Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
55 osób interesuje się tą książką
Góralka jedzie na Florydę za bandziorem, który totalnie zawrócił jej w głowie, chociaż nie chciała.
Maja jest rozdarta. Michael wyjechał, a ona została. Ale przecież się na to zgodziła. Prawda? W końcu ten facet był zły, a ona wpadła w jego sidła. Niestety. To nie była ich bajka i oboje wiedzieli, że nie zakończy się happy endem.
Maja nie mogła wyjechać, ponieważ potrzebowała jej Renata. Teraz, będąc w mieszkaniu przyjaciółki, dziewczyna zdawała sobie sprawę, że musi zapomnieć o przeszłości i przestać myśleć o przyszłości na Florydzie. Jednak było jasne, że Trójmiasto nie jest miejscem dla rodowitej Góralki. Zresztą jej serce znajdowało się daleko stąd.
Kiedy Maja poznaje wyniki badań Renaty, jest załamana. Przyjaciółka robi jednak coś niesamowitego: wręcza Mai bilet na Florydę, aby dziewczyna uporządkowała swoje sprawy. Kobieta nie sądziła, że już niedługo zobaczy swojego bandziora, ale tym razem znajdzie się w jego świecie. Świecie dalekim od piękna i spokoju gór. W świecie, w którym nie jest bezpiecznie.
Opis pochodzi od Wydawcy.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 464
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © 2022
Liliana Więcek
Wydawnictwo NieZwykłe
All rights reserved
Wszelkie prawa zastrzeżone
Redakcja:
Alicja Chybińska
Korekta:
Anna Adamczyk
Edyta Giersz
Redakcja techniczna:
Mateusz Bartel
Projekt okładki:
Paulina Klimek
www.wydawnictwoniezwykle.pl
Numer ISBN: 978-83-8178-943-1
Gdańsk, Polska
Majka
Siedziałam na piaszczystym dywanie plaży Jelitkowo, bezmyślnie przepuszczając piasek przez palce dłoni. Rozmyślałam nad swoim losem, który chwilami kojarzył mi się z bajką napisaną przez pijanego literata.
Bo było to za górami, za lasami i nawet za siedmioma morzami. Wysoko w górach żył sobie stary król Rumcajs ze swoimi owcami i trzema synami. Był nawet czarnoksiężnik Marek. Wszyscy prócz owiec chcieli mnie zamknąć w małżeńskiej wieży bez wyjścia. Na szczęście przybył czarnooki rycerz – przemytnik narkotyków i morderca z odległej Florydy, który wziął sobie za cel ruszenie mi z pomocą. Oczarował najpierw mojego karego konia, a później mnie.
A może jednak odwrotnie…?
Na początku byłam Pinokiem, którym nazwała mnie wróżka Renata. Zresztą niesłusznie, bo wcale nie kłamałam. Ja po prostu nie mówiłam wszystkiego. Nieważne, bo nagle potężne czary zaczęły działać i swoim drewnianym nosem szturchnęłam rycerskie oko Michaela. Wtedy z rycerza zamienił się w księcia, a ja z Pinokia zmieniłam się w rumianego Kopciuszka. Książę był szaleńczo przystojny, a ja szaleńczo odważna, gdy zabrałam go na przyjęcie zorganizowane przez srogiego króla Rumcajsa. Nie wpuścili nas na bal. Jak w pokręconej bajce wróciliśmy do chaty karocą i mój czarny książę zaprosił mnie na własną ucztę w swojej komnacie, w której był taniec uwieńczony moim pierwszym razem. I w tamtym momencie powinien nastąpić „Happy End”. Powinno być „I żyli długo i szczęśliwie”. Lecz nie zapominajmy, że to bajka o moim życiu, a jej autor był na haju i postanowił zabawić się moim kosztem.
Czarnoksiężnik Marek zabił czarnego konia i chciał zabić mnie, wróżka przyjaciółka zamieniła się w próchniejącą Rinokię, a książę spierdolił za siedem mórz. Teraz więc rumiany Kopciuszek siedział i patrzył z utęsknieniem w morski akwen, wysypując jebany piasek ze swoich adidasów.
Niespełna miesiąc temu, nieświadoma tego, co się stanie, wyszłam z Michaelem na ostatni i pożegnalny bieg po moim tatrzańskim lesie. Do tej pory widzę szkliste oczy odciętej głowy Black w worku pozostawionym pod schodami Jagodowej Chaty. Marek – bydlak zwyrodnialec – zabił ją, a ze mną chciał zrobić to samo, poprzedzając wszystko próbą gwałtu. Dlaczego Michael go za to nie zabił? Dałam mu jasny sygnał, co chciałam, by z nim zrobił. Sądziłam, że zrozumiał, że zabić kogoś to dla niego była codzienność. Może wtedy jej oczy przestałyby mnie tak prześladować.
Przynajmniej jej oczy. Bo jego zmieniły wyraz, gdy stojąc na podjeździe, powiedziałam mu, że zostaję w Polsce, bo Renata jest chora i mnie potrzebuje. W jednej chwili zgasło w nich wszystko, co mnie wcześniej rozgrzewało. Pękło mi serce na ten widok. Poprosiłam, żeby został ze mną, ale odpowiedział, że tak samo jak ja nie mogę lecieć na Florydę, tak on nie może zostać ze mną. Był zawiedziony moim wyborem. Ostatni raz dał mi poczuć ciepły dotyk swoich ust, wlewając w moje cierpki smak rozłąki. Najpierw wyleczyłam jego pokiereszowaną duszę swoją miłością, a tuż po tym sama mocno zraniłam. Nie dzwoni ponoć dla mojego dobra. Cokolwiek to znaczyło nie czuję, żeby mi to w jakikolwiek sposób robiło dobrze.
Gotowa na podróż do Gdańska, stałam załamana na podjeździe i obserwowałam tylne światła odjeżdżających czarnych mercedesów. Tym razem nie zawrócili, więc wielokrotnie zastanawiałam się, czy to nie był tylko sen.
Chyba zaczęło odbierać mi rozum, bo nie mogłam skupić myśli na czymkolwiek innym niż Michael, a powinnam, bo stan przyjaciółki tego ode mnie wymagał. Musiałam jednak ścierpieć własną rozłąkę, by być przy niej i dla niej. Miłość, jeśli jest prawdziwa, będzie trwać nadal, tylko nasza przyjaźń może zgasnąć.
Role się zamieniły, bo teraz ja mieszkałam u Renaty. A w zasadzie u jej rodziców. Po sprzedaży domu w Zakopanem kupili czteropokojowe mieszkanie w gdańskiej dzielnicy Jelitkowo. Jedyne, co mi się od początku źle kojarzyło, to tylko ta nazwa. Nędzówka też nie była specjalnie wyszukana. Niemniej jednak Jelitkowo to malowniczy rejon, wymarzona lokalizacja dla nowoczesnego mieszkania na szóstym piętrze z pięknym widokiem na park i niedaleką odległością do plaży.
Co zrobiła Renia miesiąc temu, gdy zobaczyła mnie na progu swojego mieszkania? Wściekła się i klasycznie już popukała mnie w główkę. Zamiast się ucieszyć, stwierdziła, że mnie już całkiem pojebało, skoro zamieniłam Florydę na Gdańsk. Wysiliłam się na udawanie, że podjęcie tej decyzji przyszło mi lekko. Chyba wraz z dziewictwem zatraciłam amatorszczyznę w udawaniu emocji, bo wyglądała na przekonaną. Mało tego, utrzymywałam ten poziom cały miesiąc. Skoro ona ukrywała chorobę przede mną, to i ja będę kamuflowała piekielną tęsknotę za nim.
Zresztą nie tylko za nim. Tęskniłam za pensjonatem, mimo że należy do ojca. Tęskniłam za stajnią, końmi i wesołym Zenkiem w białej koszuli z brudnym kołnierzykiem. Bardzo brakowało mi lasu i moich aniołków w kapliczce. Pewnie do tej pory zanoszą się ze śmiechu z mojego parszywego losu.
W Gdańsku nie miałam takiego miejsca. Plaża nie dawała mi tego, co łąka, a park nie dawał mi tego, co las. Tu nawet o świcie mijałam się z biegającymi ludźmi. Fakt, było ich mniej, ale byli – a skoro byli, to nie pozwalali mi na emocjonalne wyzwolenie. W lesie byłam tylko ja, ścieżka prowadząca do góry i drzewa. Aktualnie moja poprzeczka została opuszczona do poziomu i standardu chodnika. Zamiast do skałki i kapliczki, po parkowym dystansie sadzałam dupę na piasku i jak ostatnia sierota z ugiętymi kolanami patrzyłam w horyzont i spienione fale. To mi nie służyło, bo wiedziałam, że to właśnie one dzielą mnie od niego. Było mi przykro, że nie dawał znaku życia, lecz chciałam wierzyć, że między nami jeszcze będzie dobrze.
Jak na razie to w tym miejscu codziennie musiałam reanimować swój dobry nastrój dla Renaty. Opowiedziała mi o wszystkich dolegliwościach i złych wynikach cytologii. Wstępne rokowania nie były optymistycznie. Młoda dziewczyna i rak szyjki macicy. Obydwie wiedziałyśmy, że była to przygnębiająca sprawa i byłyśmy tym przerażone. Ale obydwie też nie mówiłyśmy tego na głos. Instynkt podpowiadał mi, że potrzebowała mnie jak nigdy dotychczas.
Dzisiejszego dnia sytuacja zostanie skonkretyzowana, dostaniemy odpowiedź, bo będą bardziej szczegółowe wyniki badań pobranych próbek. Stan moich jelit idealnie współgrał z nazwą rejonu. Zdaję sobie sprawę z tego, że to „dziś” będzie cholerną wyrocznią dla nas wszystkich.
Wzięłam głęboki wdech morskiego powietrza i truchtem wróciłam do tymczasowej siedziby bólu i przygnębienia. Dostałam osobne klucze do mieszkania.
Nawojscy traktowali mnie jak córkę. Oni sami nie byli tak patologiczni, jak moja rodzina w Zakopanem, której absolutnie nie brakowało mi po tym wszystkim, co zrobili i jak mnie potraktowali. Stąd też czułam się w ich mieszkaniu jak adoptowane, lecz kochane dziecko. Chciałam dorzucić się do rachunków, ale nie wzięli ani grosza, byli wdzięczni za wsparcie, jakie moja obecność dawała Renacie. Widać było, że sami walczyli z nieobnażaniem strachu o jej zdrowie. Renata kipiała złością, gdy widziała, że zaczynali ją nienaturalnie niańczyć. Nie chciała, by traktowano ją jak żegnającą się z tym światem.
Gra pozorów wychodziła nam wszystkim wybitnie.
– Cześć, małpiszonie! Ćwiczysz poślady przed wyjazdem na Florydę? – Renia przywitała się, wciskając mi do rąk kubek porannej czarnej kawy.
Było przed szóstą, ona już nie spała, tylko krzątała się po kuchni. Chciałabym, żeby tak było. Żeby najnowsze wyniki były dobre i żebym mogła lecieć ze swoimi pośladami na Florydę. Byłam jej wdzięczna za tę pozytywną myśl, w którą zapewne sama nie wierzyła. Nerwowo robiła śniadanie i było widać, że toczyła wewnętrzny bój ze strachem.
– A żebyś wiedziała! I kto wie… Może i ty zdecydujesz się poćwiczyć przed wyjazdem? – zaproponowałam bardzo optymistyczną wersję zdarzeń.
Uśmiechnęła się skromnie, jakby zobaczyła zabawnego mema. Nie szczędząc jednak chaotycznych ruchów, wcierała głęboko masło w dziurki pieczywa. Żal mi było patrzeć na nią w takim stanie. Niby zdrowa, niby nie. W jej wyglądzie nic się drastycznie nie zmieniło, nie przytyła pod skrzydłami rodziców. Stres jednak to było coś, co miało na nią prawdziwie zły wpływ i podkreślały to mocniej zarysowane cienie pod oczami. Dawno też nie słyszałam znajomego i głośnego chrapania przez ścianę, a to znaczyło tylko tyle, że prawdopodobnie nie spała. Skróciła włosy do ramion i ta zmiana najbardziej mi się podobała, bo wyglądały na znacznie zdrowsze niż głowa, na której rosną.
– Ja i ćwiczenia? – Parsknęła śmiechem. – A które mięśnie chcesz mi wzmacniać?! – Wytrzeszczyła brązowe i wielkie oczy, patrząc na mnie jak na durnia.
– Twoje ćwiczenia zaczniemy od McRoyala i skończymy na Big Macu – zaproponowałam i roześmiałam się na myśl, że jednak musi trochę przytyć, jeśli chce odzyskać dupę.
– Dzięki, że jesteś… – Jej twarz zmieniła wyraz na przygnębiony, co nie zwiastowało lekkiego tematu. – Powinnaś teraz leżeć wtulona w tego swojego mafiosa, oddychać egzotycznym powietrzem i cieszyć się życiem, a nie patrzeć na żałosnego kościotrupa, który na własne życzenie zaniedbał badania profilaktyczne, bo myślał, że jest młody i nieśmiertelny – powiedziała, wbijając wzrok w granitowe płytki na podłodze.
Wspaniale, pomyślałam. Mój ledwo co reanimowany na plaży kunszt aktorski, właśnie zdechł.
– Co ty opowiadasz?! – Zdjęłam czarną czapkę z daszkiem z głowy. Odciągnęłam ją za ramię od kuchennego blatu i posadziłam przy stole. Usiadłam naprzeciwko, obejmując jej zaciśnięte pięści wyłożone na stół, i popatrzyłam prosto w pełne obaw oczy. Przerażała mnie. Przez moment zobaczyłam jej aktualne oblicze. Mogła się starać, ale strachu o życie nie mogła ukryć. To nie była ta sama pewna siebie, szczera do bólu dziewczyna. Chociaż dziś coś w niej pękło i poruszyła temat, którego dla własnego dobra nie chciałam poruszać. Temat Michaela. – Po pierwsze będzie dobrze. Wyzdrowiejesz. Słyszysz? – Chciałam to usłyszeć, ale nie zareagowała. – Jestem tu, gdzie powinnam być. Nikt mnie nie prosił i nikt mnie do tego nie zmuszał – wymieniłam minimum zgodne z prawdą.
Nie dodałam natomiast, że Michael miał odmienne zdanie odnośnie do mojego pozostania w Polsce, czego ona już nie mogła wiedzieć.
– Powiesz mi, że nie tęsknisz za nim? – wytknęła, patrząc na mnie cielęcym wzrokiem. – Po dwudziestu pięciu latach poznałaś miłość swojego życia, po czym zmieniłaś plany i przyjechałaś tu, by patrzeć, jak dogorywam… – Zawiesiła spojrzenie na żółtych tulipanach w szklanym wazonie zdobiącym stół.
– Tęsknię jak diabli… Ale uważasz, że byłabym szczęśliwa na Florydzie, wiedząc, że dogorywasz tu beze mnie? Pamiętasz naszą rozmowę na babcinej ławeczce?! – Zacisnęłam palce na jej ciepłych drobnych dłoniach. – Siostry… Siostry się nie zostawiają i przepraszam cię… Ale nawet gdybyś mi wystawiła moje rzeczy za drzwi, to nie wyjadę, wiedząc, że cierpisz tu beze mnie. Zresztą… mało razy patrzyłam, jak dogorywałaś po sobotnich imprezach? – Roześmiałam się.
– Jesteś walnięta. Tyle ci powiem. – Po swojemu przewróciła oczami. – I zrób coś z tą blizną, bo nie mogę się przyzwyczaić… – Uśmiechnęła się porozumiewawczo, jednocześnie zmieniając temat. Dobrze znała mój iście pieroński upór. Nieważne, czy będę na Florydzie, czy w Gdańsku. To się u mnie nigdy nie zmieni, bo prawda jest taka, że Górale lubią pod górkę.
– O co ci chodzi?! – Dotknęłam swojej brwi. – Skoro mam być dupą gangstera… To niech też tak trochę wyglądam – zażartowałam, ale w sercu jednak poczułam przykre ukłucie. Blizna na prawej brwi, na którą patrzyłam codziennie w lustrze, nie dość, że przypominała mi o Michaelu, to jeszcze o okolicznościach jej powstania. W zasadzie nie było źle, była świeża i pewnie z czasem będzie mniej widoczna. – No! Cycki do góry. O której wyjeżdżamy? Rodzice jadą z nami? – dopytałam czysto formalnie.
– Majka… przecież nie jadę rodzić… – skarciła mnie i zmarszczyła czoło. – To tylko wyniki badań. Wystarczy mi twoje ględzenie… – oznajmiła i podsunęła własnoręcznie zrobioną kanapkę na orkiszowym chlebie z twarogiem i rzodkiewką. W zasadzie nie miałam na nią ochoty, ale odgrywanie luzu musiało się wiązać również z widocznym apetytem.
– Dzięki. Postaram się nie ględzić. – Zabrałam się za wmuszanie w siebie śniadania. Żołądek jednak był zawiązany w supeł.
– Dzień dobry, ranne ptaszki! – Mama Wiola wkroczyła do kuchni w lekkim szlafroczku. W dłoniach przecierała okulary. Jak na kobietę po pięćdziesiątce za wygląd przyznałam jej dziewięć na dziesięć punktów. Kobieta średniego wzrostu o smukłej sylwetce i z twarzą wyglądającą jak z reklamy Vichy – gładką, promienną i zadbaną. Wielkie piwne oczy i krótko ścięte włosy farbowane na platynowy blond wcale nie dodawały Renacie podobieństwa do matki. – O której wyjeżdżacie? Wiesz, że masz zadzwonić natychmiast po wizycie?! – dodała, upominając Renatę i ze swoim kubkiem kawy usiadła obok niej przy stole.
– Wieeeeeem – odpowiedziała z pretensją o nadgorliwość.
– Majcia, przypomnij jej, jakby zapomniała. – Wioletta bacznie zerkała na córkę, starając się kamuflować matczyne obawy, jednak wymalowanej na twarzy troski nie dało się ukryć.
Chwilę po tym do kuchni wkroczył zaspany Janusz, przeczesując palcami gęste brązowe włosy. Ten po wyglądzie nie wyparłby się córki. Średni wzrost i podobne do Reni rysy pociągłej twarzy z bystrymi brązowymi oczami. Jedynie jego odrobinę wystający brzuch nie nadawał mu podobieństwa do córki, ale to nieistotny niuans związany prawdopodobnie z siedzącą pracą księgowego. Teraz, kiedy już znałam pewne fakty, trudno byłoby mu się wyprzeć nawet lewego syna w Zakopanem. Przecież Kamil był do niego tak podobny, że ślepy by się domyślił. Pomijając nas wszystkich oczywiście. Potrzeba było zaręczyn, żeby nastąpiła dość późna reakcja na chory związek przyrodniego rodzeństwa. Tylko dlaczego on sam tyle czasu nie reagował na związek córki z teoretycznie prawdopodobnym synem…? Czyżby wyparł taką możliwość?
Istnapatolka. Ciekawe, czy sobie to kiedyś wyjaśnią.
– Dzień dobry wszystkim. – Ziewnął, dopadając ekspresu do kawy. – Piękna pogoda się zapowiada – burknął w zamyśleniu, czekając na kawę.
Wyglądał, jakby chciał coś dodać, myśląc nad odpowiednim doborem słów, by nie drażnić nimi córki. Przystanął przy blacie i w zadumaniu patrzył w okno kuchni wychodzące na park.
– Zawieźć was do szpitala? – zapytał w końcu.
Wyważył słowa po fiksie, aż Renata wstała od stołu. Podeszła do okna poklepała go po ramieniu, uśmiechnęła się ironicznie i bez słowa ruszyła w stronę łazienki.
– Powiedziałem coś złego?! – Popatrzył zdziwiony najpierw na żonę, później na mnie.
– Zadzwoni – odpowiedziała krótko Wiola, popijając kawę w zamyśleniu.
Tampa, Floryda
Michael
– Masz zamiar tak sterczeć całą noc? – Jack zwrócił się do milczącego Michaela znajdującego się przy weneckim lustrze w biurze kasyna BLACK. Ten nie reagował na słowa. Zaciągał się papierosem i patrzył w dół na to, co go od dawna uspokajało – „terrarium” wypełnione ludźmi w pajęczej sieci ruletek, długów i narkotyków. – Będziesz też udawał, że mnie nie słyszysz?
– Chodzi ci o coś konkretnego? – Odwrócony plecami do brata Michael ani drgnął, trwając w zamyśleniu.
Jego myśli krążyły wyłącznie wokół ostatnich zdarzeń z Polski. Nie mógł uwierzyć, że to, co się mu przytrafiło, było autentyczne. Że wrócił sam tuż po tym, jak zaczęło mu się wydawać, że odzyskał dawne dobre życie. Teraz żałował, że nie spełnił żartobliwej groźby z ostatniej namiętnej nocy – kiedy to powiedział jej, że jeśli się nie zgodzi na wyjazd z nim, to ją uprowadzi. Jednak dobrowolnie wybrała przyjaciółkę, a nie jego „złotą klatkę”.
– Skoro już pytasz, to tak. Zaczynam się zastanawiać, czy był sens twojego powrotu, skoro prawie z nami nie rozmawiasz! – odparł z wyrzutem Jack, whisky, którą w siebie wlewał, wyzwalała w nim odważną chęć do dalszej rozmowy. Postanowił przerwać ciszę, która trwała już od miesiąca. Braterska cierpliwość zbliżała się do granic tolerancji.
Michael natomiast nie miał zamiaru analizować swoich uczuć, jakimi darzył tylko jedną kobietę z kimś, kto korzysta z towarzystwa kilku dziwek w jednym momencie, nawet jeśli był to własny brat.
– Jack, ta rozmowa nie ma sensu. Jedź do swojego domu i odpocznij. A jak ci się nie chce, wyładuj się na którejś… – Uciął, nie chcąc brnąć w ślepą uliczkę rozmowy. Sam dzisiejszego dnia wypił więcej, to zaś nie zapewniało mu całkowitego panowania nad wypowiadanymi słowami.
– Nie poznaję cię… – Jack dźwignął się ze skórzanej sofy i podszedł bliżej brata, badawczo lustrując jego profil. – I przykro mi to stwierdzić, ale wróciłeś… słabszy. Żeby nie powiedzieć spiździały… – zaakcentował ostatnie określenie, chcąc mimo wszystko rozbudzić dyskusję.
Michael odwrócił twarz w jego stronę, patrząc w lustrzane odbicie własnych oczu w twarzy brata. Byli bardzo podobni, stojąc obok siebie w białych koszulach i garniturowych spodniach. Jack nie miał blizny na twarzy, lecz czarne oczy i ich wyraz potrafił przebić na wylot swoją przenikliwością.
– Nie masz pojęcia o tym, co starasz się mi przekazać… – Patrząc w oczy Jacka, Michael zdał sobie sprawę z tego, że coś się w bracie zmieniło. Stał się zbyt pewny siebie podczas jego nieobecności. – A skoro nie wiesz, o czym mówisz, to odpierdol się przynajmniej od tej części mojego życia. – Michael na powrót odwrócił głowę w stronę ludzi przy ruletkach na dole, starając się mimo wszystko zachować spokój i zignorować zaczepkę.
Jack zareagował uniesieniem kącika ust i widocznie nie miał ochoty zaprzestawać rozmowy.
– Może gdyby to, co się z tobą dzieje, nie miało wpływu na to, co się dzieje w interesach… to bym się i odpierdolił. Chciałem ci jednak przypomnieć… Że kiedy ty stoisz sobie tu spokojnie i obracasz w głowie tę swoją polską cizię… To Ricardo Tifficante ma się całkiem nieźle. Wpierdala się w nasz towar i kręci bardzo długie makarony. Inwestuje w nieruchomości, a przy okazji zastanawia się, jak nas odjebać, by przejąć nasz rejon tylko dla siebie. Powiem ci, braciszku, coś jeszcze. Rodzina Moreno szuka Tifficante tak jak my. Wiedzą o tym, że oddajesz mu własną przestrzeń, bo też mają swoje dojścia w Tampie. I jak myślisz? Jakie im się wnioski nasuwają? – Jack schował ręce do kieszeni, podchodząc do brata krok bliżej. – Nie odpowiadaj, ja ci powiem… Myślą, że współpracujemy z rodziną Tifficante albo że przestałeś sobie radzić. Więc zaraz i oni będą chcieli naszych głów na złotej tacy… Morał nasuwa się jeden, niepoprawny romantyku… Ocknij się, bo jeśli pewnego dnia ta twoja niunia zawita na Florydę, to może ją spotkać coś… bardzo niemiłego. – Przestroga z ust młodszego brata raniła jak tępy nóż.
Michael odwrócił się gwałtownie, dociskając go łokciem do weneckiej szyby. Wściekle przyglądał się twarzy, która teraz zdawała się być nie tylko pewna siebie, ale i nad wyraz zuchwała. Dostrzegł w Jacku pewną zmianę i nie była ona dobra.
– Straszysz mnie… czy chcesz przejąć kierownictwo?! Jak to pierwsze, to uważaj, bo powiesz słowo za dużo. A jak to drugie, to sobie, kurwa, przejmuj! No dalej! – wysyczał, besztając Jacka wzrokiem. – Taki jesteś przewidujący? Hę?! – Przyparł ręką mocniej do szyi, ale poluzował uścisk, widząc, że mężczyzna chce coś odpowiedzieć.
– Chcę, żebyś odzyskał jaja i głowę do interesów, bo odkąd wróciłeś, to pod twoją obecność młody Tifficante skroił prawie pół tony dostawy naszego towaru nad zatoką – odparł beznamiętnie i z wyrzutem, odnosząc się do ostatnich zdarzeń, dorównując pewnością siebie starszemu bratu.
Michael zacisnął szczękę i uwolnił go z uścisku.
– Uważaj na słowa. – Ostrzegł chłodno Michael, dystansując się i poprawiając koszulę. – Wylatuję do Brazylii. Zostanę tam kilka dni. Omówię z Pedro sprawę Ricardo – odparł, wypuszczając powietrze. Dopił bursztynowy trunek i odstawił szklankę na przeszklony stolik, szykując się do wyjścia. – W tym czasie wy zlokalizujcie wszystkie włoskie dziury w Tampie, szczególnie te nad zatoką. Zamierzam wrócić ze wsparciem. Znajdźcie Włocha i upewnijcie się, że będzie na miejscu. Jeśli plan wypali, skończymy z nim i jego siedzibami w ciągu jednej nocy. Zabieram ze sobą Rica i Boba.
– Czyli nie do końca ci odbiło… – oświadczył brat. – Byłoby o wiele prościej, gdybyś informował nas o swoich zamiarach. – Jack skomentował zaplanowane przez starszego z Adamsów poczynania, o których sam nie miał pojęcia. Ugryzło go to jednak podwójnie.
– Dlatego jesteś młodszy i o krok do tyłu – odpowiedział Michael, kierując się bez dodatkowych słów w stronę drzwi.
– Starszy od ciebie nie będę – podjął Jack. – Ale to nie znaczy, że nie mogę być szybszy. Mnie cycki nie spowalniają. – Słysząc wypowiadane aroganckim tonem kolejne słowa, mężczyzna zatrzymał się na sekundę w progu, po czym ruszył przed siebie, zostawiając Jacka bez odpowiedzi.
Dotychczas obaj doskonale rozumieli się w interesach. Byli braćmi. Trzymali się razem od małego. Współpracowali i byli dla siebie wsparciem. Jack był profesjonalistą, całym sobą oddany rodzinnej działalności. Porządny i wyrafinowany we wszystkich aspektach pracy. A kobiety? Niewiążąco jak dodatek w postaci szklanki whisky – po pracy i jedna za drugą. Nigdy przed i w trakcie.
***
Michael wrócił do posiadłości na Carroll Cove. Nie tak miał wyglądać jego powrót do domu miesiąc temu. Nie tak późno i nie do tak dotkliwie odczuwalnej pustki. Tylko postawiona w stan gotowości podwojona ochrona czuwała całą dobę, okrążając mury rezydencji.
Majka miała tu być, a on miał sprawić, by jej policzki zmieniały kolor na każdy jego gest i wypowiedziane słowo. To miejsce miało być okryte rumieńcem nocy i odkryte rumieńcem poranka. Mieli pić wspólną poranną kawę w łóżku, wspólnie przemierzać basen i biegać boso po ciepłym piasku na plaży. Miała być jasną iskierką w ciemnym tunelu gówna, w jakim samemu przyszło mu żyć. Ciężko mu też było zrozumieć, że wolała wspierać przyjaciółkę. Dała mu tym do zrozumienia, że jest ktoś ważniejszy. Zignorowała jego uczucia, pozostając w Polsce. Gdyby nie całe zamieszanie z atakiem Tifficante, który tylko teoretycznie był martwy, możliwe, że sam zostałby w Polsce. To, co przeszła ze swoją rodziną i w jakim momencie pojawił się w jej życiu, nie mogło być przypadkiem. To było przeznaczenie, od którego już nie mógł uciekać, ale to, z jaką lekkością dokonała wyboru przed wspólnym odjazdem, kazało mu wsiąść do samochodu i zachować resztę męskiej dumy, którą jej słowa pokiereszowały tępym nożem.
Mimo kończącej się nocy szedł w stronę basenu na werandzie, rzucając ubrania na podłogę już w drodze przez hol i kuchnię. Wskoczył wprost do wody połyskującej w półmroku świateł. Sztucznie rześkie powietrze klimatyzacji jedynie podkreślało nostalgiczne wspomnienie zapachu świeżego i dzikiego lasu, tak ściśle związanego z nią.
Płynąc, razem z wodą odpychał rękami wszystkie wdzierające się do głowy czarne scenariusze. Chociaż nie chciał, to i tak myślał o Polsce i tym, co się tam wydarzyło. To cholerne góralskie towarzystwo zasługiwało na karę. Michael zaczął żałować, że nie zabił tego skurwiela, który odważył się zabić Black i po raz kolejny położyć swoje łapy na jego kobiecie. Jego… Chociaż w pierwszej chwili chciał, to nie mógł tego zrobić. To skomplikowałoby nie tylko wyjazd, ale i położyło kolejny ciężar na jej sercu, który musiałaby nosić do końca życia. Na tamten moment okaleczenie Marka musiało zaspokoić żądzę krwi Michaela. Gdyby rzecz miała miejsce na Tampie, delektowałby się jego powolną śmiercią w pokoju mięsnym.
Brat również nie ułatwiał mu życia swoimi słowami i zachowaniem, a tylko potęgował złe emocje. W rzeczy samej Jack może i był dosłowny, ale miał rację, Michael czuł się spowolniany tęsknotą za kobietą pozostawioną kilka tysięcy kilometrów od siebie, pragnieniem jej widoku i dotyku. Niełatwo mu było wyrzucić z umysłu jej osobę.
Przebijający rozsądek i częściowo duma, zakazywały usłyszenia chociażby jednego słowa przez słuchawkę telefonu. Po pierwsze to gwarantowało jej bezpieczeństwo, a po drugie mógłby nie wytrzymać i zamiast do Brazylii poleciałby do Polski, by ucieleśnić jej głos. Konsekwentnie musiał trzymać się świeżego planu i zasad bezpieczeństwa. W tym momencie to od niej musiało zależeć, kiedy będą razem. I tak, najpierw musiał przygotować teren, by dopiero później zasiać przysłowiowy las.
Gdańsk, Polska
Majka
Mimo że z dzielnicy Jelitkowo do Uniwersyteckiego Centrum Klinicznego było niespełna dziewięć kilometrów, to wyjechałyśmy z półgodzinnym zapasem. W zasadzie to sama nie wiem po co. Chyba po to, żeby wysłuchiwać historii zrozpaczonych pacjentek wymieniającymi się szczegółami dotyczącymi własnych dolegliwości w poczekalni przychodni ginekologicznej. Ale Renacie, jak coś postanowiła, nie można było przemówić do rozsądku. Jeśli miałabym pewność, że moje nerwy zostaną ukojone papierosem, poszłabym w ślady Michaela i spaliła całą paczkę, jeśli w ogóle dałabym radę dokończyć pierwszego.
Jechałyśmy spokojnie i niemalże w zupełnej ciszy, rozglądając się po ulicy, budynkach i pieszych na chodnikach. Przynajmniej ja tak miałam, bo siedziałam na miejscu pasażera. Renata była wpatrzona w przednią szybę, jakby zdawała dziesiąty egzamin na prawo jazdy. Gdybym miała dodatkowy hamulec… Oj, celowo bym go wcisnęła, byleby chociaż mrugnęła okiem. Nawet w radio jak na złość nie leciało nic, co by choć odrobinę poluzowało linię wysokiego napięcia. Jeśli w mój umysł wkradały się nerwy jak te, moje odruchy cielesne również stawały się ryzykowne. W normalnych warunkach bym je „rozbiegała”, by mieć chociaż częściowe panowanie nad nimi. Teraz nie mogłam, więc wolałam się nawet nie odzywać.
Wjechałyśmy w ulicę Dębinki pod szpitalem, mijając pomnik Stefana Michalaka.
Nie. Jego nazwisko nie przypomina mi o nikim. Przynajmniej nie o żadnym Polaku.
Stanęłyśmy na miejscu parkingowym między dębami, ociągając się przy opuszczaniu samochodu.
Widziałam, jak chaotycznymi ruchami przekładała chusteczki higieniczne ze schowka samochodu do torebki.
Nieee. Chusteczki,pomyślałam, pierwsza pomoc przy cieknącym nosie, łzach lub jednym i drugim naraz.
– Co cię nie zabije, to wzmocni… – Złapała za klamkę z głośnym westchnieniem.
Nie byłam pewna, czy pocieszała samą siebie wypowiedzeniem tych słów na głos, czy też upomniała moje wymowne milczenie… Ponoć to ja miałam tu być, by zasypywać ją złotymi frazesami.
– Nawet jeśli będzie źle… To nie koniec świata. Będziemy miały po prostu co robić… – Wysiliłam się na uśmiech, którego nam obu ostatnio brakowało. Odwzajemniała radosny gest, ale jej twarz była przy tym potwornie smutna.
Szłyśmy jak na skazanie, kierując się na górne piętro poczekalni przychodni ginekologicznej, gdzie pracował jej lekarz – specjalista ginekologii onkologicznej. Jej wizyta była umówiona na dziewiątą. Takie miejsca jednak rządziły się swoimi prawami. Jeśli wejdziesz do gabinetu przed kimś, kto ma wizytę na dziewiątą trzydzieści, ale siedzi na poczekalni, zanim ty przybyłaś na punkt dziewiątą – obca istoto… Pojawiało się bojowe nastawienie o hierarchię w stadzie oczekujących pod drzwiami pacjentek.
– Kto ostatni do doktora Pelca? – Renata zwróciła się do kilku dojrzałych pań, przerywając im intymne rozmowy na temat jakości jaj zakupionych na tutejszym placu handlowym.
– Ja jestem ostatnia – odpowiedziała łaskawym tonem dystyngowana pani w krótkiej mahoniowej fryzurze z jasnymi pasemkami, unosząc jednocześnie pomalowany jaskrawoczerwonym lakierem paznokieć serdecznego palca.
– A przepraszam, na którą godzinę ma pani wizytę? – zapytałam zaczepnie w nadziei, że jednak jej godzina wypada po nas.
– O dziewiątej piętnaście, ale wchodzimy za kolejką, a nie na godzinę… – wyjaśniła wyniośle i z pełną dla swojej dojrzałości ignorancją odwróciła głowę.
Oooo TAK. Swoim tonem obudziłaś drzemiącą we mnie sukę, ty… niemiła kobieto. Renata szturchnęła mnie, dając znak, by z nimi nie zaczynać.
– Szanowna pani…
Zostało mi jednak trochę kultury.
– To rejestracja przychodni ustala godziny wizyt… A my swoją celowo mamy umówioną na dziewiątą, by jeszcze po niej zapracować na podatki… – skłamałam, wysuwając rozsądny argument. – Więc proszę wybaczyć, ale jesteśmy przed panią, no chyba że jeszcze któraś z pozostałych pań ma wizytę po dziewiątej, to bardzo nam przykro, ale jesteśmy pierwsze… – Popatrzyły na mnie, kręcąc głowami z dezaprobatą.
– Bezczelna dziewucha… – skomentowała moje słowa ostatnia z kolejki, nawet na mnie nie patrząc.
– No to, która pani jest ostatnia? – dorzuciłam ponownie, zerkając na zegarek z dochodzącą na jego tarczy dziewiątą. Tak jak myślałam. Żadna nie odpowiedziała.
Usiadłam na ławce obok obrażonej pani. Renata wygięła usta w grymasie, wypowiadając nieme „musiałaś?!”.
Drzwi gabinetu otworzyły się nagle, a panie zaczęły chrząkać za głośno. Myślałby kto, że to nie poczekalnia poradni pulmonologicznej. Trąciłam Renatę, zachęcając do podtrzymania mojego kolejkowego ducha walki. Weszła do środka, a ja patrzyłam na zamykające się za nią drzwi, za którymi rozegra się za chwilę komedia… lub dramat. Kątem oka dostrzegłam napastliwe spojrzenia rozjuszonych pacjentek. Uśmiechnęłam się szeroko i sztucznie, odwracając wzrok w ich stronę. Twarz najbliżej siedzącej była czerwona ze złości jak… u Aneczki – świeżutkiej żonki mojego brata Grześka. Ciekawe, czy ich miesiąc miodowy skończył się na dobre. Muszę jednak znów zadzwonić do Kaśki, rozmowa z nią zawsze dawała mi zastrzyk nowych wiadomości. Tak jak mój ostatni telefon do niej tuż po moim wyjeździe, że Marek z nieznanej przyczyny trafił do szpitala. Wtedy powiedziałam jej, że wyjeżdżam bardzo daleko. Nie wiedziała dokąd, mogła się tylko domyślać. Nie chciałam, by wiedziała, że nadal jestem w Polsce. Istniało ogromne ryzyko, że niechcący mogłaby się wychlapać rodzinie, a oni mogliby zacząć swoje kombinacje, nie czując bariery, jaką jest granica RP. W zasadzie teraz zaczęło mi to być obojętne, chociaż nie sądzę, by miesiąc pozwolił im ochłonąć po tym, co zobaczyli pod kościołem. Nie żałowałam jednak niczego. Miałam prawo nie przystawać na chore decyzje ojca. To musiało się kiedyś skończyć.
Czas w poczekalni niemiłosiernie się dłużył, a mnie skręcało w żołądku. Oparłam głowę o ścianę i zamknęłam oczy, próbując skupić myśli na czymś przyjemnym. Jedyne, co ciągle widziałam na kurtynie własnych powiek, to czarne oczy… Ciarki przeszły mi po całym ciele na ten widok połączony ze wspomnieniem jego porażającego dotyku, którego teraz pragnęłam, prawda jest taka, jak nigdy dotąd. Zostało rozgrzewające wspomnienie i bolesna niepewność tego, czy jeszcze dane nam będzie tego doświadczyć. Dzieląca nas odległość nie koiła myśli, na przekór wyzwalała obrazy i rozpalała, nie przynosząc ulgi.
– Wolę nie wiedzieć, o czym myślisz… – Łamiący się głos Renaty brutalnie wyrwał mnie z wyobrażeń o nagim ciele Michaela, otwierając moje oczy i zamykając usta.
Aż tak to było widać na mojej twarzy? Stała nade mną z plikiem kartek. Ogarnął mnie miękki bezwład, bo chyba nasze mroczne przeczucia się ziściły. Wyglądała, jakby trzymała w drżących dłoniach wyrok śmierci w zawieszeniu na jakiś czas. Za szybko mrugała, tama w jej oczach zaczęła pękać, a na ten widok moja własna w sercu zerwała się całkowicie, rozlewając palący żal od klatki piersiowej aż po trzewia.
– Chodź… – powiedziałam krótko, ujmując jej dłoń i prowadząc w stronę wyjścia i zaparkowanego samochodu. – Zadzwoń do mamy. Czeka na to – przypomniałam o czynności, jaką powinna teraz wykonać.
Sama usiadłam na miejscu kierowcy, patrząc w szybę, nie jak jadący na egzaminie praktycznym, a oblewający na teście teoretycznym. Nie chciałam dopuszczać myśli, że…
– Mamo? – powiedziała, walcząc z każdym słowem. – Nie jest dobrze. Do zobaczenia w domu. – Ucięła szybko rozmowę, włożyła telefon do torebki, patrząc tępo przed siebie. – Tak czułam… – zwróciła się tym razem do mnie i pociągnęła nosem.
– Wiem – odparłam krótko, poczułam mimowolnie, jak łza przecięła mój policzek.
Wiedziałam, że jeśli po powrocie nie okrążę kilkukrotnie parku, to ciało spłonie mi od środka.
– Nie wiem, czy się uda… ale… – zaczęła, przymykając oczy. – Skoro mam już pewność… To wiem co robić… – Zerknęłam na nią, nie wiedząc co myśleć, a tym bardziej co odpowiedzieć. – Musisz mi w tym pomóc. Liczę na ciebie – dodała.
– Co mam zrobić?
– Bądź silna, jakby moja choroba miała na nazwisko Goclon. Daj mi poczuć, że jest jak kiedyś. Normalnie. Nieważne na jak długo. Nie chcę litości, a tym bardziej udawanej siły. Od rodziców nie mogę tego wymagać. Ale ty… zrób to dla mnie. Cokolwiek się stanie później – podkreśliła, a moją krtań coś ścisnęło w niemiłosiernym uścisku. Wymagała za wiele. Chciała, żebym traktowała ją jak zupełnie zdrową. Ale chyba musiałabym zacząć brać magiczny specyfik, którym handlował mój mężczyzna. – Pomożesz mi? – Popatrzyła na mnie cielęcym wzrokiem, co niczego nie ułatwiało.
– Zrobię to – odpowiedziałam otępiale, sama nie wierząc we własne możliwości.
– To zacznijmy od tego proponowanego przy porannej kawie McDonalda, bo jestem głodna. Potem pojedziemy na małe zakupy do galerii. – Uśmiechnęła się z ulgą na moją odpowiedź, wskazując palcem kierunek jazdy.
Znam jej czujne oko i skuteczne udawanie dobrego samopoczucia, dopisującego apetytu i generalnego braku jej choroby przy nim, to jednak wyczyn wykraczający ponad moje skromne góralskie możliwości. Zgoda. Chwilami łapałam jej rytm i nawet próbowałam żartować w galeryjnych butikach, ale zaciągając zasłonę w przymierzalni, ściągałam maskę, patrząc na swoje żałosne odbicie fałszywego i radosnego mima. Nie potrafiłam tak po prostu udawać, że wszystko jest dobrze, skoro wcale tak nie było. Gdybym była do tego zdolna, przystałabym na matrymonialne plany mojego ojca.
Obydwie kupiłyśmy sporo ubrań, przeżywając miłe zakupowe doznania. Dawno nie spędziłyśmy razem tyle czasu na tego typu rozrywce. Kupiłam nawet nową czapkę z daszkiem – oczywiście nadal czarną. Miałam zamiar ją jeszcze dziś przepocić, poza bacznym spojrzeniem przyjaciółki.
***
Gdy wróciłyśmy do mieszkania, rozmowy małżeństwa Nawojskich w kuchni nieprzyjemnie ucichły. Tego dnia celowo zrobili sobie dzień wolny od pracy. Przeczuwałam, że Renatę zaraz czeka potwornie ciężka rozmowa. Rozmowa matki i ojca z chorym dzieckiem.
Skręciłam do swojego pokoju, rzuciłam niedbale papierowe torby z zakupami na łóżko i wzięłam jedynie czapkę z daszkiem, która wypadła z jednej z nich. Pilna konieczność ruchu zawładnęła moim ciałem jak potężny demon. Narzuciłam spodenki i lekki top do ćwiczeń, po czym wyszłam z pokoju. Renata siedziała przy kuchennym stole, mając naprzeciwko rodziców. Wioletta z dłońmi na zrozpaczonej matczynej twarzy i przygnębiony Janusz obejmujący ramieniem własną żonę.
– Wychodzę – rzuciłam prawie szeptem, zamykając drzwi wejściowe mieszkania.
***
Jak w amoku zbiegłam po schodach, pędząc, ile sił w nogach, na parkową ścieżkę. Chciało mi się płakać i biec jednocześnie. Byle najdalej, byle najszybciej i byle nie zabić w tym szale nikogo na chodniku. Musiałam pędzić bardzo szybko, bo dostrzegłam, że ludzie spacerujący z przeciwka patrzyli na mnie, jak na kogoś, kto właśnie zażył dopalacze, lub zajebał coś ze sklepu.
Kompletnie straciłam czucie i nie wiedziałam sama, czy łzy mieszały się z potem, czy pot mieszał się ze łzami. Wizja świata bez Renaty… jej realnej nadchodzącej śmierci stała się dla mnie tak bliska, że miałam wrażenie, jakby biegła za mną, a ja celowo pędziłam, nie dając się jej dogonić. Mijając czwarty raz tę samą rozdwojoną wierzbę, zatrzymałam się nagle, łapczywie wciągając powietrze, oparłam dłonie na udach. Uniosłam głowę w stronę sklepu po drugiej stronie ulicy i ruszyłam w jego stronę. Wpadłam do środka ociekająca potem, wiedząc, czego potrzebuję. Kasjerka, zdawało się, posiadała ponadprzeciętną wrażliwość, bo od razu spojrzała na półkę z alkoholami za swoimi plecami.
Trzymając papierowe zawiniątko w ręce, pobiegłam na plażę. Usiadłam ciężko na piasku z jedynym racjonalnym na tę chwilę ratunkiem w dłoni. Była już prawie dwudziesta pierwsza, na plaży to godzina rozpoczynająca romantyczne spacery zakochanych par. Odwinęłam papierek i zdałam sobie sprawę z jednego…
Kupiłam wino z jebanym korkiem. Cisnęłam nim ze złością, opadając plecami na nagrzany po całym dniu gorący piasek. Patrzyłam w szare kończące dzień obłoczki płynące po niebie i raz po raz przelatujące mewy. Prosty film ze ścieżką dźwiękową pląsu fal, skrzeczenia mew i szumu delikatnego morskiego wiatru. Miałam dość. Chciałam, żeby tu był. Żeby mnie objął ramionami jak w apartamencie numer dwanaście i ze spokojem wyszeptał do ucha, że wszystko będzie dobrze. Że to minie, a ja bym mu uwierzyła. Byłam cholernie zmęczona tęsknotą, i przytłoczona narastającymi problemami.
– Chciałaś to wypić beze mnie? – odezwała się nagle Renata podnosząca z piachu moje niedoszłe ukojenie.
– A masz korkociąg? Zresztą… To pojedyncza porcja. Wracając, kupimy i dla ciebie – odpowiedziałam, ciesząc się z jej przyjścia. Dźwignęłam się do siadu, opierając łokcie na kolanach. Upadałam w duchu jak pomarańczowe słońce do linii horyzontu.
– Obiecałaś coś… I masz teraz tego dotrzymać… – przypomniała moją niepoważną deklarację spod szpitala. – Bo jeśli któregoś dnia umrę, to będę cię straszyć. Buuuu… – przeciągnęła, udając odgłos ducha.
Niesmaczny żart, kochana, nie licz na to, że się uśmiechnę. Patrzyłam beznamiętnie w odbijające się światło słońca na brylantowych falach.
– Ha. Ha. Ha – wyraziłam oburzenie jej słowami.
– Trzymaj. – Wcisnęła mi do ręki…
Bilet?!
– Co to jest?! – Wybałuszyłam oczy i otworzyłam usta ze zdumienia.
– Ślepa jesteś? Bilet na Florydę… – odparła na luzie.
– Pojebało cię chyba. Nigdzie nie lecę! Dlaczego to robisz właśnie teraz? Zapomnij! Oddaj to, bo zostaję! – Momentalnie odrzuciłam propozycję zostawienia jej tu samej.
Kupiła mi bilet na Florydę. Na środę, czyli jutro. Nie ma mowy.
– Nie masz wyjścia. To prezent ode mnie i warunek konieczny… Jeśli oczywiście chcesz mi towarzyszyć w leczeniu. Popatrz chociaż na daty, małpiszonie… – Wskazała na bilet, a ja zrobiłam to, o co prosiła.
Bilet w dwie strony z datą powrotu na sobotę za ponad tydzień. Nie wiedziałam, o co jej chodziło.
– Bilet powrotny? – zapytałam zdziwiona, a ona tylko przytaknęła ruchem głowy. Ucieszyłam się, że nie wyrzucała mnie ze swojego życia, jednocześnie dotarła do mnie wizja możliwości zobaczenia Michaela.
– Nabierzesz sił i za kilka dni wrócisz. Po twoim powrocie, na poniedziałek, mam zaplanowaną operację i wtedy będę cię potrzebować. Silnej i wypoczętej. Fakt. Pozbędę się wszystkiego, co sprawia, że jestem jeszcze kobietą, ale lekarz powiedział, że to zwiększy szansę powodzenia dalszego leczenia chemią. Czeka mnie walka. Mogę wygrać życie lub jego przedłużenie… – Wyraźnie posmutniała, opuszczając wzrok. – Możliwe, że to wystarczy. Okaże się po operacji, kiedy ponowimy badania. Jeśli nie wystarczy… Będę walczyć do końca. Innymi metodami. Tylko tym ci mogę podziękować. Chciałabym, żebyś była przynajmniej przez chwilę szczęśliwa.
– Dziękuję. – Wzruszyłam się.
Objęłam ją, ze wszystkich sił dziękując za to, że mimo swojego stanu czytała i w moich potrzebach.
– No już, już. – Uwolniła mnie z uścisku. – A teraz przyrzeknij coś jeszcze… Wiem, gdzie i do kogo lecisz – oświadczyła z powagą, patrząc mi w oczy. – Masz na siebie uważać. Jak coś, to się nie zastanawiaj, tylko wiej. Nie pakuj się w problemy. Masz wrócić uśmiechnięta i WY-ŻY-TA! – Buchnęła radosnym śmiechem, wtulając głowę w moje ramię.
Rozczuliłam się. Trafiła idealnie w sedno mojego samopoczucia i potrzeb.
Siedziałyśmy na piasku oparte ramionami, patrząc w zachodzące słońce i niepewną przyszłość na horyzoncie. Polecę na Florydę. Nie znałam nawet dokładnego adresu, ale wiedziałam też, że Michael spędzał wiele czasu w BLACK, a to miejsce znajdę w internecie i tam zaczekam na niego.
***
Istne wieczorne szaleństwo ponownego pakowania tego roku. Zaczęło się styczniem w Okoniu, potem w Jagodzie i regularnie wracało jak zapalenie pęcherza. Chińczycy mają rok świni, a ja miałam rok walizki. Tym razem totalnie nie wiedziałam co ze sobą zabrać. Tylko i aż dziesięć dni. Postawiłam na wygodę i swobodę. Nie wiedząc czemu, spakowałam również czarną suknię Chanel, którą podarował mi Michael. Chyba miałam do niej sentymentalną słabość, dlatego też starannie włożyłam ją do bagażu podręcznego, wraz z niezbędnymi rzeczami wnoszonymi na pokład samolotu.
Wylot zaplanowany był rano, tuż po szóstej, na szczęście z Gdańska i na nieszczęście z kilkoma przesiadkami – co niestety wydłużało czas podróży do osiemnastu godzin. Renia była urodzoną planistką i pomyślała nawet o zarezerwowaniu hotelu, wstępnie na jedną noc na tej samej ulicy, na której znajdowało się kasyno BLACK. Nie wierzyłam, że to robię. Tak jak nie wierzyłam w to, co zrobiłam już do tej pory. Szczerze jednak było mi to potrzebne. Muszę się zregenerować jak nigdy dotąd i zreperować zranione uczucia Michaela.