Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Dziecko nie żyje. Nie ma potrzeby wiedzieć nic więcej.
Tropiciel jest myśliwym, znanym w trzynastu królestwach jako ten, który ma nos. I choć zawsze pracuje sam, ten jeden jedyny raz musi zrobić wyjątek. By odnaleźć zaginione dziecko, sprzymierza się z grupą podobnych sobie najemników. A są tam wszyscy: od wiedźmy, przez smutnego olbrzyma, aż do zmiennokształtnego Lamparta. Każde z nich jest śmiertelnie niebezpieczne. Każde z nich pilnie strzeże swoich tajemnic.
Podążając za zapachem dziecka, grupa przejdzie przez potężne miasta, groźne rzeki i zaklęte puszcze, na każdym kroku tropiona przez istoty, które pragną ich śmierci. Wątpliwości nie opuszczają Tropiciela ani przez chwilę. Kim jest tajemniczy chłopiec, którego muszą odnaleźć? Dlaczego tak wiele osób chce przerwać ich poszukiwania? I przede wszystkim – kto kłamie, a kto mówi prawdę?
Czerpiąc garściami z afrykańskiej historii i mitologii oraz własnej wyobraźni, Marlon James opowiada historię o niesamowitym rozmachu, której akcja dzieje się w starożytnym świecie, dziwnie przypominającym współczesny. Czarny Lampart, Czerwony Wilk to opowieść niezwykle brutalna, osadzona w fantastycznej scenerii, a jednocześnie poruszająca.
Czarny lampart, czerwony wilk to powieść, z której braku nie zdawałem sobie sprawy – dopóki jej nie przeczytałem. Niebezpieczna i fantasmagoryczna starożytna Afryka staje się światem dorównującym skomplikowaniem wszystkiemu, co kiedykolwiek wyszło spod pióra Tolkiena. Nie mogę się doczekać następnej części.
Neil Gaiman
Pierwszy tom zapowiedzianej trylogii (…), w którym słychać echa Tolkiena, George’a R.R. Martina i Czarnej Pantery, a jednocześnie wciąż niezwykle oryginalny, pisany językiem pełnym mocy, wszechogarniającą wyobraźnią (…). Marlon to pisarz, którego trzeba czytać.
Salman Rushdie, „TIME”
Porywająca, napakowana akcją (…). Literacki odpowiednik kinowego uniwersum Marvela.
Michiko Kakutani, „The New York Times”
Kiedy James ogłosił, że będzie pisał trylogię fantasy, wydawało mi się, że po osiągnięciu wszystkiego w oczach krytyków i zdobyciu Bookera idzie w stronę typowego bestsellera. Nic bardziej mylnego. Nie tylko napisał afrykańską powieść fantasy – to afrykańska powieść fantasy literacka i złożona do wręcz niemożliwego stopnia.
„The New Yorker”
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 898
W Dżubie, U KU I GANGATOM
KUASZ DARA – syn Kuasz Netu, król Północnego Królestwa, inaczej Król Pająk
TROPICIEL – myśliwy znany tylko pod tym przezwiskiem
JEGO OJCIEC
JEGO MATKA
JEGO UKOCHANY WUJ – wielki wódz ludu Ku
KU – plemię i jego nadrzeczne terytorium
GANGATOM – plemię i jego nadrzeczne terytorium, wrogowie Ku
LUALA LUALA – plemię i jego nadrzeczne terytorium na północ od Ku
ABOYAMI – ojciec
AYODELE – jego syn
CZAROWNIK – nekromanta z ludu Ku
ITAKI – wiedźma żyjąca nad rzeką
KAVA/ASANI – młodzieniec z ludu Ku
LAMPART – zmiennokształtny myśliwy, znany jeszcze pod kilkoma innymi imionami
YUMBOE – leśne skrzaty i opiekunowie dzieci
SANGOMA – antywiedźma
MINGI, a więc:
Żyrafik
Dymka
Albinosek
Kulek
Złączone Bliźnięta
ASANBOSAM – mięsożerny potwór
WÓDZ PLEMIENIA GANGATOM
W MALAKALU
AESI – kanclerz Kuasz Dary
BUNSZI/POPELE – liengu, zmiennokształtna syrena
SOGOLON – Wiedźma Księżyca
SADOGO – ogo, jeden z mocarzy, którzy nie są olbrzymami
AMADU KASAUURA – pan niewolników
BIBI – jego sługa
NSAKA NE VAMPI – najemnica
NYKA – najemnik
FUMELI – łucznik Lamparta
BELEKUN WIELKI – członek starszyzny
ADAGADŻI MĄDRY – członek starszyzny
AMAKI WYKRĘTNY – członek starszyzny, którego nikt nie zna
NUYA – kobieta opętana przez ptaka-błyskawicę
BULTUNDŻI – mścicielki
ZOGBANU – trolle, pierwotnie z Krwawych Bagien
VENIN – dziewczyna chowana po to, aby być pożywieniem dla zogbanu
CZIPFALAMBULA – wielka ryba
GOMIDY – niekiedy miłe stwory leśne
EUELE – zły gomid
EGBERE – jego krewniak, zły, kiedy głodny
ANDŻONU – duch Mrocznych Ziem, który czyta w sercach
SZALONY MAŁPISZON – obłąkany małpolud
W Kongorze
BASU FUMANGURU – członek starszyzny Północnego Królestwa, zgładzony
JEGO ŻONA – zgładzona
JEGO SYNOWIE – zgładzeni
SIEDEM SKRZYDEŁ – najemnicy
KAFUTA – pan domostwa
PANI UADADA – właścicielka burdelu
EKOIYE – dziwka, który uwielbia cywet
BAWÓŁ – bardzo zmyślny bawół
ARMIA WODZA KONGORU – miejscowi konstable
MOSSI Z AZARU – trzeci prefekt armii wodza Kongoru
MAZAMBEZI – prefekt
CZERWONY OGO – kolejny ogo
NIEBIESKI OGO – kolejny ogo
MISTRZ UCIECH – organizator walk
LALA – jego niewolnica
WIEDŹMY MAUANA – syreny ziemne, inaczej liengu błotne
TOKOLOSZE – mały chochlik, który staje się niewidzialny
W Dolingo i Mueru
STARZEC – pan domu i griot z Południa
KRÓLOWA DOLINGO – jak stoi napisane
JEJ KANCLERZ
MAŁY NIEWOLNIK
BIALI UCZENI – namroczniejsi nekromanci i alchemicy
ZŁY IBEDŻI – niewydarzony bliźniak
DŻAKUU – biały strażnik króla Batuty
IPUNDULU – wampir, ptak-błyskawica
SASABONSAM – skrzydlaty brat Asanbosama
ADZE – wampir i rój robactwa
ELOKO – trawiasty troll i ludojad
LISSISOLO Z AKUMÓW – siostra Kuasz Dary, mniszka boskiego stowarzyszenia sióstr
SKRZYDŁOCIENIE – nocne demony, które służą Aesiemu
W Mitu
IKEDE – griot z Południa
KAMANGU – syn
NIGULI – syn
KOSU – syn
LOEMBE – syn
NKANGA – syn
CHAMSIN – córka
W Malangice i Południowym Królestwie
MŁODA WIEDŹMA
KUPIEC
JEGO ŻONA
ICH SYN
KAMIKUAYO – biały uczony przemieniony w potwora
Dziecko nie żyje. Nie ma potrzeby wiedzieć nic więcej.
Mówią, że na południu jest królowa, która zabija posłańca przynoszącego złe wieści. Czy podpisuję więc wyrok na siebie, gdy głoszę nowinę o śmierci chłopca? Prawda pożera kłamstwo, jak krokodyl pożera księżyc, a moje świadectwo będzie dziś takie samo jak jutro. Nie, nie ja go zabiłem. Choć życzyłbym mu śmierci. Pragnąłem jej jak żarłok koźliny. Och, napiąć łuk i strzelić wprost w jego czarne serce, zobaczyć, jak tryska czarną krwią, zobaczyć, jak przestaje mrugać oczami i patrzy, ale już nie widzi, słuchać, jak charkocze, słyszeć, jak w piersi mu rzęzi agonia i jak mówi, patrzcie, mój nieszczęsny duch opuszcza to najbardziej nieszczęsne ciało, uśmiechnąć się na taką nowinę, zatańczyć z radości nad taką stratą. Och, jakże pławię się w tej pysze. Ale nie, nie ja go zabiłem.
Bi odżu ri enu a pamo.
Nie o wszystkim, co widzi oko, winny opowiedzieć usta.
Ta cela jest większa od poprzedniej. Czuję woń zakrzepłej krwi zgładzonych ludzi; słyszę krzyki ich duchów. W waszym chlebie mieszkają chrząszcze, w waszej wodzie mieszkają szczyny dziesięciu i dwóch strażników i kozy, którą ruchają oni dla uciechy. Opowiedzieć ci historię?
Jestem człowiekiem przez niektórych zwanym wilkiem. Dziecko nie żyje. Wiem, że starucha przyniosła ci inne wieści. Okrzyknijcie go mordercą, mówi. Choć mój jedyny smutek to tylko, że jej nie zabiłem. Rudowłosa powiedziała, że głowę dziecka nawiedzały diabły. Jeśli wierzysz w diabły. Ja wierzę w złą krew. Wyglądasz na człowieka, który nigdy nie przelał niczyjej krwi. A jednak krew klei ci palce. Chłopiec, któregoś obrzezał, dziewczynka za mała dla twojego wielkiego… Popatrz, jak drżysz z uciechy. Spójrz na siebie.
Opowiem ci historię.
Zaczyna się od Lamparta.
I wiedźmy.
Wielki inkwizytorze.
Kapłanie fetyszowy.
Nie, nie wezwiesz strażników.
Być może moje usta powiedzą za dużo, zanim tamci zawrą mi je pałkami.
Przyjrzyj się sobie. Człowiek z dwustoma krowami, co rozkoszuje się skrawkiem chłopięcej skórki i pipką dziewczynki, która nie powinna być kobietą żadnego mężczyzny. Bo tego właśnie pragniesz, czy nie tak? Małej mrocznej rzeczy, której nie znajdziesz w trzydziestu workach złota ani u dwustu krów, ani dwustu żon. Pragniesz tego, co utraciłeś – nie, co ci odebrano. Tego światła, widzisz i pragniesz – światła nie od słońca ani od boga gromów na nocnym niebie, lecz światła bez skazy, światła w chłopcu, który nie zaznał kobiety, w dziewczynce, którą kupiłeś z myślą o ożenku, ale nie dlatego, że potrzebujesz żony, bo przecież masz dwieście krów, ale po to, żeby mieć żonę, którą możesz rozpołowić, bo tego światła szukasz w dziurach, czarnych, mokrych, niewyrośniętych, światła, za którym uganiają się wampiry, i będziesz je miał, wystrojone w rytuał, obrzezanie dla chłopca, konsumacja dla dziewczynki, a gdy utoczysz z nich krew, ślinę, spermę i szczyny, poniesiesz to na swojej skórze, żeby pójść do drzewa iroko i wykorzystać byle dziurę, co tam znajdziesz.
Dziecko nie żyje i tak samo wszyscy inni.
Wędrowałem długo pośród trzęsawisk much na Krwawych Bagnach i skał o ostrych krawędziach na solniskach, dniem i nocą. Dotarłem na południe aż do Omororo, nic nie wiedziałem, nie dbałem o nic. Ludzie więzili mnie jako żebraka, brali za złodzieja, torturowali jako zdrajcę, a gdy wieść o śmierci dziecka dosięgła twojego królestwa, aresztowali jako zabójcę. Wiesz, że w mojej celi siedziało pięciu innych? Cztery dni temu. Chusta na mojej szyi należała do tego, który jako jedyny opuścił celę o własnych siłach. Być może pewnego dnia znów dojrzy świat prawym okiem.
A pozostali? Zakonotuj sobie, co mówię.
Starzy ludzie powiadają, że noc jest głupcem. Nie osądza, ale też nie ostrzeże, kiedy coś nadchodzi. Pierwszy zakradł się do mojego posłania. Obudziło mnie własne przedśmiertne rzężenie, bo ten tam dławił mi gardło. Niższy niż ogo, ale wyższy od konia. Śmierdział, jakby zaszlachtował kozę. Chwycił mnie za szyję i podniósł do góry, a pozostali milczeli. Chciałem oderwać jego palce, ale demona miał w uścisku. Kopałem go w pierś i czułem, że kopię w głaz. Trzymał mnie w powietrzu, jakby podziwiał drogocenny klejnot. Uderzyłem go kolanem w szczękę tak mocno, że zęby rozpłatały mu język. Puścił mnie, zaszarżowałem jak byk, atakując jądra. Upadł, złapałem jego nóż, ostry jak brzytwa, i poderżnąłem mu gardło. Drugi chwycił mnie za ramiona, ale byłem nagi i śliski. Nóż – mój nóż – wbiłem mu między żebra i usłyszałem syk serca. Trzeci wywijał pięściami i stopami, jak nocna mucha, świszczał jak moskit. Pięść zacisnąłem, a potem wystawiłem dwa palce jak królicze uszy. Dźgnąłem go szybko w lewe oko i wydłubałem wszystko na wierzch. Wrzasnął. Patrząc, jak z krzykiem szuka oka na podłodze, zapomniałem o pozostałych dwóch. Ten grubas z tyłu wziął zamach, ja zrobiłem unik, potknął się, upadł, skoczyłem, chwyciłem kamień służący mi za poduszkę i grzmociłem go w głowę tak długo, aż twarz zaśmierdziała mu mięsem.
Ostatni był chłopcem. Rozpłakał się. Był nazbyt rozdygotany, żeby błagać o litość. Powiedziałem mu, żeby w przyszłym życiu był mężczyzną, bo w tym jest wart mniej niż robak, i wbiłem mu nóż w szyję. Krew szybciej niż kolana dotknęła podłogi. Półślepemu darowałem życie, bo potrzebujemy opowieści, żeby żyć, czy nie tak, kapłanie? Inkwizytorze. Nie wiem, jak cię zwać.
Ale to nie byli twoi ludzie. Dobrze. Nie masz pieśni śmierci do zaśpiewania wdowom po tych czterech.
Przyszedłeś po opowieść, a mnie nagli do opowiadania, więc bogowie uśmiechnęli się do nas obu.
Był pewien kupiec w Purpurowym Mieście, który mówił, że stracił żonę. Zaginęła z pięcioma złotymi pierścieniami, dziesięcioma i dwiema parami kolczyków, dwudziestoma i dwiema bransoletkami i dwudziestoma bez jednej obręczami na kostki. Mówią, że masz nos do odnajdywania tego, co inaczej pozostałoby zaginione, powiedział. W latach zbliżałem się do dwudziestki, od dawna wygnany z ojcowskiego domu. Tamten myślał, że ze mnie jakiś ogar, odparłem jednak, że tak, mówią o mnie, że mam nos. Rzucił mi bieliznę żony. Woń była tak słaba, że prawie wywietrzała. Może kobieta przeczuła, że pewnego dnia ludzie będą ją tropić, bo miała chatę w trzech wioskach i nikt nie wiedział, w której mieszka. W każdej chacie była dziewczyna, która wyglądała tak samo jak ona, a nawet odpowiadała na jej imię. Dziewczyna w trzecim domu zaprosiła mnie do środka i wskazała stołek, bym usiadł. Spytała, czy chcę pić, i sięgnęła po dzban z piwem z masuku, jeszcze zanim przytaknąłem. Przypomnę ci, że oczy u mnie zwykłe, tylko nos mam inny, tak mówią. Kiedy więc przyniosła kubek z piwem, wyczułem truciznę, którą wlała, truciznę żon zwaną śliną kobry, co traci smak, gdy rozpuścić ją w wodzie. Dała mi kubek, a jak go wziąłem, chwyciłem ją za rękę i wykręciłem do tyłu. Przystawiłem jej kubek do ust i wcisnąłem na siłę krawędź między zęby. Łzy spłynęły jej po policzkach, a ja odsunąłem dłoń.
Zabrała mnie do swojej pani, która mieszkała w chacie nad rzeką. Mąż bił mnie tak mocno, że dzieciątko ze mnie wypadło, powiedziała kobieta. Mam pięć złotych pierścieni, dziesięć i dwie pary kolczyków, dwadzieścia i dwie bransolety i dwadzieścia bez jednej obręcze na kostki, które ci dam, wraz z jedną nocą w moim łożu. Wziąłem cztery obręcze i zabrałem ją do męża, bo bardziej pragnąłem jego pieniądza niż jej błyskotek. A potem powiedziałem jej, żeby kazała dziewczynie w trzeciej chacie uwarzyć mu piwa z masuku.
Druga opowieść.
Pewnego wieczoru mój ojciec wrócił do domu, pachnąc rybaczką. Miał na sobie jej woń, tak samo drewnianą planszę bao na ramieniu. I krew obcego mężczyzny. Stanął przeciw binga, mistrzowi bao, i przegrał. Binga zażądał jego wygranych, a ojciec chwycił planszę i roztrzaskał mu ją na czole. Powiedział, że był w gospodzie daleko stąd, żeby pić, podszczypywać kobiety i grać w bao. Mój ojciec walił i walił, aż tamten przestał się ruszać, potem wyszedł z gospody. Ale nie miał na sobie odoru potu, kurzu ani woni piwa w chuchu, nic. Nie był w gospodzie, tylko w norze mnicha opiumisty.
Wrócił więc ojciec i zawołał mnie ze spichlerza, w którym mieszkałem, bo wtedy już przepędził mnie z domu.
– Chodź, synu mój – powiedział. – Zagraj ze mną w bao.
Plansza leżała na podłodze. Brakowało wielu kulek. Za mało na dobrą partię. Ale ojciec nie chciał grać, tylko wygrać.
Z pewnością znasz bao, kapłanie, a skoro nie, to muszę ci wyjaśnić. Cztery rzędy po osiem otworów, każdy gracz ma dwa rzędy. Trzydzieści dwa ziarna dla każdego gracza, ale było mniej, nie pamiętam ile. Każdy wkłada sześć ziaren w otwór nyumba, ale ojciec zagrał ośmioma. Spytałbym, ojcze, czy grasz stylem południowym, osiem zamiast sześciu? Ale kiedy ojciec może uderzyć pięścią, wtedy nie odpowiada, a bił mnie za mniej niż to. Za każdym razem, gdy wkładałem ziarno, mówił „przechwyt” i mi je zabierał. Lecz był spragniony napitku i zawołał o wino palmowe. Moja matka przyniosła mu wodę, a on pociągnął ją za włosy, uderzył dwa razy w twarz i powiedział: do zachodu słońca twoja skóra wyzbędzie się tych śladów. Matka odmówiła mu radości z jej łez, wyszła tylko i wróciła z winem. Wąchałem w poszukiwaniu trucizny i nie dałbym po sobie poznać, gdyby była. Ale kiedy ojciec bił matkę za to, że używa czarów, by opóźnić swoje starzenie albo przyśpieszyć jego, wtedy przegapił grę. Rozsiałem swoje ziarna, dwa w otwór na samym końcu planszy, i przejąłem jego kulki. To mu się nie spodobało.
– Przeniosłeś grę na etap mtadżi – powiedział.
– Nie, dopiero zaczęliśmy – odparłem.
– Jak śmiesz odzywać się do mnie bez szacunku? Mów „ojcze”, gdy się do mnie zwracasz.
Nie odpowiedziałem, tylko zablokowałem go na planszy.
W środkowym rzędzie nie zostało mu żadne ziarno i nie mógł już wykonać ruchu.
– Oszukiwałeś – rzekł. – Po twojej stronie jest więcej niż trzydzieści dwie kulki.
– Albo oślepłeś od wina, albo nie umiesz liczyć – odrzekłem. – Rzucałeś ziarna, a ja je przechwyciłem. Ja rozsiałem ziarna po całym swoim rzędzie i zbudowałem mur, którego nie przełamiesz, bo nic ci nie zostało.
Uderzył mnie pięścią w usta, zanim zdążyłem powiedzieć choćby słowo więcej. Spadłem ze stołka, a ojciec chwycił planszę, żeby mnie nią grzmotnąć, jak grzmotnął tamtego binga. Lecz był pijany i powolny, a ja podglądałem mistrzów ngolo przy praktykowaniu rzemiosła wojennego nad rzeką. Zamachnął się planszą, rozsypując ziarna po niebie. Zrobiłem trzykrotnie wywrotkę do tyłu na podobieństwo tamtych i przykucnąłem niby przyczajony gepard. Ojciec rozglądał się za mną, jakbym zniknął.
– Wyłaź, tchórzu – powiedział. – Tchórz jesteś jak twoja matka. Dlatego właśnie radość mi sprawia, gdy ją upadlam. Najpierw zbiję ciebie, potem zbiję ją za to, że cię wychowała, i zostawię ślad, żebyście oboje pamiętali, że wychowała syna na kochankę mężczyzn.
Wściekłość jest chmurą, która opróżnia mi umysł i czerni serce. Skakałem, wywijając nogami w powietrzu, za każdym razem wyżej.
– A teraz fika jak byle małpa – rzekł.
Zaatakował mnie, ale już wyrosłem z chłopięctwa. Natarłem w małym domu, zanurkowałem, stopy zamieniłem na ręce, podrzuciłem ciało, zawirowałem jak koło, z nogami w powietrzu, obróciłem się w jego kierunku i zamknąłem w uchwycie łydki na jego szyi, obalając go gwałtownie na ziemię. Wyrżnął głową tak mocno, że matka na dworze usłyszała huk. Z wrzaskiem wpadła do środka.
– Odstąp od niego, dziecko – powiedziała. – Ściągnąłeś zgubę na nas oboje.
Spojrzałem na nią i splunąłem. Potem odszedłem.
Historia ta ma dwa zakończenia. W pierwszym przewracam ojca, nogi zaciśnięte na szyi łamią mu kark. Kona na miejscu, a matka daje mi pięć kauri i sorgo zawinięte w liść palmowy i odsyła z domu. Mówię jej, że odejdę bez niczego, co było własnością ojca, nawet bez odzienia.
W drugim zakończeniu nie łamię mu karku, ale padając, i tak rozbija sobie głowę o ziemię i krwawi. Budzi się jako imbecyl. Matka daje mi pięć kauri i sorgo zawinięte w liść bananowca i mówi: opuść ten dom, wszyscy twoi wujowie są gorsi od niego.
Moje imię było własnością ojca, więc porzuciłem je w progu domostwa. Ubierał się w ładne szaty, jedwabie z krain, których nigdy nie widział, nosił sandały od ludzi, którzy winni mu byli pieniądz, wszystko, byle zapomnieć, że pochodził z plemienia w dolinie rzeki. Opuściłem dom ojca mego, nie chcąc mieć nic, co by mi go przypominało. Stary obyczaj mnie wzywał, zanim jeszcze odszedłem, chciałem pozbyć się wszystkich elementów stroju. Chciałem cuchnąć jak mężczyzna, roztaczać smród i odór, a nie woń pachnideł mieszczek i eunuchów. Ludzie patrzyli na mnie z pogardą zastrzeżoną dla mieszkańców bagnisk. Wchodziłem do miasta albo alkierza, z głową wysuniętą do przodu jak dumny zwierz. Lew nie potrzebuje szat, tak samo kobra. Wędrowałem do Ku, skąd pochodził mój ojciec, chociaż nie znałem drogi.
Tropiciel moim imieniem. W przeszłości miałem inne, ale dawno je zapomniałem.
Trzecia opowieść.
Królowa władająca na zachodzie powiedziała, że sowicie mnie wynagrodzi, jeśli odnajdę jej króla. Dworzanie myśleli, że postradała zmysły, bo król nie żył, utonął przed pięcioma laty, ale ja bez trudu odnajduję umarłych. Wziąłem zapłatę z góry i wyruszyłem tam, gdzie żyją topielcy.
Szedłem i szedłem, aż napotkałem staruchę nad rzeką, siedziała z długim kijem na brzegu. Włosy na skroniach posiwiałe, głowa u góry łysa. W twarzy bruzdy jak ścieżki wydeptane w lesie, żółte zęby zwiastowały cuchnący oddech. Legenda głosi, że wstaje co rano młoda i piękna, w południe rozkwita w pełni dorodna, z zapadnięciem zmierzchu zmienia się w zgrzybiałą staruchę i umiera o północy, żeby narodzić się na powrót w nowej godzinie. Garb z pleców wyrastał nad głowę, ale w oczach miała iskierki, więc umysł bystry. Ryby podpływały do samego końca kija, ale nie bliżej.
– Po coś tu przyszedł? – spytała.
– Bo to droga do Monono – odparłem.
– Po coś tu przyszedł? Ty, żywy człowiek.
– Życie to miłość, a miłości we mnie nie zostało. Miłość ze mnie wyciekła, popłynęła do rzeki takiej jak ta.
– Nie miłość straciłeś, ale ród swój. Pozwolę ci przejść. Lecz gdy legnę z mężczyzną, żyję bez umierania przez siedemdziesiąt księżyców.
Tak oto wyruchałem staruchę. Leżała na wznak obok rzeki, ze stopami w wodzie, sama skóra i kości, ale byłem prężny i pełen wigoru. Coś pływało między moimi nogami, czułem jakby ryby. Dotknęła dłonią mojej piersi i białe paski narysowane gliną przemieniły się w fale wokół serca. Wbiłem się w nią, rozstrojony jej milczeniem. W mroku czułem, że młodnieje, chociaż się starzała. Płomień rozgorzał we mnie, sięgnął koniuszków palców i koniuszka tkwiącego w jej środku. Powietrze gromadziło się dokoła wody, woda gromadziła się dokoła powietrza, a ja wrzasnąłem i wysunąłem się i trysnąłem deszczem na jej brzuch, ramiona i piersi. Dygot targnął mną pięć razy. Nadal była staruchą, ale nie czułem gniewu. Zgarnęła mój deszcz z siebie i strząsnęła go do rzeki. Ryby natychmiast wyskoczyły z wody i dały nura, znów wyskoczyły. Była to noc, kiedy ciemność pożarła księżyc, ale ryby miały w sobie światło. Miały kobiece głowy, ręce i piersi.
– Podążaj ich śladem – powiedziała starucha.
Podążałem więc, dzień, noc, kolejny dzień. Niekiedy woda była nisko do kostek. Kiedy indziej wysoko po szyję. Obmyła mnie z całej bieli, oszczędzając tylko twarz. Kobiety-ryby, ryby-kobiety wiodły mnie rzeką przez długie dni, aż dotarliśmy do miejsca, którego opisać nie umiem. Była to albo ściana wody, która stała twardo, choć mogłem przepchnąć rękę na wylot, albo rzeka wygięła się i mogłem dalej iść, dotykając stopami ziemi, ciało wyprostowane, bez upadku.
Czasem jedyna droga naprzód prowadzi na drugą stronę. Więc przeszedłem. Nie bałem się.
Nie potrafię powiedzieć, czy przestałem oddychać, czy oddychałem pod wodą. Wędrowałem dalej. Otoczyły mnie ryby rzeczne, jakby chciały pytać, co mam za sprawę. Szedłem, woda dokoła rozplątywała mi włosy, obmywała ręce od dołu. A potem natknąłem się na coś, czego nie widziałem w żadnym królestwie. Zamek na pustym polu trawy, postawiony z kamienia, wysoki na dwie, trzy, cztery, pięć, sześć kondygnacji. Na każdym rogu wieża przykryta kopułą, też kamienna. Na każdym poziomie okna wykute w kamieniu, a pod nimi podłoga ze złotymi poręczami zwana tarasem. Z zamku ciągnął się korytarz łączący go z inną budowlą i kolejny korytarz łączący ją z inną budowlą, stały więc cztery zamki spięte w kwadrat.
Żaden z zamków nie był tak ogromny jak pierwszy, a ostatni popadł w ruinę. Woda znikła, pozostawiając kamienie, trawę i niebo, aż nie da się opowiedzieć. Jak okiem sięgnąć ciągnęły się drzewa w jednej linii, ogrody na planie kwadratu, kwiaty w kręgach. Nawet bogowie nie mają takich ogrodów. Minęło południe i w królestwie było pusto. Wieczorem, który nadszedł rychło, wiatr się zerwał i podmuchy trącały mnie brutalnie jak grubasy w pośpiechu. O zachodzie słońca na widoku pojawili się mężczyźni, kobiety i zwierzęta, ukazując się w cieniu, przepadając w ostatnich promieniach światła, znowu ukazując. Usiadłem na stopniach przed największym zamkiem i patrzyłem na to, gdy słońce umykało przed mrokiem. Mężczyźni, idący obok kobiet, i dzieci, które wyglądały jak mężczyźni, i kobiety, które wyglądały jak dzieci. I mężczyźni niebiescy, i kobiety zielone, i dzieci żółte, z czerwonymi oczami i skrzelami w szyjach. I stwory o włosach z trawy, i konie o sześciu nogach, i stada jednorożców o zebrzych kopytach, oślim grzbiecie i z rogiem nosorożca na czole, biegnące z kolejnymi dziećmi.
Żółte dziecię podeszło do mnie i spytało:
– Jak się tu znalazłeś?
– Przeszedłem przez rzekę.
– Itaki ci pozwoliła?
– Nie znam żadnej Itaki, tylko starą kobietę, która pachnie mchem.
Żółte dziecko zmieniło się w czerwone, a jego oczy zbielały. Przyszli rodzice i zabrali malca. Wstałem i wszedłem po schodach na dwadzieścia kroków w głąb zamku, gdzie śmiało się i rozmawiało, i plotkowało jeszcze więcej mężczyzn, kobiet, dzieci i zwierząt. Na końcu sieni była ściana kasetonów z wojnami i wojownikami odlanymi w brązie i rozpoznałem jedną jako bitwę o środkowy kraj, w której poległo cztery tysiące ludzi, i inną jako bitwę półślepego księcia, który poprowadził całą swoją armię w przepaść z urwiska postrzeganego jako wzgórze. Pod ścianą stał tron z brązu, który sprawiał, że siedzący na nim mężczyzna wyglądał jak małe dziecko.
– To nie są oczy bogobojnego człowieka – rzekł.
Wiedziałem, że jest to król, bo któż inny mógł to być?
– Przyszedłem, żeby zabrać cię z powrotem do żywych – odparłem.
– Słyszano o tobie nawet na ziemiach umarłych, Tropicielu. Ale na próżno poświęciłeś czas i ryzykowałeś życie. Nie ma powodu, aby wracać, nie ma powodu dla mnie, nie ma powodu dla ciebie.
– U mnie nie ma powodu do niczego. Odnajduję to, co ludzie stracili, a twoja królowa straciła ciebie.
Król się roześmiał.
– Tutaj jesteśmy w Monono, ty jedyna żywa dusza, a jednak najbardziej martwa na całym moim dworze.
Inkwizytorze, pragnę, aby ludzie pojęli, że nie mam czasu na takie rozprawy. O nic nie walczę, o nic się nie spieram, nie należy więc marnować mojego czasu na takie zwady. Zacznij wywijać pięścią, to ci ją wyrwę z przegubu. Zacznij wywijać jęzorem, to ci go wytnę z ust.
Król nie miał straży w sali tronowej, ruszyłem więc ku niemu, patrząc na tłum na mnie patrzący. Nie był poruszony ani zlękniony, miał puste oblicze, które mówiło: właśnie tak musi się stać. Cztery stopnie prowadziły na podwyższenie, na którym stał tron. U stóp króla dwa lwy, tak nieporuszone, że wciąż nie wiedziałem, czy to krew i kości, duch czy kamień. Miał okrągłą twarz z podbródkiem wyglądającym spod podbródka, duże czarne oczy, płaski nos z dwoma pierścieniami i wąskie wargi, jakby wschodnia krew płynęła w jego żyłach. Nosił złotą koronę na białej chuście, pod którą ukrył włosy, biały płaszcz ze srebrnymi ptakami i purpurowy śliniak nad szatą, oblamowany złotą nicią. Zgarnąłbym tego króla jednym palcem.
Podszedłem wprost do tronu. Lwy nie drgnęły. Dotknąłem mosiężnego podłokietnika, wyrzeźbionego jak lwia łapa, a wtedy nade mną przetoczył się grzmot, ciężki, powolny, czarne brzmienie, które pozostawiło swąd zgnilizny na wietrze. Ale u sufitu nic. Wciąż patrzyłem do góry, gdy król wbił mi sztylet w dłoń tak mocno, że ostrze wdarło się w podłokietnik, przygważdżając rękę.
Wrzasnąłem. Zaśmiał się i rozsiadł wygodnie.
– Może ci się zdaje, że zaświaty dotrzymują obietnicy bycia krainą wolną od bólu i cierpienia, ale to obietnica złożona wyłącznie umarłym – powiedział.
Nikt inny nie zawtórował śmiechem królowi, ale patrzyli.
Przyglądał mi się podejrzliwie, gładząc się po podbródku, a ja chwyciłem za sztylet i wyciągnąłem, słysząc własne wycie. Król podskoczył, gdy go chwyciłem, ale tylko wbiłem ostrze w połę płaszcza i odciąłem kawałek. Śmiał się, kiedy opatrzyłem sobie dłoń. Uderzyłem go pięścią prosto w twarz i dopiero wtedy przez tłum przebiegł pomruk. Usłyszałem zbliżające się śmiercionośne kroki i się odwróciłem. Tłum przystanął. Nie, został powstrzymany. Puste twarze, ani gniew na nich, ani strach. A potem wszyscy odskoczyli jak jedna istota, patrząc na króla za moimi plecami, który wstał, w ręku ściskając zakrwawioną lwią łapę. Rzucił nią do góry, pod sam sufit, a tłum westchnął. Łapa nie spadła. Niektórzy z tyłu zaczęli uciekać. Inni krzyczeli, inni wyli. Mężczyzna tratował kobietę tratującą dziecko. Król wciąż się śmiał. Potem zaskrzypiało, zachrobotało, zgrzytnęło, jakby bogowie nieba rozłupywali dach. Omoluzu, powiedział ktoś.
– Posmakowali twojej krwi, Tropicielu. Omoluzu już na zawsze będą podążać twoim śladem.
Chwyciłem króla za rękę i ją rozpłatałem. Buczał jak dziewczę znad rzeki, ale wtedy sufit zaczął się poruszać, wydając odgłosy, jakby pękał, kruszył się i syczał, a przecież pozostał w całości. Dłoń króla trzymałem nad swoją, zbierając w niej jego krew, a on próbował bić i boksować jak mały chłopiec, szarpał się. Gdy rzuciłem królewską krew w powietrze, z sufitu wyłoniła się pierwsza postać.
– Los nas obu teraz połączony – powiedziałem.
Uśmiech spłynął z jego twarzy, szczęka opadła, oczy wylazły na wierzch. Ściągnąłem króla po stopniach, a sufit dudnił i trzeszczał. Wypełzali z niego ludzie czarni na ciele, czarni na twarzach, czarni tam, gdzie oczy być powinny, jak ludzie wypełzający z nor. Gdy się prostowali, stali na suficie, jak my staliśmy na podłodze. Z omoluzu tryskały klingi światła, ostre jak miecze i kopcące jak węgiel trawiony płomieniami. Król uciekł z wrzaskiem, pozostawiwszy swój miecz.
Natarli. Pobiegłem, słysząc, jak zeskakują z sufitu. Jeden hycnął, ale nie spadł na podłogę, tylko wylądował z powrotem na suficie, jakbym to ja stał do góry nogami. Biegłem na zewnętrzny dziedziniec, lecz dwaj mnie wyprzedzili. Zeskoczyli i zamachnęli się mieczami. Moja włócznia powstrzymała oba ciosy, ale ich siła zbiła mnie z nóg. Jeden natarł z wprawą fechmistrza. Zrobiłem unik w lewo, uciekając przed ostrzem, i wbiłem mu włócznię prosto w pierś. Grot zagłębił się powoli jak w gęstą smołę. Tamten odskoczył, zabierając ze sobą mój oręż. Chwyciłem królewski miecz. Dwaj z tyłu złapali mnie za kostki i unieśli pod sufit, gdzie czerń kotłowała się jak morze nocą. Ciąłem mieczem ciemność, odrąbywałem kończyny, spadłem w końcu na podłogę jak kot. Inny chciał mnie złapać za rękę, ale to ja go chwyciłem i pociągnąłem na ziemię, gdzie zniknął jak dym. Drugi zaatakował z boku, uchyliłem się, lecz ostrzem dosięgnął mi ucha i zapiekło. Odwróciłem się, skrzyżowaliśmy miecze, iskry trysnęły w mroku. Wzdrygnął się. Rękoma i nogami poruszałem jak mistrz ngolo. Turlałem się i toczyłem, dłonie nad stopami nad dłońmi, aż odnalazłem swoją włócznię, w pobliżu zewnętrznego kręgu komnat. Paliło się wiele pochodni. Dobiegłem do pierwszej i umoczyłem włócznię w oliwie i ogniu. Dwaj omoluzu znajdowali się w górze nade mną. Usłyszałem, jak szykują miecze, żeby mnie rozpłatać na pół. Skoczyłem z płonącą włócznią i przebiłem ich obu. Jeden i drugi buchnęli ogniem, który rozlał się po suficie. Omoluzu poszli w rozsypkę.
Pobiegłem przez zewnętrzną komnatę, korytarzem, przez drzwi. Na dworze księżyc rozsiewał słaby blask, światło zza zamglonego szkła. Mały, gruby król nawet nie uciekał.
– Omoluzu pojawiają się tam, gdzie jest dach – powiedział. – Nie potrafią chodzić po otwartym niebie.
– Twoja żona rozmiłuje się w tej opowieści.
– Co ty możesz wiedzieć o miłości kogoś do kogokolwiek?
– Idźmy.
Pociągnąłem go za sobą, ale był jeszcze jeden korytarz, długi na może pięćdziesiąt kroków. Zrobiliśmy pięć i dach znów się rozstąpił. Po dziesięciu naszych krokach już biegli u góry tak samo szybko jak my po podłodze, a mały, gruby król zostawał w tyle. Kolejne dziesięć i pięć kroków i uchyliłem się przed mieczem wzniesionym nad moją głową, który strącił królowi koronę. Po tych dziesięciu i pięciu straciłem rachubę. W połowie korytarza chwyciłem pochodnię i rzuciłem ją w sufit. Jeden z omoluzu buchnął płomieniem i runął, ale zanim spadł na podłogę, rozpłynął się w dymie. Znowu wypadliśmy na dwór. W oddali była brama, z kamiennym łukiem chyba nie na tyle szerokim, aby wypełzli z niego omoluzu. A jednak gdy przebiegaliśmy pod spodem, dwaj wyskoczyli z sufitu i jeden z nich ciachnął mnie w plecy. Gdzieś pomiędzy biegiem nad rzekę a przejściem przez ścianę wody straciłem obie rany i pamięć o ich miejscu na ciele. Szukałem, lecz na skórze nie było śladu.
Zwróć uwagę: wędrówka do królestwa była o wiele dłuższa niż wędrówka do krainy umarłych. Minęły całe dnie, zanim dotarliśmy do Itaki nad rzeką, nie była już jednak staruchą, tylko małą dziewczynką, która brykała w wodzie i zerkała na mnie przebiegle na podobieństwo kobiet starszych od niej czterykroć. Kiedy królowa spotkała się z królem, złorzeczyła, klęła i zbiła go tak mocno, aż domyśliłem się, że sprawą paru dni jest tylko, gdy on znów się utopi.
Wiem, jaka myśl właśnie przeszła ci przez głowę. Wszystkie opowieści są prawdą.
Sufit mamy nad głową.
Gdy odszedłem z domu ojca, głos jakiś, może diabła, podszepnął mi, aby uciekać. Za domy, gospody, zajazdy dla utrudzonych wędrowców, za mury z błota i kamienia wysokie na trzech chłopa. Ulica prowadziła do zaułka, zaułek prowadził do muzyki, picia i bijatyk, co prowadziły do muzyki, picia i bijatyk. Handlarki zamykały sklepiki i pakowały stragany. Mężczyźni przechodzili obok w objęciach mężczyzn, kobiety przechodziły z koszami na głowach, starzy ludzie siedzieli na progach domów, próżniacząc wieczór, jak to mówili. Wpadłem wprost na innego mężczyznę, lecz on nie zaklął, tylko ukazał złote zęby w szerokim uśmiechu. Ładny jesteś jak dziewczynka, powiedział. Uciekłem przy akwedukcie, szukając wschodniej bramy, drogi do lasu.
Dzienni jeźdźcy z włóczniami, w rozwianych czerwonych szatach, czarnej zbroi i złotych koronach zwieńczonych piórami, wierzchowce odziane w taką samą czerwień. U bramy siedmiu ich nadjechało, a wiatr był wyjącym wilkiem. Ale dość zwad jak na jeden dzień, przegalopowali obok mnie, zostawiając po sobie tuman kurzu. A potem wartownicy zaczęli zamykać bramę, więc wybiegłem, w kierunku Mostu, Co Jego Nazwy Nawet Najstarsi Nie Pamiętają. Nikt nie zwrócił uwagi.
Szedłem przez otwarte tereny, które ciągnęły się jak piaszczyste morze. Tej nocy dotarłem do wymarłego miasta o walących się murach. Sień, w której spałem, była bez drzwi i z jednym oknem. Dalej zobaczyłem wzgórze z usypanych gruzów wielu domostw. Nie znalazłem pożywienia, a woda w dzbanach miała zjełczały smak. Sen zmorzył mnie na podłodze przy hurkocie ścian z gliny walących się w całym mieście.
A moje oko? Co z nim?
Och, ale rzecz w ustach i opowieściach, które z nich popłyną, inkwizytorze. Twoje wargi się rozwarły, gdy tylko zobaczyłeś, że mrugnąłem powieką. Spisuj, co widzisz, obojętne, czy to czarnoksięstwo, czy biała nauka, moje oko jest tym, czym myślisz, że jest. Nie mam maski. Nie mam oblicza. Ma twarz to szerokie i krągłe czoło, jak reszta głowy. Brwi tak zwieszone nad oczami, że rzucają cień. Nos stromy jak górskie zbocze. Wargi, co zdają się grube jak palec, gdy wcieram w nie czerwony lub żółty pył. Jedno oko, co jest moje, i drugie, co moje nie jest. Sam przekłułem sobie uszy, myśląc o tym, że ojciec nosi turban, aby zasłonić własne. Ale nie mam oblicza. To właśnie widzą ludzie.
Dziesięć dni po opuszczeniu domu ojca mego dotarłem do doliny, wciąż mokrej od deszczu, który spadł jeden księżyc wcześniej. Drzewa tam rosły o liściach ciemniejszych od mojej skóry. Ziemia utrzymywała człowieka na dziesięć kroków, a przy kolejnym wsysała. Nory pełzaczy, kobry i żmii. Byłem głupcem. Myślałem, że starego obyczaju nauczę się, zapominając o nowym. W trakcie wędrówki po buszu powtarzałem sobie, że choć każdy dźwięk jest nowy, żaden mnie nie przeraża. Że drzewo mnie nie zdradzi, gdy się za nim skryję. Gorąco pod szyją nie miało trwać wiecznie. Pnącza nie chcą dopaść mojej krtani i wydusić ze mnie życia. Głód i to, co uchodziło za głód. Ból od wewnątrz napierający na brzuch, aż sprzykrzyło mu się napierać. Szukałem jagód, szukałem kory młodych drzew, szukałem małp, szukałem tego, co małpy jedzą. Więcej obłędu. Próbowałem jeść ziemię. Próbowałem podążać za wężami podążającymi za szczurami w gęstwinie. Czułem, że coś dużego nadciąga moim śladem. Wspiąłem się na skałę i mokre liście chlasnęły mnie w twarz.
Obudziłem się w chacie, w chłodzie jak nad rzeką. W środku płonął ogień, ale gorąco tkwiło we mnie.
– W wodzie hipopotam jest niewidzialny – odezwał się głos.
W chacie było ciemno albo oślepłem. Nie wiedziałem które.
– Ye uaren uupsi yeng we. Dlaczego nie baczyłeś na ostrzeżenie?
Ciągle majaczyła ciemność, ale moje oko dostrzegło coś więcej.
– Żmija z nikim się nie wadzi, nawet z głupim chłopaczkiem. Najniebezpieczniejszy jest Oba Oluszere, zimny, delikatny wąż.
Nos zawiódł mnie do puszczy. Nie widziałem żadnej żmii. Dwa dni wcześniej, gdy człowiek ten znalazł mnie rozdygotanego pod płaczącym drzewem, był przekonany, że jestem jedną nogą w zaświatach, więc wykopał dół w ziemi. Ale potem przez całą noc wykasływałem zielony sok. No i teraz leżałem na macie w szałasie, w którym pachniało fioletowym martwym lasem i płonącym łajnem.
– Odpowiedz z głębi serca. Co robisz w środku puszczy?
Pragnąłem wyjaśnić, że przyszedłem odnaleźć siebie, ale przecież byłyby to słowa skończonego głupca. Albo odrzec coś takiego, co rzekłby mój ojciec, lecz w tamtych czasach wciąż jeszcze myślałem, że człowiek ma tożsamość, którą może utracić, nie wiedziałem bowiem, że nikt tożsamości nie posiada. Lecz już o tym wspomniałem. Milczałem więc wtedy, w nadziei, że moje oczy przemówią. Mimo ciemności widziałem, że na mnie patrzy. Ja i moje szalone wyobrażenia o lesie, gdzie ludzie biegają razem z lwami, żywią się darami ziemi, srają przy drzewie, dzikość jest wśród nich. Wyszedł z ciemnego kąta i mnie spoliczkował.
– Jedyny sposób, by zajrzeć ci do głowy, to ją rozłupać i zobaczyć, chyba że przemówisz.
– Myślałem…
– Myślisz, że ludzie z lasów i znad rzek charczą i szczekają jak psy. Że nie wycieramy dupy po sraniu. Że może smarujemy tym w skórę. Mówię do ciebie jak do mężczyzny.
Inkwizytorze, jesteś człowiekiem, który gromadzi słowa. Zbieraj więc moje. Masz strofę na chłodny poranek, masz strofę na południe umarłych, strofę na wojnę. Ale zachodzące słońce nie potrzebuje twoich słów, tak jak nie potrzebuje mknący gepard.
Ten mędrzec nie mieszkał w wiosce, tylko niedaleko rzeki. Włosy miał białe od popiołu i śmietany z mleka. Jedyny raz, kiedy widziałem rozbierającego się ojca, zobaczyłem na jego plecach koliste blizny jak gwiazdy w kręgu. Ten człowiek nosił krąg gwiazd na piersi. Mieszkał sam w szałasie zrobionym z gałęzi dzikiego drzewa, z których uplótł ściany, i krzaków, z których uplótł dach. W ściany wcierał pył z czarnego kamienia, aż się świeciły, a potem wykonywał wzory i malunki, jeden przedstawiał białą istotę z rękami i nogami wysokimi jak drzewo. Nigdy czegoś takiego nie widziałem.
– I dobrze, że tak myślisz, bo nie będziesz już żył, żeby móc mi o tym powiedzieć – rzekł.
Zasnąłem, obudziłem się, zasnąłem, obudziłem i zobaczyłem wielkiego białego pytona owijającego się wokół pnia, obudziłem się i zobaczyłem węża niknącego na tle ściany. Wpadło światło słoneczne, rozjaśniło ściany i zobaczyłem, że znajdujemy się w pieczarze. Ściany ulepione jak wosk topiący się na wosku. W półmroku tu i tam wyglądały one jak rozwrzeszczane twarze, jak nogi słonia, jak szparka młodej dziewczyny.
Gdy potarłem jedną, poczułem ją niby łupinę ignamu. Obok otworu była miękka od krzaków sterczących jak luźne włosy. Wstałem i tym razem nie upadłem. Zachwiać – to się zachwiałem, jak człowiek napełniony winem palmowym, wyszedłem jednak na dwór. Słaniałem się, więc przylgnąłem do skały, żeby zachować równowagę, ale to nie była skała. Zupełnie niepodobne do skały. Kora. Lecz za szerokie, za duże. Popatrzyłem w górę najwyżej, jak mogłem spojrzeć, i powlokłem się najdalej, jak mogłem się powlec. Nie dość, że słońce wciąż świeciło za gałęziami i liśćmi, to na dodatek pień ten nie miał końca. Zanim go obszedłem, zapomniałem już, skąd wyruszyłem. Konary były tylko u samej góry, pękate jak dziecięce palce, sterczały z gęstwin gałęzi i liści. Małe liście, grube jak skóra, i owoce wielkie jak twoja głowa. Usłyszałem wspinaczkę drobnych stóp, to pawianica z dzieckiem.
– Drzewo małpiego chleba było najnadobniejsze na całej sawannie – powiedział czarownik za moimi plecami. – To się działo przed drugim nastaniem bogów. Co za historia, drzewo to wiedziało, że jest piękne. Zażądało, aby wszyscy pieśniarze śpiewali o jego pięknie. Ono i jego brat piękniejsi od bogów, piękniejsi nawet od Bikili-Lilis, której włosy stały się setką wiatrów. I oto co się potem wydarzyło. Bogowie wydali wściekłość na świat. Sfrunęli z nieba i wyrwali wszystkie baobaby do ostatniego i wcisnęli z powrotem w ziemię korzeniami do góry. Pięćset wieków upłynęło, zanim korzenie wypuściły listowie, i kolejne pięćset, nim wyrosły z nich owoce i kwiecie.
Jednego księżyca wszyscy mieszkańcy wioski przyszli do drzewa. Widziałem, jak patrzą na czarownika, kryjąc się wśród gałęzi i liści. Pewnego razu zjawiło się trzech wioskowych siłaczy. Wszyscy byli wysocy, barczyści, masywni tam, gdzie grubas ma brzuch, nogi mocne jak u byka. Pierwszy odziany był w popiół od stóp do głów, biały jak księżyc. Drugi porysował ciało białymi pręgami jak zebra. Trzeci nie miał barw, tylko ciemną, czerstwą skórę. Nosili naszyjniki i łańcuchy na biodrach, które nie potrzebowały żadnych innych ozdób. Nie wiedziałem, po co przyszli, wiedziałem jednak, że im to dam.
– Wiele razy podpatrywaliśmy cię w lesie – powiedział pręgowany. – Wspinasz się na drzewa i polujesz. Nie ma u ciebie zręczności, kunsztu nie ma, ale może bogowie cię pchają. Ile liczysz księżyców?
– Mój ojciec nigdy nie liczył lat w księżycach.
– To drzewo pożarło sześć dziewic. Połknęło w całości. Nocą słychać ich wrzaski, ale brzmią jak szepty. Ludzie myślą, że to wiatr.
Patrzył na mnie przez chwilę. Potem się roześmieli.
– Pójdziesz z nami na obrzęd męskości zareba – powiedział pręgowany.
Wskazał tego w poświacie.
– Wąż zabił jego towarzysza tuż przed nadejściem deszczów. Pójdziesz z nim.
Nie wyjawiłem, że uratowano mnie od ukąszenia.
– Spotkamy się pod następnym słońcem. Powinieneś poznać ścieżkę wojowników, a nie bab – powiedział ten w poświacie.
Kiwnąłem głową potakująco. Patrzył na mnie dłużej od pozostałych. Ktoś wyciął mu gwiazdę na piersi. Miał pierścienie w uszach, które na pewno sam przekłuł. Górował nad resztą przynajmniej o głowę, dopiero teraz zauważyłem. W Dżubie ci trzej przestaliby już być chłopcami.
Usłyszałem, jak mówi, choć nie usłyszałem, jak mówi:
– Pójdziesz ze mną.
W obrzędzie zareba nie ma kobiet. Ale należy znać ich użyteczność dla mężczyzn. Zareba znajduje się w twoim umyśle; zareba jest w buszu wędrówką od brzasku po południową porę. Przybywasz do sali bohaterów, o ścianach z gliny i dachu krytym strzechą. Kije i przestrzenie do walki. Wchodzą chłopcy, aby uczyć się od najsilniejszych wojowników ze wszystkich wsi i wszystkich gór. Okrywasz się popiołem, żebyś nocą wyglądał jak przybysz z Księżyca. Jesz kleik z durry. Zabijasz chłopca, którym jesteś, żeby stać się mężczyzną, którym jesteś, lecz wszystko musi być wyuczone. Spytałem chłopca w poświacie, jak się dowiedzieć o kobietach, gdy nie ma kobiet, od których można się dowiedzieć.
Chcesz usłyszeć więcej, inkwizytorze?
Pewnego ranka wychwyciłem woń mego rodu podążającą za mną nad rzekę. Był to chłopiec, który uważał mnie za syna jego wuja. Łowiłem ryby. Przyszedł na brzeg i przywitał się, jakby mnie znał, aż nagle zobaczył, że mnie nie zna. Nie odpowiedziałem. Matka mówiła mu zapewne o abarra, demonie, który nawiedza ludzi jako znajomek, z mową tylko inną. Nie uciekł, oddalił się powoli od rzeki i usiadł na kamieniu. Patrzył na mnie. Nie mógł mieć więcej niż osiem, dziewięć lat, ze smugą białej gliny narysowaną od ucha do ucha przez nos i białymi cętkami na całej klatce piersiowej jak u lamparta. Byłem chłopcem z miasta, w łowieniu ryb szczęście mi nie dopisywało. Zanurzyłem dłonie w wodzie i czekałem. Ryby wpływały mi w ręce, ale wyślizgiwały się, gdy tylko próbowałem je pochwycić. Czekałem, on patrzył. Złowiłem wielki okaz, lecz wymsknęła się, przestraszyła mnie nawet, potknąłem się i wpadłem do rzeki. Mały chłopiec się roześmiał. Spojrzałem na niego i też się roześmiałem, ale potem woń rozniosła się po lesie, zbliżała coraz szybciej. Poczułem – ochra, masło karite, smród spod pach, mleko z matczynej piersi – on też poczuł. Obaj wiedzieliśmy, że wiatr kogoś niesie, on wiedział kogo.
Wyszła spośród drzew, jakby z drzew wyskoczyła. Kobieta wyższa, starsza, twarz już ostro ociosana i sroga, prawa pierś jeszcze nie sflaczała. Lewą zakryła tkaniną przerzuconą przez ramię. Na głowie opaska, czerwona, zielona i żółta. Naszyjniki w każdym kolorze prócz błękitu usypane jeden na drugim jak góra sięgały płatków uszu. Spódnica z kozłowej skóry z kauri na brzuchu wzdętym dzieciątkiem. Popatrzyła na chłopca i wskazała palcem za siebie. Potem spojrzała na mnie i wskazała w tym samym kierunku.
Pewnego ranka pod leniwym słońcem czarownik obudził mnie uderzeniem w twarz, potem w milczeniu wyszedł z szałasu. Obok położył włócznię, sandały i tkaninę, bym nią owinął biodra. Wstałem szybko i podążyłem za nim. Nad rzeką wieś otwierała swe ramiona z domami rozproszonymi na polu. Najpierw minęliśmy pagórki suchej trawy z wierzchołkami jak sutek. Potem minęliśmy okrągłe chaty z gliny i ziemi, rdzawe i brązowe, pokryte strzechą i gałęziami. W środku osady domy były większe. Owalne, postawione w skupiskach po pięć lub sześć, aż wyglądały jak zamki, z połączonymi ścianami, które świadczyły, że to wszystko jest dla jednego człowieka. Im większe domy, tym połyskliwsze ściany, należące do tych, którzy mogli sobie pozwolić na wcieranie onyksu. Większość chat nie była duża. Jedynie człowiek z wieloma krowami mógł mieć osobną chatę do składowania ziarna i osobną do jego gotowania.
Właściciel największych domostw miał sześć żon i dwadzieścia dzieci, wśród nich ani jednego chłopca. Szukał siódmej, żeby wreszcie urodziła mu syna. Był wśród tych kilku, którzy wyszli z chat, żeby mnie zobaczyć. Dwóch chłopców i dziewczynka, nadzy bez farby, ciągnęli za czarownikiem i mną, aż któraś z kobiet krzyknęła coś ostrym tonem i wtedy uciekli do domu na tyłach. Znajdowaliśmy się teraz w środku wsi, przed domostwami bogacza. Na ścianę spichlerza dwie kobiety nakładały świeżą warstwę gliny. Trzej chłopcy w moim mniej więcej wieku wrócili z łowów z martwym buszbokiem. Nie zobaczyłem wśród nich tego w poświacie.
Nadejście myśliwych rozbudziło wieś. Mężczyzna, kobieta, chłopiec, dziewczynka, wszyscy wyszli, żeby zobaczyć owoce polowania, ale zastygali na mój widok. Czarownik wypowiedział imię, którego nie znałem. Pojawił się mężczyzna mający sześć żon, podszedł do mnie. Wysoki, z dużym brzuchem. Kok z gliny na tyle głowy w szarym i żółtym kolorze, zwieńczony pięcioma strusimi piórami. Ten kok, bo był mężczyzną, każde pióro znakiem ważnego wyczynu. Kości policzkowe znaczyła żółta glina, zwycięskie blizny pokrywały pierś i ramiona. Człowiek ten zabił wielu ludzi i lwy, i jednego słonia. Może nawet hipopotama. Pojawiły się dwie jego żony, jedną była kobieta znad rzeki.
Czarownik zwrócił się do niego:
– Wysłuchaj mnie, ojcze, który mówisz z krokodylem, żeby nas nie pożarł w porze deszczowej.
Potem dopowiedział coś, czego nie zrozumiałem.
Mężczyzna zmierzył mnie wzrokiem od dołu do góry, od góry do dołu. Podszedł bliżej i rzekł:
– Synu Aboyamiego, bracie Ayodelego, ta ścieżka jest twoją ścieżką, te drzewa twoimi drzewami, ten dom twoim domem, a ja jestem twoim ukochanym wujem.
Nie znałem tych imion. Może to były imiona tych, którzy nie mieli ze mną nic wspólnego. W buszu rodzina nie zawsze rodziną, a przyjaciel nie zawsze przyjacielem. Nawet żona nie zawsze żoną.
Poprowadził mnie przez wejście na podwórze, gdzie dzieci uganiały się za kurami. Pachniały gliną, pyłkiem kwiatowym i kurzym gównem deptanym stopami. Dom miał sześć komnat. W oknie dwie żony mieliły mąkę. Obok spichlerza kuchnia wypuszczała na świat najsłodszą woń kleiku, a przy kuchni kolejna żona myła się w strugach wody płynącej z otworu w ścianie. Dalej inna ściana, długa i ciemna, najeżona sutkami z gliny. Za nią otwarta przestrzeń pod strzechą, ze stołkami i dywanami, w tyle najdłuższy mur. Sypialnia mojego wuja, z wielkim motylem nad dywanami do spania. Zobaczył, że się przyglądam, i powiedział, że kręgi pośrodku to kałuże falującej wody, co oznacza odnowę każdej pory deszczowej lub każdy raz, kiedy moczy się w wilgotności siuśków nowej żony. Za jego komnatą było pomieszczenie, które służyło za skład i w którym spały dzieci.
– Ten dom jest twoim domem, dywany twoimi dywanami. Ale kobiety są moje – dodał i zachichotał.
Uśmiechnąłem się.
Zajęliśmy miejsca w obrębie otwartej przestrzeni, ja na dywanie, on na krześle z tak głęboko cofniętym oparciem, że leżał, nie siedział. Krześle z wklęsłym siedziskiem, żeby wpasował pośladki, usztywnionym z tyłu trzema deskami wyrzeźbionymi w trzy rzędy jaj. Pamiętam, jak ojciec wzdychał, gdy ocierał się plecami o takie samo. Zagłówek żłobiony jak ogromna korona z rogów. Duże oparcie i pękate nogi wyglądały jak u bawołu leśnego. Leżący wuj przeobraził się w potężnego zwierza.
– Krzesło – odezwałem się. – Widziałem podobne, ukochany wuju.
Wyprostował się. Wydawał się poruszony, że są dwa takie.
– To tutejsza robota? – spytałem.
– Lobi, mistrzowie stolarscy z miasta, twierdzili, że wykonali tylko jedno. Ale mieszczuchy kłamią, taka ich natura.
– Znasz miejskie ulice?
– Szedłem niejedną.
– Dlaczego wróciłeś?
– A skąd wiesz, że wieś porzuciłem dla miasta, a nie miasto dla wsi?
Nie potrafiłem odpowiedzieć.
– Gdzieś widział to krzesło? – spytał.
– W moim domu.
Skinął głową i się roześmiał.
– Krew postępuje jak krew, nawet jeśli rozdzieli ją piasek – rzekł i klepnął mnie po ramieniu. – Przynieś mi moje przyprawione krwią wino palmowe i tytoń! – krzyknął do jednej z żon.
Ku, tak ten lud zwał siebie i swoją wieś. Dawniej panowali na obu brzegach rzeki. Potem ich wrogowie, Gangatom, urośli w liczbę i siłę i wielu innych do nich dołączyło i wygnali Ku na stronę zachodzącego słońca. Mężczyźni Ku byli biegli w łucznictwie, prowadzili bydło na świeże pola, pili mleko i spali. Kobiety były biegłe w zbieraniu trawy na strzechę, tynkowaniu ścian gliną i krowim łajnem, stawianiu płotów, żeby powściągnąć kozy i dzieci biegające za nimi, przynoszeniu wody, zgarnianiu kożucha z mleka, dojeniu bydła, karmieniu dzieci, gotowaniu zupy, myciu kalabas, ubijaniu masła. Mężczyźni chodzili na pobliskie pola, żeby siać i zbierać plony. Kopali studnie. Omal nie wpadłem do dziury wydrążonej tak głęboko, że słychać było stare diabły, wielkie jak drzewa, szeleszczące we śnie na samym dnie. Chłopiec w poświacie powiedział mi, że niedługo będzie pora zbiorów durry i kobiety wyjdą z koszami na pola.
Pewnego dnia zobaczyłem dziewięciu mężczyzn wracających do wioski, na niektórych nowa farba, na innych czerwona ochra i masło karite, a wyglądali, jakby się urodzili wojownikami.
Nocną porą śpiewali, tańczyli i walczyli i znowu śpiewali, włożyli maski ludu Hemba wyglądające jak twarze szympansów, ale Kava powiedział, że to na podobieństwo starszyzny, która dawno odeszła, po to, żeby rozmawiać z nią pośród drzew-duchów. Śpiewali w tych maskach, aby przełamać klątwę wielu księżyców nieudanych łowów. Bęben wybijał kekeke. Bambambam, lakalakalakalaka podszyte wiatrem.
Wieś obudziła świeża woń, a była wszędzie. Nowi mężczyźni i nowe kobiety dojrzałe jak owoce. Patrzyłem na nich z domu człowieka, który miał być moim wujem, a on patrzył na swoje żony, drapiąc się po brzuchu.
– Jeden chłopiec powiedział, że zabierze mnie na obrzęd męskości – odezwałem się.
– Chłopiec obiecał ci zareba? Na czyj rozkaz?
– Na własną rękę – odparłem.
– Tak ci mówił? – spytał.
– Tak, będę jego nowym towarzyszem, bo poprzedni umarł od ukąszenia węża. Mówię teraz w waszym języku. Znam wasz obyczaj, ukochany wuju. Jestem krew z twojej krwi. Jestem gotów.
– Czyj ten chłopiec?
Gdzie mieszka chłopiec, tego nie wiedziałem. Wuj potarł podbródek i popatrzył na mnie.
– Narodziłeś się wtedy, kiedy cię znaleziono, nie upłynął nawet jeden księżyc. Nie śpiesz się umrzeć za wcześnie.
Nie powiedziałem mu, że jestem już mężczyzną.
– Widziałeś ich. Chłopców biegających dokoła, mniejszych niż mężczyźni, którzy powrócili.
– Jakich chłopców?
– Chłopców z czerwonymi koniuszkami, co kobiety odcinają mężczyznom.
Nie wiedziałem, o czym mówi, więc zaprowadził mnie na dwór. Niebo było szare i wzdęte od nadchodzącego deszczu. Obok przebiegło dwóch chłopców i wuj przywołał wyższego, o twarzy czerwonej, białej i żółtej, żółta kreska pośrodku głowy ciągnęła się do samego dołu. Pamiętaj, że wuj mój to bardzo ważna osoba, ma więcej krów niż wódz, a nawet trochę złota. Chłopiec podszedł, błyszczący od potu.
– Goniłem lisa – rzekł.
Wuj przywołał go bliżej ruchem ręki. Roześmiał się i powiedział, że chłopiec ma znak głoszący koniec dzieciństwa i chce, by wieś o tym wiedziała. Chłopiec skrzywił się, gdy wuj chwycił go za jądra i kutasa, jakby chciał zważyć w dłoni ich ciężar. Popatrz, rzekł. Farba prawie maskowała to, że skórka znikła, odcięta, odsłaniając mężny kwietny koniec. Na początku wszyscy rodzimy się parzyści. Jesteś mężczyzną i jesteś kobietą, tak jak dziewczynka jest kobietą i jest mężczyzną. Ten chłopiec będzie mężczyzną, bo kapłan fetyszowy odciął mu kobietę, dodał.
Zesztywniał nieborak, choć próbował stać dumnie wyprostowany. Wuj mówił dalej:
– A dziewczynka musi mieć wyciętego mężczyznę z głębi jej neha, żeby mogła być kobietą. Tak jak pierwsze istoty były parzyste.
Pogłaskał chłopca po głowie, odprawił go i wszedł do środka.
Z boku na skale gromadzili się mężczyźni. Wysocy, silni, czarni, błyskający dzidami. Patrzyłem, jak stoją nieruchomo, aż zachodzące słońce przemieniło ich w cienie. Wuj odwrócił się do mnie i przemówił prawie szeptem, jakby przekazywał straszne nowiny o obcych ludziach:
– Co sześćdziesiąt razy jak Ziemia lata dokoła Słońca, my świętujemy śmierć i odrodzenie. Najwcześniejsi pierworodni byli bliźniakami, ale dopiero gdy boska męskość wypuściła nasienie w ziemię, nastało życie. Dlatego właśnie mężczyzna, który jest także kobietą, i kobieta, która jest także mężczyzną, to niebezpieczeństwo. Za późno dla ciebie. Za dużo masz lat i będziesz jednakowo mężczyzną i kobietą.
Patrzył na mnie, póki jego słowa nie przemówiły do mojej głowy.
– To nigdy nie będę mężczyzną?
– Będziesz mężczyzną. Ale to inne też jest w tobie i cię odmieni. Jak ci mężczyźni, co grasują po naszych ziemiach i przekazują naszym kobietom kobiece sekrety. Będziesz wiedział tyle co oni. Na bogów, będziesz spółkował, jak oni spółkują.
– Ukochany wuju, ściągasz na mnie wielki smutek.
Nie powiedziałem mu, że kobieta już szaleje w moim wnętrzu, że dyszę jej pragnieniami, ale poza tym nie czułem się kobietą, bo chciałem polować na jelenie, biegać, grać.
– Trzeba więc szybko mnie ciąć – powiedziałem.
– Ojciec powinien był cię ciąć. Teraz za późno. Za późno. Już zawsze będziesz na granicy między dwoma. Zawsze będziesz szedł jednocześnie obiema drogami. Zawsze będziesz czuł siłę jednego i ból drugiego.
Tej nocy księżyc nie wzeszedł, ale chłopiec wciąż jaśniał poświatą, gdy pojawił się w progu chaty.
– Przyjdź popatrzeć, co robią nowi mężczyźni i kobiety – rzekł.
– Musisz mi wyjawić swoje imię.
Nie odpowiedział.
Ruszyliśmy przez busz do miejsca, gdzie bębniarze przekazywali przesłanie bogom na niebie i przodkom w ziemi. Chłopiec w poświacie szedł szybko, nie czekał. Wciąż bałem się, że nadepnę na żmiję. Zniknął w ścianie z gęstych liści, a ja przystanąłem, bo nie wiedziałem, dokąd iść, lecz wtedy biała ręka przepchnęła się przez gąszcz, chwyciła mnie za ramię i wciągnęła do środka.
Dotarliśmy na polanę, na której bębniarze bębnili, inni bili kijami, jeszcze inni gwizdali. Dwaj mężczyźni podeszli, aby rozpocząć ceremonię, a myśmy ukryli się w buszu.
– Bumbangi, oficjał i dawca żywności – powiedział Kava. – A także złodziej. Przypatrz mu się w masce mueelu ze sterczącymi piórami i ogromnym dziobem dzioborożca. Spójrz, obok niego to makala, mistrz czarów i zaklęć.
Nowi mężczyźni stanęli w szeregu ramię przy ramieniu. Wszyscy mieli spódniczki z wybornej tkaniny, jaką widziałem tylko na moim wuju, i wszyscy nosili teraz kok z gliny ze strusimi piórami i kwieciem. Potem zaczęli skakać, w górę, w dół, coraz wyżej i wyżej, tak wysoko, że zawisali w powietrzu, zanim opadli. Przytupywali tak mocno, że ziemia drżała. I tak skakali do rytmu bodom-bodom-bodom. Dzieci nie było. Może jak chłopiec w poświacie i ja chowały się w buszu. Potem na polanę wystąpiły nowe kobiety. Dwie podeszły wprost do mężczyzn i zaczęły skakać razem z nimi, bodom-bodom-bodom. Kobieta i mężczyzna, skaczący coraz bliżej siebie, przysuwali się, aż skóra dotknęła skóry, pierś piersi, nos dotknął nosa. Chłopiec w poświacie wciąż trzymał mnie za rękę. Pozwoliłem mu na to. Dołączyli ludzie i polana była teraz tumanem kurzu od skakania i tupania, a starsze kobiety ruszyły w pląsy pośród tłumu, opętane boskim dymem.
Bumbangi śpiewał raz po raz:
Mężczyzna z członkiem
Kobieta z pochwą
Nie znacie siebie
Nie budujcie jeszcze domu.
Chłopiec wciągnął mnie w gęstszy, zimny busz. Wyczułem ich woń w chwili, gdy on ich usłyszał. Odór potu niesiony i rozsiewany wiatrem. Kobieta ukucnęła na mężczyźnie, a potem ruszyła do góry, do dołu, do góry. Mrugałem tak długo, aż dostałem nocnych oczu. Potrząsała piersiami. Oboje wydawali dźwięki. W swojej sypialni tylko mój ojciec wydawał dźwięki. Mężczyzna się nie poruszał. W swojej sypialni tylko mój ojciec się poruszał. Widziałem, że kobieta robi dziesięć za jedno, co robi mężczyzna. Kobieta podskakiwała, trzęsła się, szeptała, dyszała, buczała, wrzeszczała, ściskała się za piersi, otwierała się i zamykała. Chłopiec w poświacie wsunął mi rękę między uda, szarpał mi skórkę wte i wewte, żeby dostroić się do ruchów kobiety. Duch mnie dopadł, kazał trysnąć, kazał krzyknąć. Kobieta wrzasnęła, a mężczyzna zerwał się i ją odepchnął. Uciekliśmy.
Mój ojciec mawiał, że opuścił miejsce swojego urodzenia, bo pewien mędrzec pokazał mu, że wychował się wśród zacofanego ludu, który nigdy niczego nie stworzył, nie wiedział, jak przelać słowa na papier, a ruchał się tylko po to, aby się mnożyć. Ale ukochany wuj powiedział mi co innego. Posłuchaj drzewa tu, gdzie teraz żyjesz, bo tu ród twój. Słuchałem więc gałęzi na gałęzi, liścia na liściu, ale nie usłyszałem niczego od naszych przodków. Noc później usłyszałem na dworze głos dziadka, który wziął mnie za swojego syna. Wyszedłem i popatrzyłem w konary, jednak zobaczyłem tylko ciemność.
– Kiedy zemścisz się na zabójcy ojca swego? Włada mną niespokojny sen, czeka na sprawiedliwość – powiedział. Powiedział też: – Po zgładzeniu Ayodelego jesteś najstarszy syn i brat. To bruka plan bogów i musi zostać pomszczone. Mój żar nie wystygł, słaby synu.
– Nie jestem twoim synem – odparłem.
– Twój brat Ayodele, co najstarszy, jest tutaj ze mną, też w burzliwym śnie. Czekamy na słodką woń przelanej krwi nieprzyjaciela – powiedział dziadek, ciągle biorąc mnie za innego.
– Ja nie twój syn.
Wyglądałem aż tak bardzo jak mój ojciec? Zanim miałem włosy, on już posiwiał, a sam nigdy siebie w nim nie dostrzegałem. Z wyjątkiem uporu.
– Zwada nadal świeża.
– Nie mam zwady z krokodylem, nie mam zwady z hipopotamem, nie mam zwady z człowiekiem.
– Ten, który zabił twojego brata, zabił i jego kozy – powiedział dziadek.
– Mój ojciec odszedł, bo zabijanie było starym obyczajem, obyczajem małych ludzi od małych bogów.
– Wciąż żyje ten, który zabił twojego brata. Och, jaka wielka hańba, kiedy ten człowiek w twoim domu odszedł z wioski. Nie wypowiem jego imienia. Och, co za haniebne postępowanie, słabsze od ptaka, tchórzliwsze niż u surykatki. Pierwsze powiedziały mi krowy. Tamtego dnia, gdy zobaczył, że nie zaznam spokoju, póki nie dokona zemsty, zostawił krowy w buszu i umknął. Krowy odnalazły drogę do chaty. Wyrzekł się swego imienia, wyrzekł się swego życia, swego ludu, polującego łukiem i strzałą, strzegącego pól sorga przed ptactwem, troszczącego się o stada, trzymającego się z dala od błota naniesionego przez powódź, bo w nim właśnie śpi krokodyl dla ochłody. I ty. Czy będziesz jedynym chłopcem w ciągu stu księżyców, którego nienawidzi krokodyl?
– Nie jestem twoim synem – odpowiedziałem.
– Kiedy pomścisz brata? – spytał.
Ruszyłem na tył i zastałem tam wuja pociągającego tabakę z rogu antylopy, jak miastowy bogacz. Chciałem wiedzieć, dlaczego ruszył do miasta, tak samo jak mój ojciec, i dlaczego powrócił, inaczej niż mój ojciec. Przyszedł właśnie po spotkaniu z kapłanem fetyszowym, który przyszedł właśnie po czytaniu przyszłości nad ujściem rzeki. Nie potrafiłem odgadnąć z jego twarzy, czy kapłan przepowiedział mu więcej krów, nową żonę, a może głód i chorobę zesłane przez małodusznego boga. Poczułem od niego daggę, którą żuł, żeby mieć jasnowidzenie, co oznaczało, że nie ufał wieściom kapłana i chciał się upewnić. Wyglądało, że tak jest w naturze wuja. Mój ojciec był inteligentnym człowiekiem, ale nie tak bystrym jak on. Wuj wskazał białą kreskę na swoim czole.
– Proszek z lwiego serca. Kapłan miesza go z krwią miesięczną kobiety i korą mahoniowca, a potem żuje, żeby przepowiedzieć przyszłość.
– I ty to nosisz?
– A co byś wybrał, zjeść serce lwa czy je nosić?
Nie odpowiedziałem.
– Duch dziadka to widmo szalone – rzekłem. – Pyta ciągle, kiedy zabiję zabójcę mojego brata. A ja nie mam brata. Myśli też, że jestem moim ojcem.
Wuj się roześmiał.
– Twój ojciec nie jest twoim ojcem – odparł.
– Jak to?
– Jesteś synem mężnego człowieka, ale wnukiem tchórza.
– Mój ojciec był leciwy i słaby jak starszyzna.
– Twój dziadek jest twoim ojcem.
Nawet nie widział, jak mną wstrząsnął. Cisza stała się tak głęboka, że usłyszałem, jak wiatr porusza liśćmi.
– Gdy miałeś kilka lat, choć my w latach nie liczymy, plemię Gangatom zza rzeki zabiło twojego brata. Zaraz po tym, jak wrócił z obrzędu zareba. Na polowaniu na wolnych ziemiach, co nie są pod władzą żadnego plemienia, natknął się na oddział Gangatom. Panowała powszechna zgoda, że na wolnych ziemiach się nie zabija, ale zarąbali go na śmierć ostrym toporem i siekierą. Twój prawdziwy ojciec, mój brat, był najbieglejszym łucznikiem i strzelcem w całej wsi. Człowiek musi znać imię człowieka, na którym się mści, inaczej ryzykuje, że napadnie boga. Twój ojciec nie słuchał nikogo, nawet swojego ojca. Powiedział, że krew, która w nim płynie, krew lwa, pochodzi najpewniej od jego matki, która zawsze płakała za zemstą. Ten płacz za zemstą wygnał ją z domu męża. Przestała malować twarz i już nigdy nie uszczotkowała włosów. Są tacy, co głupotą zwą mszczenie się za zabicie jednego syna zabiciem drugiego, ale były to czasy głupoty. Pomścił śmierć, lecz jego też zabito. Twój ojciec wziął więc swój łuk i sześć strzał. Obrał cel za rzeką i poprzysiągł, że zabije pierwszych sześć żywych dusz, które zobaczy. Jeszcze przed nastaniem południa zabił dwie kobiety, trzech mężczyzn i jedno dziecko, każdego z innej rodziny. Teraz sześć rodzin wystąpiło przeciw nam. Sześć nowych rodzin pragnęło naszej śmierci. Zabili twojego ojca na wolnych ziemiach, kiedy człowiek tam mieszkający powiedział, że skóry kupione od niego złachały się po dwóch księżycach. Twój ojciec udał się do niego, żeby rozpatrzyć skargę i bronić swojego dobrego imienia. Ale dwa księżyce wcześniej tamten wydał go zdradziecko trzem wojownikom Gangatom. Chłopiec wycelował z łuku i trafił go w plecy, prosto w serce. Historia o złych skórach pochodziła od Gangatom, bo tamten nie miał w sobie dość rozumu, aby wymyślić takie oszustwo. Tyle mi wyznał, nim poderżnąłem mu gardło.
I jeszcze to wuj mi powiedział. Mój dziadek miał dość zabijania i zabrał mnie i moją matkę z wioski. To on zostawił krowy. Dlatego właśnie od kiedy byłem mały, mój ojciec był już stary, stary jak członkowie tutejszej starszyzny, z garbami na plecach. Ucieczka zrobiła z niego chudzielca, sama skóra i kości. Zawsze wyglądał na gotowego do ucieczki. Teraz ja chciałem uciec od wuja do ojca. Do dziadka. W tamtej chwili ziemia nie była ziemią, niebo niebem nie było, kłamstwo było prawdą, a prawda była niestała i wykrętna. Od prawdy zrobiło mi się niedobrze.
Wiedziałem, że wuj ma mi więcej słów do przekazania; słów, które wbiją mi rozum do głowy, bo wybrała głupotę i nie mogłem zawierzyć własnym przodkom. A może wierzę we wszystko. Wierzę w starego człowieka, który nie był moim ojcem, i młodą kobietę, która była moją matką. Może nie była moją matką. Spali w tej samej komnacie, w tym samym łożu, on położył się na niej, jak to czyni mąż; widziałem na własne oczy. Może mój dom nie był moim domem, może mój świat nie był moim światem.
Duchem przemawiającym do mnie z górnych gałęzi drzewa był mój ojciec. Nakazującym, abym zabił za brata. We wsi wiedzieli. Przyszli do domu wuja mego, żeby spytać. Stare kobiety przysłały słowo przez dzieci: kiedy pomścisz brata? Inni chłopcy, jak uczyli mnie łowić ryby, pytali: kiedy pomścisz brata? Za każdym razem, gdy ktoś pytał, pytanie nabierało nowego życia. Po latach, kiedy nie chciałem być nijak podobny do ojca, teraz chciałem być nim. Tylko że był moim dziadkiem; chciałem być jak mój dziadek. Babcia postradała zmysły od pragnienia pomsty.
– Gdzie ona mieszka?
– W domu zbudowanym i potem opuszczonym przez wielkie ptaki – odparł wuj. – Pół dnia wędrówki od wioski, jak będziesz się trzymać brzegu rzeki.
Usiadłem za spichlerzem.
Pozostałem tam przez całe dnie.
Nie mówiłem z nikim.
Wuj wiedział, że najmądrzej dać mi spokój. Rozmyślałem o dziadku i wuju, próbowałem ułożyć sobie w głowie, jak wyglądał ojciec. Ale to zawsze ulatywało i zostawałem z dziadkiem i matką, oboje nadzy, ale się nie dotykali. Co tragarz ma zrobić z tym, czego unieść nie może, zrzucić? Czy dać się przygnieść? Byłem głupcem, bo oni wszyscy wiedzieli. Byłem zwierzęciem, które zabije pierwszą osobę rozprawiającą o ojcach i dziadach. Ojca nienawidziłem jeszcze mocniej. Dziadka. Przez tyle księżyców powtarzałem sobie, że nie potrzebuję ojca. Doszło między nami do kuksańców i ciosów, między ojcem a mną. A teraz, gdy nie miałem nikogo, pragnąłem go. Teraz, gdy już wiedziałem, że z siostry zrobiłby ciotkę, pragnąłem go zabić. I matkę. Wściekłość, może wściekłość postawi mnie na nogi, wyprostuje, pogna, ale wciąż tam siedziałem, obok spichlerza. Bez ruchu. Łzy polały się i wyschły bez mojej wiedzy, a gdy się połapałem, nie chciałem dać temu wiary.
– Pierdolić bogów, bo teraz czuję, że mogę skakać po niebie – powiedziałem głośno. Krew z krwi była ograniczeniem, ród więzami. Jestem wolny, powtarzałem sobie. Tak mówiłem dzień i noc przez trzy dni.
Nigdy nie wyruszyłem na poszukiwania babci. Bo co by zrobiła poza tym, że powiedziałaby mi więcej, czego nie chciałem usłyszeć? Tego, co wyjaśniłoby mi przeszłość, ale przyniosłoby więcej łez i smutku? A od smutku zbierało mi się na rzyganie. Poszedłem do człowieka, który stawiał ognisko przed swoją chatą. Dlaczego jego chaty, jego spichlerza, jego ognisk nie doglądała kobieta, o to nie spytałem. Jak na chłopca, który nie był jeszcze mężczyzną, piął się wysoko.
– Wezmę cię na zareba i zyskasz męskość – powiedział. – Ale musisz zabić nieprzyjaciela przed następnym księżycem, inaczej ja zabiję ciebie.
– W swojej głowie nazywam cię chłopcem w poświacie – odpowiedziałem.
– Dlaczego?
– Bo skórę miałeś ciemnobiałą jak księżyc, kiedy cię pierwszy raz zobaczyłem.
– Matka woła na mnie Kava.
– Gdzie ona? Gdzie twój ojciec, siostra, bracia?
– Choroba nocna, wszyscy pomarli. Moja siostra ostatnia.
– Kiedy?
– Od tego czasu słońce cztery razy okrążyło świat.
– Niedobrze mi się robi od mówienia o ojcach. I dziadkach. O rodach.
– Ostudź gniew, jak ja zrobiłem.
– Chciałbym, aby krew mogła się wypalić.
– Ostudź gniew.
– Miałem ich i ich straciłem i teraz zostało mi kłamstwo, ale prawda jest jeszcze gorsza. Głowa mi przez nich płonie.
– Pójdziesz ze mną na zareba.
– Wuj mój mówi, że ja niezdatny na zareba.
– A więc ciągle słuchasz swojego rodu.
– Wuj mówi, że nie jestem mężczyzną. Że kobieta na koniuszku nie została odcięta.
– To odciągnij skórkę.
Na tyłach jego domu było już niedaleko do rzeki. Poszliśmy na brzeg. Niósł tykwę. Zgarnął wodę na dłoń, wlał ją do tykwy i przywołał mnie skinieniem ręki. Stanąłem w bezruchu, a on wziął trochę mokrej białej gliny i pomalował mi twarz. Naznaczył szyję, pierś, nogi, łydki, pośladki też. Potem zanurzył dłoń w wodzie i porysował moją skórę jak wąż, co łaskocze. Zaśmiałem się, ale on był jak kamień. Naniósł linie na moich plecach, aż po nogi. Chwycił mój napletek, pociągnął mocno i spytał, co ma zrobić z tym pomarszczonym korzonkiem. Słowa padały wśród drzew, ale nie zwróciłem na to uwagi. Kava powiedział:
– Pragnąłbym mieć nieprzyjaciela, na którym pomściłbym matkę i ojca. Ale czy kiedykolwiek był człowiek, co zabił powietrze?
Oto co widziałem.
Trzy dni i cztery noce w chacie Kavy. Wuj nie wyrażał sprzeciwu. Był głową domu i pod słońcem, i pod księżycem, i uważał, że patrzę na jego żony z taką samą rozdziawioną gębą i wywieszonym językiem jak one na mnie. Prawda, domostwo wujowe było tak duże, że mogliśmy chodzić od nowiu do pierwszej kwadry i ani razu się nie zetknąć. Ale potrafiłem wywąchać, co on chowa przed swoimi kobietami – kosztowne dywany z miasta pod tanimi, drogie skóry zdjęte z wielkich kotów pod tanimi szczecinami zdjętymi z zebry, złote monety i fetysze w sakiewkach cuchnących zwierzęciem, z którego skóry je uszyto. Chciwość przymuszała go do ukrywania wszystkiego, przez co nawet sam wyglądał na mniejszego z tym swoim dużym brzuchem.
Chata Kavy.
Na ziemi trzymał tkaniny i skóry, które stawały się odzieniem, gdy je podnosiłem. Czarny pył w tykwie do polerowania ścian na nowo. Dzbany z wodą, dzbany do ubijania masła, tykwa i nóż do utaczania krwi z krów. Był to dom wciąż prowadzony przez matkę. Nigdy nie spytałem, czy jego rodzice zostali pogrzebani tuż pod spodem, czy też ojciec zostawił go z matką, żeby się wyuczył kobiecej roboty, bo nie chodził na polowania.
Nie chciałem wracać do wuja i nie zamierzałem mówić z głosami w drzewach, bo nigdy nie dały mi niczego, a teraz czegoś ode mnie żądały. Zostałem w chacie Kavy.
– Czemu żyjesz sam?
– Pytaj o to, o co chcesz spytać, chłopcze.
– Pierdolić bogów, powiedz mi więc, co chcę wiedzieć.
– Chcesz wiedzieć, jakim cudem żyje mi się tak dobrze bez matki i ojca. Dlaczego bogowie obdarzają moją chatę uśmiechem.
– Nie.
– To samo tchnienie niesie wieść o twoim ojcu i mówi ci, że umarł. Nie mogę…
– No to nie – odparłem.
– A dziadek twój to ojciec kłamstwa.
– Skoro tak.
– Jak każdy ojciec – dopowiedział i się roześmiał. I rzekł jeszcze: – Ta starszyzna, mówią i śpiewają wstrętnymi ustami, że mężczyzna to nic, tylko krew rodowa. Ta starszyzna to głupcy, a ich wierzenia stare. Wypróbuj nowego wierzenia. Ja próbuję co dzień.
– Jak to?
– Zostań przy rodzinie, a krew cię zdradzi. Mnie żadni Gangatom nie szukają. Ale ci zazdroszczę.
– Pierdolić bogów, czego tu zazdrościć?
– Lepiej poznać swój ród, gdy już odeszli, niż patrzeć, jak odchodzą.
Odwrócił się do ciemnego kąta w chacie.
– Jak się wywiedziałeś o obyczajach kobiety i mężczyzny? – spytałem.
Roześmiał się.
– Podglądałem nowe kobiety i nowych mężczyzn w lesie. U Luala Luala, ludu żyjącego nad Gangatom, tam mężczyzna żyje z mężczyzną jak z żoną i kobieta z kobietą jak z mężem, mężczyzna i kobieta bez mężczyzny i kobiety, żyją wedle swoich pragnień, a w tym wszystkim nie ma nic dziwnego.