Czarne wesele - Pasewicz Edward - ebook + książka

Czarne wesele ebook

Pasewicz Edward

0,0
45,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Edward Pasewicz, autor nagrodzonego Angelusem Pulverkopfa, powraca brawurowo poprowadzoną powieścią inspirowaną prawdziwymi wydarzeniami.

Jaka tajemnica kryje się za zanikami pamięci głównego bohatera, Izaaka Glassmana? Czy opowieść o wielokulturowym międzywojennym Krakowie może stać się kluczem do zrozumienia dzisiejszego konfliktu izraelsko-palestyńskiego?

W Czarnym weselu zaciera się granica między prawdą i fikcją – obok młodych przepełnionych idealizmem żydowskich chłopców na scenie pojawiają się postaci historyczne, z których każda mogłaby zostać bohaterem powieści sensacyjnej. Dzięki Pasewiczowi wraz z tłumem słuchamy przemówień Zeewa Żabotyńskiego, syjonistycznego przywódcy i założyciela Legionu Żydowskiego, obserwujemy przemianę krakowskiego szklarza w bezwzględnego gestapowskiego donosiciela, czytamy słowa rabina, posła i twórcy polskojęzycznego „Nowego Dziennika”, Ozjasza Thona.

Czarne wesele, które stało się jednym z punktów wyjścia dla tej opowieści, odbyło się naprawdę – ceremonia miała zatrzymać hiszpankę dziesiątkującą Kraków w 1918 roku. Zarazy hitleryzmu powstrzymać się nie udało. Po barwnym świecie krakowskiej społeczności żydowskiej, pełnej wewnętrznych podziałów i napięć, mistycyzmu i wiary, ale także uprzedzeń i przesądów, pozostały głównie mury kamienic.

Edward Pasewicz przywraca do życia tamten świat i słowami pozostawia na nim swój odcisk. Tak wyrazisty, że kończymy czytać z myślą: „Ta historia mogła wydarzyć się naprawdę”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 486

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Mo­jej ma­mie

.

1942

Dała mu nie chleba, tylko mleka, które łap­czy­wie wy­pił.

Chwilę póź­niej mu­siał biec za dom. Bał się, że ktoś go zo­ba­czy albo jedno z dzieci coś po­wie. Czuł, jakby wszyst­kie gru­sze i wi­śnie, wśród któ­rych kuc­nął, na­chy­lały ku niemu ko­nary i sy­czały: „Glas­sman, smęt­nie skoń­czy­łeś, skur­wy­synu”.

Pnie wi­śni wy­dzie­lały ży­wicę po­dobną do gumy arab­skiej, z brzóz można było wy­ciąć korę, by na niej pi­sać. Kie­dyś, przed wojną, zbie­rał całe płaty, gła­dził je i po­le­ro­wał, póź­niej zszy­wał jak ze­szyt; ale bał się w nim co­kol­wiek pi­sać, bo gład­kość kory, jej za­pach słod­kawy i drzewny uspo­ka­jały go. Atra­ment i li­tery to by­łoby za dużo.

Zbie­rał tę korę, bo jego matka ty­siące lat wcze­śniej mó­wiła, że pie­kła chleb z brzo­zo­wej mąki, gdy w Kra­ko­wie nic in­nego nie było. Mąka i pi­smo, chleb i li­tery, tylko o tym da się my­śleć, gdy wo­kół jest śmierć.

Skoń­czył srać i prze­szedł kil­ka­na­ście me­trów bli­żej sadu. Za­mch to mała wio­ska. Dom od in­nych cha­łup od­dzie­lały pole i sad. Scho­wał się za ja­błon­kami. Za­wsty­dzony.

Jedno jej spoj­rze­nie w le­sie, a spo­strze­gła go prze­my­ka­ją­cego jak zwie­rzę mię­dzy drze­wami, i od razu wie­działa, kim on jest. Pod­szedł do niej. Usły­szał: „Je­stem Franka. Ty nie mów swo­jego imie­nia, nie trzeba znać two­jego imie­nia w tych cza­sach”.

Co nią kie­ro­wało? Mo­gła go wy­dać gra­na­to­wym po­li­cjan­tom – ot tak. Może do­sta­łaby na­wet ja­kieś pie­nią­dze. Le­żał pod wy­kro­tem, na wszelki wy­pa­dek otu­lony mchem, i my­ślał, że ona wróci z po­li­cjan­tami, ale w głębi miał silne prze­czu­cie, że go nie zdra­dzi.

Prze­czu­cia, kurwa mać, tyle razy go za­wio­dły. Te­raz, kiedy to się dzieje, każdy dźwięk zła­ma­nej ga­łązki, każdy da­leki psi ja­zgot wy­daje się zna­kiem, że jego ży­cie za­raz do­bie­gnie końca, a on ufa swo­jej in­tu­icji. Śmieszny je­steś, Glas­sman.

Późną nocą przy­nio­sła mu chleb i twa­róg owi­nięte w lniane płótno. To­wa­rzy­szył jej dzie­ciak, dzie­się­cio­la­tek o błysz­czą­cych oczach. Miał ja­sne włosy i twarde mę­skie rysy. Izaak pa­trzył na niego in­ten­syw­nie, w dzie­ciaku było to coś, do czego on sam dą­żył. „Kró­lew­ski smar­kacz” – po­my­ślał, ale nie po­wie­dział nic na głos. Dzie­ciak tylko pa­trzył, po­tem de­li­kat­nie do­tknął dło­nią jego ra­mie­nia. Na­gle Izaak chwy­cił sil­nie tę dłoń. Spoj­rzał dzie­cia­kowi w oczy – ten się uśmiech­nął i wy­rwał z uści­sku.

Po­wie­działa: „Idź już, czło­wieku”. Od­po­wie­dział, że za chwilę, za chwilę, za chwilę.

Nie pa­mię­tał, ile trwała drzemka. Franka z chło­pa­kiem sie­działa przy nim, kiedy się ock­nął. Po­gła­dziła go po tłu­stych wło­sach śmier­dzą­cych tru­pem. Wie­dział, że ni­gdy wię­cej się nie spo­tkają, tak jak nie spo­tkali się wcze­śniej. Bu­dził się po­woli w miarę od­da­la­nia się od wio­ski. Ze snu pa­mię­tał tylko głos Ar­kego Lie­ber­mana.

Roz­dział 1

.

1927

– An­glicy są jak knury, śmier­dzą i mają ka­prawe oczka – po­wie­dział po pol­sku Arke Lie­ber­man i prze­cze­sał pal­cami bujną, czarną grzywę. Dłu­go­włose ksią­żątko ro­zej­rzało się po knaj­pie. „Wy­soki jak mało kto tu­taj – po­my­ślał o Ar­kem Izaak, cho­ciaż sam był wyż­szy od niego. – Wy­soki i mą­drzej­szy od tych an­giel­skich ka­sza­nek, na które pa­trzymy”.

Izaak czuł się do­brze w to­wa­rzy­stwie pol­skich knyp­ków, nie­miec­kich gnid i cha­ła­ciar­skich pa­ca­nów, ale An­glicy i Au­striacy to nie była jego bajka.

Bujna czu­pryna i nit­ko­wate pejsy, które Arke po­tra­fił w mgnie­niu oka ukryć, dzięki czemu wy­glą­dał na tylko lekko za­śnie­dzia­łego Po­laka. Izaak po­dzi­wiał tę umie­jęt­ność. Arke, jak to Arke, uwa­żał ina­czej.

Z An­gli­kami, ich per­ga­mi­nową skórą cuch­nącą re­ki­nim tłusz­czem, by nie wy­grał. Jego gówno wo­niało przy­naj­mniej kam­forą i fioł­kami. An­giel­skie gówno trąci prze­gni­łym śle­dziem. Jak wszyst­kie eu­ro­pej­skie fe­ka­lia. Kre­wetki i śmieci, gni­jące obierki ziem­nia­ków i śmie­ta­nowe sosy fer­men­tu­jące z ce­bulą. Ma­sło kon­tra oliwa. Oliwne gówna za­zwy­czaj są pro­ste, po­bożne i mó­wią: Szma Israel[1].

Każdy włos Ar­kego był grub­szy o cal od włosa ja­kie­go­kol­wiek An­glika prze­by­wa­ją­cego w tej dro­giej ich sercu pi­jalni piwa, w któ­rej nikt ni­gdy nie za­py­tał ich o wiek (Je­chi![2]). Ba! Ża­den z nich nie miał ta­kich wło­sów, warg, ta­kiego spoj­rze­nia, ta­kich dłoni i ta­kiego bły­sku w oczach jak Arke. Ża­den.

Je­chi!

Izaak Glas­sman prze­krzy­wił głowę i zer­k­nął na An­gli­ków sie­dzą­cych przy są­sied­nim stole. My­ślał o zdra­dzie. Per­fidny Al­bion ko­ja­rzył mu się wy­łącz­nie z oszu­stwem. Ci An­glicy śmier­dzieli zdradą. Nie, nie kon­kretną zdradą – oni mają ją w ja­jach, we krwi, w śli­nie.

– An­glik – po­wie­dział po he­braj­sku Izaak do Ar­kego – na­wet jak nie chce zdra­dzać, to mu par­szywa na­tura, ta mgła, ta desz­czowa po­goda nie po­zwa­lają nie zdra­dzić. I choćby się za­pie­rał, jak tylko może, i per­fu­mo­wał swoją od­ra­ża­jącą du­szę pu­ry­tań­ską mo­ral­no­ścią, gówno to da, mó­wię ci to ja, Arke Lie­ber­ma­nie, synu Ma­cha­be­uszy, ja, Izaak Glas­sman. Je­chi!

„Po­wie­dziane z em­fazą jest na­wet śmieszne” – po­my­ślał Arke. Nie ode­zwaw­szy się do Iza­aka, omiótł salę wzro­kiem. An­glicy go iry­to­wali. Byli do­brze ubrani, za­la­ty­wało od nich wodą ko­loń­ską i nieco ko­rzenno-cy­tru­so­wym za­pa­chem, który przy­po­mi­nał Ar­kemu woń pier­nika po­mie­szaną z odo­rem spi­ry­tusu.

„No ale co ja, biedny Żyd, będę się znał na za­pa­chach” – po­my­ślał. O ile ubra­nia i za­pach An­gli­ków były w po­rządku, o tyle twa­rze mieli po­spo­lite, wą­skie usta, opa­da­jące po­wieki i rysy, jakby ich wszyst­kich spło­dził je­den męż­czy­zna albo knur, osioł, ja­kiś osza­lały ogier, a może jasz­czurka. Je­den Ha-Szem wie, co działo się w za­gro­dach i wio­skach śre­dnio­wiecz­nej An­glii. Może ich matki ru­chał ja­kiś pies? Tak, wy­glą­dają jak psy.

Arke od dzie­ciń­stwa na­boż­nie pie­lę­gno­wał w so­bie nie­chęć do An­gli­ków, cho­ciaż nie znał ich zbyt wielu. Po praw­dzie ci tu­taj byli pierw­szymi, któ­rych mógł usły­szeć i zo­ba­czyć na żywo.

Iza­aka bo­lały plecy i czuł, że za­raz pękną mu czy­raki pod pa­chą. Ciem­no­czer­wona krew spły­nie po ra­mie­niu aż do nad­garstka. Nie zdoła jej wy­trzeć, za­nim plamy po­ja­wią się na bia­łej ko­szuli.

– Skła­dają się – Arke za­czął mó­wić po he­braj­sku – ze smalcu, pa­ra­finy, tłusz­czu ka­sza­lo­tów, a ich król ma he­mo­ro­idy wiel­kie jak... – do­koń­czył po pol­sku – jak nasz Wa­wel i oby mu pę­kły – za­re­cho­tał. – Ma też kieł­ba­siane pa­luszki. – Pół­gło­sem za­śpie­wał: – Ze stu świń ma król kieł­ba­ski za­miast pal­ców, ze stu świń. Je­chi! – Śmiał się przez chwilę, po­tem wy­pił pół piwa jed­nym hau­stem.

Izaak spoj­rzał na niego z wy­rzu­tem. Nie lu­bił, kiedy Arke był pi­jany. Pa­trzył na jego pejsy de­li­kat­nie do­ty­ka­jące warg. Czy Arke je gryzł? Te pejsy fa­scy­no­wały Iza­aka. Po­wie­dział kie­dyś:

– Gdy­byś za­mo­czył je w kar­melu, ssał­bym je.

Arke wzru­szył wtedy ra­mio­nami (nie po raz pierw­szy) i po­dał mu dłoń do po­ca­ło­wa­nia. Był w końcu ży­dow­skim ce­sa­rzem. Od­gar­nął włosy z czoła, Izaak klep­nął go po po­liczku i za­py­tał:

– A co, je­śli nas ro­zu­mieją? Skoro ja znam an­giel­ski, dla­czego któ­ryś z nich nie miałby znać he­braj­skiego?

– Nie ro­zu­mieją. Dla nich je­ste­śmy ta­kimi sa­mymi dzi­ku­sami jak ci w Su­da­nie, czy gdzie tam mają ko­lo­nie. – Arke znowu prze­cze­sał włosy.

– Wszę­dzie.

– Ale nie w mo­jej du­pie. – Arke do­stoj­nie i po szcze­niacku wzniósł pod­bró­dek, ko­lejny raz od­gar­nął grzywę.

Izaak się za­śmiał, cho­ciaż czuł ból. Ból z tyłu głowy, ból ple­ców, ból pę­che­rza i ból czy­ra­ków, które prze­śla­do­wały go od kilku lat. Za An­gli­kami nie prze­pa­dał. Pa­mię­tał ich jak przez mgłę ze swo­jego dzie­ciń­stwa w Ja­fie. Miał wtedy cztery lata. Bar­dziej nie­po­ko­ili go dziw­nie ubrani Ara­bo­wie i tu­reccy po­li­cjanci w fe­zach niż wy­nio­śli An­glicy, któ­rzy by­wali w domu jego dziadka Efra­ima. Do­piero w Kra­ko­wie, gdy był dużo star­szy i za­czął in­te­re­so­wać się po­li­tyką, po­ja­wiła się nie­na­wiść do nich.

„Obie­cy­wali nam nasz wła­sny kraj, sie­dzibę, gniazdo i nic. Je­den lord pierd­nął, drugi się ze­srał – my­ślał Izaak – a my jak zwy­kle zo­sta­li­śmy z gów­nem w ła­pach”.

Z dru­giej strony, co to zna­czy: wła­sny kraj? Cza­sami py­tał sam sie­bie, czy jest po­waż­nym sy­jo­ni­stą. Od dziecka czuł się tak, jakby miał w so­bie dwóch Iza­aków szy­dzą­cych z sie­bie na­wza­jem. Jakby każdy po­ryw en­tu­zja­zmu jed­nego mu­siał się spo­tkać z iro­niczną ri­po­stą tego dru­giego. Jakby wąt­pił w re­al­ność wszyst­kiego, co mu się przy­da­rzało.

Dzień wcze­śniej słu­chał, jak czy­tano wspo­mnie­nia Ze­ewa Ża­bo­tyń­skiego, słu­chał (nie­uważ­nie) pa­trio­tycz­nych pie­śni, słu­chał o po­win­no­ściach przy­szłego osad­nika w Pa­le­sty­nie i ki­wał głową. Do­wie­dział się, że jako do­bry młody Żyd (słu­chał uważ­nie) ma czy­tać har­cer­skie i skau­towe pol­skie pi­sma.

Amen cu­za­men.[3]

Ale i tak my­ślał o bzdu­rach. Żar­ła­czach błę­kit­nych i ośmior­ni­cach, a za­raz po­tem o Ja­fie. Jego my­śli błą­kały się wo­kół Win­stona Chur­chilla, aby za­wę­dro­wać do po­wsta­nia Mah­diego w Su­da­nie. Na ko­niec i tak przy­glą­dał się nie­spo­koj­nym dło­niom Ar­kego.

Kiedy pod­czas słu­cha­nia opo­wie­ści o Ża­bo­tyń­skim opa­no­wy­wało go pa­trio­tyczne wzmo­że­nie, kiedy już chciał sam je­den wy­zwa­lać Je­ro­zo­limę, ja­do­wity głos z wnę­trza jego umy­słu po­wia­dał mu: „A na chuj ci to wszystko?”.

„Sie­dzi we mnie parch i książę”, po­wie­dział kie­dyś Lie­ber­ma­nowi i wy­wo­łał tym jego kon­ster­na­cję, bo nie zro­zu­miał on tego zda­nia w kon­tek­ście wcze­śniej­szej roz­mowy o sa­mo­cho­dach. Ale Lie­ber­man był przy­zwy­cza­jony do tego, że Glas­sman rano mówi jedno, po po­łu­dniu dru­gie, a wie­czór i tak koń­czy się bi­ja­tyką z bun­dow­cami.

Kłamcy. Le­gion Ży­dow­ski, ma­jący wal­czyć z tu­rec­kimi opraw­cami Pa­le­styny. Jo­sef Trum­pel­dor i Zeew Ża­bo­tyń­ski, walka o Gal­li­poli, bo­ha­ter­stwo, cnota i ta­kie tam. Wszystko to ko­tło­wało się w nim, kiedy przy­glą­dał się bla­dym bry­tyj­skim dło­niom, które do­ty­kały stołu, szkla­nek i pod­no­siły do ust ku­fle z jak naj­bar­dziej pol­skim pi­wem. Po chwili do głowy na­pły­nęły mu my­śli o ka­pu­ście (bo głąby), sa­ła­cie, w końcu coś skie­ro­wało jego uwagę na je­dze­nie.

Rejza, jego matka, pod­czas któ­re­goś obiadu po­wie­działa, co się działo na­prawdę w Pa­le­sty­nie w la­tach wojny. Wła­śnie to pa­mię­tał i prze­twa­rzał, ta­su­jąc ob­razki jak karty.

– Drep­tali, drep­tali z miej­sca na miej­sce. Ci par­szywi An­gole nie chcieli ich wy­sy­łać na front, bali się. Ka­zali im ko­pać stud­nie, okopy, zbie­rać ka­mie­nie z pól, dasz wiarę? Ka­mie­nie z pól.

– Zeew mówi coś in­nego – po­wie­dział Izaak mię­dzy kę­sami.

– Zeew jest po­etą i po­li­ty­kiem, chyba to ro­zu­miesz. Znam go do­sko­nale, to nie jest do­bry po­mysł, żeby po­eta był po­li­ty­kiem. Nie zmie­nia to faktu, że on jest wiel­kim Ży­dem. Ale, na mi­łość bo­ską, jest rów­nież po­etą. I tego się bali An­glicy.

– Czego się bali, mamo?

Coś go nie­po­ko­iło i do­ty­kało do ży­wego, kiedy matka kry­ty­ko­wała Ze­ewa, choć nie był nim aż tak opę­tany jak Arke, dla któ­rego Zeew był święty, tylko Zeew miał ra­cję, Zeew Abra­hama, Iza­aka, Ja­kuba, przed­wieczny przy­wódca na­rodu.

– Ży­dzi z bro­nią, Ży­dzi wy­szko­leni, woj­skowi Ży­dzi, to się nie może po­do­bać żad­nemu Eu­ro­pej­czy­kowi – po­wie­działa. – Na do­da­tek, na mi­łość bo­ską, pod wo­dzą po­ety? Czy ty ro­zu­miesz, kto to jest po­eta?

Izaak się zdzi­wił, że nie za­koń­czyła zda­nia mi­ło­ścią bo­ską.

– Jak Sło­wacki? Ja tam lu­bię Sło­wac­kiego. Po­dobno do­brze się ubie­rał, tak mó­wią w szkole, na mi­łość bo­ską.

Nie za­uwa­żyła, że za­kpił.

– Po­eta jest wi­zjo­ne­rem, po­li­tyk jest sprawcą. Do­póki tego nie zro­zu­miesz, nie ma co roz­ma­wiać z tobą o po­li­tyce. Może rze­czy­wi­ście le­piej zaj­mij się bie­ga­niem i flo­re­tem.

– Na mi­łość bo­ską – do­po­wie­dział na wszelki wy­pa­dek i wró­cił do je­dze­nia.

Ko­chał ją, ale uwa­żał, że jest nieco śmieszna w tej swo­jej em­fa­tycz­nej po­li­tycz­nej po­zie zdro­wej matki na­rodu, która chce z roz­sąd­kiem i czu­ło­ścią od­bu­do­wać Izrael w Pa­le­sty­nie.

Dla­czego nie bu­do­wać Izra­ela w Etio­pii, na Ma­da­ga­ska­rze, w Afryce Rów­ni­ko­wej? Izrael w Szko­cji też byłby mu na rękę.

Nie ro­zu­miała go ni­gdy i ni­gdy się nie do­my­ślała, że za­wsze są w nim świa­tło i cień, mą­dry i głupi Izaak, mor­derca i dawca ży­cia. Je­chi!

Tu­taj i te­raz, pi­jąc piwo z Ar­kem, miał wszystko gdzieś. Jak wy­tłu­ma­czyć ko­muś, że twoja go­rycz osią­gnęła punkt bez po­wrotu?

Pi­jal­nia piwa We­soła na­prze­ciwko Sta­rego Te­atru była pełna stu­den­tów i przy­pad­ko­wych ob­co­kra­jow­ców. „An­gli­kom – my­ślał Izaak – ta­kie miej­sca wy­dają się rów­nie eg­zo­tyczne jak ciemne za­kątki Konga”. Kon­gij­czy­ków An­glicy też mieli gdzieś, nie re­ago­wali na zbrod­nie króla Le­opolda. Co ich ob­cho­dzi cier­pie­nie, kiedy ich im­pe­rium jest w roz­kwi­cie? Kongo to Bel­go­wie, w grun­cie rze­czy je­den i ten sam ro­dzaj świ­nio­jeb­ców.

– My­ślisz, że nas nie ro­zu­mieją, czy my­ślisz, że nas jed­nak ro­zu­mieją? – za­py­tał Lie­ber­mana.

Po­pa­trzył na niego i zer­ka­jąc na bla­dych wy­spia­rzy, uśmiech­nął się de­li­kat­nie, a za­ra­zem wzgar­dli­wie. Na­wet gdyby ich ro­zu­mieli, miał im do po­wie­dze­nia tylko to, by zżarli wła­sne gówno i wra­cali do swo­ich za­mglo­nych po­sia­dło­ści, pa­ła­ców i upior­nych ulic.

– Mam to w swo­jej pięk­nej kształt­nej du­pie, mój drogi Arke – oznaj­mił po pol­sku i wy­szcze­rzył zęby, lśniące od per­ło­wej śliny.

– Py­ta­nie, czy wie­dzą, że my ich ob­ser­wu­jemy. Skoro wszy­scy wie­dzą o so­bie wszystko, kto kogo tak na­prawdę ob­ser­wuje? Chyba że mają wśród swo­ich me­dium, które czyta wła­śnie na­sze naj­skryt­sze my­śli, a moje są bar­dzo nie­przy­zwo­ite. – Arke pod­niósł ku­fel piwa. – Wy­pijmy zol es zajn az a szlag zol zej trefn[4].

– Nie mów w tym gów­nia­nym ko­mu­ni­stycz­nym beł­ko­cie. – Glas­sman się skrzy­wił i strzyk­nął stru­my­kiem śliny pod krze­sło Lie­ber­mana, który za­czął się śmiać.

I nie wie­dzieć czemu, Arke przy­po­mniał so­bie, jak ukra­dli Rej­zie Glas­sman bu­telkę z gi­nem, bo Rejza lu­biła gin, i jak bie­gli z tym łu­pem w kie­runku Wi­sły. W kraju pa­no­wał strach przed bol­sze­wi­kami, a oni z bu­telką opróż­nioną do po­łowy le­żeli nad Wi­słą. Za­sta­na­wiali się, co się sta­nie, kiedy Le­nin po­kona Pił­sud­skiego. „Pił­sud­ski się nie da” – my­ślał Izaak.

Arke sły­szał, jak Naf­tali Anis­feld, któ­rego oj­ciec pro­wa­dził skład me­bli na ulicy Zie­lo­nej, a on sam miał sztuczne oko i był ko­mu­ni­stą, mó­wił, że Le­nin miesz­kał w Kra­ko­wie i szczał na Plan­tach. Dla­tego cho­dzili w to miej­sce z ko­mu­ni­stami i tam na­boż­nie roz­my­ślali.

Glas­sman nie wie­dział, czy Arke mó­wił po­waż­nie, czy też nie. Mieli wtedy po dwa­na­ście lat, więc w za­sa­dzie wie­rzyli też w to, że Le­nin ma ko­pyta i ogon i tak na­prawdę jest sza­ta­nem, który swo­imi szczo­chami za­leje Kra­ków, gdy jego ar­mie spod Lwowa dojdą aż pod Wa­wel.

Bie­ga­jąc wśród ka­zi­mier­skich Ży­dów, któ­rzy roz­trzę­sieni nie mieli po­ję­cia, co ro­bić, sły­szeli naj­bar­dziej fan­ta­styczne opo­wie­ści.

Śmier­dzący krwią rze­zak Szlomo Fi­szbejn, który lu­bił ota­czać się chłop­cami w ich wieku, snuł nie­stwo­rzone opo­wie­ści o tym, że bę­dzie do­brze, że bol­sze­wicy tu nie dojdą, bo chrze­ści­ja­nie mają czaszkę.

– Je­den ich król ubił bi­skupa i rze­zał go jak kaczkę, aż krew pły­nęła do Wi­sły. Gdyż był to goj i chrze­ści­jań­ski po­miot, smród ju­chy roz­cho­dził się po ca­łej Pol­sce. Króla wy­gnali, do bi­skupa za­częli się mo­dlić. Gdy tylko po­ja­wia się nie­bez­pie­czeń­stwo, wy­sta­wiają jego czaszkę, a smród ju­chy jest tak silny, że obce ar­mie ucie­kają.

Izaak za­py­tał wtedy, dla­czego Au­striacy nie ucie­kli. Szlomo nie znał od­po­wie­dzi.

Izaak za­brał też Rej­zie fi­li­żankę, ja­kieś pro­ste por­ce­la­nowe tru­chło bez war­to­ści. Czuli się, przy­naj­mniej Arke się czuł, jakby przez pięć­dzie­siąt go­dzin wę­dro­wali w kie­runku gór. Dla­czego aku­rat gór? Nie mógł so­bie przy­po­mnieć. Arke pa­mię­tał, że gdy miał trzy latka, oj­ciec za­czął uczyć go he­braj­skich i pol­skich li­ter. Oj­ciec mó­wił o „gi­mel”[5] i „G”, Arke sły­szał: „Po­wiedz, sy­nuś, górrrry”.

Z pącz­ku­ją­cych drzew wy­le­wało się na nich lep­kie wio­senne świa­tło. Gin nie był wi­nem. Prze­mą­drzały Izaak wy­gło­sił wy­kład o ja­łowcu, de­sty­lo­wa­niu i o tym, że to na­ro­dowa wódka tych cho­ler­nych An­goli, któ­rych już wtedy uczyli się nie­na­wi­dzić.

Wszystko to Arke przy­po­mniał so­bie w ułamku se­kundy, pa­trząc na gę­stą ślinę Iza­aka i po­wta­rza­jąc w my­ślach: Prze­pis za prze­pi­sem, prawo za pra­wem, aż uwi­kła­cie się i upad­nie­cie[6].

Dziwne wod­ni­ste oczy An­glika za­częły się wpa­try­wać w Ar­kego i Iza­aka do­kład­nie od mo­mentu, kiedy ten pierw­szy wzniósł to­ast. Cień uśmie­chu, jaki błą­kał się na ustach tego męż­czy­zny o chło­pię­cej uro­dzie, za­nie­po­koił Iza­aka. Kim on jest? Pod­jął wy­zwa­nie i spoj­rzał mu pro­sto w oczy. Fa­cet ani drgnął. Kim jest? Skąd po­cho­dzi, jaka mgła go uro­dziła, jaka owcza za­groda wi­działa jego pierw­szy seks? Izaak dał za wy­graną. Wy­raźny uśmiech na bry­tyj­skich ustach na­peł­nił go krót­ko­trwa­łym smut­kiem.

– Śmier­dzą pa­ra­finą, nie knu­rem. Pie­przoną pa­ra­finą, ter­pen­tyną i czymś jesz­cze, chyba mają w so­bie coś ry­biego – stwier­dził Izaak, wpa­tru­jąc się w wod­ni­ste wy­spiar­skie oczy.

Do­pił resztki piwa i spoj­rzał w roz­iskrzone, czarne oczy Ar­kego. Mógłby pa­trzeć w nie bez końca, nie pod­dałby się. Źre­nice Ar­kego aż bul­go­tały od bły­sków i skrzyły się ciem­nym świa­tłem.

– Knu­rem. I mają coś z dor­sza. Oni je­dzą dor­sze, prawda? – Arke też do­pił piwo i po­sta­wił ku­fel przy ku­flu Iza­aka.

An­glicy byli gło­śni. Wrzesz­czeli: Next, ple­ase, next, ple­ase, za­nim do­pili piwo do końca. Next, ple­ase nio­sło się po ca­łej pi­wiarni, ba, wy­le­wało się z niej na ulicę Ja­giel­loń­ską i wle­wało do Sta­rego Te­atru. Te­raz znowu za­częli. Izaak przy­glą­dał się wzgór­kom brud­nego śniegu le­żą­cym przy kra­węż­ni­kach. Brud­nego od sa­dzy, za­nie­czysz­czo­nego po­wie­trza i koń­skiego łajna. Czyim agen­tem jest śnieg?

Je­śli są agen­tami, rze­czy­wi­ście mogą mó­wić po pol­sku, ale po­mysł dok­tora Ru­bena Feld­schuha wy­da­wał mu się nie­do­rzeczny. „Śle­dzić An­gli­ków w ca­łym mie­ście, po co?” – my­ślał Izaak, pa­trząc, jak wą­skie palce Ar­kego ude­rzają w nie­ist­nie­jące kla­wi­sze nie­ist­nie­ją­cego for­te­pianu.

Feld­schu­howi cho­dziło chyba o to, by chłopcy po­czuli się ważni. O, na­wiąż­cie mi­styczną więź z na­ro­dem i wy­bitną jed­nostką, jaką jest Zeew. O, judz­kie lwiątka, po­każ­cie An­gli­kom, gdzie ich miej­sce.

Od rana po gło­wie cho­dziły mu frag­menty na­pu­szo­nej mowy Feld­schuha wy­gło­szo­nej po­przed­niego dnia przed uro­czy­sto­ściami upa­mięt­nia­ją­cymi Jo­sefa Trum­pel­dora. Ża­bo­tyń­ski miał być naj­sil­niej­szym wy­ra­zem woli od­ro­dze­nia na­ro­do­wego. „Kiedy po­grą­żamy się w sta­gna­cji i apa­tii, tylko świe­tlany przy­kład Ża­bo­tyń­skiego do­daje nam otu­chy. Je­chi! Czcijmy w nim wy­bit­nego bo­jow­nika”.

Izaak sie­dział w pierw­szym rzę­dzie i ki­wał głową po każ­dej fra­zie dok­tora. W grun­cie rze­czy ba­wił się li­cze­niem do dzie­się­ciu, by kiw­nąć i za­cząć od nowa. Za­sta­no­wiło go, że kiw­nię­cia wy­pa­dały do­kład­nie tam, gdzie Feld­schuh sta­wiał wy­krzyk­nik lub kropkę albo ma­chał rę­koma dla pod­kre­śle­nia efektu.

– Jiz­kor am Israel[7] – za­czął po he­braj­sku dok­tor i kon­ty­nu­ował po pol­sku – imiona swych bo­ha­te­rów.

Po­wta­rzali za nim, sto­jąc z dłońmi po­ło­żo­nymi na sercu. Izaak pa­trzył na duży por­tret Trum­pel­dora oto­czony kwia­tami i jak inni wy­po­wia­dał gło­śno: „Szne­jer Sza­posz­nik, Aaron Szer, Dwora Dra­chler, Bin­ja­min Mon­ter, Sara Czy­żyk, Zeew Szarf, Ja­kub Tu­ker, Jo­sef Trum­pel­dor”.

Kiedy usie­dli, Feld­schuh po­pro­sił Szab­sego Dem­busa o wy­gło­sze­nie kilku słów o ostat­nich chwi­lach bo­ha­tera. Szabse miał ogromne oczy, był wy­soki, bar­czy­sty – po­dob­nie jak Izaak i Arke.

Wszy­scy mie­rzyli po­nad metr osiem­dzie­siąt, przy czym Szabse, który zja­dał nie­praw­do­po­dobne ilo­ści col­man’s mu­stard (no­ta­bene han­dlo­wał nią jego oj­ciec), był naj­wyż­szy. Po­dej­rze­nie, że ten wzrost zwią­zany jest z musz­tardą, nie da­wało spo­koju za­równo Iza­akowi, jak i Ar­kemu, bo oj­ciec Szab­sego, ni­ski i pulchny, mó­wił o musz­tar­dzie: „Nie zno­szę tego gówna”.

Szabse am­bit­nie chciał zo­stać ak­to­rem, dla­tego wsta­jąc, zwró­cił twarz ku oknom, bo uwa­żał swój lewy pro­fil za zde­cy­do­wa­nie mniej ży­dow­ski, co aku­rat nie było prawdą. Pa­trzył chwilę w za­ku­rzoną szybę. Izaak my­ślał, że Szabse roz­pocz­nie ja­kimś pa­te­tycz­nym ge­stem, ale ten na­gle się­gnął po krze­sło, usiadł na nim, roz­sta­wił sze­roko nogi (co za­sko­czyło wszyst­kich), i swoim zwy­kłym gło­sem za­czął mó­wić gło­śno, nie pa­trząc na pu­blicz­ność. Wzrok wbił w zie­mię.

– Rok ty­siąc dzie­więć­set dwu­dzie­sty. Trum­pel­dor li­czy wtedy lat okrą­gło czter­dzie­ści. Żyje w Tel Chaj, w ki­bucu ro­bot­ni­czym. Wy­bu­cha bunt arab­ski prze­ciw fran­cu­skim oku­pan­tom. Gra­nicy na pół­nocy Ga­li­lei jesz­cze de­fi­ni­tyw­nie nie usta­lono. Gra­sują bandy arab­skie, które gra­bią i plą­drują osie­dla ży­dow­skie. Trzeba bro­nić na­szych po­zy­cji na pół­nocy pa­le­styń­skiej. W kraju chaos. Zu­pełne roz­przę­że­nie. Ko­mi­tet sa­mo­obrony w Tel Chaj z Trum­pel­do­rem na czele wzywa to­wa­rzy­szy z po­łu­dnia, prosi ich o po­moc. Po­moc nie nad­cho­dzi. Me­tulla, Ke­far Gi­ladi, Tel Chaj w nie­bez­pie­czeń­stwie.

Izaak prze­stał li­czyć do dzie­się­ciu i ki­wać głową. Za­czął słu­chać. Arke był tym wy­raź­nie za­sko­czony. „Szabse, nasz Szabse, bę­dzie ak­to­rem, ta­kim fil­mo­wym”. Arke prze­łknął ślinę i po­my­ślał, że przy­naj­mniej Szabse od­nie­sie suk­ces, bo on, biedny ży­dek Lie­ber­man, ni­czego nie osią­gnie. Pa­mię­tał z dzie­ciń­stwa, że pod­czas cej­le­nisz[8] przed róż­nymi grami (Izaak wtedy bie­gał po pla­żach Jafy, kiedy oj­ciec Ar­kego siłą sta­rał się za­cią­gnąć go do che­deru) za­wsze pra­gnął, żeby Szabse wy­li­czył go jako pierw­szego:

Ona-grode-zise-make,

Tojre-spane-zaka-zake,

bej-ju koła-ju,

ach­czem-czach­czem-grot!

Wy­li­czanka uru­cho­miła pa­mięć. Wil­gotne po­ranki czte­ro­latka, płacz przy wyj­ściu z domu, strach przed me­ła­me­dem, nie­koń­czące się dzi­waczne opo­wie­ści, któ­rych nie ro­zu­miał. Pierw­szego dnia li­zał stronę książki. Wy­sma­ro­wano ją mio­dem, co go za­sko­czyło. Li­terki. Alef, gi­mel, da­let.

– Banda arab­ska wdziera się pod­stę­pem do Tel Chaj. Trum­pel­dor zo­staje trzy­krot­nie ranny. Wnętrz­no­ści wy­pły­wają mu z brzu­cha. „To są moje ostat­nie mi­nuty – mówi. – Po­wiedz­cie to­wa­rzy­szom, aby do ostat­niej chwili wy­trwali w imię ho­noru na­rodu”. Prosi, aby mu do­no­szono o prze­biegu walki – kon­ty­nu­ował Szabse.

Arke na­chy­lił się do ucha Ej­zyka Blu­men­fruchta, któ­rego oj­ciec Jo­che­nen pro­wa­dził han­del to­wa­rami ko­lo­nial­nymi na Brzo­zo­wej, i wy­szep­tał mu:

Ajn­cika-cwaj­cika-cika łona,

Roza-lipsa-tula-lona,

Ana-bana-szuko-łada-pejnk!

Ej­zyk spoj­rzał na niego jak na wa­riata i tylko lekko się uśmiech­nął. Arke pa­mię­tał z che­deru bro­dawki na dło­niach Ej­zyka. Jego matka naj­pierw po­cie­rała je jabł­kiem, a póź­niej za­ko­py­wała to jabłko w ziemi. Ono gniło, bro­dawki od­pa­dły. Arke wie­rzył, że to cud. Słu­chał pięk­nego opo­wia­da­nia Szab­sego o Tel Chaj i z ja­kie­goś po­wodu przy­po­mi­nało mu się, jak jego matka i matka Ej­zyka za­ko­pały po ra­mionka w ba­lii peł­nej pia­sku młod­szego brata Ej­zyka, który był ra­chi­tyczny i miał cho­robę an­giel­ską. Wy­sta­wiły go na słońce w tej pia­sko­wej ką­pieli – po­dobno roz­grzany pia­sek miał z niego wy­cią­gnąć całe zło. Ej­zyk twier­dził, że nic się nie zmie­niło, jego brat na­dal jest pa­ty­ko­waty, ra­chi­tyczny i idąc, skrzypi.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

Przy­pisy

[1]Szma Israel (hebr.) – Słu­chaj, Izra­elu. Ty­tuł i po­cząt­kowe słowa naj­waż­niej­szej mo­dli­twy w ju­da­izmie.
[2]Je­chi! (hebr.) – niech żyje!
[3]Cu­za­men (jid.) – ra­zem.
[4]Zol es zajn az a szlag zol zej trefn (jid.) – Niech tak bę­dzie, niech trafi ich szlag.
[5] Trze­cia li­tera al­fa­betu he­braj­skiego.
[6] Iz 28,13. W ory­gi­nale: Caw la-caw, caw la-caw, kaw la-kaw, kaw la-kaw, (...), le­maan jel­chu we-chaszlu achor we-ni­szberu we-nok­szu we nil­kadu (hebr.) – Prze­pis za prze­pi­sem, prawo za pra­wem (...), żeby szli, upa­dli na wznak i roz­bili się, żeby uwi­kłali się w sieci i zo­stali schwy­tani.
[7]Jiz­kor am Israel (hebr.) – Pa­mię­taj, Izra­elu.
[8]Cej­le­nisz (jid.) – wy­li­czanka.
Pro­jekt okładkiKa­ro­lina Że­la­ziń­ska
Kon­sul­ta­cja ju­da­istycznaRe­gina Gro­macka
Kon­sul­ta­cja hi­sto­ryczna i po­sło­wieMi­chał Zajda
Re­dak­tor pro­wa­dzącaDo­rota Ja­błoń­ska
Re­dak­cjaKry­styna Pod­haj­ska
Ko­rektaDo­mi­nik Lesz­czyń­ski
Skład i ła­ma­nieTYPO 2 Jo­lanta Ugo­row­ska
Co­py­ri­ght © Edward Pa­se­wicz 2024 Co­py­ri­ght © for this edi­tion by Wy­daw­nic­two Wielka Li­tera, War­szawa 2024 Pu­bli­shed by agre­ement with Be­ata Sta­siń­ska Li­te­rary Agency
ISBN 978-83-8360-143-4
Pro­jekt re­ali­zo­wany ze środ­ków po­cho­dzą­cych ze Sty­pen­dium Twór­czego Mia­sta Kra­kowa
Au­tor otrzy­mał sty­pen­dium z Fun­du­szu Po­pie­ra­nia Twór­czo­ści Sto­wa­rzy­sze­nia Au­to­rów ZA­iKS
Wielka Li­tera Sp. z o.o. ul. Wiert­ni­cza 36 02-952 War­szawa
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.