Mecha Fiction: Epizod 1 - Jarosław Dobrowolski - ebook

Mecha Fiction: Epizod 1 ebook

Dobrowolski Jarosław

4,3

Opis

W 2198 roku Polska nie istnieje, mikromocarstwa korporacyjne zastąpiły państwa, a konflikty zbrojne rozwiązywane są za pomocą wielkich pojazdów pancernych. Pilotowanie mecha daje moc, która nie tylko uzależnia, ale doszczętnie wypala.

 

Gdy jedna z dzielnic Okręgu Warszawskiego zostaje zniszczona przez atak terrorystyczny, młody Wit traci matkę i zostaje sparaliżowany. Trafia pod opiekę ojca, majora wojsk pancernych, który wiele lat temu zostawił rodzinę. Czy tajna baza wojskowa jest miejscem dla niepełnosprawnego chłopaka dotkniętego traumą? Czy palące pragnienie zemsty pochłonie Wita, a może go uzdrowi?

 

Zanurz się w mrocznym świecie przyszłości, zasiądź za sterami ogromnej maszyny bojowej. Poznaj historię cierpienia i zemsty, na które lekiem ma być najpotężniejsza broń wymyślona przez człowieka.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 239

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (18 ocen)
10
5
2
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
mftruck

Dobrze spędzony czas

ok
00

Popularność




Mecha Fiction – Epizod 1

Copyright © by Jarosław Dobrowolski, Warszawa 2024

Wszelkie prawa zastrzeżone.

All rights reserved.

Redakcja: Kinga Stanaszek-Bryc, Sylwia Gudyka

Korekta: Aleksandra Wicik

Projekt okładki: Shred Perspectives Works

Skład i łamanie: Krzysztof Biliński

Wydanie I

Wydawca: Sinister Project, Warszawa 2024

sinisterproject.pl

[email protected]

ISBN 978-83-970486-1-4

Mecha – słowo „mecha” pochodzi od japońskiego słowa meka (メカ), będącego skróconą formą angielskiego mechanical („mechaniczny”). Choć w języku japońskim mówiąc „meka” można mieć na myśli cokolwiek zaawansowanego technicznie, dzięki wpływowi licznych anime oraz mang poza Japonią jako „mecha” rozumie się wielkie humanoidalne roboty bojowe.

Fiction – (pol. fikcja) właściwość świata przedstawionego polegająca na tym, że jest on tworem niedającym się zweryfikować przez porównanie z rzeczywistością zewnętrzną wobec dzieła.

Koszty wojny mam ciągle przed oczami. Starannie wypisane w księdze rachunkowej, w której kolumny są nagrobkami.

– George Marshall

Rozdział 1

Strumień skoncentrowanej plazmy spadł na nas z nocnego nieba z siłą karzącej włóczni ciśniętej przez wściekłego anioła śmierci. Przepołowione budynki się zatrzęsły, w oknach eksplodowały szyby, a potworny huk słychać było w całej aglomeracji. Nad dystryktem T Okręgu Warszawskiego zawyły syreny, zagłuszając krzyki i płacz ofiar.

Bloki, niczym wieża Babel, stale rozbudowywane wspinały się ku niebu w naiwnej ułudzie, że gdzieś wysoko ponad chmurą smogu będzie jeszcze odrobina świeżego powietrza czy ciepły promyk słońca. Atak był niczym bicz Boży, przypominający, że miejsce człowieka jest tam nisko, tuż przy powierzchni planety, razem ze szczurami, robakami i brudem.

Ktoś coś spieprzył, a może ktoś inny zwyczajnie okazał się sprytniejszy. Mogło być tak, że wywiad korporacyjny w odpowiednim czasie nie przekazał kluczowych informacji siłom szybkiego reagowania. Może ktoś kogoś przekupił. A może wcale nie trzeba było nikogo przekupywać, bo jeden czy drugi delikwent nie sympatyzował z obecnymi władzami. Czasami zastanawiam się, czy w tym pokręconym świecie ktokolwiek jeszcze z kimkolwiek sympatyzuje.

Karmiono nas zapewnieniami, że gdyby jakikolwiek wróg, wewnętrzny lub zewnętrzny, miał czelność choćby zbliżyć się do aglomeracji, wnet zniszczyłyby go ataki wyprzedzające. Zapewnienia, jak zwykle, okazały się płonne. Bez ogródek nazywam je podłymi kłamstwami.

Obrona przeciwlotnicza Okręgu powinna przecież stale funkcjonować na poziomie podwyższonej gotowości. Wszystkie oczy i wszystkie lufy winny tego wieczora patrzeć w niebo, w oczekiwaniu na znak, że nadchodzi niebezpieczeństwo. Tak się nie stało. Nikt nie patrzył. Nikt nie wiedział.

Unia PUL pozostawała w ciągłym stanie wojny z sąsiadami. Jasne, konflikt odbywał się głównie w wymiarze informacyjnym i finansowym, lecz do potyczek militarnych stale dochodziło zarówno na granicach Unii, jak i na orbicie. Po pierwszej i drugiej globalnej wojnie korporacyjnej obecna nie miała już nazwy. Może dlatego, że nigdy się nie skończyła.

Kiedy wojna trwa, jest po prostu wojną. Zawsze wydawało mi się, że to historycy nazywali konflikty. Ta konkretna od lat metodycznie pożerała życia młodych ludzi, a teraz najwyraźniej zawitała do samego serca Unii. Długo szukałem, ale w końcu wymyśliłem dla niej nazwę – niekończąca się wojna niszczyła nie tylko życia, ale dusze i umysły kolejnego pokolenia straceńców.

Leżałem przywalony wielkim kawałem betonu, zapewne sufitu do niedawna wiszącego nad moją głową. To, co stanowiło mój azyl, moje schronienie – miejsce, gdzie czułem się najbezpieczniej w moim małym świecie, właśnie mnie zabijało. Ostre pazury zbrojenia chciwie wyciągały się ku mojej twarzy. Z betonowej materii tego, co nazywałem domem, sięgały ku mnie łapska krwiożerczych upiorów pragnących mojej śmierci.

W potylicę uwierał mnie ni to twardy, ni to miękki, ale za to cholernie nieprzyjemny przedmiot. Jak się okazało, była to okładka książki, która zajmowała honorowe miejsce na półce w moim pokoju. Odyseja – bezcenna papierowa cegła wydana w 1999 roku, zaczytana, oprawiona w twardą tekturę. Jedyna pamiątka po ojcu – nawet teraz musiała sprawiać mi ból i przypominać, że drań zostawił nas lata temu. Nie było go tutaj. Nie było go przez większość mojego życia, zwłaszcza gdy go najbardziej potrzebuję!

Nie czułem nóg i zastanawiałem się, czy to dobrze. Przypuszczam, że był to zwyczajny szok. Adrenalina wystrzeliła w żyły, siejąc panikę w organizmie, znieczulając na cały otaczający mnie horror. Najpierw wyostrzyła zmysły, potem je tłumiła, zabawiając się w roszady z rozpalonymi do białości synapsami. Mogłem odnieść rany, o których nie miałem pojęcia, a ciężar stropu pewnie chronił mnie przed wykrwawieniem. Na dobrą sprawę mogłem nie mieć już nóg.

Oddychałem szybko i chrapliwie. Od czasu do czasu męczyły mnie ataki kaszlu, który smakował żelazem. Dusiłem się. Ledwo mogłem nabrać powietrza do płuc.

Coś tam do mnie jednak docierało. Bolało mnie w klatce piersiowej i w boku. Dławił mnie betonowy pył, a czarny dym pełen oparów spalonego plastiku zdawał się wysysać ze mnie resztki tlenu. Raz po raz odpływałem w nicość, by powrócić coraz bardziej przerażony.

Wszelkie próby wysunięcia się spełzały na niczym. Nie miałem siły, by walczyć, mogłem tylko patrzeć i czekać, czy coś jeszcze na mnie nie spadnie. Czy nagłe tąpnięcie doszczętnie nie zburzy bloku lub nie przesunie ciężaru, który zgniecie mnie ostatecznie. Wystarczyły centymetry. Kości może by wytrzymały, ale wnętrze ciała zostałoby zgniecione na tyle, że niedotlenione organy zwyczajnie by się poddały.

Łuna płonących budynków oświetlała okolicę, a dym sprawiał, że nie sposób było już odróżnić, czy jest dzień, czy noc. Chyba majaczyłem, bo miałem wrażenie, że jestem otoczony przez setki zawodzących duchów śmierci. Wyły wprost do nieba swoim żałosnym śpiewem, odprowadzając zmarłych w zaświaty.

Odzyskałem słuch na dobre, jeszcze zanim opadł kurz. Potworne piski w mojej głowie przerodziły się w kakofonię syren i alarmów, lecz wnet zagłuszyły je krzyki przerażonych i rannych. Wyobrażałem sobie, że leżę u wrót piekła, tuż przy rozpalonej ranie na obliczu ziemi, w której rozpanoszyły się śmierć i rozpacz, a potępione dusze wiją się, błagając o zmiłowanie.

Kiedy tak pomyślę, to miałem jednak sporo szczęścia. Nie dalej jak pięć metrów ode mnie, w małym apartamencie sąsiadów, malował się abstrakcyjny obraz całkowitej anihilacji. W wielkiej, wypalonej dziurze skwierczał beton zredukowany do żarzącej się magmy. Jej gorąco unosiło się w powietrzu, a smród spalenizny uciskał płuca niczym wąż duszący swą ofiarę. Wypierałem ze świadomości swąd spalonych włosów, zwęglonego mięsa i kości. Te potworne wonie wciąż wracają do mnie niemal każdej nocy, kiedy umysł zwalnia przed zaśnięciem. Czuję je całym sobą, dochodzą gdzieś z głębi mojej skóry. Dziwne, bo ponoć nie pamięta się zapachów. One jednak przyczepiły się do mnie, zupełnie jakbym nie mógł ich z siebie zmyć.

– Mamo? – usłyszałem własny, słaby i żałosny głos.

Musiałem reagować szybciej niż myślałem, lub myślałem szybciej niż reagowałem. Wiem tylko, że rozglądałem się za nią, a z moich ust wydobywały się ciche jęki przypominające kwilenie niemowlaka.

Jeszcze nigdy tak bardzo się nie bałem. Wystarczyło o niej pomyśleć, a czysta groza zalewała mój mózg kolejnymi falami wrzącego kwasu. O tym, że jeszcze przed chwilą była tak blisko. O tym, że niczego się nie spodziewała. W momencie ataku znajdowała się przecież w pokoju obok, zajęta swoimi sprawami. Wykorzystywała odpoczynek po pracy, by ułożyć plan, jak na jej głodowej pensji mamy przeżyć kolejny dzień, kolejny tydzień. Jak ja i wielu innych nieświadoma nadchodzącej zagłady.

Doceniałem, kiedy mówiła mi, że jestem panem domu. Zawsze cudownie kłamała, ale taka była jej rola. To ona tworzyła mój świat, a ja byłem tylko nastoletnim szczeniakiem tulącym się do jej kolan. Czasem broiłem, czasem dostawałem pochwały, a ona starała się odgrywać rolę matki i ojca zarazem.

Mój świat rozpadł się w tysiące ostrych jak szkło kawałków, kiedy dojrzałem jej rękę leżącą na stercie gruzu. Mogłem tylko się domyślać, co się z nią stało, a to doprowadziło mnie daleko poza granice szaleństwa. Choć po policzkach ciekły mi łzy wypłukujące pył z oczu, wzrok zachodził mgłą. Byłem odwodniony, więc łzy paliły, ale nie zwracałem na to uwagi. Nie potrafiłem zlokalizować reszty jej ciała.

Nic nie miało już znaczenia. Wszystko przepadło, wszystko się skończyło. Chciałem zrzucić z siebie ten wielki kloc betonu, a potem skoczyć w otchłań, żeby roztrzaskać się o ulicę kilkadziesiąt pięter niżej.

W moim wnętrzu otworzyły się wrota do nicości, która naraz pochłonęła solidną porcję mojej duszy. Wirowała i zasysała wszystko z siłą czarnej dziury, sprawiając, że waliłem głową w podłoże z nadzieją, że ją roztrzaskam. Niestety cholerna Odyseja amortyzowała uderzenia.

Wreszcie ból przezwyciężył żałość. Jęczałem, krzywiłem się, śliniłem całkowicie bezradny. Nie czułem nóg. Nie czułem już nic.

Wtem zamarłem. Tworząc fantazyjne spirale, silniki maszyn ratowniczych wiszących nad blokiem rozwiały dym, a dzięki nim zobaczyłem niebo rozświetlone dziesiątkami migoczących sygnałów. Ogromne snopy szperaczy przeczesywały ołowiane chmury nocnego nieba. Wyżej, wysoko ponad nimi dostrzegłem coś jeszcze. Rozciągnięte błyski dynamicznie manewrujących silników plazmowych niczym ogony spadających gwiazd. Wybuchy iskier, kiedy pociski rozbijały się o pancerze reaktywne w bitwie powietrznych maszyn.

Dziwna to była walka. Pięciu na jednego. Po chwili zostało ich tylko czterech… trzech. Kimkolwiek był samotny pilot, stawiał zacięty opór. Cóż za piękny i przerażający zarazem taniec. Pewnie bym go podziwiał, może nawet mu kibicował. Lecz to nie był żaden z naszych. To był terrorysta. Wiedziałem, że to on strzelał… to on nas zabił…

* * *

Atak nastąpił wczesnym wieczorem szesnastego marca dwa tysiące sto dziewięćdziesiątego ósmego roku. W jego wyniku uległy zniszczeniu magazyny uzbrojenia kompleksu fabrycznego oraz część dystryktu T Okręgu Warszawskiego. Śmierć poniosły sto siedemdziesiąt dwie osoby, w tym kobiety i dzieci. Ponad czterysta osób jest obecnie hospitalizowanych. Nadal trwają akcje ratunkowe, więc liczby z pewnością ulegną zmianie.

W specjalnym oświadczeniu dla Rady Bezpieczeństwa marszałek sił zbrojnych Unii Franciszek Krzyżanowski potępia organizację terrorystyczną Ametyst:

– Ów barbarzyński akt agresji jest kolejnym dowodem na to, że należy użyć wszelkich możliwych środków, aby znaleźć i zniszczyć terrorystów! Najpierw atakowali fabryki białka, potem elektrownie, teraz za cel obrali sobie budynki mieszkalne i to w samym sercu Unii! Co będzie następne? Szpitale? Sierocińce?! Szkoły?! Żądam wprowadzenia do działań prewencyjnych specjalnej jednostki…

Ten cholerny bełkot leciał w wiadomościach już od kilku dni, a kolejni eksperci prześcigali się w jego interpretacji, zależnie od prezentowanych sympatii politycznych. Wszyscy oni byli siebie warci. Jedna klika, pomimo pozornych różnic zawsze mająca jeden wspólny cel, którym były niebotyczne zyski i jeszcze więcej władzy. Wszystko zaś kosztem zwykłych obywateli – jak my. Jedyny niechlubny wyjątek stanowili ich krewni i zausznicy, którym załatwiano dobrze płatne, ciepłe posadki na fikcyjnych stanowiskach.

Miałem wrażenie, że wyświetlane na ściennych ekranach informacje są jakąś formą wyszukanej tortury dla hospitalizowanych. Obsługa szpitala mogła włączyć kojącą muzykę, przyjemne obrazki lub filmy. Nawet cholerna cisza byłaby lepsza niż ten odmóżdżający jazgot. Opętańczy taniec w niekończącej się spirali oskarżeń i pustych deklaracji. Pewnie musieli nam to włączać w ramach obligatoryjnego czasu poświęcanego indoktrynacji pacjentów. Zastanawiałem się, czy to nie jakiś podły podstęp mający na celu zmusić mnie do wstania z łóżka i wyłączenia tego szajsu.

Gdyby umarł jeden z tych spaślaków w garniturach, świat zatrzymałby się na chwilę, żeby przeżyć najprawdziwszą żałobę. Ktoś postawiłby mu pomnik, co miesiąc by lądowały pod nim naturalne kwiaty i znicze. Tymczasem dokonana przez terrorystów masakra okazała się ledwie pretekstem do nakręcania sensacji, podawania danych zacierających jakąkolwiek świadomość, że liczby te składały się z jednostek. Doskonały materiał na kolejny serial grozy, luźno tylko oparty na faktach, przez kolejne lata wykorzystywany do gierek politycznych.

Leżałem na szpitalnym łóżku, choć miałem wrażenie, że w kostnicy, i bardzo chciałem, aby to była kostnica, lecz jak na trupa za dużo czułem. A czułem się jak trup.

Od ataku minęły dni, może tygodnie. Nie liczyłem ich nawet. Pomiędzy jawą a snem lekarze i pielęgniarki kręcili się po sali, zaglądając czasem i do mnie. Najpierw sprawiali wrażenie przejętych, potem tylko uśmiechali się pocieszająco, lecz w końcu na ich obliczach zagościł cudownie nijaki wyraz rutyny. Nikt już nie próbował mnie zaczepiać ani zachęcać do rozmowy. Przychodzili, wymieniali wkłady filtrujące w łóżku, sprawdzali igły oraz rurki pompujące i odprowadzające płyny z organizmu, pilnowali, żebym przyjmował leki, wypróżniał się i dmuchał w słomkę wciśniętą do plastikowej buteleczki z wodą. Stulecia rozwoju medycyny, a oni nie potrafili wymyślić niczego nowego.

O ironio, trafiłem do szpitala wojskowego. Taki to przywilej przygotowano dla syna jednego z najbardziej odznaczonych oficerów Unii i nie szkodzi, że porzucił nas lata temu, bo w bazie danych nadal byłem do niego przypisany.

Jak się domyśliłem? Na biało-niebieskich kombinezonach personelu widniały plastikowe plakietki z zakodowanym nazwiskiem, skrótem rangi, funkcją i specjalizacją. Wszyscy tu mieli jednakowe fryzury, gładkie oblicza i regulaminowo zmęczone oczy. Nikt się nie śmiał, nikt nie żartował. Wyprostowani jak struny, dumnie nosili na barkach ciężar oczekiwań spływających po drabince korporacyjnych szczebli władzy.

Szpitalne łóżko okazało się bardziej miękkie niż futon, na którym spałem w swoim pokoju. Bliźniaczo podobną przestrzeń zajmowała matka. Standard niższej klasy średniej – sześć i pół metra kwadratowego na osobę. W zniszczonym mieszkaniu był jeszcze wąski niby-salon, w którym znajdowała się wnęka łazienkowa. Kuchni nie mieliśmy, nie było takiej potrzeby. Gotowanie w domu należało do przywilejów bogaczy, więc jedliśmy gotowe posiłki z automatu, a od święta schodziliśmy na poziom restauracyjny, żeby posilić się przy straganie ze smażonym makaronem niewiadomego pochodzenia, wymieszanym z czymś, co miało przypominać jajka w proszku. Smakowało jak wióry z trocinami.

Łóżko szpitalne miało regulację w kilku płaszczyznach i stale morfowało, aby uchronić mnie przed odleżynami. Strasznie mnie to irytowało, gdyż nawet niewielki ruch drażnił szwy na wygolonej potylicy i barku. Nogi ocalały po zgnieceniu, choć nadal ich nie czułem i to nie miało się już zmienić. Łóżko było również wyposażone w zintegrowane poduszki, napełniane odpowiedniej temperatury żelem, oraz w zestawy świecących kolorowo czujników, od czasu do czasu wydających z siebie ciche piknięcia. Na życzenie mogłem wysunąć ekran, na którym miałbym dostępne serwisy informacyjne, książki, gry edukacyjne i filmy.

Od dziecka uwielbiałem książki, lecz to, co tu serwowali, składało się na wyniszczającą szare komórki papkę zatwierdzoną przez unijnych cenzorów, napisaną pod dyktando oficjalnej linii komunikacyjnej korporacyjnego Ministerstwa Informacji. Kolejni wrogowie oraz niekończące się pasmo sukcesów gospodarczych, budzących zazdrość w konkurujących z Unią mikromocarstwach ekonomicznych.

Nikt nie odzywał się tu ani słowem. Ktoś w końcu się zlitował i wyłączył ścienne ekrany. Zapadła tak przenikliwa cisza, że aż dudniła w uszach.

W sali tak długiej, że przypominała bardzo szeroki korytarz, stały dziesiątki łóżek identycznych jak moje. Smród płynów dezynfekujących mieszał się tu z zapachem wszelkiej maści ludzkich wydzielin i nieświeżych oddechów. Tę dziwną ciszę przerywał tylko zgrzytliwy dźwięk miękkich podeszew na gładkiej jak szkło posadzce. Nawet to mnie drażniło.

Żeby nie oszaleć, musiałem usilnie nasłuchiwać, próbując wychwycić nieokreślone, acz upierdliwie pikające urządzenie, tlen syczący w tubach respiratorów i szum klimatyzacji nawiewającej przefiltrowane ze smogu powietrze. Nad głową miałem wściekle białe panele świetlne, kłujące w oczy, choć dające odrobinę ciepła.

Nie było ze mną dzieciaków z blokowisk. Nie było dzieci sąsiadów, młodocianych gangusów kryjących się w ślepych zaułkach systemu, żyjących w cieniach betonowych korytarzy. Pamiętam ich drwiące spojrzenia lepiące się do mnie za każdym razem, kiedy szedłem do szkoły lub z niej wracałem.

Nie było tu bezdomnych kajtków mieszkających w plastikowych namiotach na tarasach widokowych ani ich szczurzych znajomków osiedlających się w ciasnych kanałach ciepłowniczych. Nie było w końcu nielicznych dzieciaków, które naiwnie słuchały rodziców i stawiały na naukę. Czasami chciałem być jak one, udawać brak przerośniętych ambicji, skupiać się na jednej rzeczy naraz. Zamiast tego chwytałem się wszystkiego, w czym można było się wykazać. W zaciszu własnego sześcianu, w drodze do szkoły czy na zajęcia sportowe pochłaniałem niezliczone ilości książek. A kiedy było trzeba, tłukłem się po kątach z niewyrośniętymi gangusami, bo powiedzieli coś na moją matkę lub obśmiewali mnie, że jestem kujonem.

Nie było tu dzieci, ponieważ leżałem pośród samych żołnierzy. W absolutnej ciszy wypalali puste oczy, szukając plamek w nieskazitelnej bieli sufitów. Zużyci piloci. Większość, jeżeli nie wszyscy, straciła już władzę w kończynach oraz, jak sądziłem, resztę zmysłów. Tylko niektórzy nosili opatrunki lub wyraźne ślady ran odniesionych w walce i ci mieli najbardziej przytomne spojrzenia, choć daleko im było do komunikatywności. Szczęściarze.

Powszechnie znany i sklasyfikowany jako choroba syndrom wypalenia neuralnego bez wyjątku dotykał każdego operatora ciężkiego sprzętu. Był skutkiem zbyt wielu misji, w których podpinano ich do interfejsów pojazdów pancernych, zarówno naziemnych, podwodnych, jak i powietrznych. Do pewnego momentu piloci byli w stanie kontrolować mechanizmy za pomocą sprzężenia z maszynami. Niestety – impulsy zwrotne, przeciążenia, ciśnienie, strumienie informacji taktycznych, wszystko to wypalało ich system nerwowy, poczynając od rdzenia kręgowego. Wyniszczał ich tak zwany feedback.

Nieliczni farciarze nic nie czuli, kiedy cała reszta konała w cichej agonii. W tym samym czasie nakręceni statystkami naukowcy świętowali zwycięstwo nad PTSD, przynajmniej wśród pilotów. Nic dziwnego, ci mieli już niewiele do powiedzenia.

Młodym i ambitnym absolwentom unijnej Akademii, czyli de facto korporacyjnego obozu przystosowawczego, wmawiano, że mają przed sobą wielką przyszłość. Mamiono ich wizją odbycia kilku kluczowych misji i szybkiego transferu do linii dowodzenia, piechoty lub za biurko.

Wszyscy doskonale wiedzieli, że to gówno prawda, a i tak się garnęli. Wojskowe jedzenie było lepsze niż uliczne, ubrania czyste i ciepłe, a dach nad głową nie przeciekał. Nieco przyjemniejsze życie, za którym wzdychał niejeden kajtek z blokowiska.

Kiedy zaczynał im siadać układ limbiczny, piloci dostawali narkotyki bojowe. To dawało perspektywę kilku dodatkowych misji wysokiego ryzyka. Szli więc na zatracenie jako mięso armatnie lub berserkerzy, bo naćpani nie mogli podejmować racjonalnych decyzji, ale robili zajebistą rozpierduchę. Na tym etapie marchewką były już emerytura i renta wojskowa, może nawet rehabilitacja w jednej z litewskich placówek medycznych, o których każdy marzył, ale nikt chyba żadnej nie widział. Wciskano im uszkodzone sprzęty, zużyte uzbrojenie i szli umierać w imię czyjegoś widzimisię.

Ci, którzy jakimś cudem przeżyli, niemal natychmiast stawali się warzywami. Zaślinione, obsrane, rozpadające się skorupy na duszę. W zastraszającym tempie wytracające masę worki na kości.

Pytanie, czy moi sąsiedzi byli jednymi z nich, czy tylko odrzutami doświadczającymi degeneracji neuralnej, jeszcze zanim ogarnęło ich szaleństwo, a ich rdzeń kręgowy nie zamienił się w skwarkę? Czego człowiek nie zrobi, żeby wyrwać się z biedy? Tak właśnie wyglądał nowy wyścig szczurów, choć bardziej odpowiednim określeniem było – lemingów.

Co tam robiłem? Nie miałem władzy w nogach ani czucia w dłoniach. Mogłem samodzielnie oddychać, sikać, srać, ale o chodzeniu nie było już mowy. Wszystko leciało mi z rąk, więc musieli mnie karmić. Podobno przeszedłem siedem operacji, które z tego, co wywnioskowałem – nic nie dały. Nie pamiętałem ich, ale początkowy okres hospitalizacji wspominam jak wyjątkowo zły i pokręcony sen. Może chcieli mi dobrać egzoszkielet, a może planowali tylko potrzymać, żeby było co wpisać do kartoteki. Tak, żeby nikt się nie przyczepił, że syn majora został zaniedbany? Stawiam na to drugie.

Czekał mnie zapewne koślawy wózek inwalidzki z odzysku, poklepanie po ramieniu i sayonara, spadaj, gnoju, na ulicę turlać się w cieniu klockowatych konstruktów z betonu, szkła i stali. Nawet oni wiedzieli, że moje szanse na przeżycie poza tą placówką prezentowały się cokolwiek mizernie. Po pierwszym dniu na ulicy zostałbym okradziony, uduszony i zapewne przerobiony na papkę proteinową dla koksów próbujących utrzymać masę w przeszczepionych mięśniach.

Nie miałem władzy w nogach. Gdyby nie środki uspokajające powstrzymujące niekontrolowane wybuchy płaczu lub szału, pewnie bym się tym nawet martwił. Leki wyciszały mnie, usypiały chęć wycia i wzywania matki. Nie wyciszały jednak głosów w mojej głowie. Tego cholernego zawodzenia, jakie słyszałem przez kilkanaście godzin, leżąc pod gruzami w towarzystwie szczątków jedynej bliskiej mi osoby. Dudnienia walących się budynków, instrukcji wydawanych przez służby za pomocą megafonów i odległego wizgu silników pojazdów bojowych, kończących bitwę w przestworzach.

Odwróciłem głowę i spojrzałem w bok. Na biało-niebieskim łóżku, takim samym jak moje, leżał chłopak taki jak ja. No prawie taki, bo ten mógł mieć dwadzieścia parę lat. Blady, z już na zawsze odciśniętymi na twarzy liniami po hełmie, dziurami w skroniach i zapewne stalowymi gniazdami na karku służącymi temu, by wpinać się do interfejsu neuralnego. Potwornie blady, oddychał płytko, niemal automatycznie. Część czaszki miał zapadniętą, jakby jego mózg składał się z kilku balonów, a z jednego akurat uszło powietrze. Zastanawiałem się, jak to jest możliwe, że Unii opłaca się utrzymywać te warzywa przy życiu? Nie łatwiej byłoby ich dobić? Zamontować w maszynach jakiś system autodestrukcji wypłaszczający ich linię życia, kiedy przestaliby się nadawać do pilotowania?

Wyświetlacze na jego łóżku pokazywały prawidłowe parametry. Z wyjątkiem fal mózgowych. Te szalały. Tylko stąd wiedziałem, że tuż obok leży więzień. Więzień systemu, który wpakował go do Akademii, potem do kokpitu pojazdu pancernego, by zredukować jego świat do tej lichej iskierki życia, tlącej się w więdnącym teraz ciele. O czym krzyczał w więzieniu swojego umysłu? Jakie siły wzywał, kogo błagał o pomoc lub zakończenie tej udręki?

Samotność wyciskała ze mnie wolę do życia. Tak bardzo tęskniłem do domu. Tak bardzo chciałem jeszcze raz spojrzeć w zmęczone oczy matki. Chciałem już do kojącego chłodu kostnicy.

Dawid Boldys – rocznik 1994. Od najmłodszych lat zainteresowany horrorem. Samozwańczy grafik, ilustrator, autor okładek książek i płyt, sporadycznie projektant plakatów, logotypów dla firm czy zespołów metalowych. Degustator muzyki i kina. Gracz. Absolwent żadnej ze szkół. Posiadacz żadnego stylu z uwagi na ciągłe eksperymenty. Sam o sobie: reinkarnacja H.P. Lovecrafta. Swoją przygodę z grafiką zaczął w podstawówce, aby pod koniec gimnazjum zostać pochłoniętym bez reszty przez darmowy program GIMP. Jeszcze w 2013 przed pracą nad okładkami książek miał już na koncie współpracę z Warner Bros. Pnąc się po stopniach kariery polskiego horroru i grozy tworzył ilustracje dla magazynu „Histeria”. Jego debiut okładkowy pod marką Shred Perspectives Works dla książki Pełzająca śmierć pióra Tomasza Siwca ukazał się w roku 2017 dzięki wydawnictwu Phantom Books Horror, a prawdziwy przełom i wejście na salony zapewniło mu wydawnictwo Vesper w 2018 roku, dając możliwość zaprojektowania okładki do książki Omen Davida Seltzera. Wiele kolejnych prac artysty można spotkać w takich wydawnictwach jak Dom Horroru, Horror Masakra, Dreszcz, Wydawnictwo IX, Novae Res, WasPos, Videograf, Skarpa Warszawska, Plectrum, Magiczne Dlaczemu, Planeta Czytelnika, SQN czy Sinister Project, a także zagranicznych Carcosa, Golden Dog (Czechy), Severed Press (Australia). Na swoim koncie ma współpracę z takimi zespołami i artystami jak Torture of Hypocrisy, Spectrum Khor, Intoxicated, Egrimonia, H.EXE, Gallileous, Radogost, Tester Gier, Floral Bugs, Ruskiefajki, PRO, Demonztrator, Divine Weep, Rascal, Okrütnik. W 2020 roku podjął współpracę z raperem Słoniem (klip do utworu Sierść) i jego spółką gamedevową Trippin Bears, która trwa po dziś dzień. Spod ich skrzydeł wyszły takie tytuły jak M.E.A.T RPG, M.E.A.T. II Absolute Zero, gra karciana M.E.A.T.: The Cult i kolejna z serii M.E.A.T. Veterans. Ultrafan Star Treka i Godzilli. Czeka na koniec świata.