Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
„Ya vazna shu go’llaga”
To zdanie co noc śni się earlowi Hastiosowi Perleth – tajemnicze słowa w zapomnianym języku wypowiedziane przez postać z najstarszych legend. Poszukując wyjaśnienia swojej przypadłości, arystokrata poznaje Caeridwen, weterankę Pierwszej Wojny. Jednakże oprócz wspaniałych opowieści o bitwach i Zikkarze, kobieta sprowadza ze sobą ciąg dziwnych zdarzeń: w ogrodzie pojawia się rozszarpany pies, ktoś zdaje się śledzić Hastiosa, a na przyjęciu u Victora ilya del Monde pewien inwestor zostaje zamordowany. Czy to zwykły zbieg okoliczności, czy może earl Perleth stał się częścią jakiejś konspiracji?
Żeby zrozumieć dziedzictwo swojego rodu oraz męczących go koszmarów, earl Hastios Perleth będzie musiał udać się w podróż, która jeszcze nikomu się nie udała. Odpowiedź na wszystkie pytania tkwi w ruinach świątyni, pośród wyszeptanych sekretów i zapomnianych mitów.
"Cykl Lisa" to opowieść o przeznaczeniu, złudności wolnej woli i odkrywaniu prawdy, która rzadko jest tym, czego pragniemy. Strzeżcie się, jeśli wszystko idzie po Waszej myśli – komuś jeszcze zależy na Waszym sukcesie.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 366
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Asragoth – właściwie „Bosko Oświecona Asragoth, Kaganek Tajemnej Wiedzy”. Według legendy była ona pierwszym wcieleniem Pratszy, który sam wybrał ją na swojego powiernika. Jest to również jedyna dobrze opisana przedstawicielka ludu atarskiego – na podstawie rycin Asragoth prezentuje się atarów do dziś.
Aszkari-ran/„aszkarowie” (dosł. Namaszczony lud) – wojownicy uświęceni przez Zakon Płonącej Róży. Pierwszych pięćdziesięciu wyznaczyła Asragoth, a oni wznieśli Uświęconą Salę.
Atarowie – najstarsza znana cywilizacja zamieszkująca Davon ok. miliona lat temu. Posiadali sześć ramion i parę rogów. Ludność ta zniknęła bez śladu podczas rządów Cesarzowej Nymrui V. Uważa się, że lud tavraala jest ich najbliższym potomkiem. Odkrycie pozostałości po atarach spowodowało skokowy postęp cywilizacyjny.
Berło (właść. Berło Patriarchy) – prawa ręka Patriarchy Zakonu. To on odpisuje na listy, ustala terminy spotkań i często mówi w imieniu Patriarchy.
Czarny Szogun – władca Imperium Davonu. Tytuł jest dziedziczny. Czarny Szogun ma prawo do bezwzględnego odrzucenia lub przyjęcia zmian prawnych, jeśli Dekanat nie może podjąć jednomyślnej decyzji. Zamieszkuje Białą Basztę w Vas Tartanie, stolicy Imperium Davonu.
Dekanat – organ sprawujący władzę wykonawczą w kraju, składający się z trzech do pięciu Lordów. Szogun nadaje im określone zadania i przez to tytuły. Aktualnie jest czterech Lordów: Lord Zaklinacz, Lord Zakonnik, Lord Kapitan i Lord Seneszal. Zwolniony i wybrany ponownie po koronacji nowego Czarnego Szoguna.
Draldaar – mistyczny jeleń, który według podań nosi na swoim porożu modlitwy między światami. Według legendy, Zerrah i Dart’han zawsze wdawali się w kłótnie, więc stworzyli posłańca, który miał nosić między nimi wiadomości.
Et-ru – czerwone, delikatnie świecące minerały występujące pod dnem Jeziora Pereł. Stanowią drogie źródło energii odnawialnej. Kamieniom et-ru przypisuje się również właściwości alchemiczne. Długie wystawienie na działanie et-ru może powodować oparzenia oraz degenerację tkanek. Powszechnie uważa się, że to one wywołują chorobę górniczą.
Grzydotka – popularna gra karciana. Rozgrywka jest podzielona na sześć rund, na początku pierwszych pięciu gracze muszą postawić dowolną sumę pieniędzy na kartę wylosowaną z talii, ale nie wiedzą, jaka to karta. Kto wygra daną rundę, otrzymuje kartę oraz sumę postawionych na nią pieniędzy. Zdobyta karta musi zostać zagrana w następnej rundzie. Zwycięzcą grzydotki jest ten, to na koniec szóstej rundy uzbiera największą ilość pieniędzy.
Langusta – największy gang w Davonie. Nazwa wzięła się od tatuażu smoka bez skrzydeł na boku głowy każdego z członków. Jest to nawiązanie do Kolosa Langou, „Pierwszej Krwi”, uznawanego za patrona tej organizacji.
Legion – oddział stu najlepszych wojowników żyjących jeszcze przed założeniem Ersai. Według legendy ich dusze zostały przeniesione do ciała syna wodza pewnej wioski, aby raz na zawsze zgładził Króla Peryta, tyrana-półboga rządzącego archipelagiem.
Lewiatany – w najstarszych opowieściach „lewiatanami” byli posłańcy Kolosów obserwujący życie codzienne w całym świecie.
Liga – Dekanat z Szogunem. Najwyższy organ władzy ustawodawczej. Zmiany prawne są uchwalane jednomyślną decyzją Dekanatu. Jeśli Lordowie nie osiągną konsensusu, decyzja jest w pełni zależna od Czarnego Szoguna.
Lordowie – wybrani przez Czarnego Szoguna, kierują wyodrębnionymi działami funkcjonowania Imperium. Są jedynie władzą wykonawczą, a jakiekolwiek zaproponowane przez nich zmiany prawne muszą zostać uzgodnione na forum Ligii.
Łzy Rah’vaela – silnie żrąca substancja, której posiadanie w dużych ilościach jest nielegalne. Nazwa wzięła się od słynnego poematu, którego bohater Rah’vael tak rzewnie i długo opłakiwał swojego zamordowanego ukochanego, że jego łzy rozpuściły ciało zmarłego.
Ostatnia Matka – nieumarła kapłanka, przewodzi Milczącemu Chórowi. Na jej wzór funkcjonują klasztory w Davonie: kobieta (Pierwsza Matka) z koroną w kształcie wschodzącego słońca, przewodząca grupie mężczyzn. Chociaż nikt z żywych jej nie widział, mówi się, że oczy ma zawiązane bandażem.
Patriarcha (właść. „Patriarcha Zakonu Płonącej Róży”) – głowa Zakonu. Jego prawą ręką jest Berło Patriarchy i to on załatwia większość spraw.
Pawi Gaj – bogata dzielnica Vas Tartanu. Jest zamieszkana głównie przez dyplomatów, szlachciców i Dekanat. Nazwa pochodzi ze starych czasów, kiedy trzymanie pawia na terenie posesji było symbolem statusu społecznego oraz posiadanego majątku.
Pierwsza Matka – przełożona klasztoru na wzór Ostatniej Matki. Podczas wyświęcania siada w jednym miejscu w ogrodzie i się z niego nie rusza aż do śmierci. Z czasem zaczyna ją obrastać przyroda. Nosi złotą koronę przypominającą wschodzące słońce, taką samą, jak nosi Ostatnia Matka.
Psia zaraza/choroba górnicza – tajemnicza choroba, wywoływana najpewniej bezpośrednim zetknięciem z kamieniami et-ru, przenoszona przez dotyk. Większość ludności tavraala nie choruje na psią zarazę, ale wciąż ją przenosi. Najpowszechniejszymi objawami są halucynacje, myśli paranoiczne oraz upłynnianie narządów wewnętrznych.
Rebelia – okres ok. 30 lat, kiedy niewolnicy w Vas Tartanie zostali podburzeni do buntu przeciwko swoim właścicielom. Pomimo dużego znaczenia politycznego oraz wielu ofiar nie doszło do wyzwolenia niewolników.
Rzeczne Miasto – biedna dzielnica Vas Tartanu. Prześmiewczą nazwę zainspirowała kanalizacja, która płynęła otwarta wyłącznie ulicami Rzecznego Miasta, roztaczając w tej części stolicy potworny fetor.
Święty Marsz – krucjata przeprowadzona przez Vas Tartan. Atakowi przewodziła Wielka Inkwizytorka Ishmael znana z bezwzględnego oddania Zakonowi Płonącej Róży. Efektem krucjaty było zepchnięcie półświatka z ulic stolicy do podziemi.
Ubvik – jeden z Kolosów; przedstawiany jako ibis w szacie z gwiazdozbiorami, trzymający sekstans i teleskop. Symbolizuje mądrość oraz wiedzę tajemną.
Wangarda – elitarny oddział wojskowy zikkareńskich wojowników. Czarny Szogun nadał im prawo suwerenności, które próbował cofnąć, gdy Wangarda nie poparła jego imperialistycznych planów podczas wojny. W odpowiedzi na groźbę, Wangarda zebrała swoje rzeczy i odeszła z miasta, co jest powszechnie uznawane za symboliczny koniec Pierwszej Wojny z Wargami.
Wielka Epidemia – jedyna pandemia, jaka dotknęła Davon. W ciągu kilku lat choroba górnicza zabiła ⅔ ludności.
Wielka Triada – trzech Kolosów uznawanych za najpotężniejszych: Zerrah, Dart’han, Pratsza. Uważa się, że to oni najbardziej przyczynili się do dzieła stworzenia świata. W Vas Tartanie znajduje się szpital i katedra pod wezwaniem Wielkiej Triady.
Wieszcz Davonu (zwany często po prostu Wieszczem) – tygodnik wydawany w całej ziemi davońskiej, opisuje ważne wydarzenia z krainy, zawiera nekrologi ważniejszych osobistości oraz kalendarz nadchodzących świąt.
Wińczek – rodzaj młodego wina z suszonych owoców i kwiatów, leżakującego nie dłużej niż 10 miesięcy. Popularny napój orzeźwiający.
Ya vazna shu go’llaga (dosł. „prawda «znaleziona» w szubienicy”) – popularne powiedzenie oznaczające, aby prawdy poszukiwać w śmierci, czemu przypisuje się wiele znaczeń: aby uczyć się na błędach innych, nigdy nie podważać potęgi natury, jak i samych Kolosów, że „prawda” o świecie znajduje się tuż za linią dzielącą życie i śmierć.
Yahtar (dosł. ,,noszenie lwów”) – zapasy z lwami górskimi. W rozgrywce yahtar bierze udział jeden lew i jeden zapaśnik. Celem zawodników jest wyeliminowanie przeciwnika w parterze. Jeśli jeden z uczestników powali oponenta, ale nie będzie w stanie utrzymać tej pozycji, zaznacza się koniec rundy. Nowa runda rozpoczyna się, gdy zawodnicy ponownie ustawią się w wyznaczonym okręgu. Nie ma maksymalnej ilości rund możliwych do rozpoczęcia w jednej rozgrywce.
Zakon Płonącej Róży – największa organizacja religijna w Davonie. Oddają cześć Piętnastu Kolosom. Głową Zakonu jest Patriarcha.
Powieść Cykl Lisa tak naprawdę nie jest moim debiutem literackim – było nią kilkustronicowe opowiadanie o wilkach, które napisałam w zeszycie w szerokie linie w wieku siedmiu lub ośmiu lat. Nie pamiętam już fabuły i trochę żałuję, że wyrzuciłam tamten notes dawno temu.
Pomysł na tę książkę zrodził się, w zasadzie, od jej zakończenia. Zainspirowana dziełami H.P. Lovecrafta stworzyłam prostą grę tekstową RPG, w której gracz badał Uświęconą Salę i jej tajemnice. W ten sposób powstała też postać Asragoth, Tytani oraz poprzedniczki Caeridwen. Jedna z kwestii wypowiedzianych przez Hastiosa również jest wzięta z tamtego projektu.
Kiedy gra RPG zaczęła stawać się manuskryptem, miałam wiele wątpliwości, czy na pewno chcę w tej historii umieszczać Caeridwen. Przez kilka lat była postacią, do której lubiłam wracać w wyobraźni. Jako antyteza bohaterów powieści młodzieżowych, robiła wszystko na odwrót: wprowadzała chaos, okrucieństwo i beznadzieję. To dzięki niej nastoletnia ja pozwalała sobie swobodnie fantazjować o nieprzyzwoitych rzeczach, więc obawiałam się „zmarnowania” tak bliskiej mi postaci na nudną historię. Teraz wiem, że nikt nie podołałby zadaniu lepiej niż Caeridwen.
Cykl Lisa jest przede wszystkim odą do dzieł, dzięki którym odkryłam moje pragnienie opowiadania historii. Każda godzina spędzona na czytaniu prac H.P. Lovecrafta i Sandmana Neila Gaimana, każda rozgrywka w Mass Effect lub Dragon Age, każdy obejrzany odcinek Doctora Who – to wszystko przybliżyło mnie do postawienia pierwszej litery oraz ostatniej kropki w manuskrypcie.
W tekście napotkacie wiele przemyśleń, głębszych lub mniej. Każde z nich jest czymś, co zaprzątało moją głowę przez dłuższy czas. Zatrzymajcie się na chwilę i sami pogrążcie się w refleksji; zakwestionujcie to, co myślicie, że wiecie.
Książka zawiera wiele nieprzypadkowych szczegółów: symbole, cyfry, dobór słów, analogie. Dlatego Cykl Lisa polecam przeczytać dwukrotnie. Za pierwszym razem jesteście zaciekawionymi odkrywcami, a za drugim tajemniczym nieznajomym z obszerną wiedzą. Możliwe, że zastanawiające wydarzenia w Imperium Davonu staną się dla Was czymś oczywistym; zauważycie, że są konsekwencją wszystkiego.
Napisanie książki jest wyzwaniem – raczej nikt temu nie zaprzecza. Prawdę mówiąc, kiedy zaczynałam pisać Cykl Lisa, nie spodziewałam się skończyć tego tekstu, bo nigdy wcześniej mi się to nie udawało. Miałam świetne pomysły, ale brak wytrwałości. Skończenie tej powieści nauczyło mnie, że jestem w stanie doprowadzić długoterminowy projekt do końca, a niektóre historie muszą zaczekać na swoją kolej. Czasem nie jest się jeszcze gotowym na napisanie czegoś, a czasem kilka porzuconych pomysłów można zebrać w jedną wspaniałą opowieść.
Pomimo mojego własnego wkładu w stworzenie Cyklu Lisa, jest kilka osób, bez których powstanie tej książki nie byłoby możliwe. Przede wszystkim chciałabym podziękować Alinie Chabior, mojej nauczycielce języka polskiego w liceum. Gdyby pewnego piątku nie powiedziała mi, że „czeka mnie wielka przyszłość”, Uświęcona Sala dalej byłaby tylko miejscem z gry RPG. Bez Aliny Chabior nigdy bym nie uwierzyła w siebie i w swoją twórczość na tyle, żeby napisać książkę, a potem ją wydać. Również chcę podziękować Michałowi J. Sobocińskiemu za zaryzykowanie i danie mi tej niesamowitej szansy. Nie mówcie mu tego, ale trochę się popłakałam, kiedy zadzwonił, aby powiedzieć, że jest chętny wydać Cykl Lisa. Wielkie podziękowania należą się też Annie Wiśniak, dzięki której mój tekst jest napisany poprawną polszczyzną, a ja jestem bogatsza o cenne wskazówki pisarskie. Moi rodzice także zasługują na słowa podziękowania. Nie ma bardziej niecierpliwych, bezkrytycznych i pełnych pasji czytelników moich dzieł. Końcowo, chociaż nie jest to najmniej ważne, donośne „dziękuję!” kieruję do mojego starszego brata. To z Filipem grałam w pierwsze gry komputerowe i oglądałam filmy o superbohaterach, które potem stały się motywatorami do tworzenia moich własnych historii.
Mam nadzieję, że w prawdziwym życiu nie będziecie szukać mądrości w szubienicy ani żadna siła wyższa nie zrobi z Was „wybrańców”. Cieszcie się, że jesteście zwykłymi ludźmi i odpowiedzialność za los wszechświata nie spoczywa na Waszych barkach; cieszcie się tym, że nie musicie wiedzieć wszystkiego.
Z myślą o Alinie Chabior, która powiedziała, że czeka mnie wielka przyszłość.
Dziękuję.
Na początku był tylko Dart’han – wrona o przerażających ślepiach i czarnych skrzydłach. Przemierzał Pustkę, kontemplując swoje osamotnienie. Istniał tylko on – był niebytem, a poza niebytem nie było nic. Nie było czasu ani pór roku, piachu ani wiatru. Istniała wyłącznie Pustka, początek i koniec wszystkiego, co było, jest i co dopiero może nadejść.
Wtem z Pustki wyłonił się Zerrah, wielki paw o majestatycznych, szmaragdowych piórach i szafirowym, błyszczącym puchu. W jego oczach Dart’han dojrzał niewypowiedziane cuda, paw zaś zobaczył straszne tragedie w ślepiach Wrony. Zerrah zamarł przerażony wspaniałością istoty oraz objawionej mu zupełnie obcej, niszczycielskiej mocy. Paw bowiem nie znał jeszcze pojęcia niebytu.
– Kim jesteś? – przemówił Zerrah, a jego głos poniosło echo nicości.
– Jestem tym, czego tobie brakuje, lecz bez ciebie i ja nie mam woli nad tym światem.
Wypowiedzenie tych słów przerwało długą ciszę niebytu. Zerrah zrozumiał wtedy, że piękno istnienia leżało nie w nim, nie w jego cudownych piórach, a w jego skończoności – zniszczeniu zapowiedzianym przez czarne skrzydła Dart’hana. Obaj Tytani zgodnie uznali, że są sobie równi, a w Pustce nie ma stworzenia równego im.
Zerrah i Dart’han rozprawiali o nieistniejących rzeczach. Lecz im dłużej dzielili się swymi pomysłami, tym większą czuli do siebie niechęć. Ilekroć Paw wyjmował spod szmaragdowych piór nowe stworzenie ulepione z gliny, rozsypywało się ono , gdy tylko Dart’han spoglądał w tamtym kierunku. Aby temu zaradzić, Wrona wydrapała jedno ze swoich oczu, wierząc, że w ten sposób zażegnają gasfa’at – „złe spojrzenie”. Czyn ten jednakże okazał się płonny, gdyż glina Zerrah wciąż zmieniała się w piach. Młodszy z braci, z natury burzliwy i głośny, uniósł się wtedy gniewem, przeklinając istnienie Dart’hana, choć usposobienie jego było łagodne i cierpliwe. Wrona odeszła, bardziej spragniona spokoju niż towarzystwa innej istoty. Chociaż pałali do siebie niechęcią, Tytani wiedzieli, że potrzebują siebie nawzajem, aby Pustka mogła zostać wypełniona, mimo że nie posiadali jeszcze wiedzy ani nie znali metody, aby tego dokonać. W tym celu Dart’han i Zerrah stworzyli pierwszego lewiatana, któremu nadali imię Draaldar, Kroczący. Był to stwór zawieszony pomiędzy wszystkimi płaszczyznami istnienia, który przybrał postać jelenia o bogatym porożu. Na nim bracia zostawiali dla siebie wiadomości. Jego ślepia połyskiwały białą nicością.
Przemierzając płaszczyzny i odmęty Pustki, Draaldar zbudził Żółwia żyjącego w prastarej krainie podwodnych świątyń, poświęconych przerażającym potworom morskim. Poddani nazywali go Errvan – Ten, Który Niesie Świat. Żółw, zbudzony z długiego snu, podążył za krokami Draaldara. Był zaciekawiony Lewiatanem – stworzeniem równie dla niego obcym, co fascynującym.
Żółw jednakże, ponieważ kroki miał ciężkie, zbudził Węża zakopanego w gorących piaskach wielkiej pustyni Harell, zamieszkanej przez jaszczury o okrągłych szczękach i pięciu rzędach zębów. Ów mieszkający w odosobnieniu Wąż mówił o sobie Ten Żyjący Poza Czasem – Gallavrik.
Zerrah przyjął Errvana i Gallavrika z wielką radością. Żywił bowiem nadzieję, że któryś z nich zna rozwiązanie problemu stworzenia nowego świata, gdzie byłby władcą, a cień, rzucany nań przez Dart’hana, nie miałby aż tak niszczycielskiej mocy. Żółw zaproponował, aby Zerrah umieścił nowe życie na jego pięknej, zielonej skorupie. Wąż, znając sekrety piachu, wierzył natomiast, że to właśnie w czarach z Harell leży rozwiązanie.
– Czy i oni nie potrzebują domu, Pawiu? Może nie przystoi im stać, bo nie mają ziemi, na której mogliby stanąć? – pytał Żółw.
– Nie w tym leży problem, mój drogi Żółwiu – zasyczał Gallavrik. – Lecz w znajomości tajemnych słów, którymi piach buduje wydmy.
Zerrah po raz kolejny wyciągnął spod piór garść gliny i położył ją na skorupie Żółwia. Bezkształtne, nowe stworzenie utrzymało się nad wyraz długo na grzbiecie Errvana, lecz nawet hipnotyzujące grzechotanie ogona Węża nie powstrzymało gliny przed rozsypaniem się.
Całemu zajściu przyglądał się najdumniejszy z Tytanów, Czapla o imieniu Yattori, którego imię oznaczało Ten o Puszystych Piórach. Yattori, w swej nieskromności, wyśmiał próby trzech Tytanów i na dowód swojej wielkodusznej dobroci podsunął Zerrah nowy pomysł:
– Twój stwór jest bezkształtny. Byt nie może istnieć, jeśli Stwórca nie nada jego duszy formy. Znam ja istnienia równie dobre, co okrutne, a natura ich jest prosta na tyle, byś mógł ich odwzorować.
W ten sposób Yattori opowiedział Zerrah o idei istot miłujących i nienawidzących, skomplikowanych w swojej prostocie – ludziach. Czapla jednakże nigdy nie wspomniał Pawiowi, że pomysł ludzi zrodził się z jego wspólnych rozważań z Langou, zawistnym Tytanem-banitą o cielsku smoka. Imię jego oznacza PierwszaKrew, a nadały mu je istoty wielu krain mogące potwierdzić jego prawdziwość.
Przez Pustkę przelatywał akurat Ahvla’an, Praniebo, potężny Orzeł o błękitnych piórach i bystrym wzroku. Widząc pokryty figurkami z gliny grzbiet Żółwia Errvana, zniżył lot, przejęty widokiem bezbronnych istot. Widział bowiem wiele krain i poznał ciemność czyhającą poza Pustką.
– Czy znane nam potwory nie dojrzą ich? – zapytał Tytanów. – Czy nie powinniśmy osłonić ich przed Pradawnymi?
Pradawni byli bezkształtnymi, okrutnymi istotami o umysłach obejmujących wiele światów naraz. Ich głód był przedwieczny, a zaspokoić go mogło jedynie pochłanianie całych krain wraz z mieszkańcami. Imię Pradawnych wzbudzało lęk nawet wśród najodważniejszych i najdumniejszych z Tytanów – wiedzieli bowiem, że nie są w stanie zrozumieć Okropności przemierzających otchłanie poza znanymi im światami. Nikt nie wiedział, skąd przybyli, nie mieli ojców ani matek, zwyczajnie byli, a w żadnej znanej krainie nie było choćby jednej istoty pamiętającej czasy sprzed ich brutalnych rządów.
Kolosy jednogłośnie przyznały rację Ahvla’anowi, a ten rozpostarł swoje błękitne skrzydła nad zieloną skorupą Errvana, zasłaniając piaskowe istoty przed żarłocznymi ślepiami Pradawnych.
Wielu innych potężnych Tytanów przyczyniło się do dzieła Zerrah. Jednakże żadna z istot nie potrafiła znaleźć rozwiązania najważniejszego problemu – nadaniu życia glinianym formom. Skomplikowana pierwotna magia nie była im bowiem znana. Liczne klęski szybko skłóciły Kolosów, coraz bardziej zdecydowanych, by zniszczyć swoje dotychczasowe dzieło w potężnym, niepohamowanym gniewie. Ich donośne, gniewne rozmowy słyszano w wielu światach, nawet tych oddalonych od Pustki.
Wtedy zawitał do nich najmniejszy z Tytanów, ostrożnie stawiając kroki. Był to rudawy Lis, niechciany w każdym ze znanych światów, o którym wiele stworzeń pogardliwie mówiło Pratsza. Przemówił on głosem ledwo słyszalnym wśród skłóconych istot:
– Znam rozwiązanie dla waszej niedoli.
Słowa jego zatrzęsły Pustką, przerywając gwar wzburzonych Kolosów. Paw Zerrah wystąpił ze skłóconego grona i odpowiedział Lisowi:
– Czyż nie jesteś stworzeniem, którego żaden świat nie chce?
– Jestem.
Głos jego był niewzruszony.
– A czy to nie ciebie wystrzegają się wszystkie znane mi istoty?
– Mnie.
Trzynastu Tytanów zamyśliło się. Nie chcieli układać się z rudym Pratszą. Jednak pragnienie, by ich plan się powiódł, było zbyt wielkie, aby mogło podlegać rozsądkowi właściwemu Kolosom.
Tytani rozstąpili się. Lis wsparł się na skorupie Errvana i wyszeptał coś do sypiących się glinianych figurek. Piach nagle zlepił się, tworząc drobne istoty o sinej skórze. Owe stworzenia, nazwane przez Czaplę „ludźmi”, poczęły tworzyć osady, łowić zwierzynę i tkać materiały. Kolosy odczuwały niewyobrażalną radość z owego triumfu, ale nie trwało to długo. Ludzie byli bowiem prości w swoich marzeniach i potrzebach, a ich spokojne życia szybko znudziły oglądających ich bacznie Tytanów.
Kolosy niszczyły i tworzyły nowe rodzaje ludzkości, dodając lub ujmując im licznych cech wyglądu bądź charakteru, próbując stworzyć istoty wielce dla nich interesujące. Z każdym nowym początkiem Pratsza był coraz mniej chętny, aby pomagać swoim braciom.
– Bracia moi, czy nie winniśmy tym ludziom dać trochę czasu? Czy i róża nie potrzebuje tygodni, aby rozwinąć płatki i wypuścić kolce?
Ponieważ pozostałe Kolosy nie wiedziały, czym jest róża, słowa Lisa nie wzbudziły w nich refleksji.
– Jeśli sami przekształcą własną rasę, to czy nie będą swoimi stwórcami? Czy dzieło nasze nie odwróci się od nas, gdy stanie się nowym tworem? – pytał Yattori.
Były to pytania wiodące prym wśród Trzynastu, o czym Czapla doskonale wiedział. Duma Kolosów nie znała umiaru ani rozsądku. I chociaż to ona kierowała ich poczynaniami, mogło się wydawać, że wynikały one z rozwagi.
Pratsza zaczekał, aż Zerrah znów rozkaże ożywić gliniane figurki. Ponieważ to Lis dzielił się życiodajnym tchnieniem, tylko jemu znane były myśli ludzi. Były one proste i naiwne, krążące wokół przeświadczenia o swojej dobroci – zupełnie nieznanej najmniejszemu Kolosowi. Chociaż ludzie byli dla niego czymś zgoła nowym, poznał się na nich najlepiej ze wszystkich. Pratsza umiłował bowiem ten gliniany rodzaj w sposób niegodny istoty jego klasy. Gdy Paw wezwał go ponownie, by tchnął życie w nowo sporządzony rodzaj ludzi, Lis rozłożył swoje dziewięć ogonów i zasłonił twarze dziewięciu kolosom, a czterema łapami wydrapał oczy pozostałym.
Pratsza widział pośród ludzi kobietę o wielkiej mądrości oraz wyjątkowej sile. Lud nazywał ją Asragoth, to znaczy Wywyższona. Chciał oddać ją Bogom. Pratsza przemówił do niej, wiedział bowiem, że z żyjących istot tylko ona dosłyszy jego głos z czeluści Pustki:
– Co wiesz, mały wędrowcze, i ja teraz wiem. Co ja widziałem i usłyszałem, teraz przekazuję tobie. Odejdź, mały wędrowcze, odejdź i żyj, bo zaprawdę powiadam ci: gdy wspomnę ciebie po raz siódmy, Trzynastu się zbudzi, a wraz z nimi niebo zapadnie się i ziemia zatrzęsie. Odejdź i żyj, gdyż dni twego ludu są policzone.
Asragoth odeszła i opowiedziała ludom historię o Kolosach i walecznym Lisie, który postawił się potężnym Tytanom. Pozwoliła spisać wiedzę, którą przekazał jej Pratsza, a sporządzone księgi ukryto w wielkiej twierdzy zbudowanej przez jej pięćdziesięciu oddanych wojów. Potem poświęcono ją chwale ostatniego Tytana. Asragoth bowiem znała ludzką naturę i wiedziała, że nie zasługiwali oni, aby posiąść wiedzę tak potężną i tak potworną na własność. Pratsza zdradził jej swój największy sekret – powierzył wiedzę, którą rozpalił pierwszy ogień i dmuchnął pierwszy powiew wiatru, aby inne Kolosy nigdy nie dosięgły pierwotnej magii. Wiedział, że brakowałoby im roztropności, aby nad nią zapanować. Asragoth, będąc wielce rozważną i uniżoną służebnicą Pratszy, wykorzystywała powierzony jej sekret, aby zszywać wszystkie rozdarcia świata. Nigdy nie podzieliła się jednak swoją wiedzą i zabrała ją do grobu.
Lis przyglądał się losom ludzkości, gdy z jego rudego futra wyłonił się Dart’han. Tytani w milczeniu zajęli się podziwianiem swojego dzieła, a było ono w istocie warte zachwytu – żyło samo, acz nie samotnie.
Wydarzenia te rozpoczęły nową erę, a dni, które po nich nastąpiły, nazwano Wiekiem Kolosów.
Hastiosa zbudził własny krzyk przerażenia i bólu. Była to już kolejna noc, której nie było mu dane przespać. Od kiedy skończył trzynaście lat, miewał tylko ten jeden sen. Przez ostatnie dwie dekady był to zwykły koszmar, widziadło zapomniane wraz z pierwszymi promieniami słońc, które wpadały do jego sypialni przez wypolerowane okno. Od pewnego czasu sen stawał się coraz wyraźniejszy, dłuższy i o wiele bardziej zapadał w pamięć. Hastios zastanawiał się, czy aby na pewno było to tylko nocne złudzenie, a nie rodzaj jakiejś pradawnej magii przenoszącej go do innego czasu i miejsca. Nie wierzył, aby jego własny umysł zadawał mu ból i wzbudzał strach. Były to zjawiska zupełnie mu nieznane, zbyt potworne, aby mogły zrodzić się między kartami reportaży historycznych i albumów sztuki atarskiej, w których lekturze niezmiernie się lubował. Hastios nie miał pojęcia, skąd w jego światłym umyśle nagle pojawiła się tak nieludzka kreacja. Może Dorian Hugo miał rację i ród Hastiosa faktycznie był przeklęty.
Młody earl łapał oddech, wbijając paznokcie w świeżo wypraną pościel, kiedy do jego sypialni wpadł Chryzogon, gulgocząc nerwowo. Jego garb zdawał się rosnąć na równi z zainteresowaniem kuzyna. Zdziczałe oczy Hastiosa szybko złagodniały, rozpoznając nierówną twarz Chryzogona, pokrytą licznymi brodawkami. Chociaż nie był urodziwy, to jego dobrotliwe usposobienie nadrabiało jakiekolwiek niedostatki piękna.
– Dziękuję, Chryzogonie, wszystko w porządku, miałem tylko… dziwny sen – wydyszał Hastios. Jego kuzyn odburknął w odpowiedzi. Wszystkich zawsze wprawiało w zdumienie, że Hastios rozumiał Chryzogona. Była to umiejętność, której nabyć nie zdołała nawet jego własna matka, mimo że to ona była sprawcą kalectwa mężczyzny. – Nie mam ochoty na suszoną baraninę, wolałbym jajka w koszulce. Ach, ale Dorian dzisiaj przyjdzie! Niech Letitia spakuje moją porcję dla niego.
Chryzogon ukłonił się Hastiosowi na tyle, na ile pozwalał jego garb, po czym, wesoło podskakując, zniknął w korytarzu. Był on, zaraz obok Doriana Hugo, najpewniej jedynym przyjacielem earla. Nie uważał go za kompletnego dziwaka, studiującego historię atarów równie obsesyjnie, co ojciec Hastiosa. Prawdę mówiąc, wszyscy mężczyźni w rodzinie arystokraty interesowali się kulturą tej wymarłej cywilizacji – jedynym wyjątkiem był Chryzogon. Pomimo przejawów nieprzeciętnej inteligencji, jak na chłopaka o jego przypadłościach, nigdy nie nauczył się czytać ani pisać, chociaż Hastios twierdził, że bazgroły jego kuzyna dało się odcyfrować. Był on również jedyną osobą, która umiała porozumieć się z Chryzogonem w ogóle, dlatego nikogo jego odważne oświadczenie nie zdziwiło, ale również nikt w nie zbytnio nie wierzył.
Earl Perleth oddychał ciężko, myślami wciąż związany z dobrze znanym mu koszmarem. Hastios znał każdy, nawet najmniejszy cień przemierzający jego sen. Mimo to wciąż napawały go one nieludzkim strachem, jak gdyby widział je po raz pierwszy. W tej wizji nic go nie dziwiło i nie zaskakiwało, a jednak wszystko przerażało do szpiku kości. Młody earl wsłuchiwał się w nieznośny szum w uszach, jak gdyby krew płynąca w jego żyłach szeptem powtarzała to jedno zdanie, którego Hastios zupełnie nie rozumiał, ale sama myśl o nim przyprawiała go o torsje: Ya vazna shu go’llaga. Mógł jedynie domyślać się, że był to staroatarski. Nie było to pocieszające, gdyż ani Hastios, ani nikt inny żyjący w Davonie nie mówił już w tym języku. Prawdopodobnie właśnie to najbardziej go przerażało – i to w sposób przyprawiający o dreszcze. Jak inaczej słowa te mogłyby wkraść się do jego umysłu, jeśli nie za pomocą starej magii? A może to same Kolosy próbowały do niego przemówić? Jakie prehistoryczne ohydztwa uwiły gniazdo między zwojami jego mózgu?
Z każdym mrugnięciem suchych, przekrwionych oczu Hastios widywał tę samą sylwetkę, rozpoznawalną dla niego już od najmłodszych lat dzięki rodzinnej obsesji: Asragoth. W mrokach swojego szaleńczego koszmaru, earl Perleth oglądał wysoką kobietę o pustych oczach, sinofioletowej skórze, długich uszach, rogach oraz sześciu ramionach, z czego jedno było zupełnie czarne, jakby zwęglone. Stojąc w ciemnych, cyklopowych korytarzach, szeptem syczała coś do niego. Jej język był ostro zakończony i rozwidlony jak języki gadów oglądanych w dzieciństwie przez Hastiosa w atlasach matki. Jej syczenie było dla niego zupełnie niezrozumiałe – poza tym jednym zdaniem, którego znaczenia nikt żywy nie mógł mu zdradzić.
Hastios z trudem wstał z łóżka. Bolały go oczodoły, a jaskrawe światło dwóch słońc za wysokimi oknami wcale nie pomagało. Mężczyzna przeciągnął się, czując, jak piecze go obolała, wytatuowana skóra na plecach, jakby złośliwie przypominając o koszmarze, który zbudził najpewniej nie tylko młodego earla, ale również część służby pracującej na nocną zmianę. Chociaż po tylu latach pracownicy powinni być już przyzwyczajeni do przypadłości ich pana, mężczyzna wciąż czuł się niezręcznie. Wiedział, że zakłócał ich zasłużony odpoczynek. W sypialni Hastiosa panował zaduch. Chociaż powietrze przesiąkło jego piżmowymi perfumami, to zapach pozostawał zgoła nieprzyjemny. Otworzyłby okno, ale nie miał pojęcia jak, bo nigdy tego nie robił. Będzie musiał zawołać lokaja Alberta, który nawet z posiwiałą głową miał tyle siły, co zdrowy młodzieniec. Ów kamerdyner rozpoczął swoją pracę dla rodziny Perleth w czasach, gdy już emerytowany Tremmond był zaledwie nastolatkiem. Hastios nie znał dni, w których Albert nie krzątałby się po posiadłości.
Sypialnia earla była przestronna. Kolor pościeli odpowiadał kolorowi delikatnych zasłon, czego Hastios bardzo pilnował, bo oprócz kultury atarów lubował się w wielkomiejskiej modzie. Twierdził, że będąc earlem, właściwie ma obowiązek co nieco wiedzieć o trendach w swojej sferze. Z tego też powodu Hastios nie akceptował materiału innego, niż ten sprowadzany prosto z Port Darco, słynący z lekkości i śliskiej tekstury. Mógł jedynie domyślać się, jak siarczyście praczki klną, piorąc tekstylia, które drastycznie zmieniały swoje wspaniałe właściwości przy najmniejszym niedopatrzeniu, jak nieodpowiednia temperatura wody czy mydło z niewłaściwego tłuszczu.
Po posiłku Albert ledwo zdążył podać Hastiosowi złoconą papierośnicę i najnowsze wydanie WieszczaDavonu, gdy rozległo się znajome, rytmiczne pukanie do drzwi.
– Albercie, wpuść Doriana, proszę – powiedział beznamiętnym tonem, wsadzając grubego papierosa w usta. Pierwszy obłok dymu, ulatujący z zapalonego tytoniu, wypełnił jadalnię słodkawo-ziołowym aromatem przywodzącym na myśl wanilię i anyż.
Earl Hugo szybkimi, niemalże panicznymi krokami przemierzył westybul i korytarz prowadzący do długiej jadalni z wyjściem do oranżerii. Dorian zawsze nosił jasne garnitury, głównie ze względu na swoją chudą posturę – próbował ją w ten sposób optycznie „dopełnić”. Spieszył się, by zobaczyć się z Hastiosem – tak bardzo, że nawet nie zostawił przy drzwiach swojej ozdobnej laski z czaszką orła. Z drugiej strony nie była to sprawa aż tak wielkiej wagi. Nie mogła decydować o życiu bądź śmierci, ponieważ czarny, gęsty wąs Doriana był idealnie nawoskowany, a Hastios doskonale zdawał sobie sprawę, że było to pracochłonne zajęcie. Z tego też powodu earl zapuścił pełną brodę i tylko raz w tygodniu strzygł ją w spiczasty trójkącik, próbując wydłużyć swoją okrągłą twarz. Patrząc na przyjaciela, Dorianowi zdawało się, że z każdą jego wizytą oczy Hastiosa są coraz bardziej podkrążone.
– Hastiosie, przyjacielu, czemu jeszcze siedzisz nieprzygotowany? Nie mamy czasu do stracenia! – W głosie Doriana czaiła się niecierpliwa ekscytacja właściwa wyłącznie chłopcom o połowę od niego młodszym.
– Ależ Dorianie, dzień dopiero wstał. Dokąd tak się spieszysz? Zapal ze mną. Letitia odłożyła dla ciebie suszoną baraninę ze śniadania.
Dopiero wtedy wąsaty earl zobaczył ozdobne zawiniątko obok wykwintnej papierośnicy Hastiosa. Wspomniana papierośnica była w zasadzie antykiem. Z opowieści ojca, earla Tremmonda, Hastios jak przez mgłę pamiętał, że był to łup z Pierwszej Wojny z Wargami, zagrabiony przez jednego z jego przodków od któregoś z Lordów w Vas Tartanie. Stanowiło to odwet za podanie żołnierzom wińczka rozcieńczonego wodą do granic dobrego wychowania. Ród Perleth nie słynął z odrzucającego egotyzmu typowego dla szlacheckich drzew genealogicznych o równie długich gałęziach, ale nie można było jego członkom odmówić silnie ugruntowanego poczucia własnej wartości i niezachwianej dumy.
– Sądzę, że możemy chwileczkę zaczekać, ale nie za długo – wymamrotał Dorian, po czym szybko zasiadł obok Hastiosa. Czy była to zasługa papierosów, suszonego mięsa czy wspomnienia o opalonej kucharce będącej obiektem silnej namiętności Doriana – cokolwiek przygnało earla Hugo do posiadłości rodziny Perleth, najwyraźniej mogło zaczekać. Z tego też powodu Hastios wywnioskował, że pośpiech Doriana był zupełnie niepotrzebny, a wręcz sprowadzał się do infantylnej impulsywności i jego ekscytacji nowymi wrażeniami. Zdawało się, że czas płynął, a Dorian Hugo zupełnie się tym nie przejmował, postanawiając zostać dwudziestoletnim chłystkiem przez kolejną dekadę. Pewna niedojrzała niedbałość była charakterystyczna dla wszystkich z rodziny Hugo.
– Zdradź mi, proszę, drogi Dorianie, co cię właściwie do mnie sprowadza? Twój list był wielce tajemniczy, aż zacząłem się zastanawiać, czy w mieście nie ma jeszcze jednego Doriana Hugo.
Wąsaty earl uśmiechnął się szczerze, powoli przeżuwając ciemny kawałek suszonego mięsa przyprawionego gorzkimi ziołami. Złoty łańcuszek jego zegarka kieszonkowego lekko się zakołysał. Hugo uwielbiał mówić, a co najważniejsze – był w tym dobry. To właśnie kwiecista mowa jego rodu wybawiła ich z wielu opresji właściwych wiekowi młodzieńczemu. Dorian włożył kolejny kawałek baraniny do ust, zanim odpowiedział.
– Rozmyślałem o twojej przypadłości, Hastiosie. – Earl przełknął to, co miał w ustach, i sięgnął po kolejną porcję. Mięso było wyborne – pochodziło z górskich owiec jarroux, legalnie hodowanych wyłącznie w małej wiosce Maes, leżącej wysoko w Górach Granicznych, dlatego trudno było je dostać gdziekolwiek indziej. – I jakby sam Ubvik mnie nawiedził! No, może nie mnie osobiście, ale Victora ilya del Monde, o zgrozo. Ach, nie rób takiej miny, Hastiosie, doskonale wiem, co sobie myślisz o tym człowieku i w zupełności się z tobą zgadzam. Ale trzeba mu przyznać, że z ważnymi osobami się zna. Poza tym, Kolosy mogą przemówić przez każdego, a chyba najbardziej wartościowe są właśnie słowa wypowiedziane ustami najgorszych z nas, bo nie można posądzić ich słów o ograniczenie wszelkimi normami czy zasadami. Tak więc grałem z nim w krykieta, jak co tydzień, a Victor paplał o swoich niby licznych kochankach i adoratorkach. Nie żebym w którąkolwiek z nich uwierzył, lecz kiedy nagle wspomniał, że jadł kolację z Berłem jednego wieczora, wówczas się zdziwiłem, Hastiosie, bo przecież gdzie Victor, a gdzie Zakon. Ha! Już nawet mnie jest bliżej do łaski Kolosów. W każdym razie, earl del Monde je kolację z samym Fersehem van Ubbe, a ten opowiada mu, że w klasztorze w górach mnisi mają jakąś tavraalkę, która niedługo opuści zakon. Poprosiłem więc, żeby Victor umówił nas do Berła.
Hastios zakrztusił się dymem palonego papierosa, słysząc oświadczenie Doriana. Earl Perleth kaszlał, próbując złapać oddech, a pod ciemnym wąsem earla Hugo można było dojrzeć złośliwy uśmieszek samozadowolenia, kiedy przeżuwał kolejny kawałek suszonej baraniny. Jego śniada karnacja doskonale kontrastowała z jasnobeżowym, trzyczęściowym garniturem.
– Z Berłem? – wydusił Hastios. Zakaszlał jeszcze kilka razy. Dorian z zadowoleniem przytaknął. – Ależ po co? Mógłbym pójść na targ i spotkać całą karawanę tavraala, a oni nic ciekawego by mi nie powiedzieli. Wiem, bo pytałem.
– I w tym sęk, mój przyjacielu! – Dorian Hugo nagle pojaśniał. Nawet suszona baranina przestała go interesować w obliczu wspaniałej wiadomości, jaką miał do przekazania. Dorian nachylił się do Hastiosa. – Otóż ta tavraalka jest z samego Zikkaru, tam zrodzona i tam wychowana. Podobno walczyła w Wangardzie podczas Pierwszej Wojny.
– Z Zikkaru, powiadasz? – wymamrotał w zamyśleniu Hastios, gładząc swoją spiczastą brodę. Nikomu w jego rodzinie nie przyszło oglądać Podwodnego Miasta, a sama fantazja słuchania opowieści z pierwszej ręki o tej odległej krainie wydawała się wielce przejmująca. Czy nie byłoby to podobne do pytania wiecznych górskich sosen o historię Davonu? Tavraala żyjący na wschodzie byli „tutejsi”: ich rodziny od pokoleń rodziły się i umierały w miastach ludzi, więc nic interesującego o Zikkarze powiedzieć nie mogli, o ile cokolwiek o swojej ojczyźnie wiedzieli. – Dorianie, czy ty wiesz, co to oznacza? – powiedział Hastios z przejęciem. Jego wzburzenie zawsze miało tylko jeden powód: atarowie. Niewiele rzeczy w tym świecie interesowało go bardziej od tej wymarłej społeczności, a tavraala z Zikkaru byli ich bezpośrednimi potomkami, chociaż dzieliły ich tysiące lat ewolucji i cywilizacji. – Na miłościwych Kolosów, ucałowałbym cię teraz! W słowa nie umiem ująć mojej wdzięczności! Tavraalka z Zikkaru, któż to słyszał! Tutaj, w Grimewallow? – Earl Perleth utkwił w Dorianie Hugo rozmarzone spojrzenie, jakby oczami wyobraźni już teraz prowadził całonocne dyskusje z kobietą, która poza pochodzeniem z Podwodnego Miasta była dla niego zupełnie fantasmagoryczną postacią bez twarzy czy zachcianek.
Nazwa Grimewallow idealnie pasowała do metropolii z szarego kamienia i brudnych cegieł oraz nieprzeniknionej, czarnej chmury dymu z kominów przemysłowych, zawieszonej nad obskurnymi budowlami. Trudno się dziwić, że Czarny Szogun wolał piekielny gorąc piasków Vas Tartanu od gryzącego smogu fabryk i rafinerii, chociaż Grimewallow znajdowało się niemalże dokładnie na środku mapy Davonu. Wydawać by się mogło, że władca chciałby mieć blisko do wszystkich zakątków swojego państwa. W każdym razie, przemysłowa metropolia słynęła ze strzelistych budowli o wysokich oknach i wyjątkowo wąskiej, głównie szarej, gamie kolorystycznej. Ulicami miasta spacerowały pogryzione pchłami konie zaprzęgnięte w dorożki, które ze względu na tempo swojej podróży nie nadawały się dla tych, którym zależało na czasie. Nazywano je warkotnikami – ze względu na podobny do warczenia odgłos, jaki wydawały drewniane koła sunące po brukowanych ulicach Grimewallow. Nazwa mogła równie dobrze odnosić się do samych powożących, którzy słynęli z wyjątkowej gburowatości. Podobnie jak wielu myślicieli zastanawiało się, co było pierwsze – jajko czy kura, w Grimewallow zastanawiano się, czy to gbury zostają woźnicami, czy bycie woźnicą sprawia, że ludzie stają się gburami. Pytanie to miało na zawsze pozostać bez odpowiedzi. Chodnikami natomiast zazwyczaj trudno było przejść ze względu na ilość przygodnych straganiarzy, gazeciarzy czy pucybutów. Życie w Grimewallow przypominało zatłoczone rondo: błędne koło toczące się beznadziejnie powoli. Codzienność mieszkańców była rutynowa, ale nie w ten przyjemnie leniwy sposób, jak w słonecznym Port Darco na południu, a w sposób zupełnie odbierający ludziom chęci do życia. Wraz ze świtem robotnicy udawali się do fabryk, na krótko przed zmierzchem kończyli zmiany, po czym spędzali kilka godzin w pobliskim pubie, żeby potem wrócić do domu i wysłuchiwać kolejny raz tych samych zgryzot żony o rachunki, jedzenie i dzieci.
Chyba jedynym, co trzymało ludzi z Grimewallow w granicach zarówno poczytalności, jak i murów miasta, była świadomość, że tavraala wiedli o wiele gorszy od nich żywot w tej przemysłowej metropolii, nawet jeśli nie byli „półniewolnikami” – czyli tanią siłą roboczą, która warunkami życia została zmuszona do podjęcia takiej, a nie innej pracy bez jakiejkolwiek perspektywy zmiany, nawet na gorsze. Pomiędzy sobą miejscy tavraala nazywali taki stan rzeczy kar’fa – było to określenie udomowionego ptaka ozdobnego, trzymanego w klatce, co mogło zdawać się gorzką ironią lub żartem w złym guście. Znaczna większość ludu tavraala w Grimewallow żyła w wyznaczonej dla nich Dzielnicy Pereł. Nazwa ta jedynie melancholijnie nawiązywała do Jeziora Pereł, bowiem nie należała ona do luksusowych, chociaż dla jej mieszkańców nie miało to większego znaczenia. Pokolenia, które opuściły rodzinny Zikkar, już wymarły, pozostawiając po sobie jedynie mgliste opowieści o mieście z ciemnego granitu, zanurzonym pod wodą, i o wielkich potworach morskich pływających ponad przezroczystą kopułą-niebem. Dzielnica Pereł była nie tyle biedna, ile zwyczajnie przeludniona, bo ludzcy architekci nie wzięli pod uwagę niezwykle kolektywistycznej kultury tavraala, gdzie dzieci urodzone w tym samym roku były wspólnie wychowywane przez matki, a indywidualna relacja z biologiczną rodzicielką zacierała się. Nie było więc dziwne, że tavraala twierdzili, że mają po pięć matek, ale nie byli w stanie powiedzieć, która z nich faktycznie ich urodziła.
– W takim razie w pełni rozumiem twój pośpiech, Dorianie – powiedział Hastios. – Niepodobna kazać ułożonym earlom na siebie czekać, zwłaszcza takiej osobistości jak Berło Patriarchy.
Hastios zaczął wstawać ze swojego miejsca przy stole, ale earl Hugo zatrzymał go, chwytając delikatnie za mankiet kaszmirowej marynarki. Złoty pierścień rodowy Doriana błyszczał w rozproszonym świetle dnia. Był to ciężki sygnet noszony na małym palcu z okrągłym reliefem z literą H na tle czaszki orła. Takich pierścieni earlowie używali do pieczętowania listów. Hastios również miał swój, tyle że z dumną literą P na pierwszym planie.
– Do kolacji z Berłem jeszcze cały dzień, mój drogi. Inna ekscytująca dziwność przyprowadziła mnie do ciebie o tak wczesnej porze. – Słowa Doriana zaciekawiły Hastiosa, który powoli opadł z powrotem na krzesło, nie spuszczając wzroku z przyjaciela. – Zasłyszałem od moich służek, że do Dzielnicy Pereł zawitała starucha, która podobno umie czytać z jakichś atarskich kart. Moje tavraalki zarzekały się, że tylko ta jedna baba faktycznie ma jakiś dar, że ich własne babcie opowiadały niestworzone cuda o tej czarownicy. Pomyślałem, że może ona rzuci światło na twoje sny, a jeśli nie, to ogłosimy światu, że Dorian Hugo jak zwykle ma rację i ród Perleth jest zwyczajnie przeklęty.
Earla Hastiosa szczerze rozbawiło postanowienie przyjaciela. Pomimo irytującego samozadowolenia, Dorian Hugo faktycznie miał rację w wielu kwestiach. Najczęściej jednak sprowadzało się to do tego, że albo był wcześniej zaznajomiony z podobnym zajściem, albo sam doprowadził do przewidzianego przez siebie zakończenia. To jedynie umacniało jego nieznośną młodzieńczą zarozumiałość. Rzadko to przyznawał, ale Hastios zazdrościł przyjacielowi tej beztroski, nieodłącznie towarzyszącej Dorianowi przez całe jego dotychczasowe życie. Earl Hugo zdawał się wielce szczęśliwym człowiekiem. Nie traktował życia z należytą powagą. A może to właśnie on darzył byt adekwatnym respektem, a reszta świata bezmyślnie traktowała swój los aż nazbyt poważnie?
– Arkana Atarskie – powiedział Hastios. – Te karty to Arkana Atarskie. Sam posiadam kilka talii, ale nieważne, ile razy bym je studiował, jakie stare książki bym czytał, nie umiem poznać ich sekretu. Na domiar złego, nie potrafię pozbyć się wrażenia, że liczba kart w taliach stale się zmienia. Może to właśnie atarowie mieli na myśli, pisząc, że Arkana są żywą istotą.
– Proszę cię, Hastiosie, przecież to tylko karty! – Dorian zaśmiał się i machnął dłonią. – Grywasz takimi w grzydotkę w pubie. Najpewniej gubisz się w liczeniu albo któreś wypadły innemu Perleth z rąk. Wiesz co, może sprawdź za szafą, w której je trzymasz? Tam pewnie wpadły.
– Nie rozumiesz, Dorianie – westchnął ciężko Hastios. Jego ojciec zawsze powtarzał, że niewielu jest w stanie dostrzec nadludzką niezwykłość zatraconej cywilizacji atarów. Według earla Tremmonda było to spowodowane dojmującym lękiem ich maleńkich umysłów, jak i zwykłym brakiem szacunku dla tego, czego nie potrafili pojąć. Wielu ludzi straciłoby rozum, próbując ogarnąć tajemnice tej nieprzeniknionej kultury, ale rodzina Perleth została obdarzona niebezpieczną ciekawością; pragnieniem pogoni za tym, co nieznane oraz osobliwym respektem wobec sił tak starych i nieludzkich, że górowały one nad rodzajem człowieczym. Była to również kwestia dumy. Bo któż chciałby przyznać, że o swoim świecie wie niewiele więcej od mrówki? Który z wpływowych arystokratów miałby tyle poczciwości, aby uznać, że jego złote monety są piachu warte wobec sił potężniejszych od stu armii?
– Wbrew pozorom, jakie stwarzam, Hugo nie są od rozumowania – powiedział Dorian. Miał rację, jak zwykle zresztą: jego ród otrzymał tytuł szlachecki za spłodzenie najlepszego gracza krykieta w historii Davonu kilka wieków wstecz. Twierdzenie, że rodzina ta „nie jest od rozumowania” wydawało się o wiele bardziej wiarygodne, jeśli wziąć pod uwagę starszego brata Doriana, Mariusa, który dziwnym trafem został wybrany na Lorda Kapitana przez Czarnego Szoguna. – Ja, rzecz jasna, jestem chwalebnym wyjątkiem, ale nawet ja postrzegam twoją fascynację atarami za odrobinę niezdrową. Mój drogi Hastiosie, to, że coś wybucha, nie oznacza, że mamy zamach.
Nie była to wypowiedź przebojowa ani kontrowersyjna. Hastios nigdy nie twierdził, że jest inaczej. Jego rodzina od pokoleń zajmowała się wyłącznie studiowaniem nieistniejącej już cywilizacji, więc byłoby niezwykłe, gdyby odrobina szaleństwa nie zamieszkała za charakterystycznie piegowatymi twarzami i bursztynowymi oczami wszystkich, których zwano Perleth.
– Zbierajmy się, Hastiosie. Jeśli teraz wyjdziemy z domu, to z namiotu tej tavraalskiej czarownicy powinniśmy wydostać się akurat przed porą kolacji. Zresztą, czy masz coś lepszego do roboty w tym pustym domu? Może powinniśmy sprawić ci psa, co? W Port Darco widziałem takie chude psiska biegające za bażantami. Wyglądały bardzo earlowsko. Trochę jak charty, wiesz?
Dorian kontynuował swój nieskładny potok słów będący w zasadzie monologiem. Chociaż Hastios nie był rozmowny, to szum niekończących się zdań płynących z ust jego przyjaciela nie przeszkadzał mu. Wręcz przeciwnie – pozwalał się skupić. Na szczęście, earl Hugo nigdy nie oczekiwał jego uczestnictwa w konwersacji.
W Dzielnicy Pereł zapracowani tavraala o skórze w różnych odcieniach fioletu i błękitu z nieregularnymi czarnymi przebarwieniami, przemieszczali się kolumną. Kobiety nosiły na głowach wiklinowe kosze z żywnością lub najmniejszymi dziećmi o ciekawskich ślepiach i zwinnych rączkach. Co rusz dotykały szarawych włosów matek, zaplecionych w skomplikowane fryzury. Gdzieś w oddali, ledwo słyszalnie ponad gwarem przepełnionych ulic, zakonnik gardłowo odmawiał odpowiednią sutrę według kalendarza nabożeństw. Ktoś krzyknął „długouchy”, po czym od razu rozległy się odgłosy bijatyki i przekleństwa z lokalnego slangu. Pędzący złodziej prześlizgiwał się między obojętnymi przechodniami. Kradzież żywności w Dzielnicy Pereł nie była uważana przez mieszkańców za przestępstwo per se, ale raczej jako niedobrowolna inwestycja w lokalną społeczność. Pod murami budowli handlarze rozstawiali kramy z przeróżnymi towarami (od świeżych warzyw, przez ubrania i galanterię, aż po biżuterię, najczęściej w obrębie jednego straganu), o których cenę można było się targować, jeśli znało się atarski. Najlepsze oferty jednak uzyskiwali tylko ci mówiący lokalnym dialektem. Interesującym zjawiskiem był brak sklepikarzy wzdłuż ceglanych wiaduktów będących częścią torów kolejowych poprowadzonych przez całe Grimewallow. Szybko po oddaniu trasy do użytku handlarze zorientowali się, że pędzące pociągi parowe tak trzęsły gruntem wokół wiaduktów, że ich produkty spadały na ziemię i turlały się daleko od kramów, a nieszczęśni sklepikarze musieli gonić je jak pracownik fermy, który przez przypadek zostawił otwarty kurnik. Było to znaczne utrudnienie dla sfrustrowanych przedsiębiorców, ale również bajeczne ułatwienie dla amatorów cudzej własności. Powietrze w Dzielnicy Pereł pachniało głównie ziołami, rozżarzonym węglem i wonnymi olejkami używanymi przez tavraala do zaplatania włosów w dredy, warkocze lub skręty. Można było wyczuć również dość charakterystyczny fetor pashrilah, czyli gadów wielkości wołu chodzących na silnych, tylnych łapach. Tavraala traktowali je jako zwierzątka domowe, dopóki te nie osiągnęły dojrzałości. Wtedy nadawano im rolę wierzchowców bądź siły pociągowej. Pashrilah przyglądały się zatłoczonym uliczkom bystrymi, żółtymi ślepiami, które nieco odwracały uwagę od długich, ostrów kłów wystających z ich paszcz. Były to gady nie tylko inteligentne, ale również agresywne, co jedynie świadczyło o tym, jak wielkie niebezpieczeństwo mogły stanowić. Ich syczenie i warczenie brzmiało zgoła przerażająco, ale zupełnie nie robiło wrażenia na tavraala. Dla zapoznanych z historiami o Zikkarze odgłosy pashrilah brzmiały poniekąd jak dom.
Namiot tavraalskiej wiedźmy wyróżniał się, chociaż nieustannie przesłaniały go tłumy pospiesznie idących istot i wozów ciągniętych przez zabiedzone muły, osły bądź pashrilah. Niewielki baldachim w kolorze brudnej purpury przypominał miniaturowy namiot cyrkowy. Miał nawet malutki, brudnożółty proporczyk na szczycie. Był mały – na pierwszy rzut oka nie mogło zmieścić się w nim więcej niż stolik herbaciany i dwa krzesła. Biorąc pod uwagę średni wzrost przeciętnego tavraalczyka, namiot był również kuriozalnie niski. Jeśli wierzyć służkom earla Doriana Hugo, wizyta staruchy powinna być wydarzeniem, czymś, co przyciągnie tłumy zaciekawionych tavraala, a jednak namiocik stał jakby zapomniany, wciśnięty w kąt między dwoma budynkami mieszkalnymi. Młoda tavraalka, mająca nie więcej niż siedemdziesiąt lat, która wieszała pranie na trzecim piętrze, również zdawała się zupełnie ślepa na namiot znajdujący się dokładnie pod oknem, w którym stała. Bardziej przejmowała się wiatrem bawiącym się jej świeżo zaplecionymi włosami.
Dorian uniósł kawałek purpurowego materiału i przepuścił Hastiosa, aby ten wszedł pierwszy. Już od progu obaj earlowie zaczęli dusić się intensywnym zapachem kadzidełek gęsto rozstawionych w środku. Gryzący w oczy dym nie pozwolił im od razu dojrzeć niewypowiedzianej osobliwości wewnątrz namiotu: był… większy. Nie trzeba było znać się na inżynierii czy budowie, żeby zauważyć tę zaskakującą rozbieżność. To, co z zewnątrz wydawało się malutkim namiotem, wewnątrz okazało się czymś wielkości przestronnego domostwa. Tavraalska wiedźma nie mogła mieszkać w bardziej odpowiednim miejscu.
Wystrój namiotu nie pozostawiał wątpliwości, że zamieszkiwała go nader oryginalna postać. Oświetlenie zapewniały jedynie kolorowe świece, których wosk oblepiał większość półek i spływał kaskadami po ścianach. Z sufitu zwisały nieużywane lampiony z papieru ryżowego, ręcznie robione łapacze snów oraz dzwonki wietrzne dzwoniące cichutko pomimo braku ruchu powietrza wewnątrz namiotu. Korytarz prowadzący od przedsionka w głąb mieszkania został obwieszony kotarami, tak że trudno było stwierdzić, czy całość wnętrza wygląda równie dziwacznie. W namiocie znajdowało się wiele ozdobnych lub rytualnych czaszek, zarówno zwierzęcych, jak i ludzkich, z oczodołami wypełnionymi przeróżnymi klejnotami. W powierzchni kości wyżłobione były nieznane Hastiosowi znaki , chociaż księgi o alchemii atarskiej znał dość dobrze. Sam ich widok przepełniał go niezrozumiałym niepokojem, jakby jakaś tajemna, pradawna siła czyhała za tymi kolażami figur geometrycznych – jakby czaszki, kimkolwiek byli ich pierwotni właściciele, śledziły każdy jego krok.
– To nie przypadek sprowadził was tutaj – przemówił zachrypnięty głos zza dymu kadzideł i licznych kotar. Niósł się echem po kuriozalnie rozległym namiocie, jakby starucha przemawiała do earlów z bardzo odległych krain lub głos jej musiał pokonać czeluści Pustki, aby ostatecznie dotrzeć do spływającego smogiem i smarem Grimewallow. – Od samego Stworzenia, każda decyzja prowadziła do naszego spotkania. Nie, nie jest przypadkiem to, co was przyprowadziło. Jest to konsekwencja.
– Konsekwencja czego? – dociekał Hastios, nieśmiało próbując dojrzeć jakikolwiek kształt między dywanami rozwieszonymi w głębi namiotu. Nie był w stanie rozpoznać nawet cienia rzekomej wiedźmy, jakby wcale jej tam nie było.
– Wszystkiego! – Zachrypnięty głos roześmiał się gardłowo tuż za dwoma earlami.
Mężczyźni odwrócili się pospiesznie, zaskoczeni. Ich oczom ukazała się wysuszona upływem czasu tavraalka, niższa od nich co najmniej o głowę, co było rzadkie w przypadku ludu tavraala – sto osiemdziesiąt centymetrów wzrostu uchodził wśród nich za niski. Ponieważ staruszka miała gruby szal zawiązany wokół oczu, można było jedynie domyślać się, że wyglądały one tak, jak u wszystkich tavraala: pozbawione źrenic i tęczówek. Gdy taniec zapalonych świec zaprowadził płomień bliżej twarzy wiedźmy, można było dojrzeć wąskie czarne żyły szpecące jej siną skórę. Poparzenie kamieniami et-ru musiało dosięgnąć jej ważniejszych organów.
– Młodzieńcy zawsze pytają o przyszłość – mruczała do siebie, przeciskając się między Dorianem i Hastiosem. – Po cóż wam męczyć starą Talepę, kiedy duch wasz jeszcze jest wolny i nieokrzesany? Czy tak bardzo zależy wam na ciężarze wiedzy o tym, co nieuchronne?
Talepa usiadła przy okrągłym stole wykutym z kamienia. Wyćwiczonym ruchem dłoni wskazała miejsca po drugiej stronie, zapraszając earlów do zajęcia krzeseł naprzeciwko niej. Stół przypominał trochę płytę nagrobną. Kamień, z którego go wykonano, wyglądał na ciemny granit, co byłoby przekonującym dowodem na to, że czarownica faktycznie pochodzi z Zikkaru, gdzie nauczyła się czytać Arkana. Na powierzchni blatu wyryto geometryczny wzór doskonale znany Hastiosowi: sześciokąt z okręgiem wpisanym wewnątrz, ze zbiegającymi się na środku liniami, prowadzonymi od rogów większej figury. Wszystkie kąty sześciokąta były ze sobą połączone. Przy każdym rogu i na środku okręgu wyryto prostokątne pola opatrzone runą oznaczającą jeden z siedmiu żywiołów.
– Wasza Ekscelencjo. – Talepa zwróciła się do Hastiosa, odwracając ku niemu głowę, chociaż nie miała prawa wiedzieć, na którym krześle usiadł. Earl poczuł coś ciężkiego w klatce piersiowej, co ciągnęło go w dół. Trwoga. – Będzie dla mnie zaszczytem dać ci wgląd w przyszłość. Karty wyjawią ci swoje sekrety, ale stara, dobra Talepa już wie, co cię czeka, synu. Widziałam to już wiele razy.
– Tak, długi rachunek – szepnął do Hastiosa Dorian.
– Pieniądze już niedługo zachowają swoją wartość, earlu Hugo. – Uszczypliwa uwaga nie uszła Talepie. – Wyczekiwane la grande finale przygląda się nam zza horyzontu.
Dorian rzucił Hastiosowi wymowne spojrzenie. Nie wierzył w słowa wiedźmy, głównie dlatego, że co drugi „mędrzec” pijący gin w pubie mówi dokładnie to samo: „wiem, co cię czeka”, „świat się kończy”, „jedynie dwa złote talary” i tym podobne. Szybko tracił wiarę w autentyczność czarownicy. Nie powiedziała jeszcze nic nowego ani zaskakującego, a fascynacja Doriana Hugo była ulotnym ptakiem.
– Widzisz ją we śnie, słyszysz jej odległe wołanie przemierzające milczące światy.
– Słucham? – Hastios czuł się zagubiony. Talepa ewidentnie mówiła o jakiejś kobiecie, a po karku earla spłynął zimny pot.
– Dobrze wiesz, o czym mówię, Wasza Ekscelencjo. – Czarownica położyła kartę na środku stołu, w centrum okręgu. Odwracając ją, wypowiedziała to przerażająco znajome imię: – Asragoth. Nie strój min, chłopcze. Talepa słyszała o sekrecie czyhającym w mroku. Tak, Czarna Dłoń… dawno nikt nie wspominał tego imienia.
Głos Talepy jakby przybrał formę wiatru, a imię namaszczonej atarki porwało dym kadzideł i płomień świec do starego tańca, dawno już zapomnianego przez żywe istoty. Wonna mgła na chwilę zniknęła sprzed oczu Hastiosa i mógł on obejrzeć kartę położoną przez Talepę na stole. Wzdrygnął się, rozpoznając mityczną postać kobiety. Cienka, jedwabna suknia otulała jej ciało. Spod lejącego się materiału wystawały bose stopy. W każdej ręce trzymała kaganek z zielonego kamienia, być może malachitu, którymi oświetlała drogę przed sobą. U dołu karty elegancką kaligrafią zapisano „Przewodnik