Irytujący pan Hunter - Dziadura Natalia,Więcek Liliana - ebook + audiobook + książka
BESTSELLER

Irytujący pan Hunter ebook i audiobook

Dziadura Natalia, Liliana Więcek

4,5

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Adam Hunter to Amerykanin z angielskimi korzeniami, który od dziesięciu lat zajmuje się prowadzeniem sieci hoteli B&B w Londynie. W biznesie pomaga mu przyjaciel Marek i to właśnie on pokazuje mu ogłoszenie sprzedaży dobrze rokującego pałacyku w malowniczej polskiej Żerardówce.
Tą samą nieruchomością jest zainteresowana również Catherine Vaillant, piękna, charyzmatyczna dziewczyna i francuska restauratorka z polskimi korzeniami. W drodze do pałacyku okazuje się, że właściciel nie był z nią szczery i nie jest ona jedyną osobą, która chciałaby kupić nieruchomość. Kobieta postanawia dowiedzieć się więcej o posiadłości. Gdy przybywa na miejsce, zaczyna działać incognito, przyjmując posadę kelnerki w pałacyku.
Niedługo później poznaje Adama i trzeciego konkurenta: Jarosława Kuźniaka. Ten ostatni podczas kolacji posuwa się do skandalicznego gestu, co kończy się awanturą. W obronie kelnerki staje Hunter.
Wkrótce do Adama i Catherine dociera, że jeżeli chcą pozbawić Kuźniaka możliwości przejęcia pałacyku, powinni połączyć siły. Muszą tylko jakoś się dogadać, co nie jest takie proste.                                                                                                                                                                                                                       Opis pochodzi od wydawcy.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 491

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 12 godz. 41 min

Lektor: NATALIA DZIADURA & LILIANA WIĘCEK
Oceny
4,5 (671 ocen)
454
146
49
20
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
GJ3G8C5K3RPAE5DA

Nie oderwiesz się od lektury

Żal mi rozstawać się z bohaterami tej książki. Chciałabym przeczytać drugą część.
20
xxrobertusxx

Dobrze spędzony czas

Natalia Dziadura i Liliana Więcek to duet który bardzo pozytywnie mnie zaskoczył. Panie stworzyły bardzo romantyczną i zabawną historię, która skradnie wiele serc. Adam czuje, że inwestycja w pałacyk w malowniczej polskiej Żeradówce to dobra okazja na nowy biznes. Wyrusza w podróż, aby sfinalizować umowę, jednak na miejscu wychodzą pewne problemy. Okazuje się, że zakupem pałacyku jest zainteresowana również dwójka innych osób. Jedną z nich jest Catherina Vaillant - dziewczyna równie piękna co temperamentna. Aby zdobyć pałacyk ta dwójka będzie musiała połączyć siły, jednak to nie będzie tak proste jak może się wydawać.  “Irytujący Pan Hunter” czyli historia, która totalnie rozbroiła mnie na łopatki to coś dla fanów romantycznych historii pełnych docinek, ciętego języka i dużej dawki humoru. Dosłownie tej książki nie da czytać się bez uśmiechu na twarzy. Klimat tej historii totalnie zaliczyłabym do mojego comfort book. Autorki zadbały o to aby stworzyć dla nas bardzo barwne i charaktery...
20
carri91

Nie oderwiesz się od lektury

Warto, kochani warto to przeczytać! 😀
20
maialen75

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo fajna pozycja, zabawne dialogi, dla mnie mocno prawdziwe. Podoba mi się, że mocno iskrzy między bohaterami, ich wzajemna złość na siebie napędza namiętność nie do powstrzymania. Przeczytałam w zasadzie w jeden dzień.
20
eroticbookslover

Nie oderwiesz się od lektury

⚜️Przedpremierowa Recenzja Patronacka⚜️ „Nieważne, że upadamy na kolana, ważne, aby wstać i się otrząsnąć. Czuję się, jakby dmuchnął na popioły i wykrzesał ogień. Ogarnia mnie złość, wściekłość, na siebie za to, że chciałam się poddać. Że prawie pozwoliłam się złamać. Jednak czuję coś jeszcze, czuję żar. To ty decydujesz, co zrobisz z własną lekcją” Gdyby nie szalony pomysł współpracownika, a zarazem przyjaciela, na zakup podupadającego pałacyku w Polsce, Adam Hunter nigdy nie poznałby pewnego seksownego,półfrancuskiego, rudego króliczka. Catherine Vaillant, restauratorka, którą nieprzyjemne wydarzenia, wypchnęły z Francji, a przyciągnęły do Polski, marzy, aby odciąć się od bolesnej przeszłości i osiąść w kraju swojej babki na stale. Coś co miało być tylko formalnością, okazuje się być nie lada wyzwaniem, gdy do gry o to urocze, choć bardzo zaniedbane miejsce, staje jeszcze dwóch konkurentów. I właśnie w tym momencie rozpoczyna się gra, której daleko do rozsądku, uczciwości i...
32

Popularność




Copyright © 2022

Natalia Dziadura & Liliana Więcek

Wydawnictwo NieZwykłe

All rights reserved

Wszelkie prawa zastrzeżone

Redakcja:

Alicja Chybińska

Korekta:

Elżbieta Wołoszyńska-Wiśniewska

Edyta Giersz

Redakcja techniczna:

Paulina Romanek

Projekt okładki:

Paulina Klimek

www.wydawnictwoniezwykle.pl

Numer ISBN: 978-83-8320-327-0

Rozdział 1

Adam

Przed odjazdem otwieram notes, sprawdzając, czy aby czegoś nie pominąłem. Jest dobrze. Jestem zorganizowany i jeśli kiedyś sądziłem, że prowadzenie jednego hotelu mnie przerośnie, to byłem w błędzie. Mając na własność piwnicę w Londynie, można się wzbogacić, należy tylko wiedzieć, na co ją przeznaczyć. Sam dziesięć lat temu zacząłem od zrujnowanej kamienicy.

Zerkam na przyjaciela od jakiegoś czasu pełniącego funkcję mojej prawej ręki. Łysy, lub jak kto woli Marek, jest Polakiem, który oprócz pracy dla mnie, prowadzi firmę remontowo-budowlaną w Anglii. Kiedy trafiliśmy na siebie, dopiero zaczynał działalność gospodarczą. Byłem jego pierwszym zleceniodawcą. Nigdy nie miałem z nim problemu, wykonywał swoją pracę tanio, dobrze i niemal jak dla siebie. Dlatego też nasza współpraca szybko przeistoczyła się w przyjaźń. Przerobił moją starą kamienicę w przyzwoity Bed & Breakfast. W kolejnych latach kupiłem następne budynki, powtórzyliśmy czynności renowacyjne i dzięki temu aktualnie jestem właścicielem czterech niewielkich hoteli B&B.

Ostatnimi czasy zacząłem rozmyślać nad kolejną inwestycją i – zbiegiem okoliczności – tydzień temu wpadł Łysy z plikiem zadrukowanych kartek, zasiewając w mojej głowie pomysł na szaloną, i – nie wiedząc czemu – bardzo pociągającą inwestycję poza granicami Anglii.

– Nie sądziłem, że ten pomysł aż tak ci się spodoba – odzywa się, patrząc na trzymane w dłoni zdjęcia mojego (mam nadzieję), nowego nabytku. – Znam twój tryb życia i przyzwyczajenia. Pomysł na zakup pałacyku otoczonego kilkuhektarowym parkiem na polskim zadupiu to była raczej propozycja dla jaj – oznajmia, unosząc brew.

– Znasz mnie od dziesięciu lat. Ze mną w temacie interesów nie ma żartów – odpowiadam, wymownie prezentując swój bilet lotniczy do Polski. – Zadupie? Jeszcze zapłacisz mi podwójną cenę, żeby przespać się w ciszy na swoim rodzimym zadupiu.

– Od zawsze byłem pewien, że wiesz, co robisz, tym razem mam wątpliwości, ale spoko. Twój czas, twoja kasa – stwierdza przyjaciel.

– Nie zrób dziecka żadnej z moich pokojówek. Zastępuj mnie godnie. – Parskam śmiechem, przekazując interes kumplowi, który zastępuje mnie jako właściciela, ale praktyczne dowodzenie na miejscu przejmuje Lisa, będąca głównym kierownikiem pracowników wszystkich czterech hoteli.

– Jesteś w ich oczach bezkonkurencyjnym sukinsynem – odbija piłeczkę, myśląc o moich podwładnych.

– I tak ma zostać – oznajmiam. – Gdyby Lisa miała jakiś problem, będzie prosiła cię o pomoc – informuję.

– Szkoda, że nie potrzebuje ode mnie innego rodzaju pomocy – wtrąca Łysy z głośnym westchnieniem.

Wiem, że od dawna ta latynoska piękność chodzi mu po głowie. Niestety, wiem też, kto chodzi po głowie jej.

– Cóż. Będę intensywnie ćwiczył i jak wrócisz, to jednym palcem położę cię na macie.

– Możesz pomarzyć – odpowiadam, odnosząc się do konieczności opuszczenia kilku treningów. – Trzymaj kciuki za powodzenie. Mam dobre przeczucie.

– Nie mówię „nie”. Gdybyś miał problemy z dogadaniem się, to dzwoń. Potłumaczę i spokojnie… ogarnę też doliczenie sobie tego do wypłaty – wzdycha. – Muszę jechać na odbiór domu w Clampton. – Klepie mnie w ramię, obserwując, jak uzupełniam walizkę swoimi rzeczami.

– Zobaczymy. Przyjrzę się temu z bliska i wtedy podejmę ostateczną decyzję.

– Pierdzielisz. Ty już ją podjąłeś – zauważa. – Tylko żebyś się nie dał wychujać. Wystawili to za około sześćset tysięcy funtów. Trzy miliony złotych to dobra cena, ale jak zobaczą napalonego Angola, to nie zdziw się, jeśli ta poszybuje w górę. Podejdź do tematu na chłodno i weź pod uwagę to, że potrzebny będzie jakiś remont. Zdjęcia zdjęciami a rzeczywistość rzeczywistością – rzuca dobrą radą.

– Masz rację. Zamierzam udać obojętność w temacie zakupu.

– I to jest dobre podejście, bo nie miej złudzeń, Polak też potrafi. I, przyjacielu, teraz ostatnia wskazówka z moich rodzinnych stron – podejmuje. – Jeśli pojedziesz drogą przez niezamieszkały leśny teren, to uważaj na dziki, jelenie, sarny i laski, które wymachują rączką. Wyglądają, jakby łapały stopa, ale tak naprawdę nie łapią. Jeśli się zatrzymasz, to pamiętaj, czy skorzystasz z usług, czy nie, będziesz musiał zapłacić, bo z krzaków może wypaść dziki nieokiełznany leśny goryl i wtedy… – wymownie strzela wszystkimi palcami dłoni – …będziesz musiał udusić go swoim czarnym pasem.

– Nie ma to jak kumpel… Dzięki stary. Masz jeszcze jakieś rady z życia wzięte? – dopytuję.

– TAK. Jeśli już udusisz tego goryla, a laska okaże się rudowłosym króliczkiem, to wtedy rozważ wszystkie za i przeciw, bo prawdopodobnie w drodze do nowego zamku nadarzy ci się okazja, by zdobyć pierwszy i niezapomniany szczyt. – Napakowany kark, szczerząc wszystkie zęby, uśmiecha się jak skończony kretyn.

– Dlaczego akurat rudowłosy? – Założę się, że zdziwienie odmalowuje się na mojej twarzy.

– Bo tamtejsza legenda głosi… – Naznacza w powietrzu znak koła, mówiąc niskim tajemniczym tonem. – Że gdzie rdza na dachu… – teatralnie gładzi swoją łysinę – …tam wilgoć w piwnicy… – Przesuwa ręką po jajach, nabijając się na całego.

– Że też to właśnie tobie zostawiam hotele pod opieką… – Kręcę z politowaniem głową.

– Na razie, stary! – Otwiera drzwi i zastyga w progu. – Ej. A powtórz „Żerardówka” – wymawia nazwę miejscowości, do której jadę.

– Zełdowka – mówię, pokazując mu środkowy palec, wtedy zamyka za sobą drzwi, a jego śmiech słyszę jeszcze przez chwilę.

– Zełałdowka – powtarzam sam na sam pod nosem.

Po kwadransie, gotowy, by ruszyć w podróż również wychodzę ze swojego pokoju. W każdym z hoteli mam prywatny kąt. Rzadko wracam do domu pod Londynem. Nie mam czasu na dojazdy.

Zostawiam szarą kopertę dla Lisy na blacie recepcji. Pracująca na niej nowa cycata blondynka szczerzy się do mnie, jakby to miało jej zagwarantować podwyżkę lub miejsce w moim łóżku.

Nie odwzajemniam uśmiechu. Nie wchodzę w żadne koleżeńskie relacje ze swoimi pracownikami, których znaczny procent to oczywiście kobiety. Jedyny wyjątek stanowi osoba Lisy, z nią kontakt jest swobodniejszy, bo w pełni na to zasługuje. Jest wieloletnim rzetelnym pracownikiem i traktuje moje hotele, jakby to był jej własny biznes. Podejrzewam też, że nie robi tego dla ambicji zawodowej. Nie jestem ślepy i domyślam się, że podkochuje się we mnie. Nie zmienia to jednak faktu, że nasza relacja była, jest i będzie dla mnie czysto służbowa. Praca to praca i zawsze powinien być wyraźny podział między życiem prywatnym a zawodowym. Mam złotą zasadę, by nie srać do własnego gniazda, nawet jeśli gówno byłoby z koronkowych majtek o zapachu Diora. I to się tyczy wszystkich. Bez wyjątku, nawet dla Lisy.

Patrzę na zegarek i wychodzę na zewnątrz. Jakiś palant zastawił wyjazd, parkując centralnie przed moim autem. W Londynie to norma, która powinna być karana krzesłem elektrycznym. Za kwadrans mam spotkanie w Barclays Bank w sprawie ewentualnego przewalutowania środków, po którym muszę jechać prosto na Stansted.

Klnę pod nosem, kalkulując każdą straconą minutę. Nie lubię takich niespodzianek. Schodzę po schodach, stawiam walizkę na betonie i obchodzę chujowo zaparkowany samochód, jednocześnie rozglądając się za jego właścicielem. Zaglądam w okno feralnego pojazdu. Na przednim siedzeniu pasażera spoczywa przewrócona czerwona torebka, obok której leży coś co przywodzi na myśl kobiece malowidła, kawałek kabla od ładowarki i dwa tampony.

Po kilku długich minutach zauważam laskę w czerwonych szpilkach i czarnej obcisłej sukience. Przystaje obok mnie, nie przestając gadać przez telefon. Przyciska go ramieniem do ucha, śmiejąc się w głos, i grzebie w torebce trzymanej w dłoniach.

Na co im dwie torebki? myślę. Wygląda na to, że to jej samochód. Mówię do niej grzecznie, że to prywatny parking, ale zajęta rozmową telefoniczną nawet mnie nie słyszy. Zamiast kluczyków do auta wyciąga szminkę i przeglądając się w odbiciu samochodowej szyby blokującego mnie auta, maluje usta.

Chuj mnie strzela coraz bardziej, bo ewidentnie się jej nie spieszy. Moje opanowanie się kończy, zerkam na okno hotelu i dostrzegam stojące w nim dwie rozbawione pokojówki. Gdy tylko rejestrują, że na nie patrzę, znikają błyskawicznie. Kobieta kończy rozmawiać w momencie, kiedy moje oczy dosłownie płoną. Zerka na mnie, jakby dopiero mnie zauważyła, powoli przejeżdżając wzrokiem po moim ciele.

– Heeej – przeciąga, obdarzając mnie kokieteryjnym spojrzeniem i zakłada kosmyk włosów za ucho.

– Zastawiła pani wyjazd – zauważam oschle.

– Tak? – Rozgląda się niewinnie dookoła. – A co robisz dziś wieczorem? – pyta nagle, trzepocząc rzęsami i wypinając piersi.

Będę dogłębnie przeglądał CV kandydatek do pracy, żeby nie trafić na taką jak ty.

– Odjedzie pani swoim autem? – Niemal kipię ze złości, wykorzystując opary rezerw cierpliwości i po raz kolejny patrzę na zegarek.

– Jasne. Jestem Amy. To co robisz dziś wieczorem? – Idzie w zaparte.

– Nie jesteś w moim typie, więc nawet waląc konia, nie będę myślał o tobie – rzucam poirytowany do granic możliwości, chociaż ta laska byłaby idealna na weekendowy szybki jeden raz.

– Palant! – rzuca, zmywając słodki uśmiech, i wreszcie wyciąga kluczyki.

Obdarza mnie urażonym spojrzeniem, gładząc włosy, zawiesza torebkę na ramieniu i wsiada nie do auta, które blokuje mój wyjazd, a do innego, zaparkowanego tuż obok mojego, i po kilku sekundach po prostu odjeżdża. Zaciskam usta i nie mając wyjścia, wybieram numer, by zadzwonić po taksówkę.

***

Spóźniam się na umówione o ustalonej godzinie spotkanie w banku, więc muszę czekać na wolnego pracownika.

Tuż po załatwieniu formalności, łapię kolejną taksówkę, a jej kierowca całą drogę na lotnisko nawija o polityce i o tym, jak ze Stanów Zjednoczonych trafił do Wielkiej Brytanii. Puszczam mimo uszy głupoty, jakie wygaduje o kraju, w którym się urodziłem. Nie odzywam się, tylko słucham. Kiedy gość wyczerpuje tematy polityczne, zaczyna prywatne wywody o trudzie wychowania szóstki dzieci w brytyjskich realiach i nieudanym pożyciu seksualnym. Mam ochotę wysunąć głośny wniosek, ale w duchu stwierdzam, że tak naprawdę mam to w dupie. Męczy mnie poznawanie czyjegoś życia i nie mam zamiaru w nie brnąć.

Byłem inny, przeprowadzając się ze spokojnego przedmieścia Chicago do zatłoczonej stolicy Anglii. Lubiłem ludzi, hotele są tego dowodem, zauważyłem tylko, że po niedługim czasie zaczęli mnie irytować. I to nie tyle turyści, co mieszkańcy. Może dlatego, że w Londynie jest za duży wachlarz poglądów lub to ja nabywam skurwysyństwa, jakiego przykładów tu mam pod dostatkiem.

Zajmuję miejsce w samolocie, zakładam słuchawki i na dwugodzinny lot do Wrocławia przymykam oko.

***

Budzi mnie dotyk na ramieniu. Otwieram oczy i pierwsze, co zauważam, to plastikowy uśmiech stewardessy. Pokład opustoszał i orientuję się, że przespałem całą podróż. Zabieram bagaż podręczny, wychodzę z samolotu i idę po odbiór walizki.

Mając na uwadze fakt, że nie znam miejscowości, do której jadę, a warunki mogą być trudne, wypożyczam SUV-a. Wstukuję w nawigację niełatwą do powtórzenia nazwę miejscowości, zakładam okulary przeciwsłoneczne i wiedziony anglojęzycznym nawigatorem ruszam w nieznane.

Do celu mam około stu kilometrów. Pierwsze sześćdziesiąt odbywa się po cywilizowanych drogach pośród zwyczajnych niewielkich miejscowości. Kolejne kilometry zaś, zaczynają budzić moje wątpliwości. Być może to przez przeskok z betonowej londyńskiej ciasnoty na zasiane zielenią pustkowia, które kojarzą się mi z młodzieńczymi latami spędzonymi u dziadków na amerykańskim ranczo. Nieważne.

Coraz wyraźniej czuję, że miejsce, które planuję kupić, ma tak zwany „potencjał ciszy”, w którą ucieka zdecydowana większość najbogatszych ludzi na świecie.

Jadę przez zielone odludzie i podoba mi się to coraz bardziej. Nie ma tłumów, tłoku, korków, świateł, upominającego trąbienia i smrodu spalin. Wyłączam muzykę, odsuwam szybę i słyszę tylko odgłos silnika i świst wiatru.

Zostawiam za sobą kolejne kilometry i wreszcie na poboczu widzę zarys pierwszego człowieka. Kiedy dojeżdżam bliżej, widzę wymachującą dłonią kobietę w kapeluszu.

– No na pewno… – mamroczę pod nosem. Nie zwalniam. Przyspieszam, nawet nie patrząc w jej kierunku.

Catherine

Mam wady, jedną z nich jest to, że nigdy nie nauczyłam się prowadzić samochodu, podchodziłam do tego kilka razy, ale gdy tylko dotykam rękami kierownicy, mam paraliż. Strach mnie obezwładnia, sprawiając, że nie jestem w stanie nic zrobić. Miałam pięć lat, gdy moi rodzice zginęli w wypadku, a ostatnie, co widziałam, zanim straciłam przytomność, to dłonie mojego taty zaciśnięte na kierownicy. Czasami śnię o tym, teraz już rzadziej, że to ja ją trzymam. Czy komplikuje mi to życie? Trochę. Z drugiej strony już podczas studiów odkryłam coś wspaniałego. Podróżowanie z plecakiem, wyjazdy wakacyjne tam, gdzie rzuci mnie los. Co ciekawe tak właśnie poznali się dziadkowie. Ona łapała „stopa”, on się zatrzymał, może dlatego mam do tego taką słabość?

Rzeczy nadałam kurierem z Francji, część do hotelu, część czeka jeszcze, abym dopięła umowę kupna – wtedy firma zajmie się wysyłką pamiątek i moich osobistych szpargałów. Sama mam plecak, wiosna jest piękna, a dzięki temu, że nie mam przy sobie praktycznie nic, odprawy przechodzę błyskawicznie.

Przybywam wcześniej, spotkanie z właścicielem Żerardówki mam dopiero jutro wieczorem, więc bez problemu powinnam dotrzeć do pałacyku stopem lub autobusem, jeżeli to pierwsze nie wypali.

Taksówka wywozi mnie z miasta, a ja przez kwadrans tłumaczę kierowcy, że owszem – chcę, aby mnie wysadził gdzieś na drodze wylotowej. Potrzebuję odetchnąć, przez chwilę poudawać, że nie mam w życiu żadnych obowiązków i jestem na wakacjach.

Jeżeli uda mi się kupić pałac, będę tam uziemiona przez najbliższe lata.

Gdy odkryłam Żerardówkę, zakochałam się w niej od pierwszego wejrzenia. Wystarczyły tylko zdjęcia, a potem przez kilka godzin siedziałam z mapami Google i oglądałam tereny. Samo miejsce jest niesamowite, ale to przestrzeń stanowi jego wartość. Coś, czego klienci z Zachodu coraz częściej szukają. Azyl, spokój. Dobra kuchnia.

Z mojej perspektywy fakt, że jest daleko od większych miast, stanowi atut, może tutaj jeszcze nie ma mody na ucieczki z metropolii, ale wielu moich bogatych klientów chętnie to właśnie zrobi. Ucieknie odpocząć, i to w luksusie. W głowie mam setki pomysłów, na koncie wystarczającą kwotę, aby to zrealizować. Pałac wystawiono za śmieszne pieniądze sugerujące, że chcą się go pozbyć.

– Dziękuję, do widzenia! – Macham taksówkarzowi, który ewidentnie ma mnie za niespełna rozumu. Może coś w tym jest?

Idę z plecakiem, samochodów jeździ jak na lekarstwo, ale udaje mi się przemieszczać. Co wioskę, po kilka kilometrów. Pytam o Żerardówkę i słyszę różne historie.

Kobieta, która mnie podwozi i zaprasza do siebie na kawę, miała tam wesele dziesięć lat temu. Nie mówię, że chcę kupić pałacyk, mój wiek sprawia, że wyglądam bardziej jak ktoś, kto szuka pracy kelnerki. Mam dwadzieścia siedem lat, ale gdy się nie pomaluję i mam na sobie bluzę oraz trampki, wyglądam na jakieś dwadzieścia. To zasługa genów dziadka, który w dniu śmierci – mając osiemdziesiąt osiem lat – wyglądał na pięćdziesiątkę i łamał serca wszystkim kobietom z okolicy.

– Myślałam, że zamykają – zauważa Monika, dolewając nam kawy.

Siedzimy u niej w prześlicznym ogrodzie, urządzonym w stylu rustykalnym tak, że czuję się, jakbym przeniosła się na dawną polską sielską wieś.

– Tam było ładnie, ale zapuścili to strasznie. Szkoda, bo widziałam kiedyś historyczne zdjęcia parku i terenu. Było niesamowicie. Nie wiem, czy znajdziesz tam pracę.

– Jak nie tam, to gdzie indziej – przyznaję swobodnie. – A jedzenie? Dobre było? – pytam, a ona parska.

Godzina, tyle zostaję, plotkując o jej ślubie, sukience, braku klimatyzacji na sali balowej, pleśni w pokojach i zimnej wodzie, którą zafundował jej właściciel na weselu, bo ogrzewanie siadło. Opowiada mi o ciotce Jance, która się upiła i prawie utopiła w fontannie, o szczurze, który przebiegł po środku sali, gdy wjeżdżali z tortem, i o tym, że to był najpiękniejszy dzień jej życia. Notuję w pamięci wszystko, a gdy się żegnamy, mam jej telefon, gdybym potrzebowała pomocy. Chyba dlatego lubię jeździć stopem.

Podrzuca mnie kawałek na ostatnią „prostą” do Żerardówki i przeprasza, że mnie nie podwiezie, ale musi lecieć po dzieci.

Zostało mi dwadzieścia kilometrów. Pikuś.

Pięć kilometrów dalej odkrywam, że to musi być droga donikąd. Nie mija mnie żaden samochód. Ani jeden.

Po ośmiu kilometrach chce mi się śmiać z siebie, jestem spocona, włosy wypadają mi spod kapelusza, plecak jest cięższy z każdym krokiem, a dwa samochody minęły mnie, jadąc w niewłaściwą stronę, a jeden jedyny, jaki jechał we właściwym kierunku, nawet nie zwolnił. Idiota pędził tak, że możliwe, że znajdę go na drzewie za jakieś milion kroków. Cholerny dupek za kółkiem cholernego SUV-a. Nie lubię SUV-ów, to auta, które nie powinny były powstać. Kierowców bmw też nie lubię. I komary pogryzły mi kostki, macham więc jak nawiedzona, gdy widzę jadącą ciężarówkę.

– Wskakuj. – Drzwi otwiera mi młody chłopak, kierowca, a ja gramolę się z wdzięcznością na fotel. – Mateusz. – Wyciąga dłoń do uścisku.

– Kaśka – przedstawiam się, odwzajemniając gest. – Powiedz, błagam, że jedziesz do Żerardówki? – pytam z nadzieją, a on ścisza radio i potwierdza.

– Ta, wiozę tam dostawę, chociaż pewnie ostatnią. Sprzedają pałac – oznajmia, a ja patrzę na niego ciekawa.

– Mają kupca? – dopytuję, kto jak kto, ale on może wiedzieć sporo.

– Ta, podobno nawet trzech – stwierdza, a ja czuję, jak włoski na ramionach stają mi dęba. Jak to trzech?!

– Aż trzech?

– Miała być jedna, jakaś Francuzka, ale podobno pojawił się kupiec z okolic i ktoś jeszcze, cholera wie. Stary Prucnal to aż łapy zaciera, nie myślał, że będą chętni, a tu niespodzianka. – Chłopak śmieje się, podczas gdy żółć podjeżdża mi do gardła.

– A ty? Pracy szukasz? – zagaduje, wtedy orientuję się, że musiał powtórzyć pytanie.

– Tak, chyba tak – mówię cicho, mój dobry humor pryska i nawet fakt, że skręcamy w drogę prowadzącą do pałacu mi go nie poprawia.

Patrzę przez okno na stare drzewa, majestatyczne, wielkie. Co zrobię, jeżeli nie kupię Żerardówki? Będę dalej szukała? Wydawało mi się, że temat mam dograny, posiadam korespondencję, rys umowy. Wszystko. I w sumie nic. Wcześniej czułam, że to będzie to. Moje miejsce na ziemi. Mimo że nigdy tu nie byłam, gdzieś wewnątrz mnie było przekonanie, że muszę to zrobić, muszę je zdobyć. Kiedyś babcia opowiadała, że w naszej rodzinie zawsze kierowaliśmy się przeczuciami, instynktem i zawsze okazywało się to słuszne. Jakbyśmy były czarownicami.

– Hej, nie pękaj, na parę dni się zahaczysz, bo mają ostatnich gości i tych kupców, więc resto działa, a Jula rzuciła wczoraj robotę. – Patrzę na chłopaka, zastanawiając się, o czym mówi, wybiegłam myślami do przodu. – Do pracy, wezmą cię z pocałowaniem ręki – pociesza, a ja widzę, że mu się podobam, ale dla mnie jest za młody, nigdy nie gustowałam w młodszych mężczyznach.

Chcę coś odpowiedzieć, ale nagle widzę Żerardówkę. Jest… niesamowita, piękna, obłędna, przerażająca. Motyle pojawiają mi się w brzuchu jak na zawołanie, czarne myśli odlatują, a ja wiem, że choćbym miała zaprzedać duszę diabłu, będzie moja.

– Niezła, co? – dopowiada, chyba celowo zwalnia.

Chrząkam coś w odpowiedzi, zaschło mi w ustach. Jedziemy na tyły, z każdą chwilą jestem coraz bardziej zakochana. I bardziej przerażona. Miejsce jest… zaniedbane. Widzę to, na ścianach, w okiennicach, nawet na drodze. Nieoszlifowany diament.

– Chodź, przedstawię cię i zobaczymy – zachęca Mateusz, a ja wysiadam, zastanawiając się, czy brnąć w to dalej i sprawdzić, jak funkcjonuje wnętrze, czy iść się zameldować i na nowo stać się właścicielką LaVaillant Restaurant.

Zanim zdążę odpowiedzieć Mateuszowi, przez drzwi wybiega starsza kobieta.

– Powiedz, że masz te cholerne krewetki – rzuca w stronę chłopaka, jej fartuch jest estetycznie ubrudzony. Nie brudny, ale widać, że ciężko pracuje. Mnie na razie nie zaszczyca spojrzeniem. – Ten idiota wymyślił, że ugości tę trójkę owocami morza, jak Boga kocham, jakbyśmy nie mieli u nas dziczyzny i… – macha rękami, może mieć z pięćdziesiąt lat, od razu widzę, że jest świetną kucharką, to się czuje – …a zresztą, pal to licho! Potrują się, to będzie spokój. A to kto? – pyta, przenosząc badawcze spojrzenie na moją skromną osobę i taksuje mnie z góry na dół.

– Katarzyna Kalinowska – kłamię zgrabnie, a mój nowy znajomy dodaje, że szukam pracy jako kelnerka.

Cóż, zostaję w tej roli, los zdecydował.

– Idealnie, Julki nie ma, a Ania sama nie ogarnie, bo musi pomóc mi na kuchni. Umiesz podać do stołu? – pyta, a ja potwierdzam.

Mityguję, że kelnerowałam od lat, a ona wierzy mi na słowo, niezaprzeczenie zdesperowana. Umawia się ze mną na stawkę i dzień próbny, dodaje, że na umowę nie mam co liczyć, a potem wchodzę w brzuszysko pałacu, sama zaskoczona tym, jak szybko to poszło i jak bardzo „system polski” różni się od tego we Francji.

***

Kucharka nazywa się Irena, pracuje tutaj od kilku lat, klnie na czym świat stoi, szczególnie na to, jak szef wymyśla i z czego każe jej gotować. Nie wiem, kiedy mam przed sobą talerz z zupą, mocny, aromatyczny gulasz, a w ręku bułkę, którą upiekła.

W międzyczasie Ania przynosi mi koszulę po mojej poprzedniczce, która jest na mnie o numer za mała, więc mam wrażenie, że moje piersi w niej są pięć razy większe. Ania jest słodka, chociaż męcząca przez szczebiotanie. Właściciela nie ma, podobno do kuchni nie zagląda, za to wymyśla menu.

Przeglądam je na szybko, ucząc się dań z karty, która mnie nieprzyjemnie zaskakuje. Wymyślne potrawy, nie pasujące ani do kraju, ani do pory roku, z gotowych półproduktów, obstawiam, że na kartę Irena ma minimalny wpływ, a szkoda.

– Gulasz dziś poza kartą? – pytam, ale Irena wybucha śmiechem.

– Nie, kochanie, gulasz jest dla nas. Mój stary wczoraj był na polowaniu, to zrobiłam, tamci zjedzą krem z kalafiora z truflami lub zupę z owoców morza – informuje ze śmiechem.

Zaczynam myśleć, że stanowczo wolę być po tej stronie tacy. Żal mnie ściska, że ktoś jej kazał gotować z produktów, których nie zna i nie lubi.

– Mówisz po angielsku? – dopytuje, jednocześnie mieszając w garnkach.

– Trochę, dogadam się jak trzeba – odpowiadam.

Prysznic, który wzięłam chwilę wcześniej, chociaż chłodny, był błogosławieństwem, tyle że moje włosy robią teraz, co chcą, więc muszę je zapleść w warkocz. Kosmetyki i ubrania są już pewnie w moim pokoju, ale na razie absolutnie się tam nie wybieram.

– Skąd się właściwie wzięłaś? – Kobieta patrzy na mnie z nagłą podejrzliwością, nie lubię kłamać, ale jak się powiedziało „A” trzeba powiedzieć „B”.

– Przyjechałam do ciotki, ale ona wciąż biega do pracy, więc na razie chcę się czymś zająć – zbywam ją ogólnikami. – Podobno tutaj będzie nowy właściciel? – zmieniam temat.

Ania zabiera mi talerz, kończę zaplatać włosy, muszę przejść się na salę, aby wiedzieć, jak się poruszać, więc za chwilę skończy się mój czas na pogaduchy z Ireną.

– Pewnie tak, ale jak to kupi Kuźniak, to ja rzucam to w diabły – oznajmia, a w jej głosie słychać ukrytą groźbę. – Pieprzony magnat się znalazł. Uważaj na niego, bo wydaje mu się, że każda kobieta leci na kasę. – Nagle staje i patrzy na mnie. – A ty ładna i chyba niegłupia. Szkoda by cię było dla tego knura. Powiem ci, bo w sumie czemu nie. Drań się dorobił dawno, ale na gównie, a teraz chce wejść w hotelarstwo, bo to prestiż i może go wreszcie przyjmą w komitywę i nie będą patrzyli z pogardą. Tak to sobie wymyślił. A to, że, szlag, splunęłabym, ale w kuchni się nie pluje – parska. – Ale to kawał drania jest. Niejedna z dziewczyn się przekonała, jednej zrobił bachura i tak nastraszył, że z młodym wyjechała do rodziny za granicą. On nie chce wiejskiej dziewczyny, ino mu się marzy jakaś dama. Może i po to mu Żerardówka. Wielki, psia jego, pan się znalazł. – Kończy wywód i trzaska dłonią w blat.

Gdybym miała być szczera, na miejscu Kuźniaka nie dotknęłabym żadnej z potraw, którą dziś gotuje Irena, na mojego nosa jest tu coś mocno osobistego.

Rozdział 2

Adam

Wjeżdżam na teren posiadłości. Kostka granitowa jest poprzerastana mchem, ogród zaniedbany, ale to niuans, który i tak nie przyćmiewa uroku pałacyku otoczonego zielenią.

Wysiadam z auta i nie idę prosto do środka. Podążam wzdłuż budynku i z każdym krokiem podoba mi się on coraz bardziej. Chociaż faktycznie odrobinę odbiega od stanu, w jakim znajdował się na zdjęciach. Nie sposób było dojrzeć na nich brudnej elewacji i pajęczyn w kamiennych okiennicach. Wiem jednak, że to nie problem. To miejsce jest warte swojej ceny i już sam nie potrafię określić, co mnie bardziej przyciąga – biznesowy potencjał czy dusza, którą z całą pewnością ma ten budynek. W pewnym momencie zawracam. Będzie jeszcze czas na dokładne rozeznanie.

Wchodzę do środka i już na wejściu czuję, że trąci tu dziwnym zapachem. Zauważa mnie starszy, siwy mężczyzna w okularach stojący przy blacie recepcji z jakimś drugim typem.

Podchodzi do mnie i wyciąga dłoń, mówiąc coś w swoim ojczystym języku. Odwzajemniam uścisk.

– Jestem Adam Hunter. Mówisz po angielsku? – pytam gościa.

– Lityl bit – kaleczy. – Wiesław Prucnal. BOSS – uzupełnia wypowiedź, eksponując żółte zęby.

Zaprasza mnie więc skinieniem głowy i prowadzi do faceta w garniturze, który niezainteresowany moją obecnością obraca w dłoni szklankę z whisky, wlepiając w nią wzrok. Wyciągam rękę w stronę faceta, który na oko jest po czterdziestce. Wysoki z lekką łysiną i wystającym brzuchem. Jego betonowa twarz wcale nie emanuje gościnnością, zerka leniwie na moją trzymaną w powietrzu dłoń i ignoruje ten dobry gest.

Chuj ci w dupę, kimkolwiekjesteś, myślę. Cofam rękę i wkładam do kieszeni jeansów.

– To jest pan Jarosław Kuźniak. Polish biznesmen. BIG MAN! – przedstawia właściciel, klepiąc milczącego gościa po ramieniu.

– BIG MAN potrafi mówić? – rzucam do właściciela, ale typ mnie raczej nie zrozumiał.

Załapał zaś facio, który nie raczył podać mi ręki, bo obdarza mnie spojrzeniem z niejaką odrazą.

– Będę nowym właścicielem – przemawia do mnie po angielsku. – Już wkrótce – dopowiada, a wtedy ja skaczę wzrokiem z jednego typa, na drugiego, bo nie wiem, co się właśnie odpierdziela. – Ty i ta francuska babka możecie wracać do swoich krajów, bo cena poszła w górę. Nie stać was.

Jaka francuska babka? Analizuję i właśnie dociera do mnie, że nie jestem jednak jedynym chętnym do zakupu.

– Co jest grane? – Robię krok w stronę właściciela, podejrzliwie mrużąc oczy.

Wiesław zauważa mój niezadowolony wyraz twarzy, bo przeciera czoło i rozkładając ramiona, zaczyna mnie uspokajać.

– Spokojnie. Ja, ty, on… – Wskazuje na ważniaka – I pani… wieczorem kolacja i biznes rozmowa. Okej? – duka, starając się, bym zrozumiał, i wciska mi w dłoń kluczyk do pokoju. Na drewnianym, wielkim breloku jest wyryty numerek. Ewidentnie chce się mnie teraz pozbyć. – Szósta. – Pokazuje na palcach godzinę spotkania i stuka w zegarek.

– Zastanów się, czy jest sens wchodzić do pokoju. – Ponownie odzywa się facet w garniturze, nie kryjąc się już nie tylko z własną wyższością, ale i wymierzonym we mnie atakiem.

– Nie przejechałem tyle drogi na darmo. Radzę, staranniej dobierać słowa – rzucam przez ramię i idę przed siebie, nie wiedząc nawet, gdzie mam swój pokój.

Wychodzę na górę, by znaleźć numer dwadzieścia pięć. Idę po miękkiej hotelowej wykładzinie wyścielającej korytarz. Szukając swojego pokoju, zaczynam kichać, a to nie jest dobry znak. Odezwał się mój jebany detektor kurzu w postaci alergii. Czuję, że oczy zaczynają łzawić.

Znajduję lokum, wchodzę do środka i czuję zapach stęchlizny oraz niewietrzonego pomieszczenia. Ktoś tu oszczędzał na ogrzewaniu. Pierwsze, co robię, to otwieram szeroko wszystkie okna i przystaję w jednym przez chwilę, po czym sięgam po leki przeciwalergiczne i biorę dwie tabletki. W swoich hotelach nie mam tego problemu. Są regularnie sprzątane.

Ten wyszczekany cwel podniósł mi ciśnienie do tego stopnia, że zapomniałem o obowiązkowej popołudniowej kawie. Na domiar złego on już jest pewien, że będzie nowym właścicielem. Biorę pod uwagę, że będę musiał zapłacić więcej, niż zakładałem. Właściciel dworku również okazał się niezłym gagatkiem. Przed moim wyjazdem Marek rozmawiał z nim przez telefon i w rozmowie typ zapewniał, że jestem jedynym chętnym. Widocznie tylko na tamten moment.

Upływa kwadrans, nim zdążę się uspokoić i przenieść uwagę na wygląd pokoju. Gdybym mógł określić go w dwóch słowach, byłby to „niewykorzystany potencjał”. Przechadzam się po przestronnym wnętrzu, w którym prawdziwe dębowe meble wymagają renowacji lub co najmniej odkurzenia. Patrzę pod nogi, parkiet woła o cyklinowanie, w kątach zalegają kłęby kurzu. Dwie ściany mają odsłoniętą surową czerwoną cegłę. Pozostałe dwie są pokryte tynkiem w kolorze czerwieni. Ciężkie upięte po bokach zasłony również pokryte są warstwą kurzu. Tak jak łóżko z baldachimem pasuje do tego zamkowego klimatu, tak nie mogę tego powiedzieć o potwornym zapachu wilgoci.

Wchodzę do łazienki. W oczy rzuca się wolnostojąca wanna pod ścianą z mosiężnymi kurkami. Standardowe pomieszczenie, które na pierwszy rzut oka wymaga tylko lekkiego remontu. Otwarty prysznic w rogu, podwójna umywalka osadzona w kamiennym blacie i niewyczyszczone lustro. Jakiś czarny robak przemknął za wannę. Terakota nie odpada. Wychwytuję tylko niuanse typu brak serwisu sprzątającego i dodatkowego ręcznika, którego nieobecność jest znacznie mniej dokuczliwa niż brak papieru toaletowego. Zakurzone pachnidło na jednej z półek już dawno przestało spełniać swoją funkcję i tu również trąci zapachem wilgoci. Mój przyjaciel Marek mówi, że mam węch jak pies. To prawda. I gdybym pojawił się tu w charakterze zwyczajnego klienta hotelu, zawróciłbym już w progu. Jestem tu jednak, by kupić to miejsce. I tak będzie. Mimo syfu i konkurencji, podoba mi się podniecająca wizja przemiany. Nawet bardzo.

Catherine

Jest siedemnasta, na razie restaurację odwiedziło aż jedno małżeństwo, które podeszło do karty ostrożnie, jakby już wcześniej tu jedli. O dziwo dostałam napiwek, który oddałam Ani. Ona wbija na kasę zamówienia i gdy tylko mnie widzi, zaczyna mówić, opowiadać i plotkować, co jest z jednej strony zabawne, ale na dłuższą metę męczące.

Znam już chyba wszystkie plotki o właścicielu, wiem na przykład, że sprzedaje biznes, bo sam nie ogarnia, a żona uciekła od niego kilka lat wcześniej. Podobno jak ona tu była, to jeszcze jakoś się kręciło. Julka rzuciła pracę, gdy się dowiedziała, że stary sprzedaje biznes i że jej nadzieje na romans i przejęcie pałacu spełzły na niczym.

Nie miałam okazji poznać jeszcze właściciela, zadzwonił na bar z informacją, że przyjmie VIP-ów na sali o osiemnastej. Robię stolik możliwie blisko baru, tak, aby mieć możliwość posłuchania, o czym rozmawiają, bo zakładam, że o moim pałacu.

Skurwysyny. Robię się wściekła, z każdym momentem bardziej, nie wiem, co ten drań właściciel chciał ugrać, ale mam ochotę go stąd pogonić. To miejsce umiera pod jego butem.

Za to okazało się, że są tu piwnice na wina, kuchnia ma niesamowity potencjał i przestrzeń, a z tyłu jest stary sad z jabłoniami, który może udałoby się reanimować.

– Nie jesteś kelnerką, prawda? – Irena wyciera ręce w fartuch i opiera się o framugę drzwi kuchni.

Lekko marszczę brwi, przed chwilą wyniosłam talerze, ogarnęłam z grubsza bar, więc nie wiem, skąd wie.

– Jesteś za dobra na kelnerkę. I zadałaś pytania o kartę, ale żadne nie było głupie, nie pytałaś też, czym są potrawy, więc wiesz, co i jak. No i masz akcent, nieznaczny, ale polski to nie twój język.

Milczę, cóż mam powiedzieć? Zaimponowała mi.

– Ty to ta Francuzka, co? Ta od restauracji?

– Tak, przepraszam panią, Ireno – przyznaję cicho, a ona aż klepie się w udo dłonią.

– Wiedziałam! Ha! – Mruży oczy. – Nie myśl, że ja tak gotuję – usprawiedliwia się, machając w stronę kuchni. – Może nie umiem po nowoczesnemu, ale mój ogon z bobra czy kaczka w sosie śliwkowym zwali cię, mała, z nóg – zachwala z dumą w głosie, a ja oddycham z ulgą. Nie jest wściekła.

– Jadłam gulasz i szczerze powiem, zjem wszystko, co zrobi pani z sercem, ale te krewetki…

– Są ohydne – dokańcza za mnie. – Posłuchaj, tu nie tylko o kasę się rozbija. Wiadomo, że to też, ale knur chce tego miejsca i dużo zapłaci – sugeruje, a ja notuję w myślach określenie „knur”, jest na tyle plastyczne, że jestem w stanie sobie wyobrazić kogoś, kto je nosi. – Bardzo dużo zapłaci, ale Prucnal miał z nim zatarg kiedyś, o babę. Masz szansę to wygrać, jak zagrasz dobrze, zresztą od kiedy Lidka wyjechała, staremu odbija i sam nie wie, co robi, nagle się zrobił wielki pan na włościach, ale to nie zły człowiek, może ciupkę głupawy, bo to Lidia tu wszystko trzymała jako tako – dodaje, a potem macha ręką. – A teraz leć, bo zaraz przyjdą.

Wraca do kuchni, a ja stoję jeszcze przez chwilę, analizując jej słowa. Miało być łatwo i przyjemnie, a wychodzi na to, że weszłam do bagna. Jak to mówiła moja babcia, gdy wszystko się waliło: „Chociaż nie jest nudno”.

Adam

Biorę szybki, pobudzający prysznic. Pobudzający, bo lejąca się woda początkowo była ciepła tylko na pół gwizdka, później z deszczownicy leciała zimna. Moje jaja obkurczyły się kosztem ostatnich oszczędności właściciela. Liczyłem na sprawne dobicie targu z „Wieśniakiem” – tak aktualnego właściciela określił Marek po moim telefonie. Miało pójść sprawnie. Nie przewidziałem konkurencji, nie przewidziałem więc garnituru.

Jebać wieśniaków, ich garnitury i białe koszule zapięte na prestiżowych brzuchach. Założyłem świeży biały T-shirt i jeansy. Przyjechałem kupić hotel i mogę to zrobić w wygodnym ubraniu.

Kiedy dochodzi osiemnasta, tabletka przeciwalergiczna działa już z pełną mocą, ale i tak mimowolnie kicham, opuszczając swoją komnatę. Schodzę na dół i kieruję się do restauracji na umówioną kolację. Ciekawe, w jakim kierunku pójdzie rozmowa. Swoją drogą nie znam się na prowadzeniu restauracji. W moich hotelach są tylko samoobsługowe kontynentalne śniadania. Kiedy kupię to miejsce, to będę musiał podszkolić się w branży gastronomicznej, ale uznaję to za plus. Nie można zatrzymywać się w miejscu, trzeba iść dalej.

Pomieszczenie restauracji jest prawie puste, w powietrzu unosi się dość przyjemny zapach jedzenia. Zgłodniałem. Rozglądam się z ciekawością i ponownie głośno kicham.

– Na zdrowie! – dochodzą do mnie słowa w obcym języku. Mam nadzieję, że nie oznaczały one „zdechnij”.

Za barem pojawia się Wiesław Prucnal w towarzystwie chłopaka.

– Wujek powiedział „na zdrowie” – tłumaczy młody mężczyzna. – Będę tłumaczem. Zapraszamy. – Wskazuje na najbliższy zastawiony stolik.

– Dziękuję – mówię.

Zasiadamy wspólnie do stołu, jestem już podkurwiony, bo wiem, że lada moment pojawi się również „BIG MAN”, który prawdopodobnie podbije cenę. Po chwili podchodzi kelnerka i rozdaje karty. Przez posrane legendy przyjaciela, najpierw rzuca się w oczy jej „rdza na dachu”, a dopiero potem czerwone trampki.

– Pomijam bałagan i zapach stęchlizny. Zawsze macie problem z ciepłą wodą w łazienkach? – Przenoszę spojrzenie na człowieka, z którym mam zrobić interesy. Staram się pomarudzić. Usłyszane pretensje zawsze studzą waleczny zapał sprzedającego. Chłopak siedzący obok niego skrzętnie tłumaczy moje pretensje.

– KOLD? – pyta właściciel nadto zdziwiony.

NOŁ. Kurwa HOT, myślę i mam ochotę powiedzieć to na głos.

– Musiała wystąpić jakaś usterka – podkreśla tłumacz, przekazując mi kolejne słowa. – Naprawimy. Jak się panu podoba nasze miejsce? – dopytuje, zmieniając temat.

– Spoko – odpowiadam bez emocji, ale wewnątrz już czuję, że pałacyk należy do mnie. Co więcej, już mnie wkurwia widok opadniętej główki tulipana w dzbanku.

Przenoszę spojrzenie na kartę dań, którą ktoś inteligentnie przetłumaczył na mój język. Sunę wzrokiem po arystokratycznym menu i już wiem, czego nie chcę.

Raz po raz zalatuje mi jakimś smrodem. Zerkam podejrzliwie na właściciela. Ponoć to Chińczycy słyną z niecywilizowanych odruchów przy stole, a pierdzenie czy bekanie jest oznaką ich zadowolenia po posiłku. Z tym że on nie jest Chińczykiem, a my nawet nie zaczęliśmy jeść. Patrzę na zegarek, jest kwadrans po osiemnastej. Nie ma konkurenta, nie ma też kobiety. Zaczynam się niecierpliwić, bo właściciel nie chce rozpoczynać tematu. Robię się coraz bardziej poirytowany.

Mija kolejne dziesięć minut i zjawia się ważniak, po czym bez słowa siada naprzeciwko. Skoro nie podał dłoni na przywitanie, śmieszne byłoby, gdyby przeprosił za spóźnienie. Obdarzam go zmęczonym spojrzeniem. Bierze kartę, a po kilku sekundach unosi rękę i głośno pstryka palcami. Na wezwanie pojawia się kelnerka, przystając przy dopominającym się pierwszeństwa człowieku, i odrzuca rudy warkocz na plecy. Pewnie nie zwróciłbym na nią większej uwagi, gdyby właśnie nie mój konkurent. Składa zamówienie, bezpardonowo wlepiając ślepia w jej pokaźny biust, jakby czytał nie z menu, a z niego. Po przyjęciu zamówienia od pierwszego typka dziewczyna podchodzi do mnie.

Julia, czytam napis na plakietce i łowię spojrzeniem miejsce w którym poły materiału jej eleganckiej koszuli rozchodzą się centralnie na cyckach, odsłaniając krągłości. Widok faktycznie przyciąga męski wzrok, lecz zachowuję klasę, na powrót skupiając się na karcie.

– Na przystawkę poproszę krewetki, a na danie główne kurczaka kukurydzianego z ryżem pilau. Za zupę i deser dziękuję – zamawiam, krzyżując spojrzenie z jej błękitnymi, mocno przykuwającymi uwagę oczami.

– Coś do picia? – dopytuje i doznaję lekkiej ulgi, że rozumie po angielsku.

– Woda i lampka wytrawnego wina – dodaję, unikając jej spojrzenia.

I tak przez ten nieodpowiedni wygląd wyleci z roboty, nawet jeśli planuje tu zostać.

Dziewczyna podchodzi do swojego aktualnego szefa, który wraz z tłumaczem przekazują jej swoje zamówienia.

Opieram łokieć o stół, a czoło wspieram na dłoni. To mniej nieeleganckie niż zachowanie faceta, który celowo wychyla się na krześle, by obejrzeć dupę kelnerki. Znów czuję ten cholerny smród.

– Przechodzimy do tematu spotkania? – przejmuję dowodzenie.

– Wszystko już uzgodnione. Moja oferta jest najbardziej atrakcyjna i nie widzę powodu, żeby było o czym dyskutować. Dworek jest położony w Polsce i powinien trafić w ręce Polaka – przemawia Jarosław Kuźniak, nie dając szansy wypowiedzieć się właścicielowi.

– Zapłaciłeś już? – pytam go złośliwie, zaciskając jedną pięść pod stołem.

– Prawie – odpowiada, a arogancja wylewa się z jego wykrzywionych w cwaniackim uśmiechu ust.

Pojawia się kelnerka, roznosząc przystawki.

– Na czym stoję? – podkurwiony zwracam się wprost do właściciela, ignorując to, co leży przede mną. – I gdzie jest zainteresowana kupnem kobieta?

– Panowie, zjedzmy najpierw. Po posiłku porozmawiamy – uspokaja właściciel, na siłę ratując imprezę. – Widocznie zrezygnowała – dodaje.

Zjadam krewetkę z oceną, że jadałem lepsze. Smaku nie poprawiała ta uciążliwie napływająca woń. Jeszcze tego mi brakuje, żeby do kichania doszła sraczka.

Po kilku minutach ciszy i czegoś, co przypomina przeciąganie liny wzrokiem pomiędzy mną a dwójką pozostałych mężczyzn, dziewczyna stawia przede mną kurczaka. Biorę łyk wina i zabieram się za jedzenie. Danie główne jest zdecydowanie lepsze, zjadam ze smakiem to, co mam na talerzu. Współtowarzysze również kończą, a po chwili dostają coś, co ani jednemu, ani drugiemu nie jest potrzebne – tiramisu, panna cotta i jakiś placek, który znajomo pachnie jabłkami i cynamonem, chwilowo kamuflując docierający raz po raz do mojego nosa smród.

Stukam niecierpliwie palcem o brzeg kieliszka. Wiesław opiera się o krzesło i masuje napełniony brzuch. Ważniak Jarosław wychyla kieliszek wina, wyciąga papierosa i mimo zakazu odpala go wewnątrz.

– No to panowie, skoro żołądki pełne, możemy przejść do rozmów – podejmuje właściciel.

Przy stole znów pojawia się kelnerka. Zbiera zastawę, ostrożnie układając ją na przedramieniu. Zabiera talerz drugiego kupującego, odwraca się a wtedy gość robi coś, co sprawia, że moja szczęka opada, odbija się od stołu i wraca na swoje miejsce. Klepie ją w dupę i wyciąga pusty kieliszek w jej stronę. Dziewczyna na dwie sekundy zastyga w bezruchu i gdy myślę już, że coś zrobi, ona jednak rezygnuje i idzie z talerzami do kuchni. Obserwuję, jak wraca z cholerną butelką wina i nalewa mu do kieliszka. Facet wyciąga dwa banknoty z wewnętrznej kieszeni marynarki i wsuwa jej w miejsce, gdzie rozchodzi się materiał na jej piersiach. Dziewczyna uśmiecha się i nachyla nad stołem, sięga po wazon z tulipanami i dalej z uśmiechem na ustach chlusta mu wodą z kwiatami prosto w twarz.

– Kurwo – sapie klient, podrywając się z krzesła jak poparzony, wytrąca jej wazon z dłoni i popycha nieznajomą do tyłu, aż ta obija się o krawędź baru, a gość nie ma zamiaru odstąpić, łapiąc jej bark i dociskając ją swoim ciałem do przeszkody za plecami.

Miarka się przebrała, wstaję szybko, łapię go za rękę i wykręcając ją, dociskam skurwiela do najbliższej ściany. Mam ochotę połamać mu kości. Unosi się nad nim intensywny smród, który towarzyszył mi przez całą kolację. To musiała być ta woda z wazonu.

– Lubisz poniewierać słabszymi? – Napieram na niego, dociskając łeb do ściany i mocniej ciągnę jego rękę, wtedy wrzeszczy jak panienka.

– Spokój! Spokój – Właściciel próbuje mnie odciągnąć, ale bezskutecznie.

Wiem, że to jest ten moment, że jeszcze centymetr w górę i usłyszę chrupnięcie w jego stawie.

Powstrzymuje mnie nagłe kichnięcie, odwracam gościa i łapię za poły marynarki.

– Mama cię nie nauczyła, jak traktować kobiety? – warczę i patrzę na niego z pogardą, tak jak on na mnie. Mam ochotę spuścić mu wpierdol. Dla zasady. Lecz nagle czuję jak drobna dłoń ląduje na moim napiętym bicepsie.

Catherine

Przez lata kelnerowania nauczyłam się wiele, między innymi wiem, że to, z jakim człowiekiem macie do czynienia, można zobaczyć po tym, jak traktuje obsługę, jaki ma stosunek do ludzi o niższym od siebie statusie społecznym.

Właściciel lokalu zmarszczył brwi ze zdziwieniem, gdy podeszłam przywitać stolik i zapytać o napoje, ale chyba ma tak wywalone, co się dzieje na restauracji, że nawet nie skomentował mojej obecności. „Mój szef” ostentacyjnie zamawia „najdroższą butelkę wina w karcie”, czyli na winach nie zna się zupełnie, tak samo jak na dobrym wychowaniu.

„Ulubieniec” Ireny się spóźnia, pewnie robi to celowo, a kiedy wchodzi, wiem, o czym mówiła kobieta. Nie jest brzydki według kanonów męskiej urody, musiał kiedyś łamać serca, kiedyś, bo czas przestaje być dla niego łaskawy i zachowanie atrakcyjności zaczyna wymagać wysiłku, którego on raczej nie ma ochoty podejmować. Koszula lekko opina się na brzuchu, ogólnie widać, że lubi sobie pofolgować, alkoholowo i jedzeniowo. Idzie wolno, mierzy wszystko wzrokiem, który ma powiedzieć: to już jest moje. Mnie też tak lustruje, dokładając do tego uśmiech, dziwię się, że nie puszcza mi oka.

Przystojniak, ubrany niebiznesowo to Anglik, widać, że jest poirytowany sytuacją i tylko czekać, aż wybuchnie. Całkiem zabawnie unika patrzenia mi w biust, ogólnie stara się nie patrzeć na mnie, jakbym go miała zjeść. Może i miałabym ochotę, jeden problem byłby z głowy, chociaż nie sądzę, aby walczył o to miejsce. Ciekawe, co on w ogóle robi w Polsce. Powinien mieć jakieś idealne biznesy gdzieś u siebie, tutaj raczej ta jaśniutka koszulka pobrudzi się szybciej, niż mu się wydaje.

Rozdaję karty, zbieram zamówienie, a potem stoję przy barze i słucham przebiegu spotkania, rozmowy o niczym, walki kogutów. Ciekawe, czy właściciel zrobił to z premedytacją, całkiem niegłupie. Teraz to już dla każdego z nich sprawa osobista, co dla mnie niestety źle wróży.

Idę zbierać talerze, pomału mam dosyć, ogarnę po deserze, aby nie zrobić Irenie problemu i kończę tę małą szopkę, to był ciężki dzień, a jutro zapowiada się nie lepszy.

Klaps na tyłku mnie szokuje, przez wiele lat obsługiwałam najróżniejsze stoliki, ale nigdy nikt tego nie zrobił. Nigdy. Nikt. Zdarzały się teksty, bywały flirty karczemne, ale nikt nigdy nie uderzył mnie w tyłek, każąc mi dolać wina. Przy stoliku dalej trwają rozmowy, jakby ten cholerny szowinistyczny akt nie został zauważony. Biorę butelkę alkoholu z baru. Wewnętrznie płonę, ale nie mam zamiaru dać temu wieprzowi satysfakcji, wracam, dolewam trunku, a ten wciska mi za bluzkę dwa banknoty. Spokojnie odstawiam alkohol, równie spokojnie sięgam po wazon z kwiatami, które już dawno powinny zostać wyniesione, ale zostawiłam je z premedytacją, i chlustam mu w twarz stęchłą wodą z rozmulonymi łodygami. Smród rozlał się po całej restauracji, a mina mężczyzny jest bezcenna.

Chcę coś dodać, ale mężczyzna klnie, odrzuca krzesło i atakuje, zaskakując mnie tym całkowicie. Przyciska mnie cielskiem do baru, ale trwa to sekundy, bo Anglik go odrywa i rzuca na ścianę. Guzik w koszuli puścił, więc stoję i trzymam ją jedną ręką. Właściciel drze się trochę na mnie, trochę na nich, trochę bez celu.

Trzeba to skończyć. Dotykam ramienia mężczyzny.

– Zostaw go. Nie trzeba mi rycerza w zbroi – mówię do niego po angielsku, a potem przenoszę wzrok na Knura. Jestem w takim szoku, że całość wydarzeń jeszcze do mnie nie dociera.

– Connard puant, touche-moi encore une fois et je t’arrache les yeux1 – rzucam po francusku przez zaciśnięte zęby.

On nie ma szansy zrozumieć, ale nie mogę się powstrzymać. Odwracam się do właściciela.

– Miło było pana poznać, panie Prucnal, mam nadzieję, że jutrzejsze spotkanie jest aktualne, bo jak widzę, zmienił pan ustalenia i nie raczył mnie poinformować – podkreślam, siląc się na spokój, chociaż wewnętrznie cała drżę. – Catherine Vaillant, proszę wybaczyć mi tę szopkę, ale lubię poznać miejsce, które chcę kupić. – Odchodzę, zostawiając całą trójkę, i idę w stronę recepcji.

Pani Agnieszka, która trochę sprząta, a czasem melduje gości, podaje mi klucz już przy drzwiach od restauracji. Wcześniej rozmawiałam z nią, gdy wpadła na kuchnię zrobić sobie kawę, a Irena, jak widać, zadbała o to, aby i ona wiedziała, kim jestem.

Cóż, wesoły początek.

Adam

Co tu się właśnie odjebało? pytam się w myślach w momencie, kiedy tłumacz przekazuje mi słowa właściciela, że kupująca z Francji, Catherine Vaillant bezczelnie podszyła się pod kelnerkę.

– Jeszcze raz położysz na mnie swoje łapy, a mój prawnik zadba o odpowiednią rekompensatę w funtach! – warczy do mnie Kuźniak, rozmasowując naciągnięty bark.

– Jeszcze raz zobaczę, że w mojej obecności tak traktujesz personel, a będzie ci potrzebny nie prawnik, tylko grabarz – rzucam w odpowiedzi, obserwując, jak ociera mokrą twarz chusteczką, po czym prowokacyjnie upuszcza ją pod nogi i trąca stopą w moją stronę.

– No co ty nie powiesz… – kpi. – Ona i tak tu nie pracuje – zauważa, patrząc z pretensją na zakłopotanego całym zajściem właściciela i tłumacza, który przekazuje każde słowo. – Ale jak już kupię. Bo kupię – podkreśla. – To mogę ją ewentualnie zatrudnić. A wtedy będę robił, co mi się tylko podoba i tobie… – wymierza we mnie palcem – …chuj do tego. A ty… – zwraca się do Prucnala. – Czy ty w ogóle wiesz, kogo tu wpuszczasz? – pyta go, zerkając na mnie, przez co ponownie nabieram ochoty by mu przyjebać.

Milczę. Wkładam dłonie do kieszeni, żeby mieć nad nimi przynajmniej częściowe panowanie i skupiam się na tłumaczu.

– Wiem. I nie podoba mi się to. Takie podchody? Ze mną? Nie ma mowy – odnosi się do sytuacji oburzony właściciel. – Uspokójmy się i jutro zasiądźmy ponownie do stołu. W południe – wysuwa kolejną propozycję.

– Nie będę zasiadał do stołu z tymi dzikusami! – warczy mężczyzna, od którego trąci niewyobrażalnym smrodem.

– Nikt pana nie zmusza, panie Kuźniak – mówię z zaczepną elegancją, wtedy mężczyzna przenosi wzrok na właściciela.

– Jarek, nie cztery, tak jak proponowałem. Ostatecznie daję ci pięć milionów złotych. Nie rób tych żenujących spotkań, obiadów, kolacji, tylko wyślij tych ludzi do diabła i dobijamy targu. – Patrzę, jak wyciąga dłoń do zamurowanego właściciela.

W jego źrenicach jakby właśnie pojawiły się symbole dolara. U mnie zaś pojawiają się krzyżyki. Arogancja i pewność siebie tego frajera działają mi na nerwy do tego stopnia, że robię trzy kroki, staję przed nim i blokuję ewentualne dobicie targu.

– Jestem gotowy na dalsze negocjacje. – Patrzę na Prucnala, emanując pewnością siebie, i nie wiem jeszcze, jak i dlaczego, ale nie mam zamiaru ustąpić.

Gość z lekceważeniem spogląda na mnie przez chwilę. Nie mam chęci na dalszą dyskusję w tym smrodzie, poza tym odbija mi się krewetką. Zostawiam ich i wychodzę bez słowa.

Rozdział 3

Adam

Oferta bez oficjalnego zakończenia negocjacji już na tym etapie przebiła zakładaną kwotę o dwa miliony. Czuję ucisk w żołądku. To z nerwów. Po powrocie do pokoju dla odreagowania robię czterdzieści pompek, po czym siadam na brzegu łóżka. Znowu zaczynam kichać, biorę więc kolejną tabletkę i nagle wracam myślami do sytuacji z kelnerką.

Jak miała na imię? Na plakietce Julia. A naprawdę Catherine. Jak dla mnie ta brawurowa akcja była nieco za odważna jak na paryską panienkę. Nawet wytknęła, że nie potrzebuje rycerza. Chętnie pokazałbym jej chwyt, który zabolałby agresora mocniej. Prócz koloru oczu i włosów oraz wydajnej klatki piersiowej, nie zdążyłem się jej przyjrzeć, bo z zasady nie zwracam uwagi ani na pokojówki, ani na kelnerki. Ostatecznie, jej sposób działania był ciekawy. Zakradła się jak lisica i zapoznała się z celem zakupu „od zaplecza”. Nie wpadłbym na to, ale skoro ten idiota właściciel nie zna nawet ludzi, którzy dla niego pracują, to dlaczego by tak nie zrobić. Nie dziwne, że to miejsce popada w ruinę.

– Pięć milionów – mówię do siebie i sam nie wierzę, że chcę dalszych negocjacji. Mam nieco ponad milion funtów w banku, to pokrywa kwotę, lecz ta nie jest ostateczna. W najgorszym wypadku mogę się zapożyczyć. Budynek i kilka hektarów są tego warte, mają potencjał.

Wstaję, ściągam koszulkę i odkładam ją na łóżko. Czuję, że mdli mnie po kolacji. Żałuję, że skusiłem się na krewetki, będąc w tak dużej odległości od oceanu.

Odkręcam wodę w kranie nad wanną, tym razem jest gorąca. Widocznie „usterka” została wyregulowana na termostacie pieca.

Muszę zadzwonić do Marka, więc zakładam słuchawki bezprzewodowe i wybieram jego numer. Wchodzę do wanny, zanurzając się w wodzie. Ramiona przewieszam przez brzegi, opieram wygodnie głowę i słyszę, jak w uszach ucieka sygnał za sygnałem.

– Cześć, stary – wita się, nareszcie odbierając nieco zdyszany. – Trochę mi przeszkadzasz – informuje i w tle słyszę damski chichot.

– Bardzo mi, kurwa, przykro – kwituję zmęczony całym podłym dniem. – Chociaż ty z godnością zamykasz dobę. Chcesz skończyć? Zadzwonić za minutę?

– Ha. Ha. Ha – odpowiada lakonicznie. – Jak już dzwonisz, to nawijaj. Dojechałeś. Umowa spisana?

– Nie – odpowiadam. – Co tu się dziś odstawiło to głowa boli. Przyjechałem i na miejscu okazało się, że z właścicielem czeka jeszcze jeden kupiec, Jarosław Kuźniak. – Lekko przekręcam jego godność. – Jesteś z jego stron. Kojarzysz skurwiela? – pytam.

– Nie? – odpowiada pytaniem. – Ale mam w rejonie kilku starych znajomych. Mogę popytać. A co jest z gościem nie tak?

– Wszystko. To popytaj. Zaproponował pięć milionów… – W telefonie zapadła cisza. – Jesteś tam? – upewniam się.

– Ile, kurwa? – dopytuje po chwili.

– Pięć.

– To znaczy, że jutro wracasz, tak?

– Nie. Zaraz ci wytłumaczę dlaczego, posłuchaj do końca. Odbyła się kolacja. Prócz tego Kuźniaka, jeszcze miała się zjawić kupująca z Francji. Nie pojawiła się, to znaczy tak myśleliśmy, dopóki ten cały Kuźniak nie klepnął kelnerki w dupę. Okazało się, że ta kelnerka to nie kelnerka, tylko ta laska, która również zasadza się na zamek. Cwaniara, co? Oblała go śmierdzącą wodą z wazonu, wystartował do niej z łapami, a ja mało nie złamałem mu za to ręki. Laska się obraziła, poszła do pokoju, a właściciel przeniósł spotkanie na jutro. No ale na odchodne ważniak rzucił pięcioma milionami.

1Connard puant, touche-moi encore une fois et je t’arrache les yeux (z fr.) – Śmierdzący dupku, dotknij mnie jeszcze raz, a wyrwę ci oczy (przyp. aut.).