, a motyw graficzny przedstawiał dumnego i gniewnie spoglądającego przed siebie białego orła. Trudno było pomylić ten wzór z czymkolwiek innym. Dreszcz ekscytacji przebiegł po plecach albinosa.
– Z kolacji nici, panowie – powiedział do Tarana. – Lepiej, żebyście stąd już odjechali.
Jak na komendę trzej członkowie Black Ravens MC unieśli broń. Widząc to, Konrad wstał szybko. Jego upiorne oczy lśniły gniewem i groźbą.
Nawet liche zmysły Tarana wyczuwały, że oto ma przed sobą przeciwnika, któremu trudno będzie sprostać. Jego instynkt przetrwania aktywował się niczym kiepski strażnik wyrwany ze snu, by w popłochu zacząć ostrzegać przed drapieżnikiem.
Taran skulił się w sobie. Wyciągnął rękę, aby pokazać towarzyszom, żeby nie strzelali, lecz ci najwyraźniej odczuli dokładnie to samo, bo zdążyli już opuścić broń.
– WYPIERDALAĆ – syknął Konrad, wkładając w słowa resztki mocy, jakie zdołał z siebie wykrzesać.
– Miałeś szczęście, dzieciaku, że to kupili. – Albinos uśmiechnął się do na wpół przytomnego Artura.
Przezornie odprowadzał wzrokiem odjeżdżających Ravensów. Spodziewał się salwy na pożegnanie, ale nic takiego nie nastąpiło, nawet nie puścili wiązanki przekleństw. Światła ich maszyn skierowały się w stronę Świdnika, by po paruset metrach zniknąć za zakrętem.
– Znamy się? – wyszeptał chłopak, bezskutecznie próbując się podnieść.
– Nie. I leż spokojnie. Załatam cię i wzywamy karetkę.
Kiedy ranny jęczał, próbując znaleźć pozycję, w której będzie go mniej bolało, Harkov zdjął kurtkę i podłożył mu ją pod głowę. Czuł, jak jego własne wnętrzności skręcają się w skurczach. Zapach przesyconej adrenaliną krwi i bezbronna ofiara znajdująca się tuż obok pobudzały zmysły. Czuł, jak kły powoli się wysuwają, a jego język robi się coraz bardziej suchy.
Nie posilał się od czasu opuszczenia Bieszczad. Choć nie było to dawno, nieumarłe ciało i przeklęta dusza ziarenko po ziarenku natrętnie odliczały drobinki życia bezpowrotnie umykające w nicość.
– Nie! – Artur zaprotestował. – Musimy ich ostrzec… Te zjeby się szykują…
Konrad gestem uciszył rannego i skoczył do motocykla, by wysupłać z bagażu torbę lekarską.
– O czym ty mówisz?
– Ravensi. Chcą najechać nasz clubhouse. Wiedzą… że dzisiaj jest duże zebranie. Szykują się… i jest ich więcej, niż myśleliśmy.
Intencje chłopaka były nieprzyzwoicie szczere. W tej gorącej głowie iskrzyła się troska o ludzi, których darzył lojalnością. Wierzył w nich i w więź z nimi. Konrad obawiał się, że rozumie, co to może zwiastować.
– W bójce im nie pomożesz. – Konrad ukląkł i zaczął wyjmować opatrunki z torby lekarskiej.
– Jakiej, kurwa, bójce? – wzburzył się Artur. – Ty ślepy jesteś? Przecież oni do mnie strzelali… Myślisz, że przyjadą tam napierdalać sarkazmem?
Choć niechętnie, Konrad musiał przyznać mu rację.
– Ja myślałem – kontynuował Artur – że kosa z innym klubem skończy się na niepodawaniu ręki na zlocie czy jakichś przepychankach… Ale widziałem ich dzisiaj. Zbierają się. Mają w cholerę sprzętu i nawet się z tym nie kryją. Noże, maczety, klamki… To będzie masakra.
– Dużo jest tych Ravensów? – zapytał Konrad, rozrywając zębami opakowanie z gazą.
– Co najmniej dwa razy tyle co naszych.
Albinos warknął niezadowolony. Pamiętał doskonale, do czego doszło, kiedy ostatni raz zignorował wolę pacjenta.
– Słuchaj, to naprawdę ryzykowne. Zrozum, że zostałeś postrzelony. To nie film. Krwawisz i bez pomocy lekarskiej będzie z tobą krucho. Jeżeli nie chcesz robić pod górę klubowi, to po prostu schowaj kamizelkę, a ja podrzucę cię do szpitala. Policji powiesz, że ktoś chciał ci… – Konrad bez przekonania zerknął na zajechaną, starą hondę – ukraść motocykl…
W odpowiedzi Artur pokręcił tylko głową. Jego myśli zdradzały, że jest zdecydowany jechać, ostrzec przyjaciół. Ten cholerny upór irytował, ale budził również podziw. Choć Konrad oklejał ranę, wiedział, że opatrunek za chwilę przesiąknie. Dzieciak potrzebował, by go zbadać, przetoczyć krew, wyjąć kulę i zobaczyć, jakich szkód narobiła.
Ostrożnie pomógł podnieść się Arturowi i zaczął ciasno owijać jego brzuch bandażem.
– Jak się nazywasz? – zapytał, chcąc odwrócić uwagę rannego od bólu.
– Artur…
– Enchanté4. Ja jestem Konrad. Wołają na ciebie jakoś w tym klubie?
– Nie. – Artur zaśmiał się i natychmiast tego pożałował. Zaniósł się bolesnym kaszlem. – Nie miałem szansy… jeszcze niczego odpierdolić… więc nie zdążyli mi przypiąć nic głupiego.
Albinos parsknął rozbawiony, po czym pomógł chłopakowi wstać i poprowadził go do motocykla.
– No to szykuj się, bo po dzisiejszej akcji raczej coś wymyślą.
– No, nie żartuj…
– Bebech… Kulka… Zwiad…
– Ja pierdolę…
– Tarcza, Postrzał, Pestka…
– Przestań, bo nie mogę się śmiać… – stęknął Artur. – Serio liczyłem, że będzie to coś mocnego. Coś jak… Wariat albo Twardy. Kurwa… nawet Młody byłoby lepsze…
– Wszystko, co zrobisz, zostanie wykorzystane przeciwko tobie, dzieciaku. – Konrad dosyć dobrze znał te środowiska. Mili, prości ludzie, ale pokręceni i zawsze szukający sposobności, żeby drzeć z kogoś łacha. – Bien5. Słuchaj mnie teraz uważnie. Ten orzeł na koszulce to symbol waszego klubu, prawda?
Artur pokiwał głową.
– OK. A czy tam, gdzie jest to zebranie, jest taka laska…
– Ja tu zdycham, a ty myślisz o dupach? To nie burdel. To męski klub motocyklowy. Prawdziwe MC!
– Skup się, jeune6. Kręci się tam taka dziewczyna? Blondynka, średniego wzrostu. Z twarzy ładna, nawet bardzo. Jak się wkurzy, to rozstawia wszystkich po kątach. Ma takiego samego orła wytatuowanego na szyi. Jeździ customowym harleyem. Oczy demona, ciało bogini i zawsze wie, kiedy gapisz się na jej tyłek…
– Magda – potwierdził mocno zdziwiony Artur. – Skąd wiedziałeś?
Harkovowi nagle zrobiło się spieszno, żeby jechać do siedziby klubu.
– Dzwoniłeś do nich?
Ranny zaprzeczył.
– To zrób to teraz. Niech się przygotują. Odstawię cię do szpitala, dasz mi adres i pojadę tam. Myślę, że jeżeli jest tam Magda, to raczej trzeba będzie pomagać tym całym Ravensom niż waszym. Ale wolę dmuchać na zimne.
Artur skrzywił się, najwyraźniej nie bardzo wiedząc, o co chodzi jego wybawcy.
– Nie… muszę tam być.
Konrad pomógł mu usiąść na bagażniku choppera.
– Czemu, kurwa, tak ci zależy, żeby tam jechać? Chcesz się wykazać, czy co?
– A tobie? – Chłopak uśmiechnął się krzywo. Jego twarz powoli zaczynała blednąć, a oczy już się szkliły. – Nigdy nie widziałem cię w klubie.
Po raz kolejny przebiegło Konradowi przez głowę, że ostatnim razem, kiedy zignorował prośby pacjenta, wynikły z tego ogromne kłopoty.
– Bo nigdy w nim nie byłem – odparł zgodnie z prawdą. – Znam Magdę i tyle. Dawne czasy. Pewnie bawiłeś się wtedy jeszcze drewnianymi konikami czy innym badziewiem…
– Magda nie jest członkiem klubu – powiedział Artur i jęknął, kiedy Konrad usadowił się w siodle tuż przed nim. – Nie może przecież…
– Ale założę się, że zawsze z wami jest. Prawda?
– Prawie zawsze… ale tak. Myślałem, że to groupie czy coś… Dupa Młota…
– Nie. – Albinos zaśmiał się szczerze i odpalił silnik motocykla. – Myślę, że jest trochę na odwrót. A teraz trzymaj się mocno. Niestety będzie trzęsło, a to znaczy, że będzie bolało.
– Wytrzymam – zapewnił Artur i zacisnął zęby.
Twardy dzieciak – wampir usłyszał myśl drapieżcy. – Dobra, silna krew. Szkoda, żeby tak się marnowała…
Ulice Lublina umykały pod szerokimi kołami warczącego choppera. Senne miasto witało Konrada pełnymi przyćmionej zieleni, złota i czerwieni jesiennymi przestrzeniami tchnącymi niepowtarzalnym urokiem. On jednak widział to miejsce zupełnie inaczej niż ktokolwiek inny. Dla niego było ono puste i mroczne. Wisiało nad nim widmo śmierci i bólu, jakim zostało bezpowrotnie naznaczone poprzez cierpienie tysięcy więźniów obozu koncentracyjnego oraz bestialstwem czynów dokonywanych w więzieniu umieszczonym w tutejszym zamku. Tym samym, który wystawiał dla zwiedzających przeklęty stół z odciskiem czarciej łapy. Zbrodniarze i demony. Ludzie starali się o nich nie pamiętać, ale to niewiele zmieniało w mistycznej konstrukcji świata.
Obóz oraz zamek były zatem miejscami, których Konrad unikał. Obawiał się tego, co jako istota krocząca na krawędzi śmierci i życia mógłby tam napotkać, oraz tego, co mogłoby się tam kiedyś przebudzić.
Lublin wydawał się przeklętym miastem i choć jego wampirzy rezydenci zwykli powtarzać, że od dawna nic ciekawego się tu nie działo, to Konrad wiedział, że jest ono jak tykająca bomba założona na ryglach wrót do piekła. Uśpione niczym piękny, lecz zwodniczy owad zdawało się czekać na jakiś znak lub wydarzenie. Gotowe zaatakować i oddać światu ogrom zła, jakie sprowadzili na niego ludzie.
Mijając wzgórze, na którym spokojnie spoczywał średniowieczny żydowski cmentarz, Harkov poczuł zimny dreszcz. To miejsce akurat znał nazbyt dobrze. Wejście na jego teren zawsze sprawiało mu spory kłopot. Już dawno nauczył się odróżniać zabobony od prawdziwego mistycyzmu. W tym konkretnym wypadku miał poczucie, jakby święta ziemia naprawdę nie chciała, by deptał ciemne alejki między rozpadającymi się macewami.
W swojej krótkiej karierze zmuszony był tam zagościć już zbyt wiele razy. Oprócz zagadkowego mauzoleum żydowskiego mistyka zwanego Widzącym z Lublina cmentarz ten miał jeszcze jedną, o wiele mroczniejszą tajemnicę. Niezbyt często zdarzało się, aby starsi członkowie wampirzej społeczności umierali śmiercią ostateczną. Kiedy jednak miało to miejsce, a oni cieszyli się jakąkolwiek estymą, społeczność chowała ich szczątki właśnie na tym wzgórzu.
Mieli coraz mniej czasu. Artur nadal krwawił, a wrogi klub motocyklowy mógł już szykować się do ataku na miejsce, gdzie prawdopodobnie znajdowała się przedstawicielka szybko topniejącej grupy osób, którym Konrad jeszcze ufał.
Zimny powiew rozwiewał włosy albinosa. Pachniał zielenią, tajemnicą, starym drewnem i betonem. Lublin miał wonie jak żadne inne miasto.
– WITAJ Z POWROTEM. – Konrad usłyszał delikatny kobiecy głos mknący na wietrze. – PRZYBĄDŹ DO MNIE. – Słowa przyciągały i odurzały. – CZEKAM.
Nostalgiczny uśmiech wykwitł na bladej twarzy wampira. Niektórym osobom nie wypadało odmawiać.
Jego rozmyślania przerwał pełen pretensji jęk siedzącego za nim Artura:
– Czy mógłbyś… coś zrobić z tymi cholernymi włosami?
Industrialny budynek z czerwonej cegły sprawiał wrażenie, jakby starsza część miasta wypchnęła go gdzieś na ubocze i zostawiła w samotności, by rozpadł się z czasem od wstrząsów przejeżdżających nieopodal pociągów. Otoczony ogrodzeniem z siatki przyozdobionej banerami reklamowymi, doskonale eksponował warsztat motocyklowy znajdujący się na parterze. Okna powyżej dokładnie zamalowano i zabezpieczono grubymi kratami przyprószonymi brązowym nalotem rdzy.
Zbliżając się do wjazdu na posesję, Konrad zauważył ubranego na czarno mężczyznę pilnującego bramy. Człowieka o ogromnej wręcz tuszy, którego podbródki ginęły gdzieś pod kołnierzem skórzanej kamizelki nieposiadającej jeszcze pełnych barw klubu.
Na widok nadjeżdżającego motocykla wartownik zaparł się i szarpnął skrzydło bramy, po czym, sapiąc, odsunął je na bok. Na czerwonym z wysiłku obliczu malował się wyraz determinacji i obawy. Jego niespokojne myśli rozlewały się dookoła niczym tłuszcz zza paska workowatych spodni. Pragnął jak najszybciej zamknąć wjazd i wrócić do wnętrza budynku, gdzie chroniły go stare mury.
Na parkingu przed warsztatem zebrało się kilku mężczyzn. Kręcili się w oczekiwaniu i kiedy tylko Konrad zatrzymał swoją maszynę, podbiegli, żeby pomóc zsiąść rannemu koledze. Wzięli go pod ramiona i poprowadzili do stalowych drzwi znajdujących się kilkanaście metrów na prawo od podwójnych wrót warsztatu.
Korzystając z faktu, że chwilowo wszyscy bardziej przejęli się Arturem, albinos zajrzał do warsztatu. Skąpana w ciemności hala kryła rzędy ciasno upchanych obok siebie motocykli. Wszystkie połyskujące i kompletne. Nie wyglądały jak ekspozycja czy sprzęty do naprawy.
– Schowaliśmy je. – Tuż za plecami Konrad usłyszał skrzeczący głos.
Odwróciwszy się, zobaczył mężczyznę o okrągłej twarzy naznaczonej pierwszymi zmarszczkami. Jak nakazywał obyczaj, Harkov przybił z nim piątkę, patrząc mu w oczy.
– Jestem Konrad.
– Adam, member7 White Eagle MC Lublin – przedstawił się biker. – Słuchaj, dzięki, że odwiozłeś młodego, ale jak widzisz, mamy tu mały problem i dla własnego bezpieczeństwa…
W tym momencie ciężkie drzwi prowadzące do budynku trzasnęły, a Adam stanowczo, acz delikatnie został odsunięty na bok przez niższą od siebie kobietę. Jej długie włosy koloru złota splecione były w ciasny, gruby warkocz. Podkreślone czarną kredką oczy spoglądały z wyrazem przejęcia i nadziei, lecz tlił się w nich żar zdolny spopielić niejedno serce. Nosiła obcisłą skórzaną kamizelkę bez naszywek, a jej wyrzeźbione ramiona i smukłą szyję pokrywały liczne tatuaże, w tym ten, który został odwzorowany jako barwy White Eagle MC. Bezceremonialnie złapała Konrada za rękę i pociągnęła za sobą.
– Chodź! – rzuciła. – Będziesz potrzebny.
– Ech… witaj, Magdo… – wydukał albinos po drodze. – Fajnie cię widzieć. – Nigdy nie potrafił się jej przeciwstawić, nawet gdyby bardzo tego chciał.
Weszli na piętro po betonowych schodach podświetlonych białymi i czerwonymi ledami. Ściany przyozdobiono tam wszelkiego typu częściami motocyklowymi, poczynając od plastikowych owiewek, przez starannie wykonane przekroje silników, na kołach zębatych kończąc. Nad wejściem do znajdującej się na górze sali zawieszono wielki baner z barwami klubu.
Wnętrze głównego pomieszczenia śmierdziało tytoniem, alkoholem i skisłym mopem. Szara mgła papierosowego dymu unosiła się dokładnie na wysokości wzroku, jakby jej głównym zadaniem było ograniczanie widoczności. Po lewej stronie od wejścia stał murowany bar, za którym krzątało się dwóch młodych mężczyzn. Podświetlane półki za ich plecami dość chaotycznie zastawiono wszelkiej maści butelkami. Ściany dookoła ozdabiały dziesiątki zdjęć, tabliczek oraz różnorakich prezentów upamiętniających wizyty innych klubów, imprezy czy wyjazdy.
Przy barze, tak samo jak i przy kilku drewnianych stołach ustawionych pod oknami, siedzieli przedstawiciele tej części społeczeństwa, która miała w naturze kipienie testosteronem. Choć pozornie różnili się od siebie wyglądem, wszystkich łączyła wspólna cecha – skórzane kamizelki. Większość z nich miała mniej lub bardziej znoszone naszywki z nazwą klubu oraz barwy naszyte na plecach. Ich twarze wyrażały niepokój i napięcie, które leczyli aktualnie przy pomocy wódki.
– Idziemy do kaplicy8. – Magda, nie zważając na oburzone spojrzenia, poprowadziła Harkova ku drzwiom znajdującym się w drugim krańcu sali, na których widniał napis MEMBERSONLY.
Wewnątrz niewielkiego pomieszczania ustawiono skórzane kanapy i fotele, a na środku stał ogromny stół z wyrytymi na nim barwami klubu. Artura położono na blacie. Chłopak z każdą chwilą robił się bledszy, a jego brzuch i spodnie błyszczały od świeżej krwi. Obraz ten wywołał w Konradzie znajome dreszcze drapieżnego pragnienia i ekscytacji, powodujące mimowolne napieranie kłów na dziąsła.
– Zamknijcie drzwi – rzucił nieco automatycznie, skupiając całą uwagę na rannym. – Każcie przynieść najmocniejszy spirytus, jaki macie. Na dole przy motocyklu jest mój bagaż, w środku mam torbę lekarską. Niech ktoś szybko po nią leci.
Odpowiedziała mu cisza. Uniósł wzrok i rozejrzał się po pokoju. Oprócz Magdy dookoła znajdowało się sześciu bikerów. Ich marsowe oblicza mierzyły go krytycznymi spojrzeniami. Poza zapachem skór, papierosów i alkoholu nie wydzielali niemal żadnych woni. Tylko dwóch z nich w ogóle oddychało. Pozostali nie mieli nawet pulsu.
– Czy ja mówię niewyraźnie? – warknął Konrad poirytowany. – Próbuję coś dla niego zrobić.
Jeden z żywych mężczyzn wstał, podszedł do drzwi i zawołał kogoś, by wydać polecenia. Tymczasem Artur jęknął żałośnie i się skulił. Ból wywołany ruchem sprawił, że chłopak wyprężył się, narażając się na kolejny atak niewyobrażalnego cierpienia. W rezultacie wił się i jęczał, szukając pozycji, w której mógłby znaleźć choć odrobinę ukojenia.
– Przyjadą tu… – stękał. – Jeszcze dzisiaj… widziałem, jak się zbierają.
– Ilu? – Z najdalszej części pokoju dało się słyszeć pomruk potężnego mężczyzny. Widać było, że starał się nie patrzeć w kierunku rannego. Spuszczał oczy, szukając czegokolwiek, na czym mógłby zaczepić głodny wzrok. Dłonią zasłonił usta. Gdyby mógł, prawdopodobnie wyszedłby z pokoju.
– Trzydziestu. Może więcej… – odpowiedział Artur, a w jego słowach dał się słyszeć ogrom szacunku, jakim darzył rozmówcę. Niemal bał się do niego odzywać, a jednocześnie ekscytował się faktem, że w ogóle rozmawiają. Zupełnie jakby na chwilę zapomniał, że ktoś go postrzelił.
– Mieli sprzęt?
– Maczety… pistolety, butelki z benzyną…
Wśród obecnych nastąpiło chwilowe poruszenie. Nie zdążyli zapoczątkować żadnej dyskusji, ponieważ Artur zaniósł się bolesnym kaszlem.
– Uspokój się, dzieciaku, bo zrobisz sobie krzywdę. – Konrad położył mu dłoń na czole. Kiedy to nie pomogło, popatrzył mu w oczy i delikatnie, acz stanowczo wyszeptał zaklęcie:
– COMA…
Ranny zwiotczał. Oddychał już spokojniej, choć jego oczy nadal wyrażały przerażenie i ból.
– Do roboty – mruknął albinos pod nosem, akurat kiedy przyniesiono mu butelkę ze spirytusem i przybory medyczne. – Nie widziałem rany wylotowej. Pocisk małego kalibru, wystrzelony z niewielkiej odległości. Tym bardziej dziwi mnie, że kula nie wyszła. Minęła kręgosłup, ale mogła zahaczyć o wątrobę. Trudno ocenić. Zaraz się wszystko okaże, kiedy spróbuję ją usunąć.
Jeden z nieumarłych wstał z kanapy i zwrócił się do klubowych braci:
– Jaki jest sens go łatać? Na jaką cholerę nam ranny prospect? Wszyscy doskonale wiemy, że jego krew bardziej się teraz przyda. Silny jest, gnojek, nadal soczysty. Ciągle może pomóc, tyle że no… trochę inaczej. – Oblizał się, a jego oczy zalśniły czerwienią.
Potężnie zbudowany biker zgromił go wzrokiem. Zmarszczył czoło, co zniekształciło tatuaże pokrywające łysą głowę. Mówił wolno, a w tym basowym pomruku czaiła się oczywista groźba.
– Co ty, Majcher, pierdolisz?
– A to, co słyszałeś. Potrzebujemy sprawnych ludzi, a nie kaleki. Niech się poświęci dla klubu. Powiemy, że zeszło mu się od ran…
Łysol zerwał się z kanapy. Jego imponująca budowa i wzrost nie szły w parze z inteligentnym, pełnym emocji spojrzeniem. Już nie wyglądał, jakby chciał opuścić pomieszczenie, w którym na podłogę lała się żywa krew. Zrobił krok w kierunku Majchra. Sprawiał wrażenie, jakby mógł go chwycić i złamać wpół.
– Szanuj swojego prospecta – mruknął. – Bo kiedyś może zostać twoim bratem.
– Ale Pierwszy…
– Ani słowa.
Wykonując znane sobie czynności, Konrad przysłuchiwał się tej wymianie zdań z zaciekawieniem. Określenie „Pierwszy” oznaczało, że potężny łysol jest prezydentem9 tego klubu. Podobał mu się ten osobnik. Stoicki, silny, konkretny. Tatuaże na jego głowie mieszały symbole narodowe i słowiańskie motywy. Choć nie dało się przeoczyć napięcia między nim a Majchrem, trudno było ocenić, czy czuli do siebie prawdziwą niechęć lub rywalizowali.
Konrad pożałował, że nie może wyczuć, co chodziło mężczyznom po głowach. Niestety nieumarli nie mieli pulsu, nie pocili się, nie wydzielali zapachu ani nie emitowali fal mózgowych. To zaś potwornie utrudniało wyczucie ich emocji. Kiedy tego nie chcieli, słuchanie ich myśli również nie należało do łatwych zadań, a ci mający odpowiednie przeszkolenie potrafili się kompletnie odgrodzić od nadnaturalnych zmysłów.
Prezydent ukradkiem zerknął na Magdę. Nie umknęło to uwadze Konrada, tak samo jak ta delikatna iskierka potrzeby akceptacji, którą wyrażało owo spojrzenie. Kobieta w odpowiedzi niemal niezauważalnie potaknęła głową. Ta pozbawiona słów konwersacja potwierdziła przypuszczenia Konrada – Młot był potomkiem Magdy.
– Nie chcę się wtrącać w wasze sprawy – powiedziała. – Ale Młot ma rację. Chyba nie potrzebujecie tu zgonu. Dzieciak przyjął dla was kulę, prawda? Co więcej, zrobił, co tylko mógł, żeby tu z wami być i was ostrzec… niezależnie od tego, jak bardzo byłoby to głupie. W czasach, kiedy trudno komukolwiek zaufać, to powinno coś znaczyć, prawda?
Konrad syknął przeciągle. Choć skupiał się jak mógł, nie potrafił zlokalizować kuli w ranie wlotowej.
– Nie jest dobrze – zwrócił się do Młota. – Nie wiem, gdzie jest pocisk. Młody potrzebuje szpitala, ale jebany uparł się, żeby go tu przywieźć. Traci coraz więcej krwi.
– A może go przemienić? – rzucił Majcher. – Przyda się dodatkowa para rąk do pomocy.
– Nie – uciął Młot. – Po pierwsze, jest tylko prospectem. Oberwał dla nas, ale nawet roku go nie znamy. Jest na dobrej drodze, ale to nie wystarczy. Takie są zasady. Po drugie… to wszystko właśnie przez takie, kurwa, eksperymenty.
– Nie chcę być niemiły. – Konrad zdusił w zalążku rodzącą się dyskusję. – Ale czy moglibyście na razie zachować ciszę? Nie chcę się pomylić, a pacjent jest w naprawdę kiepskim stanie.
– Chyba cię pojebało – parsknął biker siedzący obok Majchra. – Nie będziesz w naszej własnej kaplicy mówił nam, co możemy, a czego nie! – Mężczyzna miał kwadratową szczękę i nonszalancko palił śmierdzącą cygaretkę. Na klapie jego kamizelki widniała dodatkowa naszywka z napisem Sergeant10.
– Jak na razie to wydaje mi się, że wam pomagam – mruknął Harkov, nie odrywając wzroku od pacjenta. – Beze mnie wasz najlepszy pomysł na obejście się z rannym to pizgnięcie go na stół i zastanawianie się, czy zdołacie sobie z niego zrobić przekąskę, zanim zdechnie.
Sierżant warknął i zerwał się w kierunku albinosa. Wystarczyło jednak, aby Konrad podniósł na niego wzrok, by mężczyzna zatrzymał się w miejscu jak wryty, a nawet cofnął o krok.
Ciągle stojący z boku Młot parsknął rozbawiony.
– Siadaj, Dante, i się nie wygłupiaj. Za młody jesteś, żeby wiedzieć, do kogo mówisz. To jest Cyjan. Magda przygarnęła go kiedyś pod swoje skrzydła. Prawie zrobiła go członkiem naszego rodu. Pracował dla Miłosza Klimowskiego. Kiedyś pojechał z nim na rozmowy do Krakowa. Podali mu rozwodnioną krew, więc chlusnął nią w twarz gospodarzowi…
– Nie w twarz, tylko na dywan… – poprawił go Konrad.
Młot wzruszył ramionami, po czym kontynuował z cieniem drapieżnego rozbawienia na twarzy.
– Tej samej nocy do jego pokoju zakradli się siepacze. Jeszcze przed świtem Cyjan podrzucił gospodarzowi ich ciała. Ładnie złożone, zapakowane w worki na śmieci, z przebitymi sercami. Po tym popisie rozmowy podobno szły już całkiem nieźle.
Dante nadal stał kilka metrów od Harkova, gotowy w każdej chwili udowodnić, że się nie boi. Choć kipiał gniewem, każda komórka nieumarłego ciała krzyczała, aby nie zbliżał się do istoty, w której szarozielonych oczach tliła się niewypowiedziana, lecz bardzo realna groźba. On również wyczuwał drapieżnika.
– Ten skurwiel zabijał takich jak my – syknął do Młota. – Czuję to… Pożerał ich…
– Więc go nie wkurwiaj. Ja nie mam zamiaru się z nim szarpać, a Magda… go lubi. – Głos potężnego mężczyzny przybrał ton pełen nieskrywanej niechęci.
W sali zapadła martwa cisza. Spojrzenia zebranych skupiły się na Konradzie. Nie potrzebował czytać w ich myślach, by wyczuć nie tylko odrazę, ale i strach. Jeżeli w świecie wampirów istniała gorsza zbrodnia niż zabójstwo innego członka społeczności, to było nią skonsumowanie jego duszy.
Do kaplicy zajrzał jeden z członków klubu.
– Jest problem – sapnął. – Na ulicy mamy całe stado Ravensów. Właśnie otwierają bramę… Do tego w całej okolicy wyją syreny.
– Pewnie coś odjebali, żeby odwrócić od nas uwagę – syknął Dante.
– Pójdę sprawdzić, co się dzieje – rzucił Młot i nie czekając na czyjąkolwiek reakcję, wymaszerował z pomieszczenia.
Zebrani spojrzeli po sobie.
– No, co tak siedzicie jak tępe pizdy? – warknęła Magda, aż zebrani się skulili. – Idźcie za nim. Nie pozwólcie wychodzić na zewnątrz reszcie chłopaków. Nie wiadomo, co tamci przygotowali.
Po chwili liczba osób w pomieszczeniu znacznie się zmniejszyła. Konrad rozluźnił się nieco, choć uwijał się jak w ukropie. Bezskutecznie starał się opanować krwawienie.
Już sama bliskość krwi dekoncentrowała go. Nie wywoływała mdłości czy zawrotów głowy jak kiedyś. Bezdusznie kusiła. Budziła w nim trudne do opanowania pragnienie, zdolne nakłonić go do zrobienia rzeczy, których by potem żałował.
Powiedz, że nic nie da się zrobić – usłyszał w myślach drapieżcę. – Sami chcą go zeżreć. Taka silna krew… Tak silny charakter… młody, pełen życia…
Zaklął pod nosem, próbując ignorować podszepty drapieżnej jaźni. Miał na głowie ważniejsze rzeczy. Co więcej, zdążył polubić tego chłopaka. Czuł, że Artur zasługuje na to, by żyć, lecz nadzieja z każdą chwilą topniała, a poczucie bezsilności wzrastało.
– Cyjan? Co się dzieje? – zapytała Magda spokojnie, niemal z troską.
– Coś jest nie tak. Nie przestaje krwawić. Jego brzuch robi się twardy… Obawiam się… że kula trafiła w miednicę lub żebro i rozpadła się w środku. Odłamki mogły dosłownie zmasakrować organy wewnętrzne. Jeżeli tak się stało, raczej go nie odratujemy.
– Jesteś tego pewny?
– To najbardziej prawdopodobne. Bez otwierania go nic nie wskóramy, a tutaj nie mamy absolutnie żadnych możliwości i warunków przeprowadzenia takiego zabiegu. Jedyne, co możemy zrobić, to przewieźć chłopaka do szpitala i liczyć na to, że tam coś wymyślą.
– Nie da rady.
– Chuja tam! – Konrad spojrzał na wampirzycę. – W szpitalu mają leki, narzędzia, aparaturę. Zawsze jest jakaś szansa.
– Nie o to chodzi. – Magda westchnęła. – Posłuchaj…
Harkov zamilkł i skupił myśli. Jego nadnaturalne zmysły czytały najbliższe otoczenie. Podpowiadały, że w sali obok siedzi kilkunastu zestresowanych mężczyzn. Na dole Młot zatrzaskiwał drzwi wejściowe, kiedy jego towarzysze wbiegali już po schodach. Na parking zaś z hukiem wtaczało się właśnie kilkadziesiąt grzmiących maszyn. Gdzieś daleko płonął budynek, wyły syreny straży pożarnej i policji.
– Mamy gości. – Magda położyła szczupłą dłoń na ramieniu albinosa. – Słuchaj, widzę, że go lubisz…
Konrad pochylił głowę z rezygnacją.