45,99 zł
Edward Pasewicz, autor nagrodzonego Angelusem Pulverkopfa, powraca brawurowo poprowadzoną powieścią inspirowaną prawdziwymi wydarzeniami.
Jaka tajemnica kryje się za zanikami pamięci głównego bohatera, Izaaka Glassmana? Czy opowieść o wielokulturowym międzywojennym Krakowie może stać się kluczem do zrozumienia dzisiejszego konfliktu izraelsko-palestyńskiego?
W Czarnym weselu zaciera się granica między prawdą i fikcją – obok młodych przepełnionych idealizmem żydowskich chłopców na scenie pojawiają się postaci historyczne, z których każda mogłaby zostać bohaterem powieści sensacyjnej. Dzięki Pasewiczowi wraz z tłumem słuchamy przemówień Zeewa Żabotyńskiego, syjonistycznego przywódcy i założyciela Legionu Żydowskiego, obserwujemy przemianę krakowskiego szklarza w bezwzględnego gestapowskiego donosiciela, czytamy słowa rabina, posła i twórcy polskojęzycznego „Nowego Dziennika”, Ozjasza Thona.
Czarne wesele, które stało się jednym z punktów wyjścia dla tej opowieści, odbyło się naprawdę – ceremonia miała zatrzymać hiszpankę dziesiątkującą Kraków w 1918 roku. Zarazy hitleryzmu powstrzymać się nie udało. Po barwnym świecie krakowskiej społeczności żydowskiej, pełnej wewnętrznych podziałów i napięć, mistycyzmu i wiary, ale także uprzedzeń i przesądów, pozostały głównie mury kamienic.
Edward Pasewicz przywraca do życia tamten świat i słowami pozostawia na nim swój odcisk. Tak wyrazisty, że kończymy czytać z myślą: „Ta historia mogła wydarzyć się naprawdę”.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 486
Mojej mamie
1942
Dała mu nie chleba, tylko mleka, które łapczywie wypił.
Chwilę później musiał biec za dom. Bał się, że ktoś go zobaczy albo jedno z dzieci coś powie. Czuł, jakby wszystkie grusze i wiśnie, wśród których kucnął, nachylały ku niemu konary i syczały: „Glassman, smętnie skończyłeś, skurwysynu”.
Pnie wiśni wydzielały żywicę podobną do gumy arabskiej, z brzóz można było wyciąć korę, by na niej pisać. Kiedyś, przed wojną, zbierał całe płaty, gładził je i polerował, później zszywał jak zeszyt; ale bał się w nim cokolwiek pisać, bo gładkość kory, jej zapach słodkawy i drzewny uspokajały go. Atrament i litery to byłoby za dużo.
Zbierał tę korę, bo jego matka tysiące lat wcześniej mówiła, że piekła chleb z brzozowej mąki, gdy w Krakowie nic innego nie było. Mąka i pismo, chleb i litery, tylko o tym da się myśleć, gdy wokół jest śmierć.
Skończył srać i przeszedł kilkanaście metrów bliżej sadu. Zamch to mała wioska. Dom od innych chałup oddzielały pole i sad. Schował się za jabłonkami. Zawstydzony.
Jedno jej spojrzenie w lesie, a spostrzegła go przemykającego jak zwierzę między drzewami, i od razu wiedziała, kim on jest. Podszedł do niej. Usłyszał: „Jestem Franka. Ty nie mów swojego imienia, nie trzeba znać twojego imienia w tych czasach”.
Co nią kierowało? Mogła go wydać granatowym policjantom – ot tak. Może dostałaby nawet jakieś pieniądze. Leżał pod wykrotem, na wszelki wypadek otulony mchem, i myślał, że ona wróci z policjantami, ale w głębi miał silne przeczucie, że go nie zdradzi.
Przeczucia, kurwa mać, tyle razy go zawiodły. Teraz, kiedy to się dzieje, każdy dźwięk złamanej gałązki, każdy daleki psi jazgot wydaje się znakiem, że jego życie zaraz dobiegnie końca, a on ufa swojej intuicji. Śmieszny jesteś, Glassman.
Późną nocą przyniosła mu chleb i twaróg owinięte w lniane płótno. Towarzyszył jej dzieciak, dziesięciolatek o błyszczących oczach. Miał jasne włosy i twarde męskie rysy. Izaak patrzył na niego intensywnie, w dzieciaku było to coś, do czego on sam dążył. „Królewski smarkacz” – pomyślał, ale nie powiedział nic na głos. Dzieciak tylko patrzył, potem delikatnie dotknął dłonią jego ramienia. Nagle Izaak chwycił silnie tę dłoń. Spojrzał dzieciakowi w oczy – ten się uśmiechnął i wyrwał z uścisku.
Powiedziała: „Idź już, człowieku”. Odpowiedział, że za chwilę, za chwilę, za chwilę.
Nie pamiętał, ile trwała drzemka. Franka z chłopakiem siedziała przy nim, kiedy się ocknął. Pogładziła go po tłustych włosach śmierdzących trupem. Wiedział, że nigdy więcej się nie spotkają, tak jak nie spotkali się wcześniej. Budził się powoli w miarę oddalania się od wioski. Ze snu pamiętał tylko głos Arkego Liebermana.
Rozdział 1
1927
– Anglicy są jak knury, śmierdzą i mają kaprawe oczka – powiedział po polsku Arke Lieberman i przeczesał palcami bujną, czarną grzywę. Długowłose książątko rozejrzało się po knajpie. „Wysoki jak mało kto tutaj – pomyślał o Arkem Izaak, chociaż sam był wyższy od niego. – Wysoki i mądrzejszy od tych angielskich kaszanek, na które patrzymy”.
Izaak czuł się dobrze w towarzystwie polskich knypków, niemieckich gnid i chałaciarskich pacanów, ale Anglicy i Austriacy to nie była jego bajka.
Bujna czupryna i nitkowate pejsy, które Arke potrafił w mgnieniu oka ukryć, dzięki czemu wyglądał na tylko lekko zaśniedziałego Polaka. Izaak podziwiał tę umiejętność. Arke, jak to Arke, uważał inaczej.
Z Anglikami, ich pergaminową skórą cuchnącą rekinim tłuszczem, by nie wygrał. Jego gówno woniało przynajmniej kamforą i fiołkami. Angielskie gówno trąci przegniłym śledziem. Jak wszystkie europejskie fekalia. Krewetki i śmieci, gnijące obierki ziemniaków i śmietanowe sosy fermentujące z cebulą. Masło kontra oliwa. Oliwne gówna zazwyczaj są proste, pobożne i mówią: Szma Israel[1].
Każdy włos Arkego był grubszy o cal od włosa jakiegokolwiek Anglika przebywającego w tej drogiej ich sercu pijalni piwa, w której nikt nigdy nie zapytał ich o wiek (Jechi![2]). Ba! Żaden z nich nie miał takich włosów, warg, takiego spojrzenia, takich dłoni i takiego błysku w oczach jak Arke. Żaden.
Jechi!
Izaak Glassman przekrzywił głowę i zerknął na Anglików siedzących przy sąsiednim stole. Myślał o zdradzie. Perfidny Albion kojarzył mu się wyłącznie z oszustwem. Ci Anglicy śmierdzieli zdradą. Nie, nie konkretną zdradą – oni mają ją w jajach, we krwi, w ślinie.
– Anglik – powiedział po hebrajsku Izaak do Arkego – nawet jak nie chce zdradzać, to mu parszywa natura, ta mgła, ta deszczowa pogoda nie pozwalają nie zdradzić. I choćby się zapierał, jak tylko może, i perfumował swoją odrażającą duszę purytańską moralnością, gówno to da, mówię ci to ja, Arke Liebermanie, synu Machabeuszy, ja, Izaak Glassman. Jechi!
„Powiedziane z emfazą jest nawet śmieszne” – pomyślał Arke. Nie odezwawszy się do Izaaka, omiótł salę wzrokiem. Anglicy go irytowali. Byli dobrze ubrani, zalatywało od nich wodą kolońską i nieco korzenno-cytrusowym zapachem, który przypominał Arkemu woń piernika pomieszaną z odorem spirytusu.
„No ale co ja, biedny Żyd, będę się znał na zapachach” – pomyślał. O ile ubrania i zapach Anglików były w porządku, o tyle twarze mieli pospolite, wąskie usta, opadające powieki i rysy, jakby ich wszystkich spłodził jeden mężczyzna albo knur, osioł, jakiś oszalały ogier, a może jaszczurka. Jeden Ha-Szem wie, co działo się w zagrodach i wioskach średniowiecznej Anglii. Może ich matki ruchał jakiś pies? Tak, wyglądają jak psy.
Arke od dzieciństwa nabożnie pielęgnował w sobie niechęć do Anglików, chociaż nie znał ich zbyt wielu. Po prawdzie ci tutaj byli pierwszymi, których mógł usłyszeć i zobaczyć na żywo.
Izaaka bolały plecy i czuł, że zaraz pękną mu czyraki pod pachą. Ciemnoczerwona krew spłynie po ramieniu aż do nadgarstka. Nie zdoła jej wytrzeć, zanim plamy pojawią się na białej koszuli.
– Składają się – Arke zaczął mówić po hebrajsku – ze smalcu, parafiny, tłuszczu kaszalotów, a ich król ma hemoroidy wielkie jak... – dokończył po polsku – jak nasz Wawel i oby mu pękły – zarechotał. – Ma też kiełbasiane paluszki. – Półgłosem zaśpiewał: – Ze stu świń ma król kiełbaski zamiast palców, ze stu świń. Jechi! – Śmiał się przez chwilę, potem wypił pół piwa jednym haustem.
Izaak spojrzał na niego z wyrzutem. Nie lubił, kiedy Arke był pijany. Patrzył na jego pejsy delikatnie dotykające warg. Czy Arke je gryzł? Te pejsy fascynowały Izaaka. Powiedział kiedyś:
– Gdybyś zamoczył je w karmelu, ssałbym je.
Arke wzruszył wtedy ramionami (nie po raz pierwszy) i podał mu dłoń do pocałowania. Był w końcu żydowskim cesarzem. Odgarnął włosy z czoła, Izaak klepnął go po policzku i zapytał:
– A co, jeśli nas rozumieją? Skoro ja znam angielski, dlaczego któryś z nich nie miałby znać hebrajskiego?
– Nie rozumieją. Dla nich jesteśmy takimi samymi dzikusami jak ci w Sudanie, czy gdzie tam mają kolonie. – Arke znowu przeczesał włosy.
– Wszędzie.
– Ale nie w mojej dupie. – Arke dostojnie i po szczeniacku wzniósł podbródek, kolejny raz odgarnął grzywę.
Izaak się zaśmiał, chociaż czuł ból. Ból z tyłu głowy, ból pleców, ból pęcherza i ból czyraków, które prześladowały go od kilku lat. Za Anglikami nie przepadał. Pamiętał ich jak przez mgłę ze swojego dzieciństwa w Jafie. Miał wtedy cztery lata. Bardziej niepokoili go dziwnie ubrani Arabowie i tureccy policjanci w fezach niż wyniośli Anglicy, którzy bywali w domu jego dziadka Efraima. Dopiero w Krakowie, gdy był dużo starszy i zaczął interesować się polityką, pojawiła się nienawiść do nich.
„Obiecywali nam nasz własny kraj, siedzibę, gniazdo i nic. Jeden lord pierdnął, drugi się zesrał – myślał Izaak – a my jak zwykle zostaliśmy z gównem w łapach”.
Z drugiej strony, co to znaczy: własny kraj? Czasami pytał sam siebie, czy jest poważnym syjonistą. Od dziecka czuł się tak, jakby miał w sobie dwóch Izaaków szydzących z siebie nawzajem. Jakby każdy poryw entuzjazmu jednego musiał się spotkać z ironiczną ripostą tego drugiego. Jakby wątpił w realność wszystkiego, co mu się przydarzało.
Dzień wcześniej słuchał, jak czytano wspomnienia Zeewa Żabotyńskiego, słuchał (nieuważnie) patriotycznych pieśni, słuchał o powinnościach przyszłego osadnika w Palestynie i kiwał głową. Dowiedział się, że jako dobry młody Żyd (słuchał uważnie) ma czytać harcerskie i skautowe polskie pisma.
Amen cuzamen.[3]
Ale i tak myślał o bzdurach. Żarłaczach błękitnych i ośmiornicach, a zaraz potem o Jafie. Jego myśli błąkały się wokół Winstona Churchilla, aby zawędrować do powstania Mahdiego w Sudanie. Na koniec i tak przyglądał się niespokojnym dłoniom Arkego.
Kiedy podczas słuchania opowieści o Żabotyńskim opanowywało go patriotyczne wzmożenie, kiedy już chciał sam jeden wyzwalać Jerozolimę, jadowity głos z wnętrza jego umysłu powiadał mu: „A na chuj ci to wszystko?”.
„Siedzi we mnie parch i książę”, powiedział kiedyś Liebermanowi i wywołał tym jego konsternację, bo nie zrozumiał on tego zdania w kontekście wcześniejszej rozmowy o samochodach. Ale Lieberman był przyzwyczajony do tego, że Glassman rano mówi jedno, po południu drugie, a wieczór i tak kończy się bijatyką z bundowcami.
Kłamcy. Legion Żydowski, mający walczyć z tureckimi oprawcami Palestyny. Josef Trumpeldor i Zeew Żabotyński, walka o Gallipoli, bohaterstwo, cnota i takie tam. Wszystko to kotłowało się w nim, kiedy przyglądał się bladym brytyjskim dłoniom, które dotykały stołu, szklanek i podnosiły do ust kufle z jak najbardziej polskim piwem. Po chwili do głowy napłynęły mu myśli o kapuście (bo głąby), sałacie, w końcu coś skierowało jego uwagę na jedzenie.
Rejza, jego matka, podczas któregoś obiadu powiedziała, co się działo naprawdę w Palestynie w latach wojny. Właśnie to pamiętał i przetwarzał, tasując obrazki jak karty.
– Dreptali, dreptali z miejsca na miejsce. Ci parszywi Angole nie chcieli ich wysyłać na front, bali się. Kazali im kopać studnie, okopy, zbierać kamienie z pól, dasz wiarę? Kamienie z pól.
– Zeew mówi coś innego – powiedział Izaak między kęsami.
– Zeew jest poetą i politykiem, chyba to rozumiesz. Znam go doskonale, to nie jest dobry pomysł, żeby poeta był politykiem. Nie zmienia to faktu, że on jest wielkim Żydem. Ale, na miłość boską, jest również poetą. I tego się bali Anglicy.
– Czego się bali, mamo?
Coś go niepokoiło i dotykało do żywego, kiedy matka krytykowała Zeewa, choć nie był nim aż tak opętany jak Arke, dla którego Zeew był święty, tylko Zeew miał rację, Zeew Abrahama, Izaaka, Jakuba, przedwieczny przywódca narodu.
– Żydzi z bronią, Żydzi wyszkoleni, wojskowi Żydzi, to się nie może podobać żadnemu Europejczykowi – powiedziała. – Na dodatek, na miłość boską, pod wodzą poety? Czy ty rozumiesz, kto to jest poeta?
Izaak się zdziwił, że nie zakończyła zdania miłością boską.
– Jak Słowacki? Ja tam lubię Słowackiego. Podobno dobrze się ubierał, tak mówią w szkole, na miłość boską.
Nie zauważyła, że zakpił.
– Poeta jest wizjonerem, polityk jest sprawcą. Dopóki tego nie zrozumiesz, nie ma co rozmawiać z tobą o polityce. Może rzeczywiście lepiej zajmij się bieganiem i floretem.
– Na miłość boską – dopowiedział na wszelki wypadek i wrócił do jedzenia.
Kochał ją, ale uważał, że jest nieco śmieszna w tej swojej emfatycznej politycznej pozie zdrowej matki narodu, która chce z rozsądkiem i czułością odbudować Izrael w Palestynie.
Dlaczego nie budować Izraela w Etiopii, na Madagaskarze, w Afryce Równikowej? Izrael w Szkocji też byłby mu na rękę.
Nie rozumiała go nigdy i nigdy się nie domyślała, że zawsze są w nim światło i cień, mądry i głupi Izaak, morderca i dawca życia. Jechi!
Tutaj i teraz, pijąc piwo z Arkem, miał wszystko gdzieś. Jak wytłumaczyć komuś, że twoja gorycz osiągnęła punkt bez powrotu?
Pijalnia piwa Wesoła naprzeciwko Starego Teatru była pełna studentów i przypadkowych obcokrajowców. „Anglikom – myślał Izaak – takie miejsca wydają się równie egzotyczne jak ciemne zakątki Konga”. Kongijczyków Anglicy też mieli gdzieś, nie reagowali na zbrodnie króla Leopolda. Co ich obchodzi cierpienie, kiedy ich imperium jest w rozkwicie? Kongo to Belgowie, w gruncie rzeczy jeden i ten sam rodzaj świniojebców.
– Myślisz, że nas nie rozumieją, czy myślisz, że nas jednak rozumieją? – zapytał Liebermana.
Popatrzył na niego i zerkając na bladych wyspiarzy, uśmiechnął się delikatnie, a zarazem wzgardliwie. Nawet gdyby ich rozumieli, miał im do powiedzenia tylko to, by zżarli własne gówno i wracali do swoich zamglonych posiadłości, pałaców i upiornych ulic.
– Mam to w swojej pięknej kształtnej dupie, mój drogi Arke – oznajmił po polsku i wyszczerzył zęby, lśniące od perłowej śliny.
– Pytanie, czy wiedzą, że my ich obserwujemy. Skoro wszyscy wiedzą o sobie wszystko, kto kogo tak naprawdę obserwuje? Chyba że mają wśród swoich medium, które czyta właśnie nasze najskrytsze myśli, a moje są bardzo nieprzyzwoite. – Arke podniósł kufel piwa. – Wypijmy zol es zajn az a szlag zol zej trefn[4].
– Nie mów w tym gównianym komunistycznym bełkocie. – Glassman się skrzywił i strzyknął strumykiem śliny pod krzesło Liebermana, który zaczął się śmiać.
I nie wiedzieć czemu, Arke przypomniał sobie, jak ukradli Rejzie Glassman butelkę z ginem, bo Rejza lubiła gin, i jak biegli z tym łupem w kierunku Wisły. W kraju panował strach przed bolszewikami, a oni z butelką opróżnioną do połowy leżeli nad Wisłą. Zastanawiali się, co się stanie, kiedy Lenin pokona Piłsudskiego. „Piłsudski się nie da” – myślał Izaak.
Arke słyszał, jak Naftali Anisfeld, którego ojciec prowadził skład mebli na ulicy Zielonej, a on sam miał sztuczne oko i był komunistą, mówił, że Lenin mieszkał w Krakowie i szczał na Plantach. Dlatego chodzili w to miejsce z komunistami i tam nabożnie rozmyślali.
Glassman nie wiedział, czy Arke mówił poważnie, czy też nie. Mieli wtedy po dwanaście lat, więc w zasadzie wierzyli też w to, że Lenin ma kopyta i ogon i tak naprawdę jest szatanem, który swoimi szczochami zaleje Kraków, gdy jego armie spod Lwowa dojdą aż pod Wawel.
Biegając wśród kazimierskich Żydów, którzy roztrzęsieni nie mieli pojęcia, co robić, słyszeli najbardziej fantastyczne opowieści.
Śmierdzący krwią rzezak Szlomo Fiszbejn, który lubił otaczać się chłopcami w ich wieku, snuł niestworzone opowieści o tym, że będzie dobrze, że bolszewicy tu nie dojdą, bo chrześcijanie mają czaszkę.
– Jeden ich król ubił biskupa i rzezał go jak kaczkę, aż krew płynęła do Wisły. Gdyż był to goj i chrześcijański pomiot, smród juchy rozchodził się po całej Polsce. Króla wygnali, do biskupa zaczęli się modlić. Gdy tylko pojawia się niebezpieczeństwo, wystawiają jego czaszkę, a smród juchy jest tak silny, że obce armie uciekają.
Izaak zapytał wtedy, dlaczego Austriacy nie uciekli. Szlomo nie znał odpowiedzi.
Izaak zabrał też Rejzie filiżankę, jakieś proste porcelanowe truchło bez wartości. Czuli się, przynajmniej Arke się czuł, jakby przez pięćdziesiąt godzin wędrowali w kierunku gór. Dlaczego akurat gór? Nie mógł sobie przypomnieć. Arke pamiętał, że gdy miał trzy latka, ojciec zaczął uczyć go hebrajskich i polskich liter. Ojciec mówił o „gimel”[5] i „G”, Arke słyszał: „Powiedz, synuś, górrrry”.
Z pączkujących drzew wylewało się na nich lepkie wiosenne światło. Gin nie był winem. Przemądrzały Izaak wygłosił wykład o jałowcu, destylowaniu i o tym, że to narodowa wódka tych cholernych Angoli, których już wtedy uczyli się nienawidzić.
Wszystko to Arke przypomniał sobie w ułamku sekundy, patrząc na gęstą ślinę Izaaka i powtarzając w myślach: Przepis za przepisem, prawo za prawem, aż uwikłacie się i upadniecie[6].
Dziwne wodniste oczy Anglika zaczęły się wpatrywać w Arkego i Izaaka dokładnie od momentu, kiedy ten pierwszy wzniósł toast. Cień uśmiechu, jaki błąkał się na ustach tego mężczyzny o chłopięcej urodzie, zaniepokoił Izaaka. Kim on jest? Podjął wyzwanie i spojrzał mu prosto w oczy. Facet ani drgnął. Kim jest? Skąd pochodzi, jaka mgła go urodziła, jaka owcza zagroda widziała jego pierwszy seks? Izaak dał za wygraną. Wyraźny uśmiech na brytyjskich ustach napełnił go krótkotrwałym smutkiem.
– Śmierdzą parafiną, nie knurem. Pieprzoną parafiną, terpentyną i czymś jeszcze, chyba mają w sobie coś rybiego – stwierdził Izaak, wpatrując się w wodniste wyspiarskie oczy.
Dopił resztki piwa i spojrzał w roziskrzone, czarne oczy Arkego. Mógłby patrzeć w nie bez końca, nie poddałby się. Źrenice Arkego aż bulgotały od błysków i skrzyły się ciemnym światłem.
– Knurem. I mają coś z dorsza. Oni jedzą dorsze, prawda? – Arke też dopił piwo i postawił kufel przy kuflu Izaaka.
Anglicy byli głośni. Wrzeszczeli: Next, please, next, please, zanim dopili piwo do końca. Next, please niosło się po całej piwiarni, ba, wylewało się z niej na ulicę Jagiellońską i wlewało do Starego Teatru. Teraz znowu zaczęli. Izaak przyglądał się wzgórkom brudnego śniegu leżącym przy krawężnikach. Brudnego od sadzy, zanieczyszczonego powietrza i końskiego łajna. Czyim agentem jest śnieg?
Jeśli są agentami, rzeczywiście mogą mówić po polsku, ale pomysł doktora Rubena Feldschuha wydawał mu się niedorzeczny. „Śledzić Anglików w całym mieście, po co?” – myślał Izaak, patrząc, jak wąskie palce Arkego uderzają w nieistniejące klawisze nieistniejącego fortepianu.
Feldschuhowi chodziło chyba o to, by chłopcy poczuli się ważni. O, nawiążcie mistyczną więź z narodem i wybitną jednostką, jaką jest Zeew. O, judzkie lwiątka, pokażcie Anglikom, gdzie ich miejsce.
Od rana po głowie chodziły mu fragmenty napuszonej mowy Feldschuha wygłoszonej poprzedniego dnia przed uroczystościami upamiętniającymi Josefa Trumpeldora. Żabotyński miał być najsilniejszym wyrazem woli odrodzenia narodowego. „Kiedy pogrążamy się w stagnacji i apatii, tylko świetlany przykład Żabotyńskiego dodaje nam otuchy. Jechi! Czcijmy w nim wybitnego bojownika”.
Izaak siedział w pierwszym rzędzie i kiwał głową po każdej frazie doktora. W gruncie rzeczy bawił się liczeniem do dziesięciu, by kiwnąć i zacząć od nowa. Zastanowiło go, że kiwnięcia wypadały dokładnie tam, gdzie Feldschuh stawiał wykrzyknik lub kropkę albo machał rękoma dla podkreślenia efektu.
– Jizkor am Israel[7] – zaczął po hebrajsku doktor i kontynuował po polsku – imiona swych bohaterów.
Powtarzali za nim, stojąc z dłońmi położonymi na sercu. Izaak patrzył na duży portret Trumpeldora otoczony kwiatami i jak inni wypowiadał głośno: „Sznejer Szaposznik, Aaron Szer, Dwora Drachler, Binjamin Monter, Sara Czyżyk, Zeew Szarf, Jakub Tuker, Josef Trumpeldor”.
Kiedy usiedli, Feldschuh poprosił Szabsego Dembusa o wygłoszenie kilku słów o ostatnich chwilach bohatera. Szabse miał ogromne oczy, był wysoki, barczysty – podobnie jak Izaak i Arke.
Wszyscy mierzyli ponad metr osiemdziesiąt, przy czym Szabse, który zjadał nieprawdopodobne ilości colman’s mustard (notabene handlował nią jego ojciec), był najwyższy. Podejrzenie, że ten wzrost związany jest z musztardą, nie dawało spokoju zarówno Izaakowi, jak i Arkemu, bo ojciec Szabsego, niski i pulchny, mówił o musztardzie: „Nie znoszę tego gówna”.
Szabse ambitnie chciał zostać aktorem, dlatego wstając, zwrócił twarz ku oknom, bo uważał swój lewy profil za zdecydowanie mniej żydowski, co akurat nie było prawdą. Patrzył chwilę w zakurzoną szybę. Izaak myślał, że Szabse rozpocznie jakimś patetycznym gestem, ale ten nagle sięgnął po krzesło, usiadł na nim, rozstawił szeroko nogi (co zaskoczyło wszystkich), i swoim zwykłym głosem zaczął mówić głośno, nie patrząc na publiczność. Wzrok wbił w ziemię.
– Rok tysiąc dziewięćset dwudziesty. Trumpeldor liczy wtedy lat okrągło czterdzieści. Żyje w Tel Chaj, w kibucu robotniczym. Wybucha bunt arabski przeciw francuskim okupantom. Granicy na północy Galilei jeszcze definitywnie nie ustalono. Grasują bandy arabskie, które grabią i plądrują osiedla żydowskie. Trzeba bronić naszych pozycji na północy palestyńskiej. W kraju chaos. Zupełne rozprzężenie. Komitet samoobrony w Tel Chaj z Trumpeldorem na czele wzywa towarzyszy z południa, prosi ich o pomoc. Pomoc nie nadchodzi. Metulla, Kefar Giladi, Tel Chaj w niebezpieczeństwie.
Izaak przestał liczyć do dziesięciu i kiwać głową. Zaczął słuchać. Arke był tym wyraźnie zaskoczony. „Szabse, nasz Szabse, będzie aktorem, takim filmowym”. Arke przełknął ślinę i pomyślał, że przynajmniej Szabse odniesie sukces, bo on, biedny żydek Lieberman, niczego nie osiągnie. Pamiętał z dzieciństwa, że podczas cejlenisz[8] przed różnymi grami (Izaak wtedy biegał po plażach Jafy, kiedy ojciec Arkego siłą starał się zaciągnąć go do chederu) zawsze pragnął, żeby Szabse wyliczył go jako pierwszego:
Ona-grode-zise-make,
Tojre-spane-zaka-zake,
bej-ju koła-ju,
achczem-czachczem-grot!
Wyliczanka uruchomiła pamięć. Wilgotne poranki czterolatka, płacz przy wyjściu z domu, strach przed mełamedem, niekończące się dziwaczne opowieści, których nie rozumiał. Pierwszego dnia lizał stronę książki. Wysmarowano ją miodem, co go zaskoczyło. Literki. Alef, gimel, dalet.
– Banda arabska wdziera się podstępem do Tel Chaj. Trumpeldor zostaje trzykrotnie ranny. Wnętrzności wypływają mu z brzucha. „To są moje ostatnie minuty – mówi. – Powiedzcie towarzyszom, aby do ostatniej chwili wytrwali w imię honoru narodu”. Prosi, aby mu donoszono o przebiegu walki – kontynuował Szabse.
Arke nachylił się do ucha Ejzyka Blumenfruchta, którego ojciec Jochenen prowadził handel towarami kolonialnymi na Brzozowej, i wyszeptał mu:
Ajncika-cwajcika-cika łona,
Roza-lipsa-tula-lona,
Ana-bana-szuko-łada-pejnk!
Ejzyk spojrzał na niego jak na wariata i tylko lekko się uśmiechnął. Arke pamiętał z chederu brodawki na dłoniach Ejzyka. Jego matka najpierw pocierała je jabłkiem, a później zakopywała to jabłko w ziemi. Ono gniło, brodawki odpadły. Arke wierzył, że to cud. Słuchał pięknego opowiadania Szabsego o Tel Chaj i z jakiegoś powodu przypominało mu się, jak jego matka i matka Ejzyka zakopały po ramionka w balii pełnej piasku młodszego brata Ejzyka, który był rachityczny i miał chorobę angielską. Wystawiły go na słońce w tej piaskowej kąpieli – podobno rozgrzany piasek miał z niego wyciągnąć całe zło. Ejzyk twierdził, że nic się nie zmieniło, jego brat nadal jest patykowaty, rachityczny i idąc, skrzypi.
Przypisy