Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
49 osób interesuje się tą książką
Autorka serii „Góralka i mafioso”
Collie Tunner pochodzi z Charlotte – miasta biznesu oraz bankierów – i to właśnie tam odbywa się uroczystość dwudziestopięciolecia ślubu rodziców dziewczyny. Podczas imprezy ojciec dzieli się z córką swoimi zmartwieniami. Okazuje się, że w cichym miasteczku Redwill zaplanowano budowę luksusowego obiektu nad jeziorem, a pan Tunner ma problem z zakupem ostatniej i kluczowej dla inwestycji działki.
Właścicielem tej ziemi jest młody mężczyzna, David Taylor, który odmawia jej sprzedania. Collie chce być dobrą córką i oferuje ojcu pomoc. Wyjedzie do Redwill, podszywając się pod biedną artystkę, dzięki czemu będzie mogła zrobić rozeznanie i wybrać najlepszą metodę dotarcia do nowego znajomego.
Dziewczyna jest przekonana, że David Taylor to mieszkający z babcią zwyczajny facet z gitarą. Zadanie powinno okazać się niezmiernie proste.
Ale czy na pewno?
Książka zawiera treści nieodpowiednie dla osób poniżej szesnastego roku życia. Opis pochodzi od Wydawcy.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 510
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © 2023
Liliana Więcek
Wydawnictwo NieZwykłe
All rights reserved
Wszelkie prawa zastrzeżone
Redakcja:
Alicja Chybińska
Korekta:
Wiktoria Kulak
Karolina Piekarska
Barbara Hauzińska
Redakcja techniczna:
Paulina Romanek
Projekt okładki:
Paulina Klimek
Autor ilustracji:
Marta Michniewicz
www.wydawnictwoniezwykle.pl
Numer ISBN: 978-83-8362-204-0
Charlotte, Karolina Północna.
6 lat wcześniej.
David
Patrzę na zegarek, dochodzi dwudziesta druga. Nadal nie widać końca kolejki, w której stoimy od dobrej godziny. Oczekujemy na wejście do popularnego, największego i zarazem najdroższego klubu w Charlotte – XGrand – w którym dzisiejszej nocy, wszystkie nasze oszczędności pójdą w zapomnienie.
Wielkie miasto, wielka zabawa i każdy mój rówieśnik mieszkający w obrębie, marzy o odhaczeniu przynajmniej jednej nocy w tym miejscu. Słyszałem, że gdzieś na świecie pali się kukłę, chcąc przegonić zimę. W naszej okolicy zaś młodzi dorośli żegnają beztroskie lata i witają rozpoczęcie etapu dorosłego życia, imprezując właśnie w tym miejscu. Jest to symboliczny lokalny krok w dorosłość, akcent rozpoczynający poważne życie, trochę jak pierwszy raz i wypicie piwa w dwudzieste pierwsze urodziny.
Zaczynam się niecierpliwić, zaciskam jednak zęby i milczę stojąc obok przyjaciół ‒ George’a, Colda i Wendy. Czekaliśmy na tę imprezę i przez ostatnich kilka miesięcy odkładaliśmy każdego zaoszczędzonego centa. Osobiście wolałbym swoją gitarę i ognisko lub piwo w przydomowej stodole, bo nie przepadam za dużymi skupiskami ludzi, hałasem i pozorami bogactwa. Nasz elegancki ubiór również odbiega od codziennego. Teraz jednak sam przed sobą muszę przyznać, że nawet i mnie zaczęło towarzyszyć lekkie podekscytowanie. Poza tym, rzadko kiedy udaje nam się zorganizować na tyle, żeby wspólnie opuścić nasze Redwill i uderzyć na podbój wielkiego świata.
Widzę, że nieopodal zatrzymuje się długa limuzyna, z której wysiada grupa radosnych pań w kusych, połyskujących kieckach. Wszystkie mają złote maski, przysłaniające jedno oko i połowę twarzy. Spojrzenia zwyczajnych śmiertelników w kolejce śledzą, jak kobiety podążają po czerwonym dywanie do bocznego wejścia dla VIP-ów i błyskawicznie znikają w budynku.
– Założę się, że im dowodów nikt nie sprawdza – zauważa z pretensją w głosie Cold i zapewne robi to, bo to właśnie jego dzień urodzenia blokował nam dostęp do tego miejsca, gdzie dolną granicą wstępu są ukończone dwadzieścia dwa lata.
Wszyscy jesteśmy z jednego rocznika, znamy się od najmłodszych lat, ale tylko Cold urodził się w grudniu.
– Oczywiście, że nie – przytakuję.
Tak wiele mówi się w tych czasach o wzajemnym poszanowaniu, demokracji i innych równościach, a i tak świat dzieli się na lepszych i gorszych, zdrowych i chorych, bogatych i biednych. Nie mam z tym problemu, stojąc w tej kolejce z kilkoma stówami w kieszeni, znam swoje miejsce w szeregu.
– Obstawiałam, że zaczniesz marudzić dopiero po pierwszej kolejce przy barze – podśmiechuje się Wendy i trąca ramię Colda. W końcu narzekanie, to jego znak rozpoznawczy. – Kiedyś, twoja żona będzie miała ciężkie życie, współczuję jej. Moja matka ma to samo z ojcem. Tylko ojcu to przyszło z wiekiem, a tobie… – Ucina, jakby się rozmyśliła. – Ostrzegam, że nudzenie działa do pewnego momentu, z czasem człowiek się uodparnia – podsumowuje przyjaciółka z sympatycznym uśmiechem i zakłada pukiel jasnych włosów za ucho.
– Kiedyś to ja ci wypomnę, jaka głupiutka byłaś w obecnym wieku – ripostuje Cold, przyjacielsko chwytając za czubek jej nosa.
– Makijaż! – Odtrąca jego dłoń z pretensją, grzebie w torebce, po czym patrząc w malutkie lusterko, dotyka gąbką zbrukanego przez kumpla miejsca na twarzy.
– Daj mu na sobie poćwiczyć kontakt z kobietą. Od czegoś musi przecież zacząć – szydzi George, patrząc na nas z góry.
Jestem wysoki, mam nieco ponad sześć stóp, Cold też, ale George Frist ma sześć stóp i dziesięć cali wzrostu. Niech go chuj, jeśli jego fizyczny rozwój się jeszcze nie zakończył.
– Sugerujesz mi coś? – Cold zadziera brodę, przechyla głowę i marszczy czoło, patrząc bojowo w zielone oczy Frista.
– Jakbym śmiał obrażać swego mistrza. Otworzyłeś mi oczy, nadałeś sens życiu. To u ciebie podpatrzyłem walenie konia – drwi ze stoicką powagą.
Ktoś w kolejce słysząc ich rozmowę, wypuszcza z siebie brecht, Wendy również, ja odwracam twarz, ukrywając rozbawienie. To jeden z momentów, kiedy wolę nie mieszać się w dyskusję.
– Zobaczymy, kto dziś będzie królem – rzuca wyzwanie Cold, mierząc palcem w George’a, a ten ostatni uśmiecha się szelmowsko. Testosteron i wielkomiejskie powietrze najwidoczniej uderzają im do głów.
– Yhy, zobaczymy… – wtrącam, bo kolejka rusza, dźgam kciukiem plecy Colda skupionego na George’u, żeby ruszył kilka kroków do przodu.
Po kilkudziesięciu minutach docieramy do wejścia, ochrona sprawdza nasze dokumenty, płacimy po stówie od głowy i wchodzimy w jeden z kilku korytarzy prowadzących w tym samym kierunku. Nie wiem, dlaczego ktoś tak skomplikował sprawę, ale podoba mi się klimatyczny labirynt skąpany w półmroku, w którym rozbawieni ludzie obijają się o siebie.
Kiedy wreszcie dostajemy się do upragnionego centrum, napięcie między chłopakami opada jak sztuczna mgła w lokalu. Zapiera mi dech w piersi. Panująca atmosfera jest niesamowita, przestrzeń ogromna, a dorzucając do tego liczbę bawiących się na parkiecie osób, serce zaczyna bić mocniej. Scena, DJ, klubowa muzyka, światło współgrające z dźwiękiem, owalny bar na środku, wokół którego ciasno przylegają do siebie spragnieni procentów imprezowicze. Schodzimy po kilku oświetlonych stopniach, muzyka dudni w uszach, i nawet bez alkoholu idę do rytmu muzyki za przyjaciółmi w stronę baru. Loże na podestach pod ścianami są zajęte, na antresolach również. Nie mamy rezerwacji, więc czeka nas impreza na nogach. Po chwili udaje się nam zagnieździć przy barze i każde z nas stawia kolejkę, więc po czterech jesteśmy w pełni gotowi, by ruszyć na parkiet.
Bawimy się przednio. Tańczymy każdy z każdym, nie znając się zupełnie. George i Cold znikają gdzieś w tłumie. Ocieram się w tańcu o gibką nieznajomą, jednocześnie mając w zasięgu oczu Wendy. Przygruchała sobie dwóch roztańczonych typków. Gdyby w naszym towarzystwie coś jej się stało, jej ojciec, pan Sparks, by nas zajebał.
Jest gorąco, po kilkunastu kawałkach muszę odsapnąć, chce mi się pić, a jednocześnie dostrzegam znajomego wielkoluda przy barze i podchodzę do Wendy, której pozycję taneczną opisałbym jako „między młotem a kowadłem”. Chwytam jej nadgarstek, spojrzenie jednego z mężczyzn posyła mi sygnał ostrzegawczy, gość niemal wystawia kły.
– Shota? – krzyczę przyjaciółce do ucha.
– Nie! – odpowiada, wyrywając dłoń i dając się ponownie zamknąć w objęciach swoich partnerów.
Próbuję jeszcze raz zwrócić jej uwagę i przekrzyczeć się przez muzykę:
– Jesteśmy tam – informuję i wskazuję palcem kierunek, na co dziewczyna nie przestając tańczyć, porozumiewawczo kiwa głową i odpływa w zabawie. Znamy się od dziecka, dobrze, że Wendy wykazuje się rozsądkiem i nie jest moją siostrą, bo nie wiem, jak zniósłbym widok czterech męskich dłoni na jej ciele.
Dołączam do wesolutkich kumpli, prawdopodobnie coś mnie ominęło, z pewnością kilka kolejek. Rozpycham się, zajmując miejsce przy barze między George’em a Coldem. Śmieją się jak pojebani. Zamawiam nam dwie kolejki.
– Co za noc! U!!! – wrzeszczy Cold, chwyta za kieliszek i bezceremonialnie wychyla jego zawartość, odrzucając głowę do tyłu, i buja się do rytmu, a oczy błyszczą mu jak diamenty.
– Zaliczył buziaka – wyjaśnia mi George, gdy podnosimy równocześnie szkło.
Nienawidzę się przekrzykiwać, łapiemy alkoholowy cug, pijemy kolejkę za kolejką, raz po raz zerkam w kierunku Wendy, ona nie potrzebuje shota, żeby się dobrze bawić. Wkładam dłoń do kieszeni i szybko się orientuję, że więcej nie postawię. George i Cold raczej też, więc pozostaje nam jedynie taniec bankruta. Trącam łokciami kumpli i kiwam głową w stronę parkietu. W tym samym momencie czuję na plecach dodatkowe ciepło, a kelner stawia przed nami drinki, których nie zamawiałem. Długie palce obejmują szklankę przede mną i wtedy też czuję dłoń sunącą po moim boku i zatrzymującą się w okolicy uda. Przeszywa mnie dreszcz, oddech przyspiesza, to nie jest przypadkowe otarcie w tańcu.
Zerkam na kumpli i, cholera, chyba nie tylko ja mam ten problem, bo za ich plecami również stoją kobiety. Odwracam się, żeby rozeznać się w czyich tak odważnych objęciach się znalazłem. Kumple jak w synchronizacji robią to samo, ale każdy z nas skupia się na zamaskowanej osobie, którą ma obecnie przed sobą. Szybko dociera do mnie, że mogą to być te same panie w złotych maskach, które widzieliśmy, stojąc w kolejce do wejścia.
Lśniące blond loki kobiety otulają połowicznie zakrytą twarz. Krwistoczerwona szminka pokrywa lekko rozchylone usta, a na jej policzku, jak u bajkowej syreny, błyszczy brokatowa poświata. Dekolt jej sukienki kończy się poniżej pępka, odsłaniając smukłe ciało i zarys niewielkich piersi mieniących się od jakiegoś smarowidła. Jest zgrabna, ładna i przyjemnie pachnie. Może być starsza ode mnie, ale czy to teraz jest ważne? Jej brązowe oczy wbijają się w moje przez chwilę, po czym kobieta bierze łyk swojego napoju i unosi dłoń ze szklanką do moich ust. Piję cytrusowy drink jak w transie, nie spuszczając z kobiety oka, a kiedy kończę, ona odstawia szklankę i obrysowuje opuszką palca kontur moich warg, po czym wierzchem ręki gładzi moją szczękę i sunie powoli po czarnej koszuli, przez środek klaty, brzucha i zatrzymuje się na klamrze paska. Wtedy wstrzymuję oddech. Pani przylega do mnie, zakleszczając swoją rękę między naszymi ciałami, a ja nie protestuję, nie potrafię odebrać jej steru, kiedy tak pewnie dowodzi łodzią. Zapominam o kumplach, prócz szumu w uszach czuję narastające podniecenie, a wszystko dookoła staje się tłem, to jakaś magia.
Po chwili kobieta ujmuje moją dłoń, rusza, a ja daję się jej prowadzić. Zerkam za siebie, ale nie widzę przyjaciół, skupiam się na talii prowadzącej mnie kobiety, ona milczy, więc idę jak zaklęty. Przedzieramy się przez tłumy, wchodzimy w korytarz, tu nie ma już ludzi, słychać jedynie dobiegającą muzykę.
Wychodzimy na zewnątrz, jakby z drugiej strony budynku, jest ciemno i widzę tylko czerwone światło we wnętrzu ogromnej limuzyny, której drzwi stoją przed nami otworem. Ktoś jest w środku.
Czy to George?
Zaraz się o tym przekonam, tak jak o tym, że ta noc definitywnie zmieni nasze życie.
Collie
– Kate, skończyłam. – Wchodzę do sąsiadującego z moim biurem pokoju, zerkając na zegarek. – Muszę uciekać, mam poślizg. Dwa projekty leżą u mnie na biurku, klientka wkrótce się po nie zjawi. Są po zmianach, które chciała wprowadzić, więc już teraz wszystko powinno być w porządku. W razie czego niech dzwoni do mnie w poniedziałek. Na skrzynce mailowej są nowe zamówienia. Rozdziel je wedle swojego uznania. Ufam ci. Tylko zlecenie od Melindy biorę na siebie. To niezdecydowana jędza, która zmienia wystrój swojego mieszkania częściej niż ja perfumy. Jeśli ona mówi drewno, ma na myśli kamień. – Przewracam oczami.
– Wszystko jest dla mnie jasne – odpowiada, salutując moja niezastąpiona asystentka.
Tak naprawdę nie muszę jej nic mówić. Nawet gdybym jej tego nie przekazała, wiedziałaby, co ma zrobić. Wielu czynności nie muszę wykonywać osobiście, od wszystkiego mam doświadczonych pracowników. A raczej mamy. Bo firma jest spółką i prowadzę ją z siostrą Rachel. C&R zajmuje się usługami projektowania i aranżacji wnętrz dla bogatych klientów, których stać na wynajęcie naszej firmy.
– Do zobaczenia. – Zawieszam torebkę na przedramieniu i wychodzę.
– Udanej zabawy! – rzuca za mną pracownica.
– Taaak… – mruczę pod nosem, po czym szybko wsiadam do czekającego na mnie pod firmą auta.
– Spieszy mi się… – mówię do kierowcy będącego również moim ochroniarzem.
– Collie… – Thomas patrzy w lusterko i łapie ze mną kontakt wzrokowy.
– Tak. Wiem. Szybko, ale z rozwagą – doprecyzowuję.
Opadam plecami na skórzane obicie i wyciągam swój telefon. Czeka na mnie SMS od Kevina: Będę o 18.
Klasycznie: Krótko, zwięźle i na temat.
Ponownie zerkam na zegarek. Przy swoim trybie życia robię to często.
Za niespełna dwie godziny rozpocznie się przyjęcie w domu rodziców z okazji dwudziestej piątej rocznicy ich ślubu. Od roku mama ambitnie organizowała ten dzień i żyła nim, topiąc majątek w przygotowanie uroczystości. Zresztą, ona lubi ten etap, ja nie, ledwo potrafię zaplanować dzień, nie mówiąc o życiu.
Muszę wrócić do apartamentu i zrobić z siebie chodzący milion dolarów, by o osiemnastej wsiąść do auta Kevina i udać się z nim do rezydencji rodziców. Później wystarczy przykleić na swoją twarz najtańszy kosmetyk z całego przedsięwzięcia – uśmiech ‒ i obdarowywać nim wszystkich przybyłych gości. Będzie wiele osobistości, zebrana z samej góry aksamitna śmietanka USA, a w tym naszego miasta – Charlotte w stanie Karolina Północna. Wystawnie, kameralnie, na pokaz, a biletem wstępu jest prestiż.
Wjeżdżamy na podziemny parking trzydziestopiętrowego apartamentowca, w którym mieszkam na najwyższym piętrze, a poziom niżej lokal zajmuje moja bliźniaczka.
Spieszę do windy, wstukuję kod, i chwilę później jestem na samej górze, w nowocześnie urządzonym gniazdku, które zaprojektowałam samodzielnie w każdym calu. Nie otaczam się bibelotami i ciężkim umeblowaniem. Nie. Stawiam na minimalizm i otwartą przestrzeń. Zero chaosu, czystość, przejrzystość i harmonia. Moim personalnym połączeniem jest kruchość szkła i wieczność przełamanego szarością czarnego marmuru na ścianach. Przeszklona fasada apartamentowca zapewnia mi widok na panoramę miasta i umożliwia mi patrzenie na świat z góry. Mieszkanie Rachel wygląda totalnie inaczej. Ona, podobnie jak mama, lubi przepych, szalone połączenia, kolory i dodatki ściągnięte z drugiego końca świata. I chociaż upodobania mamy zupełnie inne, to żyjemy wzajemną rywalizacją, uzupełniamy się, każda z nas oferuje coś innego w pracy, i możliwe, że właśnie w tym tkwi tajemnica naszego zawodowego sukcesu.
Biorę kąpiel i zasiadam przed lustrem w makeup roomie, a umówione dziewczyny czekają w gotowości. Wszystko na ostatnią chwilę. Siostra jest nieco bardziej zorganizowana, zapewne jest już u rodziców. Klaskam w dłonie, uśmiecham się, losowo wybrany utwór rozbrzmiewa w całym domu. Mozart Ascanio in Alba. Cudowna opera, odprężająca i dodająca energiipodobnie jak Sogno di Scipione. Jedne z przyjemniejszych melodii, lecz jeśli chodzi o Mozarta, to nie moje ulubione. Lacrimosa jest bezkonkurencyjna, czas relaksu bez niej byłby czasem straconym.
Wizażystka robi mi makijaż, fryzjerka zajmuje się moimi włosami. Bujam w obłokach, pędzle smagają moją twarz i najchętniej nie wychodziłabym z domu, ale dziś nie ma o tym mowy.
I chociaż nie jestem wyjątkiem, jak każdy przechodziłam burzliwy okres w swoim życiu, to mój towarzyski duch gdzieś przepadł. Głośne imprezy, znajomi, faceci i alkohol, to wszystko było bez limitu i za przyzwoleniem rodziców. Dali mi się wyszumieć, otaczałam się ludźmi, miałam zadatki, by tak jak moja mama zostać kiedyś prawdziwą duszą towarzystwa. Nie zostałam. Moja siostra owszem, nie omija ją żaden bankiet.
– Idealnie – chwalę dziewczyny, przyglądając się własnej twarzy.
Szykownie i z klasą. Złotawa poświata cieni pasuje do ciepłej karnacji i ciemnobrązowych oczu. Brązowe włosy wymagały jedynie okiełznania, bo sięgają do łopatek i są naturalnie kręcone. Rachel pozbyła się zarówno loków, jak i naturalnego koloru włosów, zmieniając ich barwę na kruczoczarną, dzięki czemu ludzie przestali nas ze sobą mylić. Zakładam długą opinającą ciało wieczorową sukienkę w kolorze wiśni, dobieram subtelną biżuterię i jestem prawie gotowa. Prawie. Mogę nie mieć makijażu, ale perfumy są dla mnie obowiązkowe. Mam prawdziwego bzika na ich punkcie.
Stoję przed podświetloną ścianką z moją pachnącą kolekcją. Zapach jest dla mnie istotny i nie mam jednego ulubionego, bo każdy ma w sobie coś unikatowego. Moim zdaniem w perfumach zawarta jest magia, moc działająca na podświadomość. Woń, trafiając w najskrytsze zakamarki zmysłów, potrafi zniechęcić lub oczarować. Gdybym dysponowała większą ilością czasu, stworzyłabym własny unikatowy zapach.
Bujam w obłokach, przyglądając się kolorowym flakonikom. Tańsze, droższe, sęk tkwi w tym, że nie każdy pasuje do mojego nastroju danego dnia. Dziś instynkt podsuwa mi Hypnotic Poison. Zawarta w nich cięższa nuta nada mi nie tylko wyrazistej elegancji, ale też dystansu.
Zjeżdżam na podziemny parking, gdzie punktualnie o osiemnastej w swoim czerwonym bugatti czeka już na mnie Kevin Anderson. Biznesmen, właściciel pierwszej pod względem wielkości firmy deweloperskiej Ander’s Develop Group w stanie Karolina. Syn partnera biznesowego i wieloletniego przyjaciela mojego ojca.
Kevin ma trzydzieści lat. Jest przystojnym, obrotnym i pewnym siebie facetem, ale w tym wszystkim posiada dość mocno zakorzeniony syndrom wyższości, który zresztą zaobserwowałam również u własnej matki. Anderson, jak większość ludzi w naszym środowisku, lubi otaczać się luksusem i wcale się z tym nie kryje. Jest jednak coś, co wyróżnia go spośród innych mężczyzn – śmiało można go nazwać wybitnym znawcą markowych produktów. Zna firmy, nowości i ceny, nie tylko męskich, ale również damskich wyrobów. Często odnoszę wrażenie, że tylko po tym potrafi ocenić (wycenić) człowieka.
Trudno mi jednoznacznie stwierdzić, czy prócz okazjonalnego seksu łączy nas coś więcej. Nie mieszkamy razem, nie dzielimy się problemami, nie spędzamy ze sobą czasu, bo żadne z nas nie ma na to czasu, a w naszym otoczeniu i tak jesteśmy postrzegani jako para. W dużej mierze dzięki plotkarskim mediom. Pojawialiśmy się razem na najważniejszych uroczystościach biznesowych, rodzinnych i charytatywnych. W rzeczywistości obydwoje jesteśmy wolni. Gdyby któregoś dnia Kevin powiedział mi, że poznał jakąś kobietę i planuje z nią przyszłość, nie miałabym z tym absolutnie żadnego problemu. Dla mnie aktualny stan rzeczy to wygodny, nieformalny traktat. Związanie się z mężczyzną i tak nie wniosłoby niczego nowego do mojego życia. Może kiedyś. Mam jeszcze czas, który prawdopodobnie upewni mnie w tym, że majątek nie idzie w parze z bezinteresowną miłością.
Kevin akcentuje swoją obecność pojedynczym rykiem silnika, po czym wysiada z auta i powoli idzie w moją stronę, pogwizdując pod nosem. Uśmiecham się do niego, bo jak zwykle kokietuje i wygląda nienagannie. Wysoki, dobrze zbudowany blondyn, na którym garnitur od Kittona wygląda jak wycięty z katalogu. Zatrzymuje się przede mną mierząc mnie od szpilek po czubek głowy i unosi brew. Przyciąga mnie do siebie, obejmując w talii, ściska pośladek i mruczy w usta:
– Piękna. Elegancka. Seksowna. Ale… – wciąga głośno powietrze – Dior? – Mruży oczy, sugerując mi, że jako córka gospodarzy wieczornego show nie zaszalałam z zapachem.
– Znowu Dubai Oud? – ripostuję odchylając się lekko do tyłu. Używa tylko tych perfum, a ja nie lubię monotonii. Udaję, że poprawiam jego idealnie założony krawat, podczas gdy on patrzy na moje usta smagnięte błyszczykiem. – Orientalny, mistyczny, silny, ambitny, bezkompromisowy, zapadający na długo w pamięć zapach władców… – doprecyzowuję, podkreślając słowa dyskretnym uśmiechem.
– Col… – Często w ten sposób skraca moje imię. – Z którym z tych określeń się nie zgadzasz, maleńka? – Eksponuje białe jak śnieg licówki, przesuwa wierzchem ręki po moim boku i zatrzymuje ją na odznaczającym się pod materiałem sukienki sutku.
– Miło cię widzieć, Kev. Ile to już… Miesiąc? Dwa? Może nawet odrobinę się za tobą stęskniłam… – przyznaję, on reaguje półuśmiechem i uniesioną brwią, po czym ujmuje moją dłoń i prowadzi do swojego samochodu.
– W moim słowniku nie ma takiego słowa… – podejmuje, otwiera drzwi i zapraszającym gestem dłoni wskazuje miejsce pasażera w dwuosobowej kapsule.
– To znaczy, że nie tęskniłeś? Trudno… – Wzruszam bez przejęcia ramionami, patrząc w przednią szybę.
Kevin zajmuje miejsce kierowcy i zerkając na mnie, rusza z miejsca.
– Złotko… nie ma słowa „odrobinkę”. – Męska dłoń natychmiast ląduje na moim udzie, gdzie znajduje się rozcięcie sukienki. Przesuwa opuszkami ku górze, wyjątkowo delikatnie muska moją nogę i zatrzymuje się w miejscu, gdzie materiał sukienki blokuje dostęp do wrażliwego celu.
– Wszystko u ciebie okej? Jesteś jakiś nieswój… – wytykam muskanie uda z uśmiechem na ustach. Ten mężczyzna uwielbia ostry i szybki seks, bez gierek i pieszczot, jakby został on na siłę wciśnięty w jego napięty grafik.
– Poprawię się, jeśli mnie dzisiaj przenocujesz – oznajmia z nutą erotycznej obietnicy w momencie, w którym wjeżdżamy przez reprezentacyjną bramę na teren posiadłości moich rodziców.
– Nie wiem. Jeśli nie poznam dziś zabójczo przystojnego faceta, który zaśpiewa dla mnie serenadę i padnie przede mną na kolana z różą w zębach, to pochylę się nad twoją ofertą.
Obydwoje reagujemy śmiechem, tego typu zachowania występują tylko w bajkach i nie mają nic wspólnego z prawdziwym życiem. Nie z naszym życiem. Widziałam i słyszałam już za dużo złych rzeczy o personach wywodzących się z bogatych sfer.
Pieniądze, seks i władza.
Władza, seks i pieniądze.
Gdzie seks zawsze znajduje się gdzieś pośrodku, przeplatając się w warkocz prymarnych potrzeb.
Spoglądam na „biały dom”. Lubię tu wracać, ale wyprowadzka była najmądrzejszą decyzją, jaką kiedykolwiek podjęłam. Oczywiście kocham rodziców całym sercem. Dołożyli starań do mojego wychowania i rozwoju, są dla mnie wsparciem, ale nie potrafiłabym dłużej z nimi mieszkać. Brakowało mi przy nich przestrzeni. Ktoś mógłby pomyśleć, że zwariowałam, narzekając na brak przestrzeni w mającej dziewięćset stóp kwadratowych rezydencji otoczonej ogromnym ogrodem. Niedokładnie o powierzchnię chodzi, a poczucie mentalnej swobody. Nie potrzebuję pytań, czy czegoś mi potrzeba i jak się dziś czuję.
Podjeżdżamy pod główne wejście. Partner otwiera mi drzwi i przekazuje kluczyki do auta obsłudze. Prostuje sylwetkę i przyodziewa teatralną, pełną nonszalancji powagę na twarzy. Ujmuję go pod rękę i już na schodach prowadzących do głównego wejścia, pierwsze flesze aparatów odbijają się od oczu.
Wchodzimy do środka, gdzie otwarty hall płynnie przechodzi w ogromny salon przeistoczony dziś w wystawną salę bankietową. Lokaj częstuje nas szampanem, którym dziś z całą pewnością wzniosę niejeden toast, jeśli chcę wytrwać wśród przybyłych do końca.
Błyszczący kremowy marmur rozściela się pod stopami obecnych bankierów, biznesmenów, inwestorów, polityków i ich żon. Nie bez powodu Charlotte jest drugim co do wielkości w Stanach centrum bankowości. Całe pomieszczenie tworzy pałacowy klimat i stanowi kompozycję szlachetnego drewna, kamienia, złotych zdobień i kryształowych żyrandoli. Rozstawiony wzdłuż ściany bufet oferuje alkohole i zakąski nawet dla najbardziej wymagających podniebień. Spokojny akompaniament orkiestry smyczkowej jest tłem dla pełnych kurtuazji rozmów. W centrum uwagi stoi potężna lodowa rzeźba przedstawiająca nowożeńców sprzed dwudziestu pięciu lat, a pod nią rozścielają się upominki od przybyłych gości.
Miało bić po oczach i z pełną gwarancją bije – blaskiem bogactwa i luksusu.
Moja matka w tym wszystkim jest koordynatorem, królową etykiety, modowych trendów, wizytówką firmy, ojca, duszą towarzystwa i kobietą, która nie może pogodzić się z upływem czasu, regularnie odwiedzając kliniki medycyny estetycznej. To od niej wypływają wszystkie rady, z kim rozmawiać, a z kim nie warto, co jest na topie, jakie są trendy, co mówić, jak mówić, jak się zachować, co wypada, a co nie. Dlatego też siostrze bliżej do matki, a mnie do ojca.
– Collie, córeczko… – Mama zauważa nas jako pierwsza, co również mnie nie dziwi. Ma wzrok lepszy od jastrzębia. Jestem pewna, że autentyczność diamentu oceniłaby bez lupy numizmatycznej. – Witajcie kochani, dobrze, że już jesteście – dodaje, składając na naszych policzkach zawieszone w powietrzu pocałunki.
Jest w swoim żywiole, widać, że jest szczęśliwa.
– Cześć, mamo… – mówię, patrząc z podziwem na jej dzisiejszy promienny wygląd. – Pięknie wyglądasz i to… – Ogarniam spojrzeniem całe otoczenie. – Robi wrażenie nawet na mnie. – Mama się uśmiecha, wie, że nie lubię oceniać jej pracy lub jako matka czuje, co o tym myślę.
– Collie ma słuszność… Wyglądasz zjawiskowo. – Kevin mówi, wskazując na lodową rzeźbę, czym skutecznie łechta ego mojej matki, jej oczy rozbłyskują jak brylanty w jej kolczykach. – A gdzie się podziewa twój szczęściarz?
– Dziękuję, Kevinie, to miłe z twojej strony. – Mama odnosi się skromnie do komplementu i zerka na boki. – Nie wiem, jeszcze przed chwilą tu był. Być może zaszył się gdzieś z twoim ojcem. Chodźcie, przywitajcie się z gośćmi.
Wymieniam spojrzenia z moim towarzyszem, akurat on, podobnie jak mama, uwielbia te klimaty. Jeszcze bardziej uwielbia, kiedy skupia się na nim uwaga kobiet. Jest bezprecedensowym atencjuszem. Mając go u boku, oszczędzam wielu własnych słów i to jest kolejny plus naszego układu. Wymiana zawistnej uprzejmości nie wpisuje się na listę umiejętności, w których jestem dobra. Z kolei obrady w tematach modowych trendów i nowości, które nieustannie się przewijają, szczerze mnie nudzą. Niestety, to one są głównym nurtem rozmów w żeńskim gronie. Te kobiety tracą na to mnóstwo czasu i co istotniejsze, uwielbiają to robić. Świat miliarderów rządzi się swoimi prawami.
– Dzień dobry – witam się, przystając ze swoim partnerem przy pierwszej napotkanej grupce pań.
Po drugiej stronie sali pod oknem dostrzegam siostrę, a ona skinieniem głowy daje mi znać, że również mnie widzi. Szybko jednak wraca skupieniem do swoich rozmówców. Kojarzę parę, z którą rozmawia. Ktoś będzie musiał zająć się zaprojektowaniem wnętrza pokoi w hotelu, który budują właśnie w okolicach lotniska. Wracam spojrzeniem do osób przed sobą.
Wszystkie damy przyodziewają kokieteryjne uśmiechy i z subtelnością motyla ogarniają wzrokiem wygląd Kevina i mój.
– Dzień dobry – odpowiada żona obecnego burmistrza Charlotte. – Cudownie wyglądacie, a ty… – trzepocze rzęsami – …jesteś piękna. Cała matka – dorzuca dystyngowanym tonem do kosza uprzejmości. – Imponująca rocznica, a twoi rodzice są niezmiennie w sobie zakochani, to cudowne – nadmienia z westchnieniem.
I coraz rzadsze… dodaję sobie w myślach.
– Tak to prawda, wspaniałe przyjęcie – potwierdza jej córka Kira, obdarzając przy tym szczególnym spojrzeniem spinki od mankietów Kevina.
Jak widać, brylant kanaryjski spełnia swoją funkcję.
– Mama dołożyła starań, by tak było – przyznaję.
– Collie… – podejmuje młoda dziewczyna z dumnie uniesioną głową. – Dużo pracujesz… Żałuję, że nie było cię na moim przyjęciu urodzinowym. Wszystko w porządku? – wspomina sytuację sprzed miesiąca.
Kończyła osiemnaście lat, zostałam zaproszona na uroczystość i nie pojawiłam się na niej, tylko… cholera, zapomniałam teraz, jak brzmiało moje usprawiedliwienie wymyślone na tę okoliczność. Nic na siłę, nigdy, a już na pewno nie świętowanie urodzin osób, za którymi się nie przepada. Nie byłam nawet na własnej osiemnastce, rozłożyła mnie wtedy grypa, to pamiętam, na szczęście Rachel tego dnia również obchodzi urodziny, więc impreza w klubie i tak doszła do skutku.
– Tak, tak, już w porządku – przytakuję w ciemno.
– To dobrze. Wasza firma rozwija skrzydła, to wspaniale, ale kiedy znajdujesz czas na przyjemności? Życie prywatne jest równie ważne. Dajesz radę to wszystko pogodzić? – podejmuje wścibską próbę dialogu, przelotnie zerkając na mojego partnera.
– Tak, Kiro. Mam czas. Możliwe, że mniej niż ty, ale mam – wyjaśniam z pierwszą dzisiejszego wieczoru dawką uszczypliwości. Jestem od niej starsza o kilka lat, ale w tym przypadku zdaje się to całą epoką.
Drażnią mnie podchody i nieudolne próby wyciągnięcia ze mnie więcej, niż chcę, by o mnie wiedziała. Nie pojawiam się na każdej imprezie towarzyskiej, więc męczy ją niewiedza. Cenię prywatność i, niestety dla nich, coraz bardziej samotność. Szczęśliwie dla mnie, one również są przekonane, że z Andersonem tworzymy parę.
– Czy to model Diamond Forever? – Kevin zmienia temat, kiedy poprzedni staje się niewygodny.
Kira spogląda na trzymaną w dłoni torebkę.
– Mam słabość do białego złota i krokodylej skóry. – Wzdycha z udawanym ciężarem, jakby owa torebka ważyła z tonę.
Faktycznie. Krótka, pozłacana i obcisła sukienka ze skórzanymi wstawkami klarownie podkreśla upodobania osoby, która ma ją na sobie.
– Och tak. Z niektórymi słabościami nie można walczyć… – Mój partner flirtuje z jej głupotą, co mnie wewnętrznie bawi.
Silne dłonie zaciskają się na moich ramionach.
– Jest i nasza... – Urywa tata, wiem, jak chciał mnie nazwać i dobrze, że nie robi tego w tym towarzystwie. – Gwiazdeczka – uzupełnia i obraca mnie ku sobie.
Bill Tanner, jedyny mężczyzna, do którego czuję odwzajemnioną miłość.
– Witaj, brachu. – Ojciec ściska dłoń Kevina, po czym obejmuje mnie, jakbym wróciła z rocznej podróży dookoła świata, i całuje w policzek.
Ma pięćdziesiąt pięć lat. Jest postawnym i atrakcyjnym mężczyzną, któremu siwizna nadaje dojrzałego seksapilu. Właściciel wiodącego na rynku banku – Tanner Bank. Człowiek sukcesu z twardą ręką do interesów i miękkim sercem dla córki, bo to ja jestem córeczką tatusia. Dogaduję się z nim o wiele lepiej niż z mamą, a nawet siostrą, rozumiemy się bez słów, nadajemy na tej samej linii genetycznej.
Żegnamy się uśmiechem z paniami i Kevinem, po czym odchodzimy kilka kroków dalej.
– Saga o Ludziach Lodu? – Kiwam na rzeczywistych rozmiarów lodową rzeźbę.
Nachyla się i szepcze mi do ucha:
– Muszko… – zaczyna.
„Mucha”, tak do mnie mówi, kiedy jesteśmy sami, a wszystko przez to, że kiedy byłam mała, nagminnie zawracałam mu głowę, przerywając pracę. Wtedy on udawał, że mnie nie widzi, twierdził, że słyszy bzyczenie muchy i przeganiał ją, machając w powietrzu dłonią. Ksywa jest nieaktualna.
– Przyjrzyj się i przyznaj, że ktoś tu spierdolił robotę… – Skupia się na rzeźbie.
Prycham mimowolnie, tata ma rację, brakuje tego, o czym mój ojciec nigdy nie zapomina. Lodowego zegarka.
– Karygodne – potwierdzam z promiennym uśmiechem na twarzy, wtedy dołącza do nas również mama i bierze męża pod ramię.
Pasują do siebie, kochają się, mimo iż są jak ogień i woda. Królowa życia i cichy władca.
– Mamo, tato, wszystkiego najlepszego. Życzę wam kolejnych pięknych wspólnych lat… – Wznoszę prywatny toast trzymanym w dłoni szampanem.
– Dziękujemy ci, skarbie – odpowiada mama, ojciec zaś wygląda tak, jakby chciał się już położyć.
– Uważasz, że mam w sobie aż tyle cierpliwości? – dokucza żonie, na co ta karcąco klepie go w ramię.
To jest prawda. Nie wiem jakim cudem, ale przez dwadzieścia pięć lat wspólnego życia udawało mu się tolerować i mierzyć z niegasnącymi zachciankami żony. Niewątpliwie należy ona do grona kobiet wymagających, z pełnym wachlarzem życzeń i oczekiwań. Przy tym wszystkim jednak ona również pracuje, dbając o biznesowy wizerunek, który odgrywa kluczową rolę.
W tym momencie podchodzi do nas moja siostra.
– Rachel, skarbie, jak się bawisz? – Mama natychmiast zwraca się do drugiej córki.
– Dobrze, mamo. Cześć, Collie, co tak późno przyjechaliście? – wita się ze mną, przeskakując spojrzeniem po gościach.
– Zeszło mi dłużej w firmie – usprawiedliwiam się i tak jak wcześniej przypuszczałam, przyjechała na długo przed nami, bo nawet ona wygląda na lekko znudzoną.
– Przyzwyczajaj się, bo będziemy miały… a w zasadzie niebawem będziesz miała nowe zlecenie. Stare znajomości się przydają. – Uśmiecha się z satysfakcją, zawieszając spojrzenie na parze pod oknem. Byli to fotomodelka Ella i jej mąż arabskiego pochodzenia. Swego czasu Ella chociaż znacznie starsza, dość blisko trzymała się z Rachel. Przyjaźniły się, potem Ella wyjechała z mężem za ocean, a jej kontakt z moją siostrą się urwał. Jak widać, tylko na jakiś czas, bo na nowo zaczyna rozwijać skrzydła w Stanach.
– Dlaczego ze mną? Ty ją znasz lepiej.
– Tak, znam i dlatego lepiej, żebyś ty się tym zajęła – wyjaśnia siostra i puszcza do mnie oczko.
Ma mocny makijaż, za mocny.
Nie chcę w wolnym czasie rozmawiać o pracy, więc się nie odnoszę. Dla mnie to bez znaczenia. Siostra przystaje u boku mamy, biorąc ją pod ramię, i nagle muzyka cichnie. Proszące o uwagę stukanie w kieliszek przykuwa uwagę gości. Mikrofon przejmuje wieloletni przyjaciel, partner biznesowy ojca, były burmistrz Charlotte, obecnie inwestor i biznesmen – Eric Anderson. Od lat bywa częstym gościem w moim domu rodzinnym. On również ma nieprzeciętną smykałkę do interesów, którą odziedziczył po nim nie kto inny jak syn Kevin. Drugi syn, ma dopiero sześć lat. Pamiętam, jak moja mama zanosiła się ze śmiechu przy porannej kawie, kiedy dowiedziała się, że Elena w wieku czterdziestu trzech lat zaszła w ciążę.
Przyjaciółki.
– Szanowni państwo – zaczyna swoją przemowę Eric.
Odwracam głowę, chcąc poszukać Kevina wzrokiem, lecz akurat gdzieś zniknął.
– Zapraszam jubilatów na środek. Śmiało, kochani, zmotywujmy ich brawami.
Wybrzmiewają zachęcające oklaski. Mama wspomaga tatę, pociągając go ze sobą na środek sali, wtedy brawa cichną.
– Przybyliśmy, żeby świętować z wami waszą kolejną rocznicę. Cholera, Bill, Rebeco… Jak wy to zrobiliście? – Suchar Andersona odbija się szlachetnym śmiechem dookoła. – Miałem przyjemność poznać Billa i Rebecę przed ich ślubem, ale dopiero od ich wesela połączyły nas interesy i, co najważniejsze, zaczęliśmy się przyjaźnić – zaczyna wspominać. – Prócz waszego geniuszu cenię to, że jesteście ludźmi o ogromnych sercach. Wpłaciliście już miliony dolarów, wspierając różne cele charytatywne – zaznacza. – Bill, jesteś biznesową rakietą. Rebeko byłaś i jesteś jego paliwem napędowym. W tym dniu wasz związek zasługuje na szczególną uwagę. Każdy tu zgromadzony wie, że Rebeca ma wiele zainteresowań, dlatego nie będę ich wszystkich wymieniał, bo pewnie skończyłbym o świcie. Natomiast wszyscy wiemy, że szczególną pasją jej męża są zegarki. Kiedy patrzymy na waszą rocznicę i połączymy ją z tym, co was fascynuje… można by powiedzieć, że szczęśliwi czasu nie liczą, ale czas posiada w tym miejscu symboliczne znaczenie. – Prycha śmiechem, jakby sobie coś przypomniał. – Wróćmy do dnia waszego ślubu… – Mama uśmiecha się szeroko, lecz moją uwagę przykuwa nieprzejednany wyraz twarzy mojego ojca. – Rebeco, nie było ci do śmiechu, kiedy pan młody spóźnił się na własny ślub, prawda?
Ponownie śmiech rozbrzmiewa w uszach. Mama delikatnie ociera miejsce pod okiem, zerkając na twarz taty.
– Szczęśliwie okazało się, że szwajcarski zegarek, który tamtego dnia założył Bill, wcale nie był taki niezawodny.
Jazgotliwy śmiech dookoła nie ustaje.
– Dobrze, wystarczy już tych wspomnień. Ważne, że dotarłeś na swój ślub i powiedzieliście sobie sakramentalne „tak”. Ważne, że przez te wszystkie lata wspólnie zdołaliście tak wiele osiągnąć i sprowadzić na świat dwie wspaniałe córki. Mam cichą nadzieję, że jedna z nich… – ustaje wskazując na mnie kieliszkiem trzymanym w dłoni – …będzie takim samym wsparciem dla mojego syna…
Po tych słowach mój wyraz twarzy, jest identycznie posągowy jak u mojego ojca.
Jak on śmie wywlekać swoje fantazje na głos.
– Gratuluję. Razem z mamą zajmiemy się organizacją waszego ślubu – kpi siostra, doskonale orientując się w relacji łączącej mnie z Kevinem.
Nie mam słów. Rozglądam się po sali bankietowej, ale Kevina nadal nigdzie nie ma. Ciekawe, co on na to.
– Ważne, że jesteście i my jesteśmy z wami. W imieniu swoim i zgromadzonych gości, życzę wam nieustającej miłości, wielu przyjaciół i kolejnych sukcesów. Za naszych jubilatów, wszyscy wznieśmy toast! – Anderson kończy przemowę, a zebrani dziękują gromkimi oklaskami.
Goście się rozpraszają, na powrót rozbrzmiewa muzyka, a ja jestem zła na to całe przemówienie. Jest istotna różnica między plotkarskimi domysłami, a publiczną przemową, gdzie łączy się mnie w związek. Czuję nagłą potrzebę, żeby porozmawiać nie z przyjaciółką, bo takowej nie mam, nie z mamą ani z siostrą, a z tatą. To on jest moim przyjacielem i powiernikiem. Mogę poruszyć z nim tematy w zakresach od życia intymnego, do mocy silnika w sportowym samochodzie.
Niestety, tata również zapadł się pod ziemię. W jego poszukiwaniu wychodzę na taras, gdzie kilku gości dyskutuje, popalając papierosy.
Potrzebuję powietrza i kilku minut spokoju, schodzę na alejkę prowadzącą do ogrodu. Mocny zapach japońskiego bzu działa kojąco na moje zmysły. Ogród jest ogromny, zadbany i starannie rozplanowany. Panuje przyjemna i gwieździsta noc. Ściany żywopłotów w tle kamiennych podświetlonych rzeźb potrafią zrobić wrażenie. Tudzież nie tyle na mnie, co na kimś, kto za jednym z żywopłotów, tuż za rogiem, melodyjnie pojękuje. Uśmiecham się pod nosem i odwracam z zamiarem powrotu w stronę domu.
„Och, Kevin” słyszę.
Och, Kevin. Ty skończony kutasie, umawiałeś się dziś ze mną, myślę i jednak zawracam w kierunku dochodzących odgłosów. Opieram się ramieniem o zarośla. Jestem tuż za plecami Andersona, który na łonie natury, z lekko opuszczonymi spodniami, wykonuje dziki akt od tyłu. Torebka Channel za kilkaset tysięcy dolarów leży na trawniku. Podnoszę to małe, przyciągające uwagę błyszczące gówno.
Jak się czuję? Nie wiem. Nie jesteśmy parą, więc nie jestem zazdrosna. Czuję tylko pewnego rodzaju upokorzenie, bo po niej miał również zamiar przelecieć mnie.
Dobra. Wystarczy. Mam ochotę klepnąć go w to umięśnione dupsko, ale zachowuję takt. Celowo ziewam głośno. Spłoszony Kevin niemal wpycha ją głową w te krzaki, zaczyna gorączkowo podciągać spodnie i zapinać pasek. To jest żenujący widok. Dziewczyna z trudem obciąga skórzaną sukienkę na swoje miejsce, zdaje się mniej speszona niż jej partner.
– Jeszcze się ubrudzi… – Wyciągam w jej stronę dłoń z torebką.
– Dziękuję… Przepraszam… – piszczy ledwo słyszalnie.
– Ach, kochana. Nie masz za co. Prawda jest taka, że obydwoje z Kevinem jesteśmy wolni. On ma szczególną słabość do ciasnych torebek, i nie mam mu tego za złe – mówiąc to odwracam się na pięcie.
Co jest gorsze od fikcyjnego związku? Fikcyjny związek, w którym jedna ze stron ma formalnie przyprawiane rogi.
– Collie, to nie tak… – Kevin podbiega i kładzie dłoń na moim ramieniu, zatrzymując mój krok. – Ona nic dla mnie nie znaczy – zapewnia, patrząc mi w oczy.
– Którego ze słów, które przekazałam tej dziewczynie, nie zrozumiałeś, Kevinie?
– Między mną a tobą to zupełnie co innego – dodaje. – Nie chcę z tego rezygnować.
– Phee – wydobywa się z moich ust. – Rezygnować z czego? – Pytanie przez kilka sekund wisi w głuchej ciszy. – Nic się nie stało, poważnie. Chyba nie sądzisz, że żyję w celibacie, wymieniając baterie w wibratorach i czekając, aż znajdziesz dla mnie chwilę, co? Nie, Kevin. To nie tak – kłamię, by dotarły do niego pewne fakty. – Ja po prostu nie będę po niej poprawiać, więc możesz wrócić i dokończyć to, co zacząłeś.
Zdaje się zdumiony, jakbym faktycznie wyprowadziła go z przekonania, że jest jedynym facetem we wszechświecie, na którego czekam z rozłożonymi… nogami.
– Wysłuchaj mnie – próbuje, ale to definitywnie koniec naszej relacji.
– Nie mam na to najmniejszej ochoty. – Szturcham jego pierś palcem, omijam go i pewnym siebie krokiem ruszam przed siebie.
Temperatura mojej emocjonalności w stosunku do mężczyzn, zaczęła dorównywać stojącej na środku salonu, lodowej rzeźbie. To nasz świat i coraz mniej może mnie w nim zaskoczyć. Można nie szanować innych, ale prawdziwą sztuką jest, żeby w tym wszystkim zachować szacunek do samego siebie.
Przyjęcie nabiera rozmachu, fotoreporterzy zostali wyproszeni, nim elegancja wielu gości zaczęła wychodzić ze spodni, wraz z ich koszulami. Szukam ojca, udaję się do miejsca, które w jego rankingu zajmuje drugie miejsce po tarasie.
Wchodzę do jego gabinetu. Dębowa zabudowa ścian z biblioteczką i kryształową gablotą będącą wystawą jego pokaźnej kolekcji zegarków nadają temu miejscu monumentalnej klasy. Majestatyczne biurko stoi na środku pod ścianą, a za nim siedzi ojciec na fotelu z litej brązowej skóry. Przygaszony jak światło w tym pomieszczeniu, w zamyśleniu pociąga cygaro. Taki widok jest rzadkością. Rzadko pali i z reguły potrafi umiejętnie kamuflować swoje problemy nawet przede mną, lecz nie teraz.
– Co jest, tato? – pytam, podchodząc bliżej.
– Mam pewien problem, skarbie… – Wzdycha głęboko, wskazując na rozłożoną na biurku mapę.
Rzucam na nią okiem, a konkretniej na zaznaczony pętelką i poznaczony krzyżykami zalesiony teren częściowo przylegający do jeziora Norman Lake w obrębie małego miasteczka Redwill.
– Obchodzicie dziś rocznicę, a ty zajmujesz się interesami?
To jest zaskakujące zachowanie. Zawsze stawiał wyraźną granicę między pracą a wypoczynkiem.
– Nie śpię przez to. Od długich tygodni zaprząta mi to wszystkie myśli. Podpisałem umowę, dałem słowo, a wiesz, że danego słowa nie łamię. Nigdy. – Wspiera łokcie na biurku z rezygnacją patrząc w mapę.
– Dla ciebie nie ma czegoś takiego jak niemożliwe, tato – podkreślam, a on patrzy na mnie z podziwem i lekko się uśmiecha.
– Tooo… – obrysowuje palcem na mapie okrąg – ma być teren dużej inwestycji ośrodka wypoczynkowego.
– W tym miejscu? Przecież to prawie pustkowie – zauważam.
– Właśnie o to chodzi. Ultraluksusowy apartamentowiec… lub, jak kto woli, intymna ostoja dla bardzo wąskiej grupy klientów, którzy zapłacą każde pieniądze za to, by ich sekrety pozostały bezpieczne – tłumaczy. – To. To. To. To. To… – Kolejno stuka w zaznaczone krzyżyki. – Te działki zostały kupione. A tej… – pokazuje palcem w sam środek i uderza w mapę pięścią – nie da rady.
– Dlaczego?
– Bo jebany uparty właściciel nie chce jej sprzedać. – Opada z bezsilnością na oparcie fotela. – Ten rejon jest kluczowy i od niego zaczęliśmy wykup terenów. Kilka miesięcy temu wysłałem tam przedstawiciela. Wartość tej nieruchomości to maksymalnie sto pięćdziesiąt tysięcy. Zaproponowałem dwieście tylko dlatego, żeby bez wahania zgodził się na sprzedaż tej starej rudery, szopy otoczonej kawałkiem lasu i fragmentem działki przylegającym do jeziora. I wiesz co? Powiedział, że nie jest na sprzedaż. Pomyślałem, dobrze. Dam mu czas, żeby przemyślał swój błąd. Założyłem, że na pewno się zgodzi, a jeśli nie, to zaproponuję wyższą cenę od wyjściowej. W międzyczasie kupiliśmy tereny dookoła i ponownie wysłałem negocjatora do pierwszej działki. I co? I dalej NIEEE – przedrzeźnia. – Przebiliśmy wartość dwukrotnie, a on uparcie oświadczył, że nie była, nie jest i nie będzie na sprzedaż. Od tamtej pory zjawiliśmy się u niego jeszcze ze dwa razy. Nasza oferta zatrzymała się na półtora miliona dolarów. To więcej niż za wszystkie działki dookoła razem wzięte. Powiedział, żebyśmy go nie nachodzili i dali spokój. Próbowałem znaleźć na niego haka, cokolwiek… ale to małomiasteczkowy chłopak mieszkający z babcią. Te pieniądze mogłyby zmienić jego życie… Nie rozumiem ludzi, dziecko… – Kręci zrezygnowany głową.
To jest naprawdę niecodzienny widok, nie lubię widzieć taty w tym stanie.
– Kto jest głównym inwestorem? – pytam.
– Facet, który pokłada nadzieję na twoją przyszłość z jego synem – prycha pod nosem wspominając to głupie wystąpienie.
– Jego syn kilka minut temu umacniał więzi biznesowe z córką burmistrza za żywopłotem … – Macham ręką, bagatelizując ten wątek. – Dlaczego to dla niego robisz?
– Mówiłem ci, skarbie, że podpisałem dokumenty… mam zobowiązanie. Kara umowna to dziesięć milionów dolarów, a półroczny czas zobowiązania kończy się za miesiąc. Jeśli do tego czasu Anderson nie dostanie tej działki, będę miał duży problem… – oznajmia.
– Jaki problem? To przecież twój przyjaciel…
– Wierz mi, dziecko. Tam, gdzie rozchodzi się o pieniądze, nie ma przyjaciół. Takie relacje po prostu nie istnieją. W momencie, w którym pewnego dnia wylądowałbym na ulicy, oni wszyscy… – Wskazuje palcem drzwi. – Szukaliby w pamięci, jak się nazywam.
Nie wiem, co mam o tym myśleć. Podchodzę do podświetlonej gabloty z zegarkami, gdzie za kryształowym szkłem każdy z dziesiątek czasomierzy spoczywa na jedwabnej poduszeczce.
– Cholera – wypuszczam na głos odwracając twarz ojca w moją stronę. – Czy to Breget 7027? – Wskazuję palcem na środkową półkę za szkłem, gdzie znajduje się wspomniany model zegarka.
Tata przytakuje głową.
– Będziesz miał drugi… – oznajmiam, informując go tym samym, co dostał ode mnie z okazji rocznicy ślubu.
Podnosi się z miejsca, staje za plecami i otula dłońmi moje ramiona.
– Ten… – wskazuje na gablotkę – czeka od roku na swoją kolej. A ten od ciebie… Muszko, założę w pierwszej kolejności. – Czule całuje moją głowę i w tym momencie pojawia się w niej pewna myśl.
– Tato, pojadę do Redwill. Znajdę sposób, żeby przekonać tego człowieka – proponuję.
– Odpada, kochanie. Nie będę ciebie w to mieszał. Masz mnóstwo swoich spraw na głowie, a to jest wyłącznie mój problem. Nie chcę w to wtajemniczać nawet mamy.
– Mam Rachel, zastąpi mnie. Zresztą chciałabym trochę odpocząć, potraktuję tę misję jako urlop i po powrocie ci powiem, czy to miejsce wpisuje się w kanony intymności i co myślę o całej tej inwestycji. Nie daj się prosić. Skoro udało mi się przekonać upartą Melindę do tego, że nadzy tubylcy na ścianach przedpokoju nie pasują do pozłacanych płytek na podłodze… to i z tamtym sobie poradzę.
– Poważnie chciała to zrobić tuż przy drzwiach wejściowych do domu? Dlaczego nie w sypialni? – pyta, na co reaguję śmiechem.
– Dokładnie o to samo ją zapytałam! Dorzuciłam jej kilka fantazji i wiesz co? Dość szybko się ugięła. Jej wiszące pośrodku sypialni łóżko jest otoczone przez napalonych freskowych dzikusów z dzidami… i z dzidami. – Prychamy śmiechem. – To tylko kwestia podejścia do człowieka. Człowiek, który cię blokuje może i jest uparty, ale spójrz… Musi być też bardzo prosty i zacofany. Młody facet, który mieszka z babcią w starym domu?
– Z twoich ust wypływa to z taką lekkością, że byłbym w stanie uwierzyć w powodzenie zamiarów.
– To nie przestawaj. Sam mi kiedyś powiedziałeś, że każdy ma swoją cenę – przypominam mu.
– Chciałbym dalej w to wierzyć, skarbie…
W głębokim zamyśleniu daję się przytulić ojcu.
Collie
Nadchodzi wieczorna i bardzo osobliwa chwila mojego relaksu. Wchodzę do największego pokoju swojego apartamentu. Rozciągający się pod stopami chłodny piaskowiec rozświetla kilka zapalonych świec. Puste ściany, żadnych mebli. Jedynym elementem wyposażenia są zawieszone w panoramicznych oknach ciężkie grafitowe zasłony. Na środku stoi sztaluga z czystym płótnem i stoliczek z wyłożonymi na nim farbami. Malowanie przy muzyce klasycznej jest moim narkotykiem, a ktoś z boku mógłby uznać, że wariactwem.
Żaden współczesny wykonawca nie jest w stanie dać mi tego co Mozart, Bach, Chopin, Beethoven, Schubert, Grieg czy Rossini. Przed nimi potrafię się obnażyć. To moi faceci, a ja jestem im wierna.
Klaskam w dłonie, czekając, aż w uszach wybrzmi losowa lista utworów, którą i tak zawsze rozpoczyna Mozart.
Słyszę go, jest tu ze mną. Zamykam oczy i zsuwam z ramion jedwabny szlafrok, który łaskocząc skórę, daje odczucie, jakby sam wykonawca muskał mnie ustami. Chyba oszalałabym ze szczęścia. Stoję zupełnie naga jak ten pokój i nieskalane jeszcze płótno. Bo o to chodzi. Żeby niczym się nie rozpraszać, a płótno ubrudzić tym, co chcę dać od siebie.
Tylko początek tej zabawy jest stały. Kolejne etapy dzieją się poza moją kontrolą, utwory mają wpływ na to, jaki finalnie powstanie obraz. Biorę kilka wdechów i gdy Lacrimosa płynnie przechodzi w Jezioro Łabędzie Czajkowskiego, otwieram oczy, zanurzam w farbie opuszki palców obu dłoni. Nie używam pędzli. Pierwszy kontakt z farbą jest momentem zmysłowym i moim ulubionym. W takt spokojnej melodii stykam palce z płótnem, zostawiając na nim pociągły ślad wilgoci. Niespiesznie i rytmicznie zaczynają powstawać pierwsze nieregularne, nachodzące na siebie wzory i dzieje się to do czasu wybrzmienia kolejnego utworu. Lato w Czterech Porach Roku nadaje dynamiki moim ruchom, ciepłej żółci i kojącej zieleni. Jednak tuż po tym utworze Sonata Księżycowa domaga się kontrastu i głębokiej czerni. Piąta symfonia zakrapia mnóstwem jaskrawej czerwieni, która już teraz znajduje się nie tylko na obrazie, ale również na mojej szyi i piersiach, a wtedy Vivaldi swoim Stormem – kończy. Nie zwracam już wtedy uwagi ani na kolory, ani na to, czy moje dłonie mieszają farbę na płótnie, czy na moim ciele. Odpływam jak na haju, w melodii i w ruchach ramion. Ja, oni, ich klasyczne dzieła, farba i nic więcej. Na koniec, jak po dobrym orgazmie, zamykam oczy, przez chwilę normując oddech. Playlista się kończy, nastaje cisza, wtedy unoszę powieki.
Patrzę tępo przed siebie. Mam mieszane uczucia do tego, co dziś powstało. Nie wiem, czy ten obraz trafi kiedyś na ścianę któregoś z moich projektów. Nie podoba mi się. Jest na nim za wiele kolorów, za dużo chaosu, może zachwyci Rachel jak każdy poprzedni, który nie zachwycił mnie.
Po zmyciu z siebie całej palety kolorów, siadam na fotelu z lampką białego wina w dłoni.
Mentalnie jestem gotowa na wyjazd i zdeterminowana, by pomóc ojcu. Jest to sprawa mojego honoru, a jemu już dawno na niczym tak bardzo nie zależało. Muszę jeszcze powiedzieć Rachel, że jadę do Redwill, nie mówiąc jej, po co jadę do Redwill. Ojciec nie chce angażować w sprawę ani mamy, ani siostry. Zostanę przy wersji z nieplanowanym urlopem, bo chciałabym wyjechać już jutro. Zobaczę, czy uda mi się wszystko zorganizować na czas.
Mam zgromadzone przez ojca materiały dotyczące właściciela. Muszę je przeanalizować, może pomogą mi zrozumieć tok rozumowania upartego mężczyzny i przyjąć odpowiednią strategię. Nie można do każdego człowieka podchodzić w ten sam sposób. Niektórzy oczekują, by obchodzić się z nimi jak z jajem Fabergé.
Otwieram segregator, gdzie wpięte jest zdjęcie i notatki uzupełniane zapewne przez prywatnego detektywa.
– Niezły – komentuję pod nosem fotografię mężczyzny widoczną na pierwszej stronie. Postawny, młody typ z męską budową ciała trzymający w ręce pokrowiec ‒ sądząc po kształcie pokrowiec z gitarą. Ciemny blondyn, włosy w nieładzie, lekki zarost, przystojna twarz. Przywodzi na myśl beztroskiego american boya. Codzienny ubiór, małomiasteczkowy, swobodny, a przy tym trochę buntowniczy i przykuwający uwagę.
Przechodzę do informacji na jego temat:
David Taylor. Lat dwadzieścia osiem. Kawaler. Rodzice nie żyją, wychowany przez babkę, wykształcenie średnie. Niekarany.
Kartkuję zapiski, aż dochodzę do kolejnego zdjęcia, gdzie mój cel siedzi na stołku w jakiejś knajpie, i z gitarą pod ręką.
Występuje w barze Good Time. Zwykle wieczorami w weekendy od siódmej do jedenastej.
Kolejne zdjęcie jest ciemne, niewyraźne i zrobione z ukrycia. Nie widać na nim prawie nic, lecz jest opisane:
Nieregularne spotkania ze znajomymi na działce śledzonego. Zwykle te same osoby: Wendy Sparks, George Frist, Cold Rush. Mężczyźni są taksówkarzami, dziewczyna jest barmanką w Good Time. Nienotowani.
Kolejna fotografia przedstawia starszą panią.
Lucy Norman. Babka chłopaka. Kobieta rzadko opuszcza miejsce zamieszkania.
Ostatnie zdjęcie przedstawia punkt docelowy, czyli nieruchomości nad jeziorem w otoczeniu drzew. Stodoła i piętrowy dom malowany na brąz z białymi okienkami i czerwonym dachem. Z przodu weranda. Budynek stary, ale estetycznie utrzymany.
Brak dalszej rodziny. W ciągu dwóch ostatnich miesięcy cztery razy zanotowano kilkudniowy przyjazd obcych osób. Po weryfikacji ‒ byli to rybacy. Możliwe, że wynajmuje nocleg lub byli to znajomi sprawdzanego.
Ze zgromadzonych materiałów nie wynika, żeby był w związku. Nie chce pieniędzy, więc musi łączyć go z tym miejscem coś innego. Żyje dość skromnie. Opiekuje się babcią. Gra na gitarze.
Hmmm,diamencik mi się trafił, myślę, gładząc pierwsze zdjęcie kciukiem. Czuję, że to będzie łatwizna. Zakręcę się koło niego i dowiem, dlaczego nie chce sprzedać domu. Po rozeznaniu zadecyduję, czy wysunąć ofertę, czy… rozegrać to jakoś inaczej.
Cel uświęca środki, a moim środkiem będzie własna przemiana. Muszę wtopić się w środowisko, więc powinnam zakupić trochę rzeczy, przestawić swój mentalny tryb i zacząć działać incognito.
Czuję nagły przypływ ekscytacji i chęci do działania. Łapię za komórkę i wybieram numer swojego ochroniarza. Wspomniałam mu wcześniej o wyjeździe.
– Thomas. Potrzebuję niskiej klasy samochodu na jutro, w sensie… coś za kilkaset dolarów.
– Słucham?
– Auto na jutro. Może być czerwone – powtarzam i słyszę tłumiony śmiech w słuchawce. – Potrzebuję jeszcze telefon i profesjonalny, ale średniej klasy aparat fotograficzny. Do południa ma to być załatwione. Ty jedziesz ze mną, weźmiesz nasze auto, do niego spakujesz część moich rzeczy i będziesz gdzieś w pobliżu.
– Pewnie, że się zrobi. O której wyjeżdżamy? – pyta.
– Po południu, ale dam ci znać, gdy wszystko dogram. Pa. – Rozłączam się i biorę głęboki wdech, czując, że moje ciało napełnia się dobrą energią. Nie ma to jak brak planu.
Rachel. Może jest w mieszkaniu i jeszcze nie śpi. Nawet jeśli nie będzie mnie tylko kilka dni, to nie mogę wyjechać bez słowa. Widzimy się w pracy, w wolnym czasie rzadko się odwiedzamy, a już na pewno nie o tej godzinie, a jeśli już, to się zapowiadamy. Dziś nie mam na to czasu. Odkładam wszystko na bok, zmieniam szlafrok na dresy i koszulkę. Biorę w dłoń butelkę jej ulubionego wina, nawet jeśli go nie otworzymy, to nigdy nie wpadamy do siebie z pustymi rękami.
Wchodzę do windy i wstukuję kod do apartamentu Rachel. Po krótkiej chwili drzwi otwierają się piętro niżej, a ja zamieram, bo do moich uszu docierają niepokojące odgłosy.
Krzyk – przeraźliwy, kobiecy, pełen bólu i dobiegający z kuchni. Nogi mi miękną, w pierwszej chwili nie wiem, co się dzieje i co mam robić, wrócić na górę i wezwać pomoc czy…
– Proszę… Nie… Nie… – Błagalne słowa siostry sprawiają, że robi mi się gorąco.
Wychodzę z windy i przywieram plecami do ściany, która zasłania mi widok na to, co dzieje się za nią.
– Zamknij usta albo ja to zrobię – warczy stanowczo… jakiś mężczyzna.
Boże. Ktoś tu jest. Ktoś obcy. I krzywdzi moją siostrę.
– Zostaw mnie błagam, proszę cię… – mówi rwanym głosem Rachel.
Słyszę odgłos uderzenia, jakby klapsa, po czym ponownie zbolały kobiecy jęk, który przyprawia mnie o dodatkowy skurcz serca.
– Dopiero zaraz będziesz błagała, suko. Nikt nie uratuje ci twojej zgrabnej pupci… – odpowiada psychopata i ponownie słyszę odgłos uderzenia z otwartej dłoni.
To moja siostra, muszę jej pomóc. Przełykam ślinę, adrenalina płynie w moim krwiobiegu jak szalona, dłonie zaczynają mi drżeć i coś dziwnego dzieje się z moim żołądkiem. Posuwam się ostrożnie wzdłuż ściany, by móc zza niej wyjrzeć i ocenić sytuację. Moje nogi są jak z waty, mam wrażenie, że nie oddycham.
– To boli, proszę… – Urywa bliźniaczka, po czym słyszę tylko stłumione odgłosy, jakby zakryto jej usta.
– Ma boleć – podkreśla intruz.
Wychylam ostrożnie głowę, teraz wyraźnie czuję mocny, korzenny zapach męskich perfum. Nie należą do mojej siostry. Ta woń wżera się w nozdrza, wyostrza zmysły i wzmaga kłucie w klatce piersiowej.