Dziwny Zachód - Dobrowolski Jarosław - ebook + audiobook + książka

Dziwny Zachód ebook i audiobook

Dobrowolski Jarosław

4,3

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Pogranicze Teksasu to miejsce, gdzie tajemnice splatają się z magią, a pełne niebezpieczeństw przygody czekają na każdym kroku.
Gdzie każdy nosi broń, a życie jest tak tanie, jak naboje do rewolweru lub chrzczona whiskey.

 

Młody szuler i koniokrad, Morris M. Swithen, wpada w ręce niezwykłego łowcy nagród. Jedyną szansą uniknięcia stryczka jest pomoc w wyjaśnieniu mrocznej tajemnicy doszczętnie wyludnionego miasta, które jeszcze do niedawna tętniło życiem.

 

Daj się pochłonąć dynamicznemu westernowi, opowieści o walce Zła z większym Złem, czarnej magii i potworach, których istnienie wykracza poza ludzkie pojmowanie.

 

Witaj w krainie bezprawia. Witaj w świecie Dziwnego Zachodu.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 603

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 17 godz. 34 min

Lektor: Wojciech Żołądkowicz
Oceny
4,3 (135 ocen)
71
46
13
4
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Felicja

Nie oderwiesz się od lektury

Czy mogę powiedzieć, że kocham te książkę? To jest coś tak zupełnie innego, ale niesamowitego, wciągającego, coś co po prostu pochłania. Jako nastolatka niezmiernie uwielbiałam westerny. Kochałam ten klimat prerii, duchoty, brudu i kurzu. w Dziwnym zachodzie jest on także bardzo odczuwalny, bije wręcz z każdej strony i wersu. Oprócz fenomenalnego klimatu mamy tu tez bohaterów, którzy dają do myślenia. Zadziwiający system magii i czegoś co niby sami możemy wykorzystywać. Jednak to klimat i bohaterowie skradli moje serce. Czy są dobrzy? Oj nie, ale charakterni.
20
Malonek

Nie oderwiesz się od lektury

Absolutnie pochłaniająca historia i fantastyczne postaci! Nie mogłam się oderwać wciąż nie wychodząc z zachwytu. Fakt, iż bohaterowie nieprzerwanie balansują na krawędzi dobra i zła jedynie dodaje pikanterii. Świat przedstawiony jest zobrazowany tak klarownie, że ani przez moment nie miałam wątpliwości gdzie się znajduję. Westernowski klimat dopełnia język rodem z filmów z kultowym Winnetou. Wielokrotnie zaskakiwana zwrotami akcji pędziłam z fabułą nie tylko po fikcyjnym fantastycznym świecie ale co ciekawe realnych nawiązaniach historycznych i wciąż czuję niedosyt! Mam szczerą nadzieję, że to nie jest moja ostatnia podróż do Prosperity.
10
zabie-udko

Dobrze spędzony czas

Ciekawy system magii i zróżnicowane towarzystwo. Tylko tytuł bym zmieniła, ale to już kwestia gustu 😉
10
mikunciek

Nie oderwiesz się od lektury

super książka, idealnie wpasowuje się w klimat Lovcrafta
10
szybki124

Z braku laku…

Mam wrażenie że autor nie miał pomysłu na zakończenie,va kwiatkow typu " odpalił łaskę dynamitu zapalniczką podczas huraganu" jest dużo, ogolnie stracony czas, poczatek fajny, pomysł też, ale ten koniec. Eh.
00

Popularność




Dziwny Zachód

Copyright © by Jarosław Dobrowolski, Warszawa 2023

Wszelkie prawa zastrzeżone.

All rights reserved.

Redakcja: Kinga Stanaszek-Bryc

Korekta: Aleksandra Wicik

Projekt okładki: Shred Perspectives Works

Skład i łamanie: Krzysztof Biliński

Wydanie I

Wydawca: Sinister Project, Warszawa 2023

sinisterproject.pl

[email protected]

ISBN 978-83-968689-1-6

Największym dobrodziejstwem naszego świata wydaje mi się to, że człowiek nie potrafi objąć go rozumem. Żyjemy sobie na spokojnej wysepce niewiedzy wśród czarnych mórz nieskończoności i nie powinniśmy wypuszczać się z niej za daleko. Nauki ciągną w rozbieżne strony i na razie nie wyrządziły nam wielkiej krzywdy; wszelako przyjdzie dzień, gdy scalimy naszą rozproszoną wiedzę, a wtedy zarówno rzeczywistość, jak i nasze w niej miejsce ukażą się z tak zatrważającej perspektywy, że przyjdzie nam albo oszaleć, albo uciec przed śmiercionośnym światłem tego objawienia w kojące i bezpieczne mroki nowego średniowiecza.

– H.P. Lovecraft

Prolog

9 kwietnia 1865 roku generał Robert E. Lee poddał wojska Wirginii siłom Unii. Tym samym Amerykańska Wojna Domowa dobiegła końca. Kilka dni później, 14 kwietnia, John Wilkes Booth, znany aktor i zadeklarowany abolicjonista, zakradł się do prezydenckiej loży w Ford’s Theatre w Waszyngtonie i postrzelił w głowę prezydenta Abrahama Lincolna. Prezydent żył jeszcze dziesięć godzin, choć nie odzyskał już przytomności.

Podczas ucieczki z teatru John Wilkes Booth złamał nogę. Pomimo tego udało mu się unikać pościgu przez kolejne jedenaście dni. 26 kwietnia został osaczony na farmie państwa Garretów w Wirginii.

Nocne niebo grzmiało, pioruny biły w ziemię, jakby chciały otworzyć wrota do piekła. Zacinający deszcz padał niemal w poziomie, prosto w twarze żołnierzy otaczających ogromną stodołę. Nieco dalej, za gęstym zagajnikiem szarpanych wiatrem drzew, znajdował się dom Garretów. Stali tam teraz na werandzie, przerażeni i zziębnięci, choć wdzięczni oddziałowi kawalerii za wyswobodzenie z rąk porywacza.

Niewiele było widać przez ścianę deszczu. Nie było sensu brać pochodni, a dowódca zakazał używania lamp naftowych. Niedoszli porywacze z pewnością byli uzbrojeni, a w tych ciemnościach każde źródło światła stanowiło dla nich doskonały cel.

Kapitan Lawrence Daniels kucnął, kryjąc się za wyprzęgniętym powozem. Z tego miejsca mógł obserwować wielkie, drewniane wrota i znajdujący się powyżej lufcik. Miał też w zasięgu głosu swoich ludzi, którzy obstawiali boczne ściany stodoły i jej tył. John Wilkes Booth i pomagający mu David Herold nie mieli żadnej drogi ucieczki.

– Oddadzą nam przysługę, jeśli się tam zastrzelą lub powieszą. – Przetarł twarz z wody i odciągnął kurek rewolweru.

Szeroki płaszcz, który miał na ramionach, ciążył mu niemożebnie.

– Nie mamy na co liczyć – odparł uzbrojony w karabin kawalerzysta, który wyjrzał zza wielkiego koła powozu. – To ludzie bez honoru, sir.

Ich rozmowę przerwało poruszenie wewnątrz stodoły. Najpierw dało się słyszeć podniesione głosy, po czym ktoś uderzył od środka we wrota, uchylając je nieco. Wywołało to natychmiastową reakcję żołnierzy, którzy wycelowali w tamtą stronę broń.

– Nie strzelać! – odezwał się piskliwy głos. – Poddaję się.

Spomiędzy wrót stodoły wychynął średniego wzrostu człowiek w powycieranej kurtce. Trzymał ręce wysoko nad głową i, nie zważając na ulewny deszcz, postąpił parę kroków przed siebie.

– To Herold. – Kapitan Daniels rozpoznał jednego ze spis-kowców.

– Wygląda na przerażonego – odparł kawalerzysta, celując prosto w serce mężczyzny.

Kapitan ścisnął mocniej rękojeść rewolweru. Wychylił się zza wozu, tak by widzieć Herolda, lecz by nie wystawiać więcej niż czubek głowy.

– Idź przed siebie z rękoma uniesionymi wysoko! – zagrzmiał. – Jeżeli będziesz coś kombinował, naszpikujemy cię ołowiem.

Zdjęty trwogą mężczyzna usłuchał rozkazu i krok za krokiem brodził w coraz luźniejszym błocie. Wyglądał, jakby nogi miały się zaraz pod nim ugiąć, lecz szedł dalej.

Burza zdawała się przechodzić tuż nad farmą Garretów. Uderzające co chwila pioruny rozświetlały okolicę upiornym blaskiem. Ich porażające grzmoty wstrząsały mężczyznami, którzy, choć przyzwyczajeni do salw z armat i karabinów, nie potrafili wyzbyć się strachu przed niepowstrzymanymi siłami natury.

Kapitan Daniels czuł narastający niepokój. Już tak miał, że tuż przed bitwą coś kotłowało się w nim. Twierdził, że to intuicja, bo zawsze potrafił przewidzieć, kiedy dojdzie do walki, kiedy padną trupy. Tak i teraz coś łaskotało go od środka w klatce piersiowej, zupełnie jakby jego serce pochwyciły macki przerażonej ośmiornicy.

Herold już docierał do dwóch żołnierzy skrytych między drzewami, dokładnie naprzeciw wejścia do stodoły. Wtedy właśnie padł strzał.

Trudno było powiedzieć, kto pierwszy otworzył ogień – kawalerzyści czy skryty na piętrze stodoły Booth. Po chwili nie miało to już znaczenia, ponieważ rozpętało się najprawdziwsze piekło.

Podczas gdy zamachowiec ostrzeliwał się z lufcika, spłoszeni hukiem gromów kawalerzyści rozpoczęli kanonadę. W tym czasie Herold został pochwycony przez jednego z żołnierzy. Jego towarzysz padł na ziemię z dziurą w klatce piersiowej.

Wściekły kapitan Daniels wrzeszczał na swoich ludzi, lecz choć zdzierał gardło, nie potrafił ich uspokoić. Znowu przetarł twarz, bo ulewny deszcz zalewał mu oczy. Zaklął pod nosem.

Coś było nie tak. W stodole powinien zostać już tylko jeden człowiek, a miało się wrażenie, że jest tam ich kilku. Co chwila z cienia wyłaniała się lufa i błyskała ogniem. Dookoła sypały się drzazgi roznoszonych na strzępy ścian, lecz Booth nadal się ostrzeliwał.

Dowódca kawalerzystów wychylił się zza wozu, by wymierzyć w miejsce, gdzie widział rozbłysk, lecz obok ucha śmignęła mu kula wystrzelona wprost w niego. Schował się czym prędzej, klnąc, na czym świat stoi. Kiedy towarzyszący mu żołnierz oberwał w ramię, zaczął zastanawiać się, czy aby Booth nie używa jakichś diabelskich sztuczek. Nikt nie potrafiłby tak celnie strzelać w takiej ulewie.

Kapitan nie należał do ludzi trwożnych, lecz wydarzenia tej nocy zaczęły go prawdziwie przerażać. Nie raz już do niego strzelano, lecz dziś było inaczej. Dziś wyczuwał w powietrzu coś złego. Coś, co odbierało mu siły i wolę do działania, a całe doświadczenie wojskowe sprowadzało do chaosu myśli i decyzji niemożliwych do podjęcia.

Nagle od strony domu Garretów nadjechał jeździec w czerni. Wypadł z zagajnika niczym najprawdziwszy upiór skąpany w białym świetle piorunów, pokrzywionymi szponami drących niebo. Zeskoczył z konia tuż przed stodołą, zupełnie niepomny kul świszczących dookoła. Choć był ich cały rój, żadna nie zdołała go dosięgnąć.

Nie wyciągnął broni ani nie ruszył się z miejsca. Spojrzał tylko wysoko w niebo, a to, co się za chwilę stało, sprawiło, że serce kapitana Danielsa na chwilę się zatrzymało. Z chmur bowiem spadł piorun, który uderzył w dach stodoły, dokładnie nad lufcikiem.

Grzmot niemal ogłuszył zebranych i natychmiast przerwał kanonadę. Zaśmierdziało ozonem, a dookoła zaczęło spadać mrowie połamanych desek.

Wykazując się największą przytomnością, kapitan znów wychylił się zza wozu. Zobaczył Johna Wilkesa Bootha oświetlonego łuną pożaru roznieconego piorunem. Stał w lufciku całkowicie odsłonięty, unosił broń, by strzelić w stronę ubranego w czerń przybysza.

Daniels zareagował instynktownie. Przymierzył i wypalił z rewolweru. Ta chwila trwała dla niego całą wieczność. Patrzył, jak jego kula mknęła przez ulewny deszcz, trafiła Bootha w szyję i w fontannie krwi wyszła z drugiej strony. Widział, jak zamachowiec chwieje się, po czym spada tuż pod nogi nieznajomego.

Nie tracąc czasu, kapitan zerwał się i podbiegł do swojej ofiary. Zobaczył ubranego w czerń jeźdźca, jak klęczy w błocie tuż przy zabójcy prezydenta. Mężczyzna przeszukiwał jego kieszenie, szarpał go, jakby próbował z niego wycisnąć ostatnie słowa, lecz z ust Bootha wydobywała się jedynie krwawa piana.

– Dokonało się – Daniels sapnął z ulgą.

Mężczyzna w czerni uniósł wzrok. Na jego pociągłej twarzy malował się wyraz bezsilności graniczący z rozpaczą.

– Nawet nie wie pan, jak bardzo się myli, kapitanie…

Rozdział 1Jeden rudy pechowiec

…choć żaden z nas nie dał rady tego dostrzec na pierwszy rzut oka, ten rudy gnojek z pewnością miał coś w sobie. Może była to swojego rodzaju niewinność i szczeniacka głupota, którą tak łatwo było pomylić z naiwnością, a może wpojony przez matkę nieboszczkę zestaw ludzkich odruchów połączonych z podziwem dla bohaterskich ideałów pochłanianych w trakcie lektur romantycznych historyjek o awanturnikach z Zachodu. Niezaprzeczalne było, że z czasem Morris M. Swithen okazał się człowiekiem zgoła innym, niż ktokolwiek mógłby przypuszczać… z nim samym włącznie.

Pamiętam, jak wpadłem na jego trop. Do tej pory nie mogę się nadziwić, czemu nikt nie złożył w całość kwestii dotyczącej młodego szulera o niezwykłej intuicji do kart i dziwnych zniknięć koni. Mnie sztuka ta się udała, a przeczucie podpowiadające, iż może być to człowiek, którego szukam, nie było nawet odrobinę bliskie faktu, iż był to człowiek, którego ze wszech miar potrzebowałem…

Clive K. Phillips, Dzienniki zebrane

Wieczorem w saloonie słychać było gwar, śmiechy i dźwięk tłuczonego szkła. W sali unosił się ostry zapach tytoniu, alkoholu i końskiego potu, który tak mocno przylgnął do ludzi, że zagłuszał ich naturalną woń spracowanego, uczciwie myjącego się raz w tygodniu mężczyzny. Rozwalony przy jednym ze stolikow lokalny poganiacz grał na harmonijce jedynie sobie znaną melodię, która o wiele lepiej pasowała do ogniska na prerii niż do zacnego przybytku jak ten.

Florence należało do tych mieścin, w których można było zatrzymać się na dłużej, ale mało kto miał szansę umrzeć tam ze starości. Znajdowało się na skrzyżowaniu kilku szlaków, którymi spędzano bydło i konie, a także transportowano rudy miedzi oraz srebra, wydobywane w nielicznych wówczas kopalniach Teksasu. Co więcej, dochodziła tu kolej szynowa, co zawsze gwarantowało świeży dopływ głupców chętnych utopić kilka dolarów w podłej whiskey, zgubić je pomiędzy napuchniętymi cycami lokalnych dystrybutorek syfilisu, no i oczywiście stracić je podczas gry w karty. Trzeba było tylko uważać na poganiaczy bydła, bo im zawsze tylko burdy w głowie. Morris rezydował tu już od kilku tygodni, a wciąż oglądał się przez ramię w obawie przed stróżami prawa, którzy mogli podążać jego tropem.

– Masz klientów, dzieciaku. – Opasły barman z fantazyjnie zakręconym wąsem i jeszcze bardziej fantazyjnym zaczesem chroniącym łysinę dwoił się i troił, byleby utrzymać gości przy stolikach. Ściśnięty bielusieńkim kołnierzykiem i opatulony w biały fartuch bardziej przywodził na myśl eleganckiego rzeźnika niż właściciela saloonu.

Morris skinął mu głową, lecz zanim przysiadł się do stolika przeznaczonego do gry w pokera, zwyczajowo wspiął się na stołek przy barze i zamówił czarną kawę. Niezbyt często sięgał po alkohol, a na pewno nie przed grą w karty. Nie chodziło o jego stosunkowo młody wiek i brak wprawy w spożywaniu napojów wyskokowych. Starsi bracia, jak przystało na zadziorów wychowywanych na ranczo, pili i palili znacznie wcześniej niż on. Z perspektywy czasu wiedział, że, mając te siedemnaście wiosen, zobaczył już więcej świata niż oni i z pewnością przeskrobał znacznie więcej niż wszyscy czterej razem wzięci, wciąż zapewne kiszący się w stajni ojca. Całkiem nieźle jak na rudego grubaska, z którego wszyscy darli łacha. Czasami nawet zastanawiał się, czy jeszcze o nim pamiętają, czy wspomną choć słowem?

Barman wcisnął się za bar, odstawił puste kufle do mycia i zajął się napełnianiem kolejnych. Jego dwie córki, bliźniaczki – korpulentne młode damy o obfitych kształtach wylewających się zza ciasnych dekoltów, zadziwiająco sprawnie śmigały między stolikami, chichotem odpowiadając na niewyszukane zaczepki klienteli i okazjonalnego klapsa w obfite pośladki.

– Co to za jedni? – spytał Morris, siorbiąc kawę gęstą jak błoto.

Od zawsze uważał, że jest coś magicznego w tasowaniu kart. Zachwycała go nie tylko sama sztuka wymagająca zręczności, ale choćby tak ulotne szczegóły, jak dźwięk ocierających o siebie kolorowych kartoników czy ich faktura wyczuwalna pod opuszkami palców. Dopóki były one w ruchu, ledwo co uchwytne dla oka, szaleńczo zmieniały swoje miejsce i kolejność, tasujący miał do czynienia z niemal czystym chaosem. Zupełnie jakby w tej konkretnej chwili dotykał jednej z najprawdziwszych tajemnic wszechświata. Podobno byli tacy, którzy potrafili kontrolować kolejność kart w talii, liczyć je i tak układać, aby im pasowały. Tak się składa, że Morris do nich nie należał. Wolał zdawać się na ślepy traf, zakładając, że przysłowiowe szczęście wynagrodzi mu jego kompletny brak w sferze miłości.

Odsunął palcem krawędź melonika zachodzącego na oczy, co oczywiście wyswobodziło niesforny kosmyk łaskoczący go w czoło. Nigdy nie rozumiał, dlaczego jako jedyny z braci miał ten kolor włosów, ale w sumie przyzwyczaił się, że jako najmłodszy zawsze był traktowany jak czarna owca… A w tym wypadku raczej ryża.

– Woźnice – odparł barman, spoglądając spode łba na salę. – Znam ich, wpadają tu co parę tygodni. Obsługują dyliżans kursujący z Dallas aż do Roswell. Lubią grać o średnie i niskie stawki, nie piją dużo i raczej nie szukają zwady. Już im o tobie napomknąłem.

– Mam nadzieję, że zachęcająco. – Morris uśmiechnął się, dostrzegając ciekawskie spojrzenia woźniców, odbijające się w przymglonym lustrze umieszczonym za półkami z alkoholem.

– Jak zwykle: jesteś młody, ale nieźle grasz w karty, no i rzecz jasna, nie oszukujesz. To powinno wystarczyć na zachętę, zwłaszcza że to najprawdziwsza prawda. Tyle, że… poważnie rozważ kwestię oszukiwania, dzieciaku, bo wisisz mi za noclegi już dwanaście dolarów. Właściwie to nie, idź tam i ich zwyczajnie orżnij! Jak tak dalej pójdzie, to będę musiał ulec Marcie i pozwolić, żebyś ją rozdziewiczył, a nie chcę mieć nieroba za zięcia.

Morris wzdrygnął się na myśl o córce barmana. Z trwogą spostrzegł, jak krzątająca się między stolikami pulchna niewiasta puszcza mu zalotnie oczko i uśmiecha się niepełnym uzębieniem.

– Ten statek już dawno odpłynął – mruknął zniesmaczony.

– Co mówiłeś?

– Powiedziałem, że mam dobre przeczucie. Dzisiaj karty będą mi sprzyjały, a ty odzyskasz swoje pieniądze.

Barman nachylił się do Morrisa, świdrując go spojrzeniem przekrwionych oczu. Bliskość jego tłustego nosa i cuchnącego tytoniem oddechu brzydziła chłopaka nie bardziej niż wizja nocy z jego córką.

– Lubię cię, dzieciaku, ale wszystko ma swoje granice. Myślisz, że ja głupi jestem? Myślisz, że nie wiem o koniu, na którym tu przyjechałeś? Idź tam i zrób, co do ciebie należy. Oszukuj, jeżeli będzie trzeba, ale dzisiaj masz się odkuć!

– Ja nigdy nie oszukuję – jęknął z wyrzutem Morris. – Ojciec…

– Tak, tak. Znam tę śpiewkę. Ojciec mówił ci, że masz dar, wyczucie jakieś. Dobra, dobra. Ruszaj, do jasnej cholery, i już mnie nie denerwuj, bo dostanę zgagi.

Chłopak zeskoczył ze stołka i poprawił bordową kamizelkę, opinającą się na koszuli kupionej za przystępną cenę jakieś dwa miasta temu. Schludny wygląd był ważny w tej profesji, ponieważ jasno sugerował, że pomimo młodego wieku szuler ma co przegrać. Co zaś tyczyło się konia, to barman słusznie domyślał się jego pochodzenia. Morris ukradł go pewnemu cwaniakowi, który próbował grać znaczonymi kartami, a oskarżony zrobił się nadzwyczaj bitny. Kradzież wierzchowca wraz z siodłem była wystarczającą karą za napuchnięte oko i przestawioną szczękę, lecz, w odróżnieniu od pobicia, niestety stanowiła również przestępstwo powszechnie karane stryczkiem.

Siedzący przy stoliku woźnice wyglądali jak wycięci z tego samego szablonu. Zarośnięci, szczerbaci, ze skupionym wzrokiem pożółkłych oczu niewyrażających zbyt wiele myśli. Szczegóły, które ich różniły, to przede wszystkim wzrost i nosy. Wysoki i chudy miał nos skrzywiony w prawo, podczas gdy niski i krępy – w lewo. W jakiś sposób imiona też nosili podobne: Billy Joe i Jerry Lee.

Nie trzeba było ich zachęcać do partyjki pokera. Pomijając odstręczającą aparycję wsobnie chowanych wieśniaków, musieli posiadać nieliche doświadczenie w grze, zapewne na każdym postoju siadając do kart z kim tylko się dało. Mieli nawet wypracowane sposoby. Od czasu do czasu łypali po sobie, zupełnie jakby bez słów wymieniali informacje. Tu podkręcenie tłustego wąsa, tam splunięcie, uniesiona brew lub sugestywne chrząknięcie z przełknięciem flegmy. Ich język gestów zdawał się widoczny jak na dłoni, choć Morris za cholerę nie potrafił go rozgryźć. Możliwe, że był to jakiś wieśniacki dialekt.

Osobno nie mieli zbyt wiele pieniędzy, ale razem stanowili całkiem przyzwoity kąsek, który miał szansę spłacić, a przynajmniej nieco ostudzić emocje barmana. Z początku szło mu gładko, lecz z każdą chwilą Morris coraz bardziej zdawał sobie sprawę, że woźnice byli niezgorszymi pokerzystami. Nie minęły trzy rozdania, a wiedział już, że będzie musiał nieźle się napocić, aby przez przypadek samemu nie dać się oskubać.

– Kolor – uśmiechnął się triumfalnie. Pozwolił, by go sprawdzono, lecz na tym etapie doskonale wiedział, że ma dobrą kartę.

– A niech mnie – ten wyższy, Jerry Lee, gwizdnął przeciągle i złożył karty, nawet nie trudząc się, by pokazać, co miał w ręku. – Jakby mnie kulawy muł kopnął w słabiznę.

Jerry Lee – Morris uśmiechnął się do siebie. Miał kiedyś psa o tym imieniu.

Billy Joe przeżuł w zębach tytoń i splunął tuż obok kompletnie suchej spluwaczki ustawionej pod stolikiem. Mrużąc wodniste oczy, zerknął w karty, potem na Morrisa. Nieodgadniony wyraz jego pomarszczonej twarzy zmienił się z napięcia w absolutną pewność siebie sugerującą, że wpadł na genialny pomysł. Przygryzając język z namaszczeniem, zaczął wykładać karty na stół, w kolejności od najmniejszej do największej:

– Sssstriiit. Przegrałeś, synku.

Morris ściągnął brwi i obrzucił woźnicę pełnym niesmaku spojrzeniem:

– Mylisz się pan. Strit nie przebija koloru.

– Oczywiście, że przebija.

Najwyraźniej doskonale wiedząc, co się święci, Jerry Lee zaczął nerwowo kręcić się na krześle, łypiąc niepewnie to na kolegę, to na Morrisa.

– Nie według zasad, które ja znam – odparł równie pewny siebie Morris. – Kolor… to kolor. Mniejsza szansa na wyciągnięcie go niż pięciu kart, które ułożysz w kolejności.

– Nazywasz mnie kłamcą?

Morris sapnął i pokręcił głową. Zawsze tak było, że jakiś półgłówek musiał sięgnąć po tę cholerną gadkę, niechybnie zwiastującą, że zaraz ktoś dostanie po ryju. Problem polegał na tym, że oprócz opiekowania się końmi i gry w karty, Morris nie miał zbytniego pojęcia o niczym więcej, a w szczególności o walce. Kiedyś strzelał z fuzji do królików i tyle. Lubił cholerne futrzaki, więc intencjonalnie chybiał, żeby je spłoszyć. Doświadczenie w bijatyce miał tylko takie, jakie zaserwowali mu bracia, czyli częste i tęgie lanie z byle powodu. Uczyniło go to cokolwiek wytrzymałym, ale w życiu na niewiele jeszcze się zdało.

– Nikogo nie nazwałem kłamcą. – Postanowił nie irytować woźnicy. – Możliwe, że inaczej nas uczono. Może to kwestia lokalnych zasad… Skąd pan właściwie jesteś?

– Nie twoja sprawa, rudzielcu. Zasady są jedne i mówią, że to ja wygrałem. – Billy Joe wyciągnął nóż z buta i wbił go w stół.

Błyszczące ostrze zadziałało na Morrisa jak kubeł zimnej wody wylany na głowę. Podobne sytuacje miały już miejsce, ale zwykle graczy było wtedy więcej, więc rozchodziło się po kościach. Teraz zaś miał do wyboru: prowokować dalej tego bezczelnego przygłupa lub oddać pieniądze, które mu się nie należały, co samo w sobie było przyzwoleniem, by przy następnej okazji również dać się zastraszyć i w rezultacie orżnąć.

Wstrzymał oddech, świadomy, że od tego, co za chwilę powie, będzie zależał jego dobrostan zarówno tego wieczora, jak również być może w kilku kolejnych dniach. Gdzieś na skraju pola widzenia, niczym spocone fatum, mignęła mu pulchna córka barmana. Już miał otworzyć usta, lecz rozproszył go dźwięk przebijający się przez zgiełk saloonu – dźwięczenie ostróg. Niemal w tym samym momencie ktoś przysunął sobie krzesło i usiadł obok niego.

Ruchy nieznajomego były powolne i sztywne niczym ruchy paralityka. Rozsiadł się przy stoliku jak podróżnik, który po kilku dniach jazdy konnej w końcu znalazł coś, na czym można usiąść, a co w żaden sposób nie przypominało siodła. Pod szerokim rondem czarnego kapelusza kryła się chuda twarz o ostrych rysach, pokryta kilkudniową szczeciną. Ciemne oczy świdrowały grających, a skryte w rękawiczkach dłonie poruszały się z gracją. Czarna koszula nosiła wyraźne ślady pyłu z drogi, podobnie jak przykrywająca ją ciemna kamizelka. Ze swojej perspektywy Morris miał doskonały ogląd na dwa potężne colty o grawerowanych rękojeściach oraz pas pełen błyszczącej amunicji. Serce zabiło mu mocniej. Najprawdziwszy rewolwerowiec!

Nieznajomy przyniósł dla siebie butelkę whiskey razem ze szklanką. Korek wyjął zadziwiająco białymi zębami, polał sobie od serca i wychylił jednym haustem. Wyciągnął papierosa, językiem zwilżył bibułkę i wsadził go w kącik ust.

– Ma któryś z was zapałki? – rzucił, klepiąc się po kieszeniach. – Moje gdzieś się zapodziały.

Niższy woźnica sięgnął do kurtki i rzucił nieznajomemu zapałkę. Ten podniósł ją, odpalił od blatu i przypalił papierosa. Wokoło rozniósł się duszący zapach mocnego, południowego tytoniu.

– Dzięki, kolego. Tego było mi trzeba. Skoro tak miło zaczęliśmy znajomość, to powiem tylko, że dzieciak na pewno nie chce cię nazwać kłamcą… i ja w sumie też bym nie chciał. Więc może przemyśl jeszcze raz, czy żeś się przypadkiem nie przejęzyczył, bo dobrze wiesz, że kolor przebija strita.

Billy Joe poczerwieniał z gniewu i mocniej zacisnął rękę na wbitym w stół nożu.

– Żesz ty…

– Nie irytuj się tak, kolego, i schowaj ten kozik, bo jeszcze się potniesz. – Spokojny głos rewolwerowca wibrował w powietrzu, niosąc oczywistą groźbę. – Albo grasz, albo szuraj stąd czym prędzej, bo psujesz atmosferę.

Oczy Morrisa robiły się coraz większe. Wlepiał je w nieznajomego, niedowierzając w to, co właśnie usłyszał. Głos tego człowieka był mroczny i głęboki niczym studnia skrywająca nieboszczyka, a jego aparycja nakazywała szczególną ostrożność. Nawet pozbawiony broni wyglądałby jak prawa ręka kostuchy. Może jej zastępca.

Spojrzał pytająco na woźnicę nadal zastanawiającego się, czy ma większą ochotę na bójkę, czy na kolejną partyjkę pokera. Ten zaś dosyć szybko zdał sobie sprawę, że bliźniacze colty przy pasie rewolwerowca oznaczały eskalację, która mogła być zakończona potężną dziurą w piersi.

– Wygrałeś… rudzielcu… – Billy Joe wydukał niechętnie. – Bierz pieniądze i rozdawaj karty. Zaraz cię zmieszam z gliną.

– Chyba mówi się „zmieszam z błotem”, Billy Joe – pełnym troski głosem odezwał się Jerry Lee.

Niski woźnica zrobił się ciemnopurpurowy, jakby miał zaraz wybuchnąć. Zamachnął się i pacnął kolegę w potylicę.

– Zawrzyj jadaczkę!

Morris z uśmiechem sięgnął po pieniądze rozłożone na stole. W tym czasie rewolwerowiec znowu polał sobie alkoholu i wychylił całość duszkiem. Przetarł usta czerwoną chustą obwiązaną wokół smukłej, ogorzałej od słońca szyi.

Rozdając karty, chłopak zatrzymał się przed swoim niespodziewanym wybawcą.

– Przyłącza się pan, panie…

– Phillips. Clive Phillips. Tak się składa, że mam ochotę na partyjkę i z chęcią z panami zagram.

W ten sposób rozpoczęła się najtrudniejsza rozgrywka, w jakiej Morris miał okazję uczestniczyć. Clive Phillips grał w sposób prosty, acz zdecydowany. Nie zdejmował kapelusza, prawie nie unosił wzroku, a jego oczy wwiercały się w karty zupełnie jakby chciał je spopielić siłą woli lub zmusić figury, żeby pozamieniały się miejscami. Za każdym razem, kiedy przeciwnicy szacowali, co mają na ręku, a co jest na stole, spoglądał na nich niby ukradkiem, jakby notował sobie coś w pamięci. Przede wszystkim grał tak, żeby nie stracić, a jednak szło mu całkiem nieźle i ani razu nie dał się zaskoczyć ani nabrać na blef. Zupełnie jakby doskonale wiedział, co każdy z graczy w danej chwili myśli.

Sekretem Morrisa była wnikliwa obserwacja. Tak samo jak potrafił trafnie przewidzieć, co czuje koń, tak poznał sposoby, by odczytać emocje i intencje ludzi. Niestety próby obserwacji przyruchów Phillipsa spełzły na niczym, ponieważ ten zwyczajnie ich nie miał. Kiedy się nie poruszał, wyglądał jak jeden z tych obrazów uwiecznionych na rycinie czy fotografii. Żywy, oddychający, a jakby go tam wcale nie było. Nie ryzykował, prawie nie blefował, lecz kiedy to robił, zawsze wygrywał najwyższe stawki. W ten sposób powoli i konsekwentnie ogrywał każdego przy stoliku.

Ciągle mając na uwadze, że rewolwerowiec uratował mu skórę, lecz pragnąc również nieco go zdekoncentrować, Morris postanowił zagadnąć:

– Czym się pan zajmuje, panie Phillips?

– Różnymi rzeczami – nie odrywając oczu od kart, Clive odparł od niechcenia.

– A konkretnie?

Bracia nazywali to „cholerną upierdliwością”, a Morris konsekwencją – ważne, że działało. Wzrok Clive’a sprawił, że chłopak poczuł, jakby stado lodowatych mrówek przebiegło mu po plecach.

– A konkretnie, to jestem pisarzem.

Gracze spojrzeli po sobie ze zdziwieniem.

– Ale… że w wojsku jest pan pisarzem?

– Nie – Clive odparł spokojnie. – Książki piszę. Właśnie zbieram materiał do jednej.

Morris zamrugał urzeczony. Phillips nie pasował do jego wyobrażenia pisarza – człowieka z pewnością oczytanego, o szwankującym wzroku i mizernej, zdradzającej troski posturze. Tak właśnie prezentował się wielebny Peele z jego rodzinnego miasteczka czy Thomas Carpenter, który pracował w urzędzie pocztowym, choć ten ostatni nie należał do osób mizernych, za to wyróżniał się kręconymi włosami koloru miedzi i fizjonomią przypominającą bułkę. Natomiast ten tu był pierwszym pisarzem, którego Morris spotkał, a nosił się, jakby nie tyle wyskoczył wprost z kart książki awanturniczej, co z szalonego koszmaru, który przyśnił się komuś, kto zaczytywał się w powieściach o rewolwerowcach.

– Pisarzem… – Morris przełknął ślinę. – A o czym pan pisze?

Clive przyjął rozdane karty, przyjrzał im się krytycznie. Zerknął również na innych graczy, jak zwykł to czynić, po czym odłożył je na stół niezadowolony.

– O rzeczach, które sprawią, że będziesz się bał ciemności, chłopcze – po raz pierwszy na jego pociągłej twarzy pojawiło się coś na kształt upiornego uśmiechu.

– Czyli? – Morris nie wierzył, że pytanie samo wyskoczyło mu z ust. Czy naprawdę chciał znać szczegóły, czego szuka, co widział i co opisuje ten niezwykły człowiek?

– Interesują mnie opowieści niesamowite. Zbieram takie i spisuję. Świat jest pełen fascynujących i strasznych tajemnic, zdolnych doprowadzić niemal każdego do szaleństwa. Chcę, żeby ludzie je poznali.

– No, ale skoro coś jest tajemnicą… to czy nie zostało nią bez powodu? Czy nie powinno nią pozostać?

Clive wzruszył ramionami i pociągnął łyk whiskey. Oparł się nieco wygodniej. Wywód, do którego za chwilę przeszedł, przeraził Morrisa i zmroził do szpiku kości.

– Wierzę, że są tajemnice, które muszą zostać ujawnione, chłopcze. Są niebezpieczeństwa, które czyhają na nas tam, gdzie nikt nie patrzy lub boi się spojrzeć, oraz prawdy ukrywane przez siły, które wolą, byśmy żyli niczym te konie z klapkami na oczach. Zrozumiałem to już dawno temu, ale dotarło to do mnie tak naprawdę, gdy tropiłem zbiega w lasach Quachita niedaleko Little Rock…

– Jest pan też łowcą nagród? – Morris ugryzł się w język, widząc zniesmaczone spojrzenie rozmówcy. – Osz kurna, przepraszam…

Słysząc to, Billy Joe się ożywił.

– Zaraz, zaraz. Ja chyba cię kojarzę. Clive Phillips, łowca nagród. Jesteś tym jankeskim doktorem, co zostawił miasto i zajął się w końcu męską robotą.

Clive nieszczególnie przejął się uwagą ani tym, że woźnica na tyle głośno wyraził swoje zdumienie, że usłyszała go połowa sali. Zamiast odpowiedzieć czy zwrócić uwagę na nagłe przycichnięcie gwaru, podniósł swoje karty, pomyślał chwilę i jak gdyby nigdy nic kontynuował:

– Po co w innym przypadku ścigałbym zbiega, co? No więc, tropiłem go po lasach, naprawdę paskudny typ. Człowiek z gatunku tych, dla których ludzkie życie nie ma znaczenia, a oni sami nie posiadają za grosz honoru. Ci, którzy go spotkali, mówili, że bratał się z siłami nieczystymi, ja zaś wiem, że…

– Jakimi? – Morris zrobił wielkie oczy, po czym skulił się, jakby chciał wleźć pod stół. Miał ochotę zatkać sobie usta dłońmi, byleby więcej nie przerywać Phillipsowi.

– Nieczystymi, chłopcze. Szczęśliwcy, mogący się pochwalić przeżyciem spotkania z nim, mają w manierze mówić, że wielbił i wzywał na pomoc samego szatana. Dla mnie mógłby nawet czcić chińskie smoki, azteckich bogów czy przedwieczne potwory z głębin mórz i oceanów. Ciekawe, przyznaję, ale przestaje to mieć dla mnie większe znaczenie, jeżeli ktoś faktycznie jest nikczemnikiem. Ja wiem, że przez to, co robił, ludzie ginęli bez śladu. Samo jego spojrzenie potrafi zmrozić człowieka i zatrzymać go w miejscu. Używa on tajemnych zaklęć i szamańskich rytuałów. Choć służą mu ludzie, osobiście widziałem duchy oraz nieziemskie stwory, które wzywał na pomoc, i czułem jego siłę. Mówił, że przeżył już dwa ludzkie żywoty i zamierza żyć wielokrotnie więcej niż najstarszy człowiek na świecie. Co do jednego, muszę się z nim zgodzić. Powtarzał, że wiedza to potęga i trzeba jej strzec.

Billy Joe walnął pięścią w stół, omal nie przyprawiając Morrisa o zawał serca.

– Hej, rudzielcu! Gramy czy nie? Twoja kolej, wchodzisz czy pasujesz?

– Wchodzę – chłopak rzucił bez zastanowienia i cisnął na stół pieniądze. – I co, panie Phillips? Jak pan sobie z nim poradził?

Clive wzruszył ramionami. Mówił dalej, dopiero gdy podbił stawkę:

– Nie poradziłem. Za pierwszym razem, kiedy na niego polowałem, pochwycił mnie, więził, ale nie zabił. Dziwne, jak na kłamcę i mordercę, ale kto tam ich zrozumie. Widziałem wtedy i słyszałem rzeczy, od których młody człowiek taki jak ty mógłby osiwieć.

Morris pomyślał, że wolałby być siwy niż rudy, ale powstrzymał się od komentarza.

– I jak żeś pan uciekł? – zainteresował się Jerry Lee. Słysząc to, drugi woźnica jęknął i przewrócił oczami w zniecierpliwieniu.

– Miejscowy szeryf mnie uratował, świeć Panie nad jego duszą i takie tam… Był tam ze mną w niewoli. Tak jak ja, patrzył i słuchał, lecz powoli tracił zmysły podczas niekończących się katuszy. Poświęcił życie, żebym mógł uciec. Od tamtej pory tropiłem drania od miasta do miasta, tylko ze względu na niego zostając łowcą nagród. Ażeby, rzecz jasna, opłacić moje wysiłki w pojmaniu go. Kiedy wpadłem na jego ślad w Quachita i w końcu zasadziłem się na jego obóz, zaatakował mnie niedźwiedź. Bestia to była ogromna i zanim ją ubiłem, pokiereszowała mnie solidnie.

– Zastrzelił go pan z rewolwerów? – Morris wskazał colty Phillipsa.

– Nie. Zasiekłem go tym nożem – Clive sięgnął do pochwy umocowanej u pasa, tuż za rewolwerem na lewym biodrze. Wyciągnął ostrze długie na piętnaście cali, srebrzyste, którego płaz zdobiły przedziwne, przypominające pismo wzory.

– Bzdurzysz pan – parsknął pogardliwie Billy Joe. – Słyszałem już różne przechwałki, ale z nożem na niedźwiedzia?

Zamiast odpowiedzieć, Clive odsunął chustę zasłaniającą szyję. Skrywała ona potężne blizny biegnące od lewego ucha do kołnierzyka koszuli, a dalej zapewne ku klatce piersiowej. Widząc to, woźnica gwizdnął przeciągle i przestał podważać słowa Phillipsa.

– Byłbym tam wyzionął ducha, ale znaleźli mnie dobrzy ludzie. Drwal i jego żona. Mieszkali nieopodal. Zabrali do siebie i opatrzyli. Traktowali bardzo dobrze, jak członka rodziny. Zaszyli rany, karmili, poili. Podawali zioła i zmieniali okłady, żeby spędzić gorączkę. Tylko dzięki nim wydobrzałem. Niestety, nie minęło parę dni, a w ich spokojnym dotąd domu zaczęły dziać się dziwne rzeczy.

– Jakie? – Morris odłożył karty na stół z błyskiem fascynacji w oczach. Znowu stał się małym chłopcem, któremu bracia opowiadali straszne historie przy ognisku. Tym, który z wypiekami na twarzy czytał kolejne odcinki o odważnych i zuchwałych.

– Dziwne, powiadam. Państwo Tappert byli młodzi, pełni życia i radości. Niewiele starsi niż ty, chłopcze. Może po dwadzieścia wiosen mieli. Pamiętam, że wieczorami zabawiali mnie rozmową, a pierwszego dnia, kiedy mogłem wstać z łóżka, zaprosili mnie, żebym zjadł z nimi kolację. Rozmawialiśmy wtedy długo, jak starzy znajomi, niemal jak rodzina. Następnego ranka wyszedłem się umyć i zauważyłem, że pan Tappert wygląda jakoś inaczej. Nawet jego żona dworowała, że w młodym wieku robią mu się zmarszczki od śmiechu. Ale następnego dnia zmarszczki się pogłębiły, a na jego skroniach pojawiły się pierwsze siwe włosy… Zastanawialiśmy się, czy to jaka choroba, ale on zapewniał, że czuje się dobrze, tylko kolana go trochę bolały. Tego dnia pojechali do miasta, do lekarza. Kiedy wrócili, mówili, że doktor nie wie, co to może być, ale zalecał odpoczynek. To, co zobaczyliśmy nazajutrz, wprawiło nas w najprawdziwsze przerażenie. Pan Tappert, ten młody dotąd człowiek, był już całkiem siwy, ręce mu się trzęsły, skóra pomarszczyła jak na starej pomarańczy, a palce powyginał artretyzm. Włosy przerzedziły się, a w nocy wypadły wszystkie zęby. Żona poznała go tylko po oczach, była zdruzgotana. Lamentowała, nie wiedząc, co się dzieje, ani jak temu zaradzić. Modliła się, ale bez skutku… Następnego dnia zaś pana Tapperta już nie było.

Przy stole zapadła cisza. Pokerzyści patrzyli na Clive’a w totalnym osłupieniu, niepomni na radosne krzyki i spontaniczne wybuchy śmiechu na sali. Głusi na dźwięki harmonijki i nawoływania barmana oraz pisk podszczypywanych kelnerek.

Morris zorientował się, że braknie mu powietrza. Wziął głęboki wdech.

– I co było dalej?

– Nic. Niewiele mogłem zrobić. Zostawiłem biedną wdowę i poszedłem w swoją stronę. Po tym wszystkim uznałem, że to opiszę oraz wszystko inne, co napotkam, a co okaże się dziwne, niesamowite i będzie wykraczało poza ludzkie pojmowanie. Ale przede wszystkim poprzysiągłem sobie, że znajdę tego szubrawca, który sprowadzał na ludzi taki los, i położę kres jego szaleństwu.

– Myśli pan, że to on odpowiada za zniknięcie pana Tapperta?

Clive zasępił się na chwilę. Nalał sobie alkoholu i wypił duszkiem:

– Nawet jeżeli go tam nie było, to uważam, że to jego wina.

Wrócili do gry. Przez kolejne kilka rozdań jedynie sucho deklarowali stawki. Żaden nie odważył się podnieść wzroku sponad kart. Nawet sam Phillips zaprzestał zerkania na przeciwników, jakby wyobrażenie owych strasznych wydarzeń ciążyło mu na sercu. Kiedy opadło napięcie, niespodziewanie głos zabrał Billy Joe:

– Jak pan chcesz dziwną historię do swojej książki, to my też widzieliśmy coś w sumie podobnego.

Clive spojrzał z zaciekawieniem na woźnicę.

– Zamieniam się w słuch.

– Słyszałeś pan kiedy o mieście duchów?

Clive wydął cienkie usta i przytaknął bez słowa. Billy Joe odchrząknął i kontynuował:

– Wiadomo, nie chodzi to o jedno miejsce, bo im dalej na zachód, tym więcej takich mieścin. Sporo z nich to tyle co ruiny opuszczone przez ludzi, których pokonała pustynia. Ale parę dni drogi stąd, u podnóża wzgórz, jest Crucible. A przynajmniej było. Trzeba jechać na zachód jakieś osiemdziesiąt mil, a potem odbić na południowy zachód, tak żeby ominąć wzgórza, jeszcze za Hadley’s Hope, Silverton i Prosperity. To praktycznie na samej granicy z Nowym Meksykiem, w okolicy tak surowej, że trudno tam uświadczyć zwierząt. Rośliny to tylko zasuszone pnie drzew i kępki trawy tak ostrej, że jedno źdźbło może nieopatrznemu wędrowcowi nogi pociąć, żeby wykrwawił się na śmierć. Tam właśnie jest Crucible, a raczej było. Bo teraz nic tam nie ma… Raczej nikogo tam nie ma.

– Ale było?

– Ano było, jeszcze rok temu było. Duże miasto, bogate, dobrze prosperujące. Górnicy tam żyli, co pracowali w bodaj najbardziej obfitych kopalniach srebra w Teksasie. Kowala mieli, sklep, saloon, kościół nawet. Byli tak bogaci, że postawili własną linię kolejową łączącą ich z Prosperity, żeby urobek z kopalni przez pustynię wozić! Ile na to pieniędzy musiało pójść, to tylko oni wiedzą. Mówi się, że do budowy sprowadzili niewolników. I to nie tylko czarnych! W tych warunkach, na ostrym słońcu padali jak muchy. Podobno każdy cal tych przeklętych torów ochrzczony jest krwią nieszczęśnika, a czaszki i kości wystające spod piasku ciągną się przez całą trasę. Takim to kosztem kolej sobie pobudowali, co jeździła od Crucible do Prosperity, w takiej ślepej pętli, no. Nie wiadomo czemu nie puścili jej dalej, chociaż do Silverton, czy tu, do Florence, bo tu przecie już kolej zwykła jest. No ale ktoś to tak wymyślił, żeby po srebro kupcy do Prosperity przyjeżdżali, bo do Crucible zbyt ciężka trasa. Można by pomyśleć, że miasto będzie tylko rosło, ale nie… Bo ludziom nagle się znikło. Jakby zapadli się pod ziemię. Puf i nie ma ich.

Morris poczuł powracający dreszczyk grozy. Nie powstrzymał kolejnego pytania:

– Jak to: zapadli się pod ziemię?

– Mówię, że zapadli – Billy Joe warknął i pociągnął łyk piwa. Splunął na myśl o przemierzaniu pustyni, ale kontynuował. – Jechaliśmy raz ja i Jerry Lee. Nienawidziłem tej części trasy, bo droga przez tę przeklętą pustynię jest cholernie zdradliwa. Plącze się i mąci człowiekowi w głowie, jakby tylko czyhała, aż popełnisz błąd, żeby pochłonąć twoje życie. No ale przejeżdżaliśmy przez Crucible z pocztą i było w sumie jak zwykle. Ludziska chodzili po ulicach, w urzędzie odebrali listy i nadawali nowe. Ktoś wsiadł, ktoś wysiadł… Ale dwa tygodnie później, gdy wracaliśmy, miasto wyglądało… jakby ludzie po prostu zniknęli. Strach było tam zostawać, więc pojechaliśmy dalej.

– I nikt tego nie sprawdził?

Woźnica pokręcił głową.

– O, to wiadomo, że sprawdził. Kopalni srebra się nie porzuca. Podobno wysłali tam szeryfa z Roswell, ale biedak nigdy nie wrócił. Po prawdzie, to ktokolwiek by tam nie chciał jechać i szukać czy to ludzi, czy skarbów, znika bez śladu. Od tamtej pory nikt tam się nie zapuszcza, a my zmieniliśmy trasę, żeby jeździć dookoła. Cokolwiek stało się w Crucible, pozostanie, jak to pan pisarz powiada – tajemnicą.

Morris westchnął zafascynowany. Spojrzał na Clive’a, lecz z jego postawy nadal niewiele można było wyczytać. Wrócili zatem do gry.

Skończyli parę minut po północy. Woźnice wyszli kompletnie oskubani i niemożebnie wściekli. Billy Joe nadal wydawał się żywić urazę tylko do Morrisa. Zapewne za to, że nie udało mu się go zastraszyć i oszukać, oraz za to, że Phillips zgarnął całą ich forsę. Swoje niezadowolenie wyraził wymownym splunięciem pod nogi i bełkotliwymi groźbami mocno zniekształconymi przez kilka kieliszków whiskey. Przeczucie podpowiadało Morrisowi, że mógł być pewny kłopotów. Było to całkiem logiczne, bo jeżeli woźnica będzie się chciał na kimś wyżyć, to na pewno nie na tajemniczym rewolwerowcu, pisarzu, łowcy nagród i kolekcjonerze dziwnych historii.

– Miło się grało – rzucił oschle Clive i dodał: – Słyszałem o podobnym tobie młodzieńcu, który zasłynął umiejętnością gry w karty w Junction.

Morrisa jakby piorun raził. Junction było pierwszym miastem, do którego trafił po ucieczce z rodzinnego rancza dwa lata temu. Tam też ukradł pierwszego konia w swoim życiu. Drugiego, jeżeli liczyć chabetę, którą zabrał ze stajni ojca… Choć nie, trzecią, bo pierwsza przecież mu uciekła.

– Nigdy tam nie byłem – skłamał, czując, że się poci.

Nagle całe zmęczenie i gorycz porażki poszły precz.

– Oczywiście – Clive uśmiechnął się tajemniczo. Zgarnął wygraną, poszedł do baru, gdzie wziął sobie jeszcze jedną butelczynę, po czym skręcił w korytarz ku pokojom dla gości.

Poczucie, że właśnie stało się coś strasznego, chwyciło Morrisa za gardło i nie chciało już puścić. Bez pieniędzy nie było szansy uregulować pokaźnego rachunku u barmana. A wszystko za sprawą Phillipsa, który najwyraźniej wiedział coś o jego przeszłości i być może przybył tu za nim. Wybór był ciężki, ale jak mawiała babka nieboszczka, trzeba wiedzieć, kiedy brać nogi za pas, a trzeba jej przyznać, że zmarła ze starości.

Wrócił do pokoju, nawet nie patrząc w stronę baru. Szybko spakował swoje rzeczy, wyszedł przez okno i skierował się do stajni. Przekradanie się tak, by nie płoszyć koni, było nie lada sztuką, ale zwierzęta zwykle go lubiły. Miał do nich rękę, potrafił je obłaskawiać. W stajni tej nocy stało siedem koni. Sześć wałachów odczepionych od dyliżansu i kary ogier.

Co jak co, ale Morris znał się na koniach. Ten tu zaś miał w sobie coś niezwykłego, przerażającego wręcz. Nie chodziło tylko o lśniące umaszczenie, smukłą szyję, inteligentne spojrzenie czy mięśnie grające pod zdrową skórą. Było w nim coś jeszcze. Tego typu koni nie używano jedynie do transportu, raczej hodowano je dla oficerów kawalerii. Miały być inteligentne, waleczne i nieulękłe. Rumak stał spokojnie w swoim boksie niczym król, a pozostałe zwierzęta wyglądały, jakby chciały być jak najdalej od niego.

Zbliżywszy się ostrożnie, cicho szepcząc, Morris zaczął gładzić czarnego rumaka po szyi. Ten zaś reagował spokojnie, dawał się dotykać i jedynie strzygł od czasu do czasu uszami. Nie wykonywał gwałtownych ruchów, nie dreptał, nie rżał ani nie parskał. Pobieżne obejrzenie go w półmroku sprawiło, że chłopak zaczął kwestionować własną spostrzegawczość i siłę wzroku, ponieważ nigdzie nie znalazł wypalonego znaku właściciela. Z jednej strony było to ogromne szczęście, bo cena takiego konia wzrastała niebotycznie, z drugiej podejrzany wydawał się fakt, że zwierzę tej klasy nie jest możliwe do zidentyfikowania.

Morris bił się z myślami. W głowie, niczym czerwona flaga, majaczył mu obraz groźnie wyglądających coltów, samego Phillipsa i jego wielkiego noża. Lecz chłopak wiedział też, czym jest głód i bardzo nie chciał znowu się z nim mierzyć. Ten koń, sprzedany odpowiednim ludziom, mógł dać mu pieniądze na przeżycie długich tygodni.Poza tym bez konia Phillips nie ruszy w pościg. Do Florence droga będzie już zamknięta, lecz na zachodzie ciągle leżało mnóstwo miast i miasteczek, w których można było się zatrzymać. Czarny rumak oznaczał zatem szansę na kolejny rozdział i kolejną przygodę.

* * *

Prowadził konia za uzdę aż do pierwszego brzasku, a potem wskoczył na grzbiet i pomknął byle dalej.

Życie nauczyło go zawsze mieć przygotowane zapasy na czarną godzinę. Nie miał nawet piętnastu lat, gdy stał się dorosły. Aby to uczcić, uciekł z domu. Przyświecała mu wtedy idea, by na swoich warunkach stworzyć własną historię pełną zapierających dech w piersi przygód, podczas których zdobędzie sławę, pieniądze i miłość. Chciał stawić czoła naturze, być może spotkać rdzennych Amerykanów, stać się prawdziwym mężczyzną.

Pamiętał doskonale, że już pierwszej nocy koń mu uciekł. Kiedy po dwóch dniach Morris wrócił do domu, bracia go obśmiali, a ojciec sprał na kwaśne jabłko i od razu pogonił do pracy przy przerzucaniu gnoju. Nie zadziało się nic, co byłoby w jakikolwiek sposób bliskie przypowieści o synu marnotrawnym, którą pastor Peele nazbyt często wygłaszał podczas niedzielnego nabożeństwa.

Sińce zeszły po nieco ponad dwóch tygodniach, a pragnienie przygody na powrót wychynęło spod całunu bólu, strachu i zwątpienia. Za drugim razem Morris przygotował się o wiele lepiej. Wpakował do worka parę konserw, kilka pasków suszonej wołowiny, manierkę z wodą i chleb. Zabrał spodnie, koszulę, ciepłą kurtkę oraz derkę, a wszystko załadował na najlepszego konia ze stajni ojca. Tak wyposażony znowu ruszył ku przygodzie.

Koń padł po tygodniu, bo wszedł na gniazdo grzechotnika i zaskoczona tym gadzina ugryzła go w nogę. Z ciężkim sercem Morris porzucił konające zwierzę i ruszył pieszo w stronę Junction, o którym ludzie mówili, że tam najlepiej złapać jakąś pracę. Nie potrafił dobić wierzchowca, a zostawienie go złamało mu serce.

Teraz zaś, uciekając na czarnym rumaku należącym do Clive’a Phillipsa, z daleka omijał domy i osiedla, wiedząc, że charakterystyczny koń może rzucać się w oczy. Podczas wieczornego popasu, kiedy zmęczenie wzięło górę nad emocjami, postanowił cokolwiek się zdrzemnąć. Obiecywał sobie spać lekko, lecz, zmrużywszy tylko oczy, zapadł w nicość.

Obudził się nad ranem, serce mu waliło, był zlany zimnym potem. Zdawało mu się, że pamięta jakiś niewyraźny sen. Coś jakby sylwetka człowieka majacząca gdzieś daleko na wschodzie i przejmujące wrażenie, że czego by nie zrobił, człowiek ten będzie podążał za nim. Być może to poranne powietrze, ale Morrisem wstrząsnął nieprzyjemny dreszcz. Czym prędzej zaparzył sobie kawy, po czym zwinął obóz i ruszył dalej, nieco żwawiej niż minionego dnia.

Wspomnienie złowróżbnego snu zostawił za sobą, z każdą milą zyskując nieco więcej spokoju. Na popas szukał miejsc zielonych, w pobliżu nitek wodnych, tak aby koń mógł nieco odetchnąć, napić się i poskubać trawy. Dzień był piękny, niespecjalnie gorący. Na modrym niebie nie znać było ani jednej chmurki. Ptaki latały gdzieś wysoko, w trawie przemykały myszy, króliki i jaszczurki.

Kolejnego wieczora Morris pozwolił sobie na odrobinę samozadowolenia. Pościgu, nawet tego urojonego, nie było widać, koń sprawował się doskonale, a co więcej – okazał się wspaniałym i wdzięcznym towarzyszem podróży. Wreszcie mógł odetchnąć.

Schronienie zaoferowało mu przyjemne miejsce pod małym zagajnikiem, który wyrastał u stóp niewielkiego wzgórza pośrodku pól zieleni. Było ono osłonięte od wiatru, w pobliżu dało się nazbierać drwa na opał, a niedaleko szumiał niewielki strumień. Morris umościł się w pobliżu zwalonego pnia drzewa, zagrzał przy ognisku puszkę fasoli, którą zjadł z kilkoma sucharami i zagryzł kawałkiem sera.

Przy tej okazji obserwował towarzyszącego mu rumaka. Dziwne było to zwierzę, które patrzyło na świat z zatrważającą inteligencją drzemiącą w wielkich, czarnych oczach. Nie jadło trawy, a jedynie czasem piło wodę. Morris mógłby przysiąc, że przywiązał konia do drzewa, lecz wystarczyło odwrócić wzrok, by zorientować się, że zwierzę spokojnie wałęsa się po okolicy. Nie uciekało, a spoglądało na niego od czasu do czasu, jakby sprawdzając, czy to on aby nie postanowił umknąć.

Jeżeli dzień był spokojny, to noc już do takich nie należała. Koszmary powróciły ze zdwojoną siłą. Morrisowi znowu się śniło, że jego śladem podąża tajemnicza postać. Tym razem jednak miał pewność, że był to nie kto inny, jak Clive Phillips. W jego snach rewolwerowiec nadal pieszo przemierzał prerię, nieubłagany jak burzowe chmury, niczym sama śmierć. Nawet w tej wizji wyraźnie było słychać niepokojący dźwięk jego ostróg. Phillips miał na sobie długi płaszcz, rozwiewany przez porywisty wiatr, a twarz przysłaniał od piachu i spiekoty czerwoną chustą. Oczy lśniły w cieniu rzucanym przez kapelusz.

Ognisko dopaliło się nad ranem, a zimny powiew obudził Morrisa, muskając policzki chłodnym palcami. Chłopak nienawidził spania na ziemi, lecz w drogę zabierał tylko swoją starą derkę i niewiele więcej. Gnaty go bolały, ale godził się na tę niedogodność, którą miał zamiar odbić sobie, gdy tylko sprzeda konia.

– Nie pozwolę ci go sprzedać.

Serce Morrisa załomotało. Zerwał się do pozycji siedzącej i rozejrzał w przestrachu. Był absolutnie przekonany, że właśnie usłyszał suchy, zmęczony głos Phillipsa. Zamrugał, by przegonić poranną mgłę sprzed oczu. Zdało mu się, że na tle wyłaniającego się zza widnokręgu rdzawego słońca widzi postać siedzącą po drugiej stronie wygasłego ogniska.

Przetarł twarz, poklepał się po policzkach, a uszczypnięcie definitywnie potwierdziło, że już nie śpi. Toteż serce o mało co nie wyskoczyło mu z piersi, dłonie mrowiły, a oddech nijak nie dał się uspokoić. Tak, naprzeciw, na zwalonej kłodzie, przycupnął Clive Phillips. Był ubrany tak jak wtedy, kiedy się spotkali przy partii pokera, lecz miał też na sobie długi płaszcz, zupełnie jak ten ze snu. Obok zaś leżały wypchane juki, lecz nigdzie nie było widać jego konia. To znaczy jego koń był na miejscu, lecz Clive nie miał przy sobie żadnego innego konia, którym mógłby udać się w pościg. Wyglądało to tak, jakby przyszedł za nimi na piechotę.

– Świat jest pełen tajemnic, chłopcze. Mówiłem ci przecież.

– P-p-panie Phillips… – Morris próbował coś wydukać, złożyć w całość jakieś zdanie, w którym mógłby spróbować się wytłumaczyć lub przynajmniej przeprosić.

Kradzież konia wiązała się przecież z poważnymi konsekwencjami, poczynając od tego, że Philips mógł go całkiem legalnie zastrzelić na miejscu, po więzienie lub śmierć na stryczku.

– Mów mi Clive… Przyznam, że jestem pod wrażeniem. Myślałem, że wybadam cię jeszcze, sprawdzę, czy to na pewno ty. Zamiast tego musiałem cię gonić po prerii, bo natychmiast zwiałeś, i to z moim koniem. Który, nota bene – tu rewolwerowiec z wyrzutem spojrzał na wierzchowca – mógłby wykazywać się nieco większą lojalnością. Dziwne to, bo kto by się do niego nie zbliżył, to gadzina gryzie. Z tobą zaś poszedł potulny jak baranek. Nie masz nawet pojęcia, ile musiałem poświęcić, by was dogonić.

Ostatnie zdanie zabrzmiało wyjątkowo złowrogo. Morris zgarnął poły derki i przycisnął do siebie, tak jakby okrycie mogło go przed czymkolwiek uchronić.

– Clive, ja przepraszam. Ja nie miałem…

Phillips uciszył go gestem ręki:

– Już, już. Ograłem cię, wiem. Jeżeli cię to pocieszy, to przyznaję, że trochę oszukiwałem. Dlatego nie mam ci za złe, że w desperacji zrobiłeś coś głupiego. Młody jesteś, a młodość to przede wszystkim robienie głupot. Bez tego niewiele byśmy wiedzieli o życiu.

Pomimo usłyszanych słów ulga nie chciała spłynąć na Morrisa. Trząsł się ni to z zimna, ni z przestrachu, a przecież Phillips nawet na niego nie patrzył. Wlepiał te swoje wielkie, brązowe oczy w drwa w wygasłym ognisku, żarzące się dzięki niemrawym podmuchom porannego wiatru.

– Mam dla ciebie propozycję nie do odrzucenia – mruknął rewolwerowiec. Wyciągnął zza pazuchy złożoną kartkę i rzucił chłopakowi.

Morris podniósł z ziemi pożółkły papier. Rozłożył go niechętnie, gdyż domyślał się już, z czym ma do czynienia. Jego podobizna na liście gończym nie należała do najbardziej dokładnych, lecz cechy charakterystyczne nawet się zgadzały. Okrągła buzia, kręcone włosy, melonik. Dodać brodę i garniec złota, a wyglądałby jak leprechaun. Nagroda to pięćdziesiąt dolarów. Przestępstwami szulerstwo i koniokradztwo.

– Bzdura! – oburzył się. – Nie jestem szulerem.

Rewolwerowiec wzruszył ramionami.

– Nie obchodzi mnie to, chłopcze. Jak możesz się domyśleć, to nie mój pierwszy list gończy, a ty nie jesteś pierwszym frajerem, którego udało mi się złapać. Tłumaczyć się będziesz szeryfowi w Junction… albo w tym, no…

– Breckenridge – Morris niechętnie dopowiedział nazwę kolejnej mieściny, w której pozbawił kogoś konia.

– O, tam właśnie. Miłe miejsce, ładne jezioro.

– Istotnie.

Chłopak załamał ręce i zgarbił się niczym zbity psiak. Ogarnęło go poczucie beznadziei, odczuwał nieprzyjemną pustkę w brzuchu. Nastałą ciszę można by nazwać niezręczną, lecz głośne burczenie w żołądku szybko wyniosło ją na kolejny poziom absurdu.

– Masz rację – Clive pstryknął kościstymi palcami. – Lepiej zrób śniadanie. Będziesz potrzebował sił.

– Na co?

– Na drogę. Przecież nie mamy dla ciebie konia.

Morris zamrugał, nie do końca wierząc w to, co się dzieje. Lecz była to najprawdziwsza prawda, koń był jeden.

Usiedli do wspólnego posiłku. Całe szczęście Clive przyniósł ze sobą dodatkowe zapasy, więc mieli szansę przekąsić jajka z fasolą i zagryźć zadziwiająco świeżym chlebem. Z początku nic nie mówili, zwłaszcza że chłopak zdjęty strachem oczekiwał, że rewolwerowiec w każdej chwili zmieni zdanie i odstrzeli mu łeb.

Całe szczęście jedzenie miało na Morrisa zbawienny wpływ, czyli zawsze koiło zszargane nerwy. Matula, jak jeszcze żyła, karmiła go, gdy tylko się skrzywił lub doświadczył jakiejkolwiek nieprzyjemności ze strony ojca lub braci. Nawet kiedy był już podrostkiem, podstawiała mu jedzenie pod nos, byleby złagodzić trudy życia na ranczu. Po jej śmierci nic tylko jadł. Niestety, bez matczynego ciepła strawa straciła moc przeganiania bólu.

Co zaś tyczyło się Clive’a Phillipsa, to jedzenie dawało pewną nadzieję. Ostatecznie, kto by chciał zabić drugą osobę zaraz po tym, gdy ta pochłonęła część zapasów? Chyba że ostatni posiłek był wyrazem litości dla przyszłego nieboszczyka, aczkolwiek nie miał też wiele wspólnego z ekonomią.

Pałaszowali zatem śniadanie, co w mniemaniu Morrisa musiało ich jakoś zbliżyć. Nie potrafił zbyt długo walczyć ze swoją naturą gaduły, więc zaczął od wychwalania posiłku.

– Panie Phillips, przyznam, że to najsmaczniejsze jajka, jakie kiedykolwiek miałem w ustach.

Clive niemal się zakrztusił. Odkaszlnął w kułak i popił wodą z bukłaka.

– Matka cię nie uczyła, żeby najpierw pomyśleć, zanim się coś powie?

– Nie – Morris odparł z pełnymi ustami. – Ale nawet ona nie potrafiła tak zająć się jajkami.

– Sugerujesz, że potrafię dobrze zająć się jajkami? Lepiej niż twoja matula?

– Tak jest, panie Phillips. Jajka w pana dłoniach zamieniają się w delicje.

Clive musiał na chwilę przerwać jedzenie. Twarz skryta cieniem rzucanym przez kapelusz zdawała się drgać niekontrolowanie, utrudniając przełknięcie posiłku. Pokręcił w końcu głową i łypnął na towarzysza:

– Chłopcze… Ech… Skup się na jedzeniu, dobrze? I mów mi Clive.

Nie zdążył wziąć kolejnego kęsa, bo Morris znów coś mówił.

– A jak masz na drugie, Clive? Bo ja nazywam się Morris M. Swithen. ,,M’’ pochodzi od Muriel.

– Muriel? Rodzice chyba cię za bardzo nie lubili, co?

Morris M. wzruszył ramionami. Kawałkiem chleba pieczołowicie czyścił talerz z sosu.

– Tatko uważał, że to całkiem zabawne. Matula już nie bardzo, ale z jakiegoś powodu nie kłóciła się z nim, bo wtedy zwykle zaczynał czepiać się, że wyszedłem rudy. No więc, jak masz na drugie, Clive?

– Kaleb. Na drugie dali mi Kaleb.

– Clive Kaleb Phillips. Ładnie brzmi, ale jakoś tak długo. Jakby się łamało na języku. W sumie to nie wiem, po co daje się dzieciom drugie imię. Może ty wiesz, Clive?

– Tradycja.

– To znaczy?

– Tradycja taka. W dawnych czasach dawano dziecku drugie imię po jakimś świętym, żeby ten się nim opiekował. Arabowie na ten przykład nadają drugie imię po ojcu, a Rosjanie w zażyłości mianują się imieniem i tak zwanym otczestwem. Podobnie jest w Skandynawii, gdzie imię ojca jest elementem nazwiska.

Morris z wrażenia zapomniał o przeżuwaniu. Nie miał pojęcia, o jakich krainach mówił jego towarzysz.

– Mojemu tatku jest Ambrose. Więc nie wiem, skąd wzięło się Muriel.

– Brzmi głupio, ale pocieszę cię, bo jest to imię świętego – Clive odparł jakby od niechcenia.

– Nie znam takiego.

– Jest to imię anioła. Końcówka -el o tym świadczy. Być może twój „tatko” chciał zrobić ci psikusa, ale przypadkiem zgotował ci nie lada patrona. Tak myślę, patrząc na ciebie, niewydarzonego cherubina.

Morris przełknął ostatni kęs, uśmiechnął się i wyprostował. Z pewnością wyglądałby dumnie, gdyby nie plamy sosu z fasoli, pozostałe w kącikach ust. Niemniej pozował na zadowolonego, zupełnie jakby chciał wstać i pobiec do rodzinnego miasteczka, by wyjaśnić wszystkim śmiejącym się z niego dzieciakom, że Muriel to jego drugie imię i jest z niego dumny. Zadowolenie go opuściło, kiedy zdał sobie sprawę, że co najwyżej uda mu się komuś to wytłumaczyć, zanim zawiśnie na stryczku.

– Jest pan wyedukowanym człowiekiem – burknął, tracąc nieco rezon. – Panie P… Clive, prawda? Tamten woźnica mówił, że jesteś lekarzem.

– Po pierwsze, nie lekarzem, tylko doktorem nauk. Po drugie, to byłem. Po trzecie, nie twoja to sprawa. Kończ wreszcie, bo zaraz ruszamy. – Clive wstał i rzucił resztki jedzenia w ognisko. – Długa droga przed nami. Do Prosperity będzie ze dwa dni.

Morrisowi zdało się, że się przesłyszał.

– Prosperity? Przecież ja tam nigdy…

– Mówiłem przecież, że mam dla ciebie propozycję nie do odrzucenia – westchnął ciężko Clive, jakby zdecydował się wziąć na barki jakiś abstrakcyjny ciężar. – Pojedziesz ze mną. Chcę sprawdzić jedno miejsce i myślę, że możesz mi pomóc. Zrób to, a zapomnę, że ukradłeś mi konia.

– J-j-ja? … Co ty… Co to za miejsce?

Clive uniósł wzrok. Morris byłby w stanie przysiąc, że oczy mu zalśniły, przez co jego uśmiech wydał się jeszcze bardziej upiorny.

– Ekstraordynaryjne, mam nadzieję. Chcę odwiedzić Crucible, miasto duchów…