59,99 zł
Porywająca historia kobiety, która zaryzykowała wszystko, by żyć na własnych warunkach
W drugim tomie trylogii autorstwa Marlona Jamesa Sogolon, zwana Wiedźmą Księżyca, opowiada historię swojego długiego życia – niewoli, nieprzejednanej walki oraz poszukiwań zaginionego dziecka.
Sogolon to kobieta nieustraszona, obdarzona nadprzyrodzonymi mocami i długim życiem, które okazuje się dla niej przekleństwem. Wykpiwana i znienawidzona w dzieciństwie, trafia jako służka na królewski dwór, gdzie przekonuje się, że najważniejsze w życiu jest zdobycie i utrzymanie władzy. Tam właśnie poznaje Keme, zmiennokształtnego królewskiego zwiadowcę, dzięki któremu nauczy się poskramiać gniew i namiętność, nienawiść i żądzę zemsty.
Poszukiwania tajemniczego dziecka, będące osią fabuły pierwszego tomu trylogii, Sogolon postrzega zupełnie inaczej niż Tropiciel. A jej własna opowieść jest czymś więcej niż relacją z wędrówki. Wiedźma Księżyca musi stawić czoło nowym przeciwnikom, doświadcza zarówno nieoczekiwanej radości, jak i niewymownego cierpienia, zaś w wciągu 177 lat swojego życia przekonuje się boleśnie, że prawda to kwestia interpretacji, a zaufanie pokładane w mężczyźnie wystawia kobiecą tożsamość na szwank.
Wiedźma Księżyca, Król Pająk– dalszy ciąg Czarnego Lamparta, Czerwonego Wilka – to porywająca historia kobiety, która zaryzykowała wszystko, by żyć na własnych warunkach. Powieść pełna zwrotów akcji i intymnych przeżyć, epicka i zarazem głęboko ludzka, czerpiąca garściami z afrykańskiej mitologii i folkloru.
***
Frapująca, z zawrotnym tempem akcji. Komiksy Marvela w nowym, twórczym, literackim wydaniu.
„New York Times”
Krwawe, sprośne, obrazoburcze, deliryczne dzieło z gatunku fantasy.
„Wall Street Journal”
Książka rewolucyjna.
„Entertainment Weekly”
Zrób miejsce, Beowulfie (…) James usnuł wielowymiarową afrykańską powieść fantasy, która tętni życiem i zapada w pamięć jak najlepsze dzieła zachodniej mitologii.
„Washington Post”
Absolutnie fantastyczna.
„Los Angeles Times”
Dopiero po przeczytaniu Czarnego Lamparta, czerwonego wilka uświadomiłem sobie, że to powieść, której dotąd brakowało w kanonie literackim. Niebezpieczna, deliryczna, dawna Afryka, urzeczywistniona znakomicie jak świat Tolkiena, z językiem tak wyrazistym jak u Angeli Carter. Głębokie i kunsztowne niczym twórczość Gene’a Wolfe’a, krwawsze niż Robert E. Howard. Słowem, Marlon James w pełnej krasie. To literatura nowa, która jednak daje poczucie zakorzenienia w jak najlepszym sensie. Nie mogę doczekać się kolejnego tomu.
Neil Gaiman
***
Marlon James
Jamajski powieściopisarz urodzony w 1970 roku. Debiutował w 2005 roku powieścią Diabeł Urubu, która znalazła się w finale nagrody literackiej „Los Angeles Times”. Międzynarodową sławę przyniosła mu Krótka historia siedmiu zabójstw – wielogłosowa opowieść o zamachu na Boba Marleya. To właśnie za tę książkę James, jako pierwszy pisarz pochodzący z Jamajki, zdobył Nagrodę Bookera w 2015 roku, wyprzedziwszy między innymi Małe życie Hanyi Yanagihary. Czarny lampart, czerwony wilk została okrzyknięta powieścią roku m.in. przez „The Wall Street Journal”, „Vogue”, „The Washington Post”, a magazyn „TIME” uznał ją za jedna ze 100 najlepszych powieści fantasy wszech czasów. Wiedźma Księżyca, Król Pająk jest jej kontynuacją.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 978
W MITU I KONGORZE
SOGOLON – zwana Zakazaną Lilią i Wiedźmą Księżyca JEJ OJCIEC JEJ NAJSTARSZY BRAT JEJ ŚREDNI BRAT JEJ NAJMŁODSZY BRAT
KOBIETA-PYTON
PANNA AZORA – właścicielka domu poszukiwanych towarów i usług
YANYA – jedna z jej kurew
DINTI – druga z jej kurew
PANI KOMUONO – szlachcianka
PAN KOMUONO – jej mąż
WIELMOŻNA PANI MORONGO – jej siostra
UKUNDUNKA – potwór połączony z talizmanem
KUCHARKA – znana jako Kucharka
NANIL – niewolnica
KEME – królewski zwiadowca, oficer Czerwonej Armii Fasisi
UANGECZI – żona Basu Fumanguru
MILITU – jego druga żona
OMOLUZU – demony dachowe
MOSSI Z AZARU – trzeci prefekt armii wodza Kongoru
WIEDŹMY MAUANA – ziemne syreny, inaczej liengu błotne
W FASISI
YÉTÚNDE – żona Keme KEME – syn SERUA – córka ABA – córka LURUM – syn EHEDE – syn MATISZA – córka NDAMBI – córka
BEREMU – lew
MAKAYA – lew
WIELMOŻNA PANI DOUNGOUROU – dwórka królewskiego domu Fasisi
PANI KAABU – dwórka
PAN KAABU – jej mąż, dworzanin
SANGOMIN – uczniowie sangomy, sekta nekromantów i łowcy czarownic
KUASZ KAGAR – Król Północy i ojciec księcia Likuda, z domu Akumów KRÓLOWA UUTU – jego druga żona DŻELEZA – jego siostra LOKDŻI – jego siostra
KUASZ MOKI – syn Kuasz Kagara, dawniej książę Likud ADUKE – jego syn bliźniak, późniejszy Kuasz Liongo ABEKE – jego drugi syn bliźniak EMINI – jego siostra, księżna MADŻOZI – jej mąż, książę
KUASZ ADUUARE – syn Liongo
KUASZ NETU – syn Aduuare
KUASZ DARA – syn Netu
AESI – królewski kanclerz
ALAYA – griot z Południa
DŻABE – najemnik, Siedem Skrzydeł
OUMU – przyjaciel Keme
BIMBOLA – właściciel baru w Go
OLU – bohater wojenny, dowódca armii Kuasz Kagara
VUNAKUE – dwórka ze świty księżnej
ITULU – dwórka ze świty księżnej
PIERWSZA DAMA DWORU – główna pokojowa księżnej
ASAFA – generał w armii Kuasz Kagara
DIAMANTE – drugi generał
SCALA – zmarły członek starszyzny
KANTU – śmiałek
BOSKIE STOWARZYSZENIE SIÓSTR
NA POŁUDNIU
BUNSZI/POPELE – bóstwo wodne
NSAKA NE VAMPI – łowczyni nagród OSEYE – jej siostra
NYKA – najemnik
BISIMBI – krwiożercze nimfy wodne
BOLOM – griot z Południa IKEDE – jego prawnuk, też griot z Południa
YUMBOE – wróżki leśne
CZIPFALAMBULA – wielka ryba
W MANCIE
LETHABO – mniszka
LISSISOLO – siostra Kuasz Dary
NINKI NANKA – smok rzeczny
BASU FUMANGURU – członek starszyzny Północnego Królestwa
SIOSTRA ZARZĄDCZYNI – naczelna mniszka boskiego stowarzyszenia sióstr
W DOLINGO
DŻAKUU – taktyk na służbie Króla Południa (zmarły)
NNIMNIM – mistrzyni uzdrawiania i magii przywracającej siły
KRÓLOWA DOLINGO – jak stoi napisane JEJ KANCLERZ BIALI UCZENI – najmroczniejsi nekromanci i alchemicy
IPUNDULU – wampir, ptak-błyskawica
ISZOLOGU – bezpański ipundulu
SASABONSAM – skrzydlaty potwór
ADZE – wampir i rój robactwa
ELOKO – trawiasty troll i ludojad
CHŁOPIEC – bezimienny syn Lissisolo
W MALAKALU, PÓŹNIEJSZYM KONGORZE
SIEDEM SKRZYDEŁ – najemnicy
SADOGO – rosły mężczyzna, który nie jest olbrzymem
AMADU – pan niewolników BIBI – jego sługa
TROPICIEL – myśliwy znany tylko pod tym przezwiskiem
LAMPART – zmiennokształtny myśliwy, znany jeszcze pod kilkoma innymi imionami
FUMELI – łucznik Lamparta
ZOGBANU – trolle, pierwotnie z Krwawych Bagien
VENIN – dziewczyna chowana na pożywienie dla zogbanu
Jednej nocy przebywałam w wyśnionej dżungli. Nie był to sen, tylko wspomnienie, które dopadło mnie, by zawładnąć śpiącą głową. Oto dziewczynka. Dziewczynka, co żyje w starym kopcu termitów. I jej bracia, oni mieszkają w dużej chacie i mówią, że kopiec przypomina odwrócone gnijące serce olbrzyma, lecz ona nie wie, co to znaczy. Oto dziewczynka, przyciska mocno wargi do pustego brzucha kopca o ścianach z czerwonej gliny szorstkiej pod palcami. Bez okien, chyba że dziurę nazwiesz oknem, to wtedy tak, dużo okien, rozwierają się wszędzie dokoła i wtedy światło przecina ciało dziewczynki, od góry do dołu, na skos, i gorąco wkrada się i zagnieżdża, i wiatr wije się po pustej przestrzeni. Termity dawno wyniosły się z kopca. To miejsce, w którym nikt nie trzymałby psa, ale ją tam trzymają.
Dwie nogi rosną coraz dłuższe, choć ciągle patyki, głowa większa, ale klatka piersiowa płaska jak ziemia, bo może dziewczynka dopiero w przededniu czasu, kiedy jej ciało się uwolni, lecz nikt nie trudzi się liczyć jej lat. A przecież odznaczają to każdej letniej pory, odznaczają gniewem i smutkiem. Bracia. Odznaczają czas jej narodzin. W tych dniach czują, że złość spowija ich jak chmura i dziewczynkę należy za to winić. Ona zwiera usta, bo to wyraz stanowczości, a wargi ma napięte jak kłykcie zaciśniętych rąk. Postanowienie osadza się na jej twarzy, zestrojonej z umysłem. Już. Zdecydowała. Ucieknie, wypełznie z tej nory, będzie biegła i nie ustanie. Jeśli palce odpadną od stóp, będzie biegła na piętach, jeśli odpadną pięty, pobiegnie na kolanach, odpadną kolana, będzie pełzać. Jak dzieciątko powracające do matki, o, może tak. Jakby powracała do swojej umarłej matki, która za krótko żyła, aby nadała jej imię.
Nikłym światłem przenikającym przez otwory w kopcu dziewczynka odlicza upływ dni. Po smrodzie krowiego łajna poznaje, że jeden z braci orze ziemię, by zasadzić nowe uprawy, co oznacza, że jest albo arb, albo gidada, dziewiąty lub dziesiąty dzień miesiąca kamsa. Jeszcze jedno spojrzenie dokoła i widzi duży liść, na którym poprzedniego wieczoru pacnęli kleks kleiku, jeden z dwóch posiłków przypadających na ćwierć księżyca. Tak ją żywią. Jeżeli pamiętają. Bo najczęściej dają jej głodować, a jak sobie w końcu o niej przypomną nocną porą, to mówią, że za późno i niech duchy ją nakarmią we śnie.
Oto dziewczynka. Popatrz, jak nasłuchuje. To dzięki braciom, gdy wrzeszczą o sadzeniu prosa albo o wytchnieniu dla ziemi, odróżnia jedną porę roku od drugiej. Dni deszczowe i dni suszy podpowiadają resztę. Do tego bracia wyciągają ją z kopca na sznurze przyczepionym do obręczy na szyi, przywiązują do konara i wloką przez pole, pokrzykując, by rękami orała w krowim łajnie, kozim łajnie, łajnie świńskim i jelenim. Wbijaj palce mocno w ziemię i mieszaj to gówno, by urosła twoja strawa, mimo że na nią nie zasługujesz. Dziewczynka urodzona z brzemieniem winy na grzbiecie. Winy, której nigdy w pełni nie odkupi trzem braciom.
Oto chłopcy. Dwaj starsi śmieją się z najmłodszego, który wrzeszczy. Stoją tacy, jak się narodzili, noszą tylko żółte, czerwone i niebieskie naramienniki i nagolenice ze słomy i maleńkie słomiane osłony na kłykcie. Starsi obaj mają hełmy, które wyglądają jak słomiane klatki na głowę. Hełmy w żółci i zieleni. Dziewczynka wypełza ze swojego pieca, żeby się im przyjrzeć. Najstarszy brat wywija kijem wysokim jak chata. Kręci się i wiruje, podryguje, jakby tańczył. Nagle odwraca się, w podskoku bierze zamach i wali kijem średniego brata w szyję.
– Synu kurwy!
– My z jednej matki – odpowiada najstarszy i w śmiech. Obraca się w okamgnieniu, a jednak za wolno. Kij pali go ogniem w lewe ramię. Odwija się z rechotem, choć cios utoczył mu krwi. Teraz to zrobi. Chwyta kij oburącz jak siekierę i rzuca się w pogoń za bratem, sypiąc na niego ciosy. Średni brat uderza dwa razy, ale starszy jest dla niego za szybki. Świst, świst, świst, łup, łup, łup. Cięcie w pierś, cięcie w lewe ramię, cięcie w dolną wargę, rozkrawające ją na pół.
– To tylko zabawa – mówi średni brat, wypluwając krew.
Najmłodszy próbuje zawiązać hełm na małej głowie, bez powodzenia.
– Pokonam was obu – chełpi się.
– Tylko popatrz na gnoja. Wiesz, dlaczego chodzimy do dongi, chłopczyku? – pyta najstarszy.
– A co ja, głupi? Chodzicie, żeby wygrywać na kije. Żeby zabić durnia, co was wyzwie do walki.
Obaj starsi patrzą na najmłodszego, jakby obcy pojawił się wśród nich.
– Za mały jesteś, braciszku.
– Chcę się bawić!
– Pojęcia nie masz o dondze – zwraca się do niego najstarszy. – Wiesz, po co ten kij?
– Ty głuchy? Powiedziałem, że będę walczył i zabijał!
– Nie, mały gnojku. To pierwszy kij. Jak zwyciężysz, używasz drugiego. Spytaj każdej ładnej dziewczyny, co przychodzi oglądać walki.
Szczerzy się do średniego brata, ten szczerzy się do niego. Najmłodszy zagubiony.
– Przecież w walce używa się jednego kija, nie dwa.
– Mówiłem. Za mały jesteś.
Średni brat wskazuje palcem kutasa najmłodszego brata.
– Ha, u małego to nie kij, tylko patyczek.
Dwaj starsi śmieją się tak długo, że na twarzy trzeciego pojawia się wściekłość, ale nie dlatego, że nie rozumie, lecz właśnie dlatego, że zrozumiał. Dziewczynka patrzy. Jak on chwyta kij, jak bierze duży zamach, jak mocno bije, trafiając średniego brata w plecy. Najstarszy wrzeszczy, odwraca się i uderza kijem najmłodszego w czoło, zamierza się drugi raz i wali go w zgięcia kolan. Okłada po całym ciele. Najmłodszy wyje, średni chwyta najstarszego za rękę. Odchodzą, zostawiając tamtego szlochającego w pyle. Ale gdy tylko widzi, że nikt nie patrzy, przestaje płakać i biegnie za nimi. Dziewczynka wypełza do reszty z kopca i bierze kij, który zostawili. Grubszy i twardszy, niż się spodziewała, w dodatku długi. Trzy razy jej wzrostu. Bierze zamach i wali w ziemię, wzbijając kurz.
Czekamy, aż matka krzyknie cztery razy, tak właśnie robimy, mówi do niej najstarszy brat. Dzień minął, ale noc jeszcze nie nadeszła, a on dwa razy szarpnął za łańcuch, żeby wypełzła, choć najczęściej po prostu wyciąga ją ze środka bez uprzedzenia, aż ona się dusi, nim ją do końca wywlecze. Wino palmowe wiruje mu w głowie, co oznacza, że będzie mówił, a dokoła nikogo, by to słyszeć. Szarpie za łańcuch, jakby ciągnął upartego osła, i to jedyny raz, kiedy pozwala jej zbliżyć się do domu. Gdy tak się dzieje, dziewczynkę dopada mgliste wspomnienie, jak ojciec podnosi ją z uśmiechem, ale uśmiech zaraz kwaśny i na mgnienie oka ona unosi się w powietrzu, po czym spada na ziemię. Czekamy, aż matka krzyknie cztery razy, mówi, bo cztery razy oznacza chłopca, a trzy dziewczynkę. Matka nie krzyknęła ani razu.
Najstarszy brat opowiada historię, ale z powodu wina palmowego opowiada bez składu. Widzisz mojego ojca? Widzisz jego dumę, kiedy brzuch matki zaczyna sterczeć, jakby ją prowadził? Z trzech synów wkrótce zrobi się czterech, a jak to będzie córka, ojciec wyda ją dobrze za mąż, jeśli się wzbogaci, lub sprzeda, jeśli będzie biedny. Twoi bracia patrzą, jak ojciec liczy, póki nie pojawi się dziecko, bo matka poszła rodzić w domu swojej matki. Wszyscy czekamy na wieść o chłopcu, a najmłodszy brat najbardziej, bo w końcu przestanie być najmłodszy i zacznie robić rzeczy, które robią starsi bracia. Twój ojciec czeka na wieści, ale też odpoczywa, przecież wreszcie usłyszał, jak żona powiedziała: Mężu, ten mały dom już nam nie wystarczy. Rozbudował go więc, wybijając ścianę do spichlerza i powiększając pokój dla dwóch najstarszych chłopców, potem dodał kolejny dla najmłodszego i tego, który nadchodził, i jeszcze jeden dla igieł i tkanin matki, bo to najwspanialsza z kobiet. I jeden dla babci, której nienawidzi, ale nie mógłby pozwolić jej mieszkać samotnie. Czekamy, aż matka krzyknie cztery razy. Ale cztery krzyki nie nadchodzą, trzy krzyki też nie. Kiedy docieramy do chaty, babcia mówi: Dziecko wyszło najpierw nóżką, z pępowiną na szyi. Moja córka krwawiła, krwawiła i krwawiła, aż cała się wykrwawiła, potem oczy jej zbielały i odeszła. Ko orodżi adekuu ebila afingui, powiedziała babcia, ale to nie była jeszcze pora jej odpoczynku. Mała diablico, matkobójczyni, jesteś jak jeden paproch, co całe oko zaślepi.
Spójrz, jak ściągasz klątwy na ten dom! Jednego ranka ojciec płacze, tańczy następnego, potem złorzeczy przodkom w nocy za ich niegodziwe zabawy. Radziliśmy się kapłana, mówi. Nosimy amulet, wzywamy bogów pioruna i bezpiecznej wędrówki, nie jemy tłuszczu, fasoli ani mięsa upolowanego strzałą, dlaczego więc bogowie sprowadzają na nas utrapienie? Ona raduje się swoim brzuchem, raduje się mężem, nie kładziemy się razem przez sześć księżyców, dlaczego więc bogowie sprowadzają na nas utrapienie? Dlaczego, skoro dokonujemy libacji i oddajemy chwałę bogini rzek, która włada wodą w kobiecym łonie? Nikt nie nazwał go szaleńcem, dopóki pewnego dnia nie zobaczyliśmy, jak zwinął się w kłębek, z kolanami nad klatką piersiową, i naszczał sobie do ust. Odtąd obwołaliśmy go szaleńcem. Trzeciego dnia po narodzinach ceremonia nadania imienia, ale nikt nie przyszedł i nikt nie odszedł. Nikt nie odważy się dać ci imienia, bo jesteś klątwą, a jedyne gorsze, jak urodzić klątwę, to nadać jej miano, bo wtedy za każdym razem, gdy je wypowiadasz, przywołujesz nieszczęście. Nie ma więc dla ciebie imienia. I jeszcze to, mała istoto, że nikt nie napluje ci do ust rajskim pieprzem, abyś nie stała się kobietą zhańbioną, i nikt nie zrobi ci naszyjnika z żelaza, by odgrodzić cię od świata duchów.
Nowa noc. Dziewczynka czuje szarpnięcie łańcucha na szyi, które przechodzi w ciągnięcie i zaraz wywlekanie z kopca, wywlekanie tak gwałtowne, że wytoczyła się przez mały otwór, zostawiając po sobie większą dziurę. Wleczenie trwa, w błocie, po ziemi, przez kurze gówno, o mało nie łamiąc jej karku, aż chwyciła za łańcuch i widzi, że zbliża się do domu. Odwraca się, ale nie może dostrzec, by ktokolwiek ją ciągnął, słyszy tylko szuranie po ziemi. Olbrzymi biało-żółty pyton zahaczył o łańcuch ogonem, nieświadom, że wlecze za sobą dziewczynkę. Dziewczynka lęka się, co wąż zrobi, gdy dotrze do domu śpiących braci. Ale z jej ust nie wydobywa się żaden krzyk, żaden wrzask, żaden płacz.
I wtedy ogon pytona zsuwa się z łańcucha. Nie zsuwa się, bo przecież ona cały czas widzi go w ciemności. Ogon maleje i maleje, jakby wąż wsysał sam siebie. Ogon maleje, a pyton robi się szerszy, większy, jak kokon, bo coś mocno kotłuje się pod jego skórą. Wiją się białe i żółte guzy, rozciągają, kręcą i toczą, aż nagle dwie ręce przebijają się przez skórę i rozrywają całe ciało. Skóra zsuwa się na ziemię i powstaje naga kobieta.
Rusza w stronę domu, ani razu nie oglądając się za siebie. Dziewczynka podąża za nią w odległości kilku kroków. Na tyłach kobieta-pyton wspina się przez okno do pokoju średniego brata. Dziewczynka siedzi w kurzu i ciemności wsłuchana w ciszę, aż z pokoju dobiega chłopięcy krzyk. Krzyk coraz głośniejszy, na tyle donośny, że ona podrywa się na nogi i podbiega do okna, jednak za wysoko, więc szuka w mroku czegoś, na czym mogłaby stanąć. Znajduje tylko stołek ze złamaną nogą. Kaganek słabo oświetla pokój. Brat leży na podłodze ujeżdżany przez kobietę-pytona, podskakującą w górę, w dół, jakby próbowała coś chwycić, szarpie się i wije niczym pod gradem silnych ciosów. Potem krzyczy, że go wykończyła, że nie żyje, i całe jego ciało wiotczeje na podłodze. Jeszcze potem zaczyna płakać, a kobieta-pyton milczy przez cały czas. Nikt tu nie przychodzi, tylko ta kurwa wiedźma, mówi brat. Ja nie kurwa ani wiedźma, odpowiada ona, za to ty przeklęty. Ty i twoi bracia, i twój szalony ojciec, i nieżywa matka. Tak przeklęci, że tylko kurwy się do was zbliżają.
– Powinieneś zabić tę małą – mówi kobieta-pyton.
– Już próbowałem, ale ona wraca – odpowiada brat.
Dziewczynka o mało nie spadnie ze stołka.
– Cztery dni po tym, jak wtrąciła mojego ojca w obłęd, a matkę w zaświaty, my, moi bracia i ja, zabraliśmy ją i zostawiliśmy w głębokim buszu. Dasz wiarę, że to przeklęte dziecko znalazło drogę powrotną? Nawet jeszcze nie raczkowała. Ludzie w wiosce mówią, że yumboe, wróżki leśne, karmią ją nektarem i pokruszonymi orzechami. Mała czarodziejka, tak ją nazywają. To z jej powodu wioska nas unika. Obwiniają nas, gdy nie spadnie deszcz albo plony liche. Posłuchajcie, mówię ludziom, chodźcie i ją sobie weźcie, jak chcecie. Nie obchodzi mnie, co zrobicie. Ale nikt nie przyjdzie. Nas trzech, my żywimy się tym, co ludzie nam zostawią, chyba że sami coś wyhodujemy. To przez nią się od nas odwrócili. To przez nią nie będę miał żadnej oblubienicy oprócz ciebie.
– Ja nie twoja oblubienica – odpowiada kobieta-pyton.
Wiele księżyców przemija, zabierając ze sobą całe lata. Teraz jest większa, włosy zwisają z głowy brudnymi kępami, póki ich nie wyrwie, a głos ma taki, aż braciom zdaje się czasem, że słyszą matkę. Nauczyła się, jak postępują duzi ludzie, bo ani jedno wypowiedziane słowo jej nie umknęło. Więcej niż dwa razy najmłodszy brat chciał ją spoliczkować, ale złapała go za rękę i to ona go uderzyła. Nikt nie nauczył jej pieśni, więc ułożyła własną i zaczyna już dostrzegać niebo za końcem sznura. Ale wciąż mieszka w kopcu termitów, wciąż orze w ziemi i kozim gównie, dostaje cięgi dla zabawy, a najmłodszy brat obala ją kopniakami na ziemię i depcze po niej, wciskając ją głęboko w błoto. Jak chciałaś zabić naszą matkę, to trzeba było przynajmniej urodzić się chłopcem, mówi. Ona czuje, że przechodzi przez wiele księżyców i lat, a bracia ciągle żyją w dniu jej narodzin, w dniu śmierci wspólnej matki.
Za każdym razem, kiedy dwaj starsi ruszają na wschód, bo mówią, że w wiosce żadna kobieta ich nie zechce, najmłodszy przychodzi po nią. Jego twarz mówi jej, że cały dzień myślał o złu. Moi starsi bracia mają szczęście, bo doczekali ceremonii, nim nasza matka umarła, opowiada. Mają szczęście, bo stali się mężczyznami. A ty odebrałaś mi moje szczęście. Żaden ze starszyzny mnie nie obrzeza i nie uczyni mężczyzną, bośmy wszyscy przeklęci. Po wdeptywaniu jej w ziemię co dzień przez dni osiem dziewiątego wdepcze ją w ciernie.
Ona wie, dlaczego jej nienawidzą, przecież mówią to każdego wieczoru. Mała diablico, matkobójczyni, kiedy mama przestanie płakać, pytają. Kiedy przestanie biadolić w zaświatach o małej niecnocie, która poraziła i rozcięła jej koo, która ją zabiła. Dziewczyna nasłuchuje płaczu matki z krainy umarłych, ale nic nie słyszy. Tylko ciszę. Milczy, gdy biją ją za to, że prosi o większą strawę z mniejszą zgnilizną. Milczy, kiedy mówią: Nie każ nam iść do zaświatów i błagać ich władcę, by zabrał cię i oddał nam matkę. Milczy, bo już wie, że tego próbują. Tak powiedział tamtej nocy średni brat do pytonicy.
Trzej bracia, wszyscy niegodziwi. Najstarszy chłoszcze ją, zostawiając dwa ślady na jej twarzy. Średni głodzi ją, mówiąc, że skoro ona ma się za kobietę, niech sama ugotuje sobie jedzenie. Najmłodszy najgorszy, bo nikt nie chce go uroczyście obrzezać, by stał się mężczyzną, a wszystko przez nią. Zabiję cię, nim staniesz się kobietą, mówi. I mówi jeszcze tak: Wezmę nóż i wytnę ci główkę koo, bo żadna kobieta nie odważy się cię tknąć. Nie jesteś ani chłopiec, ani dziewczyna. Jesteś potwór.
Za każdym razem dziewczyna odbiera to inaczej. Kiedy najpierw nazwali ją potworem, drapała się po skórze aż do krwi, rozzłoszczona, że nie widzi żadnych łusek, które mogłaby zrzucić. Ogryza paznokcie, żeby nie wyrosły pazury. Kiedy czuje swędzenie między oczami, myśli, że otwiera się trzecie. Albo że włosy wyrosną na całym jej ciele jak u tokolosze, czarnego kosmatego demona, którym straszy ją najstarszy brat, mówiąc, że dopadnie ją we śnie. Pewnego dnia wystawiła głowę z kopca i zobaczyła kobietę przechodzącą obok chaty, wyśmiewającą się z jej braci, bo ktoś musiał dołożyć swoją klątwę do ich klątwy, skoro ich stan taki zły. Może ona jest potworem. Małą diablicą. Matkobójczynią. Dziewczyną, która, jak mówi pytonica, dorastała, nie zaznając matczynego mleka. Nic dziwnego, że małe cycuszki nie chcą urosnąć. Brat mówi, że rośliny wydają plon zgodnie ze swoim mianem, skoro więc mówi się, że ona potworem, to potworem będzie. A kiedy mijają lata i dziewczyna widzi, jak swobodnie ludzie używają tego słowa, uzna, że nawet jeśli nie jest potworem, to na pewno klątwą, którą matka wypuściła na świat. Ty nawet nie ładna, mówi średni brat. Dziewczyna przesuwa dłońmi po swoim ciele, czując każdą sterczącą szorstką kość, te biodrowe największe i najgorsze, a wmawiana brzydota staje się pewnikiem.
Lecz bracia też kłamią. Oto chłopcy, oto średni bierze naszyjnik, co go najstarszy wygrał w dondze, a potem szepcze, że to najmłodszy ukradł. Dwie noce później olbrzymia pytonica przepada w siną dal z mosiężnym naszyjnikiem na szyi. Najstarszy brat bije najmłodszego, a najmłodszy z kolei bije dziewczynę, ale to jeszcze nie dość. Najmłodszy wsypuje truciznę do strumienia, z którego zawsze pije kobieta-pyton. I dopada ją tak ciężka choroba, że za jednym tchnieniem wiatru przybywa posłaniec śmierci. Średni brat krzyczy: Kim jest ta nieszczęsna nieznajoma?, bo nie może nikomu powiedzieć, nawet braciom, że każdej nocy wyczyniał z nią coś zakazanego i rozbijał jaja, które ona czasem składała w trawach przy korycie rzeki. A najstarszy, zawsze kiedy pod władaniem wina palmowego, opowiada o mężczyźnie, którego zabił, i o kobiecie, którą zgwałcił, i o mężczyźnie, którego zgwałcił, i o kobiecie, którą zabił. Upłyną księżyce i lata upłyną, nim dziewczyna zrozumie, że niczego, co wychodzi z ust jej braci, nie wolno brać za prawdę, nawet jeśli mówią, że woda jest mokra, a ogień gorący.
Oto proszę. Postanowione. Zdecydowała dziesięć i dwa księżyce wstecz. Na szyi obręcz, do niej przywiązany sznur. Sznur wystarczająco długi, żeby wypełznąć z kopca, przejść przez podwórze, podkraść się do płotu, prześlizgnąć obok traw, świń, kur, myszy i innych zwierząt żyjących w zagrodzie. Tak oto od dziesięciu i dwóch księżyców o świcie każdego dnia gryzie przy szyi sznur, którego końca oni nie widzą, bo nikt nie chce patrzeć na nią z bliska. Tylko trochę za jednym razem, czasem ledwie kęs, a między zaciśnięciem zębów a splunięciem gryzie i gryzie. Potem, zaplótłszy słaby węzeł, udaje, że ciągle jest przywiązana, i krzywi się, jakby ciągnęli ją mocno. Zbliża się czas sadzenia i bracia wkrótce przyjdą, pokrzykując, Pora orki, mała brudasko. Nie, to pora ucieczki.
Szarzeje dzień, który wybrała, słońce czarne się robi nad głową. Ciemno jak w nocy. Obręcz wciąż na szyi. Wyczołgała się z kopca i owinęła długim sznurem w biodrach, aż wygląda, jakby dusiły ją sploty wężowe. Wątłe światło każe jej myśleć, że słońce zaszło, a przecież wisi jeszcze wysoko na niebie, tuż za południową porą, ten pierścień płonący wokół czarnego środka. Ona za długo patrzy na słońce, a kiedy próbuje biec, światło oślepia oczy. W powietrzu blask, na ziemi blask. Wszystko jaśnieje, wszystko płonie na biało. Kury gdaczą oszołomione, gdy dziewczyna roztrąca je kopniakami na drodze i w biegu do furtki wpada wprost na tors.
– To niedobrze wygląda, ty mały smrodzie.
Najmłodszy brat.
– Gdzie się wybierasz?
Najpierw pomyślał, że wybiegła pohasać ze świniami, jedynymi zwierzętami brudniejszymi od niej, ale potem zobaczył sznur zawinięty na ciele. Ty małe gówno, mówi i chwyta ją za włosy. Ona wyje z bólu, ale nie zapłacze. Wrzeszczy i kopie, a on krzyczy, Tak, wrzeszcz i brykaj jak zwierzę, i szuka końca sznura, żeby zakręcić nią jak bączkiem. Ale wtedy ona kopie go w goleń, celnie, i on puszcza. Rzuca jej wściekłe spojrzenie, nie mówi nic. Najmłodszy brat upuszcza kordelas na ziemię i wyciąga z sarongu skórzany pas do bicia. Uśmiecha się tak szeroko, że twarz wygląda jak przecięta na pół. Dziewczyna chwyta coś małego, co ukryła przy sobie, a on rzuca się na nią jak gepard, lecz ona roztrzaskuje mu to na twarzy, mały kozi pęcherz wypełniony jej szczynami sprzed wielu księżyców, zmieszanymi z pyłem ziemi. Szczypie, jak brat próbuje wytrzeć oczy. Krzyczy, zaciśnięte powieki puchną. Oślepiałaś mnie, beczy i kaszle palony ogniem szczyn w ustach. Ona chce dalej uciekać, ale w szamotaninie on chwyta sznur i ciągnie, ciągnie i ciągnie. Ona czuje, że ucieka i zarazem cofa się, i nie może tego powstrzymać, ryje piętami w błocie, kurzym gównie, świńskim łajnie. Mały smrodzie, krzyczy brat, wezmę to, co biorę zawsze, a potem cię zabiję, dodaje. Nie szukaj moich braci, żaden z nich mnie nie powstrzyma. Oho. Strach mija. Bracia nie przyszliby, żeby ją uratować, ale żeby go pohamować. Jak człowiek, co widzi, że zaraz nadepniesz na cierń, więc ostrzeże cierń. Wciąż ślepy i uczepiony sznura, najmłodszy ciągnie raz za razem, ręka za ręką. Ona pozwala mu się przywlec, a potem chwyta kordelas. Już blisko, krzyczy on, czuję, i tak, jest już naprawdę blisko. Sznur więzi ją w talii, szarpie i się zaciska, ale ona się nie broni i teraz brat wychwytuje od niej smród świńskiego łajna. Dziewczyna bierze zamach i rąbie z całej siły.
– Odcięłaś mi rękę! Ty suko! Ty mała suko!
Najmłodszy wyje, biadoli, przeklina, szuka swojej dłoni. Dziewczyna w końcu ucieka. Sznur wije się za nią, a na nim wciąż zaciśnięta ręka brata.
Potem jest więcej słońca przypiekającego skórę i oślepiającego oczy i ścieżka szeroka na dwa rydwany i odrętwienie stóp idących nazbyt długo. Bieg od chaty do chaty, od ścieżki do ścieżki, od krzaka do krzaka, od drzewa do drzewa, aż w końcu las, by ukryć się przed braćmi, którzy na pewno jej szukają i skrzyknęli innych do tropienia. Cztery dni pod gołym niebem, więcej bez jedzenia i jeszcze jeden księżyc upłynie, nim dziewczyna padnie. Czuje sen, choć nie śpi, a kiedy nie śpi, porusza się, chociaż nogi odrętwiałe. Sznur był tak napięty, że dusił cię jak wąż, rozbrzmiewa ochrypły głos kobiety pochylającej się nad nią. Gdzie twoja matka?, pyta, a dziewczyna dygocze i dygocze, jakby świeże powietrze wyrwało ją z odrętwienia. Jeszcze jeden dzień i podskok wozu wyrywa ją ze snu. Kobieta pyta, dokąd zmierzasz, dziewczyno, ale nie ma odpowiedzi. Nieważne, mówi kobieta. Jadą do Kongoru.
Oto dziewczyna. Kobieta siedząca na wozie mieszka w domu przy ulicy, gdzie wszystko jest niebieskie. W domu z dwoma piętrami i dwiema drabinami oraz z dziesiątką kobiet. Kobiet z czarującym koo, tak mówią mężczyźni. Ta na wozie, zwąca siebie panną Azorą, mówi o nich „moje kurwy”, bo nie ma zwyczaju zasłaniać się pięknym słowem. Dlaczego przyprowadziłaś tutaj kolejną?, pyta jedna z kobiet, która w ciągu siedmiu dni od przybycia dziewczyny ani razu nie włożyła odzienia. Interes idzie dobrze, ale powoli, odpowiada panna Azora i patrzy na przygarniętą, jakby sama zastanawiała się, dlaczego wzięła dodatkowy ładunek.
– Niedługo trzeba będzie zakleszczyć dziurkę w dzbanku.
– Nie umiem pracować w glinie – odpowiada dziewczyna.
Kobiety w śmiech, a panna Azora porusza cicho ustami, jakby liczyła w myśli.
Rok gna za rokiem, gdy dziewczyna liczy dni u panny Azory, ale czasem chciałaby, żeby lata przygnały z powrotem. Rok gna za rokiem i zaokrągla jej biodra i ciało na zadku. Lata zdzierają jej głos, potem wygładzają go na nowo i sama już się gubi. Lata sprawiają, że to samo oko widzi to samo, ale postrzega inaczej. Mężczyzn postrzega inaczej. Pannę Azorę inaczej. Nie, postrzega ją taką, jaka zawsze była, i jak ona postrzega dziewczynę. My razem kobiety, ale nie nazywaj nas siostrami, mówi któraś. Pierwszego roku dwie odeszły, rok później jedna wróciła. Trzech mężczyzn umiera w tym domu, pierwszy akurat wtedy, gdy wszedł w Dinti. Po dwóch przyszli inni mężczyźni, ale trzeci był wędrowcem, za którego spalenie musiały zapłacić pewnemu kupcowi. Sprowadzona przez pannę Azorę nie ma imienia, ale jest jedyną dziewczyną wśród kobiet, więc wołają na nią Dziewczyna. To ją wysyłają do rzeźnika po flaki i gicze, bo jemu żal biduli, więc daje jej więcej. Dziewczyna karmi się życzliwością jednych kobiet i wystrzega niegodziwości innych. Dziewczyna kryje się, gdy kobieta mówi: Ukryj się i nie wychodź, bo pewien mężczyzna przyjdzie z pewnym żądaniem i chociaż panna Azora kocha swoje dzieci, bardziej od nich lubi pieniądze. Dziewczyna bawi się gałązką na ziemi w pomieszczeniu na tyłach i nazywa ją siostrą, aż do dnia, kiedy budzi się i zostawia siostrę-gałązkę na klepisku. Dziewczyna podpatruje kurwy, aż do nocy mogące uchodzić za każdego, tylko nie kurwę. Tymczasem panna Azora nie spuszcza jej z oka. Mówi: Dziewczyno, urosłaś przez lata, ale twoja twarz zacięta, jakbyś widziała tylko ludzi, którzy cię skrzywdzili, a twój podbródek za ostry, oczy nadto głębokie, nos za duży, cycki za małe, nogi za długie, ręce za obrotne, język za prędki. Potem chwyta dziewczynę i ściąga z niej koszulę przez głowę. Ona dygocze, bo poznała wstyd przez lata okrywania się w domu, w którym kobiety się nie okrywają. Wyzbądź się tego gówna, mówi panna Azora, przyglądając się dziewczynie. Wstydu nie można kupić ani sprzedać. Twoja koo też się zmienia, dodaje i każe Dinti przynieść szmaty.
– Księżyc niedługo przyjdzie do ciebie, żeby upomnieć się o swoje – mówi.
– Potem przyjdą mężczyźni – dodaje Dinti i chichocze.
Słowa panny Azory rychło się spełniają i po raz pierwszy dziewczynę bolą sutki, puchnie jej brzuch, łupie w głowie i gdziekolwiek usiądzie w ciągu trzech nocy, wszędzie zostawia ślady krwi. W dolnej części brzucha szarpie i rwie, kiedy pomacać, a ból odbija się echem w lędźwiach i udach. Dziewczyna nie przestaje płakać. Nigdy nie widziałam, żeby którakolwiek tak ciężko to przechodziła, mówi panna Azora, po czym wkładają ją do kadzi i leją ciepłą wodę na ramiona. Panna Azora głaszcze ją po głowie i śpiewem kołysze ją do snu. Nie rozpaczaj, Dziewczyno, mówi, jesteś teraz kobietą.
Pół księżyca później panna Azora przenosi ją do najmniejszego pokoju w domu, do tego, który nazywają Komodą. To jej pierwsze łóżko w życiu, gruba pościel wypchana pierzem, a w kącie miednica i dzban z wodą, a przecież nie do picia. Tej samej nocy jedna z dziesięciu kobiet zakrada się do jej łóżka z okna powyżej. To ja, mówi Yanya. Kobieta patrzy na Dziewczynę, wzdycha głośno i przeciągle i mówi: Postępowania Azory nie wolno ci brać za życzliwość. Ona przygotowuje cię do bycia kolejną zakazaną lilią. Zakazana lilia jest dla mężczyzny o szczególnych potrzebach, choć w takim mężczyźnie nie ma nic szczególnego poza wypchaną sakiewką. To taki, co jak widzi koleżanki bawiące się z jego córeczką, ledwo panuje nad żądzą, by którejś nie złapać i nie zaciągnąć w busz. Ale panna Azora najpierw poczeka, popatrzy, byś podrosła, trochę się pogrubiła. Potem zrobi tak, że pewnej nocy wyśle na ciebie mężczyznę bez ostrzeżenia. Woli postąpić w ten sposób, nasyłać ich na ciebie, dopiero potem wyjaśni, że jak ci to nie w smak, zawsze możesz odejść. Tak właśnie zrobi, tak zrobiła z nami wszystkimi. Ale ty też możesz coś zrobić, mówi Yanya, jednak nie chce zdradzić, co stało się z ostatnią zakazaną lilią. Podsuwa Dziewczynie woreczek i dodaje: Wymieszaj tyle, ile mieści się w dwóch palcach, i dopilnuj, by wypili.
Czterej pierwsi mężczyźni obdarowują pannę Azorę wypchaną sakiewką i szerokim uśmiechem, mówią, że leżeć na takiej jak ta to leżeć na obłoku. W istocie ten obłok to nie koo między jej nogami, ale poduszka, na której zasypiają, każdy bez wyjątku. Tylko piąty gwałci Dziewczynę, i to gwałci tak długo, aż mijają dwie piosnki śpiewane przez nią w głowie, dopiero potem pije. Mężczyźni zawsze budzą się wyładowani i pyszni, pewni, że zostawili w niej bękarcie bliźnięta. Po spotkaniu z piątym Dziewczyna zaczyna ich okradać.
Jej worek się zapełnia. Złoto, srebro, żelazo, kauri i sztabki. I kolczyki, kolczyki w nosie, pierścionki na palcach, naszyjniki, orzeszki kola, synsepal, talizmany, amulety, wysuszone serce, kości zwierząt, żetony do gry w bao, klejnoty z jadeitu, drewniane fetysze, kaolin i mała figurka wyrżnięta z onyksu. Mężczyzna mówi żonie, że najpewniej zgubiło się na drodze, w rzece, przepadło w morzu lub zostało wykradzione z jego szat. O wiele łatwiej przeboleć, nawet jeśli wiadomo, kto zabrał, bo od powiedzenia, że coś cennego zniknęło, gorsze byłoby wyjaśnienie, jakim sposobem wróciło. Dlatego wciąż przychodzą i rozpytują o dziewczynę z obłokiem między udami. Azora podejrzewa, że dzieje się coś dziwnego, bo przecież ta młódka nie ma w sobie nic, co urzekłoby mężczyznę, ale nie zamierza sarkać na zarabiany pieniądz.
Dochodzi do pewnych wydarzeń. Maganatti dżarra, dwudziesta noc księżyca cikaua. Mężczyzna robi to, co czuje, że zrobić musi, a kobieta musi się tym zadowolić. W swoim przybytku panna Azora przeklina leniwą noc. Większość kobiet w sieni, gdzie właścicielka wita mężczyzn i prowadzi rozliczenia. Yanya i druga kobieta siedzą naprzeciw siebie, dwie inne stoją razem przy oknie na prawo, Dziewczyna przycupnęła na podłodze na końcu pokoju, poza zasięgiem karcącej ręki panny Azory, która chodzi w tę i we w tę, złorzecząc. Przesądy o nocnym niebie, mówi jedna z kobiet, ale to nie podoba się pannie Azorze. Zaczyna się zastanawiać, czy nie rozpuszczono nowej plotki o kobietach, potężniejszej od wszystkich poprzednich, które wprawdzie nie powstrzymały żadnego mężczyzny, sprawiły za to, że żony poczuły się lepiej. Znowu gadają, że my dotknięte wstrętną chorobą?, pyta, ale nikt nie umie odpowiedzieć, bo żadna z nich nie przebywa w towarzystwie kobiet innych niż one same. Jeśli mężczyzna nie przychodzi do koo, koo musi iść do mężczyzny, mówi panna Azora i rozkazuje Yanyi wyjść na ulicę i ściągnąć suknię, aby każdy przechodzień mógł zobaczyć jej piersi.
– Dlaczego ja, panno Azoro?
– A jak myślisz, dziewczyno? Bo cycki u Dinti marne jak u kozy i bo ja nigdy nie mówię dwa razy, oto dlaczego. Teraz idź…
Dzieje się powoli, ale szybko. Jeden długi czarny palec zaciska się na szyi panny Azory, potem dwa, potem trzy i cztery. Nim którakolwiek z kobiet zdąży krzyknąć, chwytają pannę Azorę, porywają ją w górę i rzucają nią w ścianę po drugiej stronie pokoju. Leży nieruchomo na podłodze. Teraz kobiety krzyczą i uciekają. Żadna nie usłyszała nadejścia, nie zobaczyła, nie poczuła woni. Dwa kroki w głąb pomieszczenia i już widać, że to coś płci męskiej, wrzeszczy tak głośno, że niektórym kobietom krwawią uszy. Wygląda jak stwór, co poruszałby się powoli, ale w okamgnieniu chwyta drugą kobietę, próbującą uciec, i nią też ciska. Z wrzaskiem miażdży krzesło. On, to coś. Wysoki, że głową ociera się o sufit, jedna ręka wygląda na wiotką i słabowitą, drugą, grubą jak jego ciało, dotyka podłogi. Dwie nogi rosłe na podobieństwo drzew, jedna krótsza. Rusza się i wierci jak pająk, roztrzaskuje stoły, misy i wazony, rzuca wszystkim, na czym zaciśnie długie palce. Potem dostrzega dziewczynę i wrzeszczy. Rusza wprost na nią. Ona chyżo wspina się po drabinie – nigdy nie wdrapywała się tak szybko – i ucieka do swojego pokoju. Tłuczenie, wrzaski, krzyki zbliżają się i w końcu małe drzwi zostają wyrwane z zawiasów. Bestia wciąż wyje. Dziewczyna dygocze tak mocno, że za każdym mrugnięciem tryskają łzy spod powiek.
– Lepiej dziękuj bogom, że nie jesteś chłopcem, złodziejko. Inaczej musiałabym wezwać dziesięciu ludzi, by wyciągnęli Ukundunkę z twojej zasranej nory – mówi kobieta.
Dama wyglądająca na kogoś wielkiego rodu i znaczenia. Ciemne usta i szeroki nos ułożone w mars, gniewnie ściągnięte brwi poniżej wzoru z białych kropek, spływającego na lewy policzek. Ighiya na głowie niczym bujny czarny kwiat, na ramionach długi biały koc Basotho z wizerunkiem czarnego wojownika z dzidą i tarczą. Kobieta wysoka i rozłożysta, ale nie gruba. Wygląda, jakby mogła objąć naraz wszystkie swoje dzieci. Policzki kobiety takiej, która śmieje się bez uprzedzenia, bez żartu. Dziewczyna wciąż dygocze. Ukundunka szarpie za pościel, jakby chciał ją przyciągnąć.
– Gdzie to jest, dziewucho?
Nie może wydusić z siebie słowa.
– Gdzie… gdzie… gdzie… – jąka się.
– Gdzie talizman, głupia. Moja figurka z onyksu. Nie każ mi prosić, bo inaczej polecę mu cię obszukać.
Ukundunka opuszcza głowę tuż przed twarzą Dziewczyny. Łeb długi jak u konia, ślepia jak u wilka, zębiska krokodyle. Oddech nie do opisania.
– Oni są jednym i tym samym, pojmujesz? Ukundunka i talizman są wspólnością. Opowiem ci pewną historię. Kiedyś, po wielu latach małżeństwa, powiedziałam do męża: Najdroższy, wszyscy wiedzą, że jesteś ważnym człowiekiem. Wszyscy wiedzą, że doniosłe sprawy trzymają cię poza domem do późna w nocy. A bogowie wiedzą, jak się martwię. Martwię się tak bardzo, że poprosiłam zaklinacza bliskiego bogom, by zrobił coś, co uchroni cię od złego. Tak jest, mężu, mówię. Noś ten talizman zawsze przy sobie, a wtedy Ukundunka będzie cię chronił. Taki ważny człowiek jak ty, mający wszędzie wrogów, mógłby skończyć w rowie! Zatem każdej nocy, kiedy obrócę klepsydrę więcej niż pięć razy, a mąż nie powraca, wysyłam Ukundunkę na poszukiwanie talizmanu. Aby mąż był bezpieczny, pojmujesz? Pewnej nocy nie dość, że wrócił późno, to wrócił bez talizmanu. Powiedział, że go zgubił. Powiedział, że nie warto szukać, bo nie wie, gdzie przepadł. Mówię: Nie martw się, mężu, rychło go znajdę i zajmę się tym, kto go zabrał. I teraz proszę, spoczywa na łonie byle kurwy.
– Ja nie kurwa.
– Mieszkasz w burdelu, więc chyba mniszką nie jesteś?
– Ja nie kurwa.
– Kucharką też przecież nie jesteś.
– Ja nie kurwa, och.
– Dlaczego więc ten pokój pachnie mężczyznami?
Dziewczyna nie umie odpowiedzieć. Mogłaby odrzec, że tak, pokój pachnie mężczyznami, ale te smrody nie od niej. Lecz rozmowa o miksturach nasennych doprowadziłaby do tego, że panna Azora dowiedziałaby się prawdy. Szlachcianka patrzy uważnie, przygląda się dziewczynie.
– Może dasz mu dziecko? Ja z pewnością nie zamierzam skazać się na żadne, a już na pewno nie z nim. Ha, widzę zgrozę na twojej twarzy. Naprawdę jesteś małą dziewczynką.
– Ja się nigdy nie kurwię. Nie kurwię z żadnym z nich.
– Nigdy, hę?
– Tylko ich okradam.
Dziewczyna bardziej zatrwożona spojrzeniem kobiety niż sykiem Ukundunki. Ale potem mars u tamtej przechodzi w uśmiech.
– Złoto? Kauri? Pieniądze? Mów do mnie, dziewucho.
Dziewczyny nie stać na nic poza wpatrywaniem się w szlachciankę. Zastanawia się, czy tak właśnie postępują dorosłe kobiety, obnażają i obnażają, zaskakują i zaskakują, aż w końcu u niej tylko osłupienie.
– Biorę wszystko, co mają, a co nie powinno luźno zwisać. I zatrzymuję sobie, bo panna Azora nic nam nie daje.
– Zupełnie nic? A odzienie?
– Odzienie kupujemy. Mówię, że nic nam nie daje. Z wyjątkiem jednego. Wszystkim nam zapewnia gwałt za pierwszym razem, gdy nas sprzedaje, i liczy sobie za to od mężczyzny potrójną stawkę. Więc przygotowuję dla nich miksturę, a potem ich okradam.
– Eh. Zatem oni nic od ciebie nie dostają, a ty bierzesz od nich całe mnóstwo? Widzisz, dziewczyno, mieszkasz w złym domu.
– Nie zostawię jednej właścicielki dla drugiej.
– Kto powiedział, że u ciebie w ogóle jest cokolwiek do wzięcia na własność?
Tej nocy Dziewczyna odchodzi ze szlachcianką. Panna Azora nic nie mówi. Panna Azora nie rusza się z miejsca, gdzie rzucił ją Ukundunka, więc kto wie, jaki los stał się jej udziałem. Szlachcianka pyta Dziewczynę o imię.
– Nie mam imienia.
– Co? A jak ludzie cię nazywają?
– Mała, małe gówno, mała dziewczynka, mała kurwa, dziewczynka, zakazana lilia.
– Starczy. Wybierz sobie imię i odtąd tak będziemy na ciebie wołać.
– Na matkę wołałam Sogolon.
Oto dziewczyna, przyjmuje imię swojej matki, umarłej sto siedemdziesiąt i siedem lat wcześniej. Sto siedemdziesiąt i siedem razy wielka tykwa świata obróciła się wokół słońca.
Sogolon.
Sogolon, przestań wchodzić na ściany. Nie jesteś już małą dziewczynką.
Oto dziewczyna. Pragnie powiedzieć pani Komuono, że nie wpada na ściany z przyzwyczajenia ani nie chce zrobić sobie krzywdy. Ale to ciekawe, to uczucie uderzania w coś tak sztywnego, co nie przyjmuje naporu jak bawełna, nie tłumi go jak ziemia, nie pozwala się w nim zatopić jak w błocie ani zgarnąć trochę jak gliny. To nowe uczucie, że cię zatrzymuje, nieważne, jak mocno się rozpędzisz. Drogi naprzód nie przebędziesz, jeśli zaporą kamień. Żadnego odbicia, żadnego echa, żadnego dźwięku, koniec. A jednak ściana to nie kamień, nawet jeśli z kamienia częściowo zrobiona. Szorstka i ziarnista, ale nie jak ziemia, bardziej jak piasek, jakby ktoś znalazł sposób na połączenie piasku, żeby był mocniejszy od drewna. I zimna, ściana zawsze zimna, jak obuch siekiery wczesnym rankiem, co ją kucharka wrzuca do dzbanka z winem dla schłodzenia. Dwa poranki, może trzy, może dziesięć, Sogolon podchodzi do ściany, do ciemnego końca w kuchni, do tylnej ściany od strony ogrodu, w środku spichlerza, gdziekolwiek, byleby nikt jej nie widział, i liże.
W tych ścianach smak to niejedyna różnica. Od pierwszego dnia, kiedy Sogolon weszła tylnymi drzwiami, i prawie każdego następnego pani chwali się, że to niezwykły dom. Nie żadne pospolite kongorskie domostwo, lecz siedziba godna każdego wielmoży nad Morzem Piasków. Nie szczędzimy wysiłków, aby nasz dom wyglądał jak ze wschodniego snu, mówi pani. Sogolon nie zawitała jeszcze do żadnego innego domu w Kongorze, nie ma więc porównania. Po pierwsze, sufit jest wyższy niż człowiek stojący na ramionach drugiego. Ściany szorstkie jak kamień, ale ukształtowane ręcznie jak domy z gliny w Mitu. Okna większe niż w innych kongorskich domach, w których wyglądają jak włazy. Ostre drewniane belki nośne, wysokie i poza zasięgiem ręki, jak bokobrody na ścianie, a na nich wiszą pasy, miecze, maski, fetysze i tarcze. Niżej, ale wciąż wysoko, tkaniny z całego Północnego i Południowego Królestwa i dalszych krain. Przy lewym oknie stoi stołek pana, na którym nie wolno siadać nikomu innemu. Kiedyś usiadł tam niewolnik, powiedziała kucharka. Pan kazał sędziemu wychłostać chłopca, aż mały głupiec przestał odróżniać wodę od szczyn. W całym domu dywany i poduszki na podłodze dla każdego, kto chciałby spocząć. Wszystko w czerwone, żółte, zielone i niebieskie wzory.
Niejednego dnia Sogolon krąży i wciąż znajduje się w nowym pokoju. Albo w pokoju, co księżyc wcześniej wydawał się duży, a teraz jest mały. W pomieszczeniach niegdyś gorących czuć zimno. Pokoje, co przedtem obok kuchni, teraz daleko w głębi korytarza, w części domu, do której nie zachodzi nawet pan. Pokój się nie przemieścił, Sogolon to wie, ale tak właśnie się czuje, bo zbyt wiele ich, by spamiętać, który jest który. Być może dlatego nie może zliczyć, ilu ludzi mieszka w tym domu. Pani i pan. Gruba kucharka, która nie widzi potrzeby, by wyjawić swoje imię, więc Sogolon go nie zna. Chuda niewolnica, która przedstawiła się jako niewolnica, dopiero później wyznała, że ona Nanil. Chłopiec, który opiekuje się pańskimi końmi, tego dowiedziała się Sogolon od kucharki. Pewnego dnia widzi tego chłopca wyprowadzającego konia i jednocześnie zamiatającego dach. Bliźniaki, ale nikt jej tego nie powiedział. Mówią do niej tylko wtedy, gdy potrzeba.
Nie jesteś już małą dziewczynką, powtarza pani Komuono, a to jednego dnia znaczy jedno, drugiego inne. Sogolon rozmyśla nie o tym, kiedy przestanie być mała, ale kiedy mała być zaczęła. Kurczak nigdy nie powie, że jest małym kurczakiem, ani koza nie mówi, Patrz, jaką byłam słabowitą kozą. Kto miał jej to powiedzieć prócz braci i panny Azory? Dla panny Azory wiek dziewczęcy był stratą czasu, stanem niezdarności, którego każda mądra kobieta powinna szybko się wyzbyć. Ale raduj się, mówiła, bo niektórzy z nich wolą, byś wyglądała jak mała dziewczynka.
Pani Komuono powtarza kilka razy, że ostateczne przeznaczenie czeka na Sogolon gdzie indziej, ale ona lubi jej dom. Słowa te sprawiają, że dziewczyna zastanawia się, czy pani przysposabia ją, by stała się darem dla domu zakonnego lub obozu starszyzny w zamian za większą ilość złotych monet, które tak uwielbia liczyć. Oto słowa pani Komuono. Wyobraź to sobie, hę?, mówi, chwytając kilka monet. Wyobraź sobie dom, do którego pan wnosi jedynie swoje imię. Ani monet, ani biletów pieniężnych, ani kauri. Jego imię to jedyny pożytek. Grioci, którzy upamiętniają dzieje rodziny w poezji i pieśni, potrafią prześledzić jego rodowód aż do powstania samego Fasisi. Komuono, gepardy ze starej sawanny. Gdyby tylko byli prawdziwymi gepardami. Gdyby tylko byli prawdziwą rzeczą, którą można kupić, sprzedać lub podarować. Lecz gdy twoje miano brzmi Komuono, wiele drzwi wciąż się otwiera, niewiele zatrzaskuje.
I pan. Wszyscy stali się jednym mężczyzną, ci, którzy przychodzili do jej pokoju, więc nie potrafi odróżnić go od innych. Zasypiali na jej obłoku, nim podjęli trud rozmowy, a ci, którzy próbowali mówić, nie uznali jej za wartą jakiejkolwiek wymiany słów. W końcu to nie za tę dziurę zapłacili, chyba że kobietą byłaby Dinti. A ten, który nie mówił i nie pił wina, zgwałcił ją. Sogolon odciska ślad w swoim umyśle, wspomnienie ich zapachu, jeśli nie twarzy, i przysięga, że pewnej nocy przyjdzie do nich z nożem. Ale kiedy widzi pana tego domu, nie potrafi określić, czy jest mężczyzną pierwszym, czy ostatnim, czy w ogóle którymkolwiek z nich. Widzi nie znaczy poznaje. Nigdy go nie poznała, nawet zaraz po swoim przybyciu. Niewolnica powiedziała jej: Dziewczyno, nie waż się choćby patrzeć w jego stronę, bo to człowiek, którego wzywano dawniej na dwór królewski. A gdy Sogolon spytała, dlaczego już go nie wzywają, niewolnica odrzekła tylko: Kim jesteś, by oczekiwać, że władca środkowych krain zniży się do wyjaśniania ci czegokolwiek? Dla mężczyzny takiego jak on dziewczyna taka jak ty to powietrze. Co znaczy, myśli Sogolon, że nigdy nie powinna wchodzić mu w drogę, bo choć to Nanil wypowiada słowa, żadne nie pochodzi od niej.
Nie potrafi pamiętać pana, ale odznacza sobie, jak on ją zapamiętał. Widzi to w okazałości na jego twarzy, zwłaszcza w oczach, które się rozszerzają, gdy jest zaskoczony, zamykają mocno, gdy rozzłoszczony, są rozbiegane, gdy robi się przebiegły, tracą wyraz, gdy oszukuje, i mrużą się, gdy zaprzecza. Przynajmniej nigdy nie mrugają z pożądania, którego nadejścia Sogolon wciąż się obawia. Wszystko to widzi również pani i czerpie z tego tak wiele przyjemności, że Sogolon zaczyna się zastanawiać, czy to nie jakaś gra. Wystarczy posłuchać ich w alkowie, gdzie pan przygotowuje się do drugiego odpoczynku, a pani stroi się i robi sobie umczokozo, nanosząc linię kropek białej ochry od lewej brwi w dół nosa, ust, aż do ostatniego punktu na brodzie. Z kimś ważnym zamierza się spotkać lub coś ważnego zamierza zrobić.
– Żono, znajdujesz pospolitą dziewuchę i przyprowadzasz ją tutaj, jakby była domowym zwierzątkiem, które rodzina wyrzuciła na ulicę?
– Mężu, to ty zgubiłeś talizman. Ja tylko poszłam go odnaleźć.
– I przygarnęłaś tę dziewuchę?
– Na to wygląda. Może bogowie postanowili pobłogosławić nas jakimś owocem. I dobrze, bo znalazłam…
– Bogowie znaleźli dla ciebie złodziejkę?
– Jeśli złodziejkę, to bardzo przebiegłą, drogi mężu. Jak skradła go z twojej szyi?
Pan milczy przez chwilę. Potem pyta:
– G-g-gdzie ją znalazłaś?
– W jakimś rowie, drogi mężu. Leżała tam, a obok talizman, jakby go pilnowała. Wyglądało jak znak. Zaufaj bogom.
– W jakimś rowie? W jakim?
– Rów to rów, mój drogi mężu.
– Ona nie może zostać w tym domu.
– A dokąd ma pójść? Jest tylko dziewczyną, z której nie ma użytku. Dom robi się coraz większy, zapotrzebowania na służbę przybywa. Kim ona dla ciebie?
– Dla mnie? Nie znam jej.
– Zawsze mówisz, że chcesz mieć dziecko.
– Nigdy tak nie mówię.
– To prawda. Bo twoje słowa to: Bezpłodna suko, gdzie moi potomkowie? Wygubisz mój ród. Zatem to nowy dzień dla ciebie i dla tego domu. Dzieci mogą jeszcze nadejść. Właściwie to jedno już tu jest.
– Ona nie jest dzieckiem.
– Czyimś dzieckiem na pewno jest.
– Nie lubię jej.
– Podobno jej nie znasz.
– Pierdolić bogów, kobieto. Chcesz mi zrobić na przekór?
– Na przekór? Jak to, mężu? Powiedziała, że znalazła talizman w tym samym rowie, w którym myśmy ją znaleźli. Z pewnością to sprawka bogów. Mówię sobie: Żono, dlaczego mąż twój miałby chodzić w pobliżu jakiegoś rowu? W dzielnicy Gallunkobe. Jak naszyjnik spadł mu z szyi, skoro nić nieprzerwana? Dlaczego miałby w ogóle tam chodzić? Ale bogowie zawsze mówią, że należy ufać mężowi, bo wiedzie nas w prawdzie, więc postanawiam zaufać. A zważywszy na to, z jakim oddaniem ta dziewczyna chroniła to, co jest bezcenne dla mnie i dla nas obojga, z pewnością człowiek tak słynący z dobrych uczynków jak ty okaże jej trochę życzliwości.
– Więc rzuć jej trzy złote monety i odeślij ją precz.
– Jak byle kurwę?
Pan Komuono odkasłuje. Mówi, że nie wie nic o handlowaniu z kurwami. Sogolon nasłuchuje z sieni, poza zasięgiem ich oczu. Nikt nie słyszy jej chichotu. Pani to przebiegła kobieta, nawet jeśli mówi Sogolon prosto w twarz tylko o tym, co ta robi źle. Dziewczyno, źle jesz. Nie przeżuwaj jak krowa. Tak się je. Pomyśl o kawałku chleba, nim go oderwiesz, i nie odrywaj szerszego niż twoja dłoń. Koźliny wygarnij nie więcej, niż zmieścisz w opuszkach palców. Gryź powoli i nie pozwól, by ktokolwiek usłyszał lub zobaczył, co jesz, bo w ten sposób wzbudzisz obrzydzenie u każdego, kto patrzy. Dziewczyno, źle się myjesz. Co znaczy, że w ogóle się nie myjesz z wyjątkiem chwili, kiedy zagrożę, że wyrzucę z tego domu ciebie razem z twoim smrodem. Tak się myje człowiek. Idź do komory z wodą przy spichlerzu i wyszoruj skórę piaskiem. Szoruj między piersiami, szoruj pod stopami, szoruj łokcie, żeby nie wyglądały jak kurze pięty, ale koo obmyj delikatnie, z niewielką ilością wody, bo inaczej ją zniszczysz. Dziewczyno, źle nosisz głowę. Nawet nie próbuj ighiyi – nie pochodzisz z szanowanej rodziny. Weź tę tkaninę i niech sprzątaczka nauczy cię, jak zawinąć gele. Nie masz dużo włosów, a te, co masz, nieładne. Dziewczyno, źle chodzisz. Tak się chodzi. Patrz, jak ingksangksosi się prezentuje, skrzydła złożone niby u mężczyzny splatającego dłonie za plecami, podbródek wysunięty, głowa wysoko, jakby niósł dzban oliwy. Przy każdym kroku zwróć uwagę najpierw na kolana, które unoszą się, ale u kobiety nie za wysoko, a stopy, gdy dotykają ziemi, stawiaj bez zakłóceń, jakbyś szła na palcach. Mam być jak diabelny ptak?, pyta Sogolon, zobaczywszy, że sekretarz zadeptał na śmierć i pożarł węża. Pani Komuono nagradza ją uderzeniem w twarz. To gadanie baby z gnojowiska, mówi. Wkrótce wyrośniesz z lat dziewczęcych i musisz być na to gotowa.
Na co gotowa, o to Sogolon nie pyta. Panna Azora mówiła, że ona już przeżyła dziewczęce lata. Sogolon nie chce rozgniewać pani Komuono i stracić jej życzliwości. Wie, że pani ją sposobi, choć nie wie do czego, a wygląda to całkiem podobnie, jak robiła panna Azora. Sogolon obserwuje uważnie każdego mężczyznę i kobietę, którzy odwiedzają ten dom, a jest ich niemało. Czeka w ciemnych korytarzach, by słuchać o tym, kto stracił sprzątaczkę, kto potrzebuje córki, który chłopiec właśnie przeszedł rytuał męskości lub który wódz rozczarowany najnowszą żoną. Lub, jako że pani uwielbia liczyć monety, kto właśnie dorobił się ładnych pieniędzy. Lata spędzone z panną Azorą nauczyły Sogolon rozumu. Wie, że bez posagu nie ma wartości dla mężczyzny. Chyba że mężczyzna chce syna i więcej synów i nie obchodzi go, z jakiej dziury wyjdą na świat.
Oto dziewczyna, wygląda z domu na okolicę, wciąż pocierając rękami dokoła tego, co nazywane oknem. Szeroki dach, może to miejsce, gdzie mężczyźni spotykają się i rozprawiają o mądrych sprawach lub piją. Dach ze schodami na inny dach, więc być może rodzina już duża i coraz większa. Dachy czasami takie same jak ściana do nich prowadząca, ze śladami rąk, które wygładziły glinę. Dalej wysoka, cienka wieża, więzienie, a może tam miasto przechowuje sorgo na wypadek głodu. A może dom najchudszych i najroślejszych ludzi we wszystkich dziewięciu światach. Sogolon policzyła piętra przy oknach. Trzy domy wysokie na trzy piętra z oknami nad oknami, a potem czwarty dom wysoki na jedno piętro i bez okien. Trzy bogate rodziny i jedna biedna, tak myśli. Zastanawia się, jakie kobiety w nich mieszkają. Miasto dachów, których wysokości nie potrafi ocenić, bo większość taka sama. Dlatego tych kilka na sześć, a nawet osiem pięter kłuje niebo. Ten sam kolor wszystkich ścian. Brąz, ochra, piasek lub twarda ziemia. Okna, dzieło mało mistrzowskiego rzemiosła, rozdziawiają się jak otwory w gnieździe os.
Miasto zmienia się nocą. Teraz przypomina grzbiet zwierzęcia, czarne z cieniem i kolcami oprócz okien, w których migocze pomarańczowe światło. Lampy w kilku oknach wyglądają samotnie. Więcej okien z przyćmionym blaskiem, bo ogień bardziej odsunięty, w piecu z przygotowywanym mięsem lub pod garnkiem na podłodze, z parzącą się kawą. Dalej w głębi miasta światła nawet nie migoczą. A daleko na północy, pośrodku Kongoru, na szczycie najwyższej wieży posąg ptaka przycupniętego na czubku, jakby chciał odlecieć. Wieża Czarnego Krogulca, tak nazywa ją kucharka, gdy wyprowadza Sogolon na ulicę. Dziewczyna pamięta jedynie drogę wijącą się, skręcającą i rozlewającą tak szeroko, że trzy wozy po jednej stronie mogą wyminąć trzy po drugiej, a potem zwężającą się na tyle, że kobiety mogą się na niej zmieścić tylko pojedynczo. Aby opuścić Tarobe, o którym kucharka z dumą opowiada Sogolon jako o najbogatszej dzielnicy w mieście, należy albo ruszyć na południe w kierunku koryta wysychającej rzeki, nad którą niewolnice wydobywają wodę z błota, zanurzając szmaty, a następnie wyżymają je nad kubłami, aby oddzielić brud, albo na północ dokądkolwiek indziej. Idziemy ulicą graniczną przy dokach portowych, aż dochodzimy do innej drogi, szerokiej i ruchliwej, która zaprowadzi nas w głąb dzielnicy Nimbe, gdzie ludzie prowadzą rejestry wszystkiego, co chodzi, rozmnaża się i sra, mówi kucharka. Sogolon już pada z nóg, za to tamta niestrudzona. Musi zakrzyknąć, że dalej nie ujdzie, by kucharka zagwizdała na wóz, który zabierze je na drugą stronę, obok Wieży Czarnego Krogulca, do dzielnicy Nimbe, gdzie zamierzają zrobić sprawunki. Potrzebujemy nowego kaganka, dwóch, jak uda się zaoszczędzić, mówi kucharka. A tutaj, w Nimbe, jest najlepszy wytwórca lamp, najlepszy wytwórca wszystkiego, skoro pytasz, choć Sogolon nie pyta. Zadziwiona, jak możliwe, że te mury tak wysokie, aż słońce nie widzi ulicy. Sprzeczka przyciąga ją z powrotem do kucharki, wrzeszczącej na kupca z powodu ceny lampy. Klną i grożą sobie nawzajem, aż w końcu kucharka mówi, że gdyby chciała mieć do czynienia ze złodziejami, zabrałaby swój zad na północ. Na północ. Ale tam właśnie idą w drugiej kolejności. Do dzielnicy Gallunkobe, gdzie w większości domy wydają się opasłe, przysadziste i takie same. I wszyscy tak samo marszczą brwi. Nie mów pani, że tu idziemy, nakazuje kucharka. I nigdy tu nie wracaj. Prowadzi ją za rękę przez ulice i marszczy czoło, gdy Sogolon mówi, że dawno przestała być małą dziewczynką. Jak puszczę twoją rękę w dzielnicy Gallunkobe, to już nigdy nie zobaczysz domu naszej pani, upomina kucharka i zostawia Sogolon, aby podziwiała widok sprzedających, kupujących, pijących, śmiejących się, targujących ludzi, rozwijanych tkanin, rąbanego mięsa, szlachcianek w eskorcie strażników wysokich jak wieże, ostrzegłszy ją, żeby unikała niebezpieczeństw.
Niebezpieczeństwo jest w tamtej zagrodzie, w miejscu, którego miana Sogolon nigdy nie poznała, z trzema braćmi, którzy czyhali, by ją zabić. Niebezpieczeństwo to mężczyzna, który odwiedza dom panny Azory, aby legnąć z zakazaną lilią, mężczyzna, którego nie zdołała skłonić do wypicia mikstury, nim pchnął ją na łoże. Niebezpieczeństwo czai się w zaświatach, gdzie według braci ich matka woła, aby dokonali zemsty na małej suce, która wypełzła z jej koo i którą należy zabić za samolubstwo. Kongor? Ta kraina to cud. Sogolon smutna, bo nie chce stąd odchodzić. Nawet jeśli pan mija ją, jakby była starą zjawą w jego domu. Pani aż zanadto się jej przygląda. I gdera. Sogolon jest po to, by pani gderała i się martwiła, by ją ubierała w dobre odzienie, bo ludzie winni myśleć, że pochodzi z dobrego domu. Ona jest kimś, kogo należy pouczać, poprawiać, klepać w czoło, bić po pośladkach, besztać, gdy mówi jak szczur rzeczny z Mitu, bo tak właśnie nazywa ją pani, bo dowiedziała się wreszcie, skąd dokładnie pochodzi Sogolon. Ale ona wie. Pani przygotowuje ją do życia gdzie indziej. Dla kogoś innego. Uczy się więc dni i zaczyna je liczyć. Dwadzieścia i dziewięć i mamy nów. Potem uczy się księżyców i jak je liczyć i raduje się, gdy odlicza jeden, i boi się, że to będzie ostatni odliczony w tym domu. Stań prosto jak kobieta, a nie jakaś leniwa, głupia baba, mówi pani, przyłapując Sogolon na garbieniu się, ale to garbienie nie z lenistwa. A pan nadal na nią nie spojrzy.
Potem jednej nocy pan przychodzi do kwater przy kuchni, gdzie mieszkają Sogolon i niewolnica. Sogolon nie śpi, choć tak wygląda, i tak samo druga. On próbuje być cicho. Idzie na palcach, w pantoflach, które klapią o podłogę przy każdym kroku. Szturcha niewolnicę stopą. Ona się nie porusza, no to ją budzi obcesowo. Ona stęka i odsuwa się od niego, ale on podąża za nią i znów trąca ją stopą. Jeszcze jedno stęknięcie, które przechodzi w mamrotanie. Wystarczy dla pana, bo zaraz zadziera koszulę nocną, aby pokazać nic pod spodem, ale to nic czarne w ciemności, przez co wygląda jak duch pod suknią. Koszula wciąż opada, on wciąż ją podciąga. Klęka i przygarnia niewolnicę. Ona jęczy, jakby chciała dalej spać, i przekręca się na brzuch, a on wlecze ją po podłodze. Pan zadziera jej koszulę na plecy, nad pośladki, i podciąga swoją. Oklepuje ją swoim przyrodzeniem, póki nie jest gotów. Sogolon odwraca się, żeby popatrzeć, zobaczyć, co według niej on z nią zrobił u panny Azory. Wpycha się i napiera, ale zastyga, żeby strzepnąć coś kłującego go w kolano, może kamyk, a niewolnica się nie porusza. Nie stęka już, on za to stęka za dwoje.
Miasto to miasto. Tam, skąd pochodzi Sogolon, rozkołysana trawa na wietrze może dać czasem wrażenie, że ziemia się otwiera. Zwłaszcza jak wyjrzeć na świat daje się tylko przez dziurę w ścianie kopca termitowego. Lecz Kongor nie ukazuje niczego. A kiedy sen nie nadchodzi, Sogolon wstaje i wygląda przez okno. Pobliska ulica śpi, ale chłopcy zawsze są na drodze, jakby dokądś szli. Niektórzy owinięci, inni nadzy, wszyscy noszący lub niosący słomiane hełmy i nałokietniki, i nagolenice, w jaskrawych kolorach rzucających wyzwanie ciemności. Sidła, które Sogolon zna, ale nie potrafi sobie ich umiejscowić. Coś przenika ją głębiej niż pamięć. Coś w tych chłopcach kroczących po mieście, jakby władali ulicą, daje poczucie wolności, które obmywa jej stopy i zaraz odpływa. Sogolon na dworze tak szybko, że diabeł nie zdążyłby mrugnąć powieką. Przez drzwi bez rygla, bez stróża, bo samo imię pana dostatecznie chroni ten dom. Zbyt dużo czasu upłynie, nim Sogolon zrozumie, że nie wie, dokąd iść. Ani jak wrócić.
Jest w dzielnicy Tarobe, a droga na południe to droga w kierunku koryta rzeki, więc jeśli pójdzie w stronę przeciwną, do Wieży Czarnego Krogulca, to skieruje się na północ albo na północ i wschód. Nocną porą ulice w Tarobe wszystkie oświetlone pochodniami dla jasności. Ale wkrótce Sogolon na ulicy, której nie zna, a księżyc jedynym światłem, co ją prowadzi. To dźwięk bardziej ją wiedzie niż światło, bo dogoniła chłopców. Wieża Czarnego Krogulca coraz bliżej, ale ciągle daleko. Sogolon dociera do placu, gdzie za dnia był zgiełk targowy, a teraz pełno tam głosów i blask pochodni. Wychodzi zza rogu i widzi buzujące ognisko wysokie jak dom. Są chłopcy, ale to nie oni rażą błyskawicą jej serce. To sidła na głowach, łokciach, kolanach i palcach. Słomiana zbroja walczących na kije. Sogolon stoi w zaułku przy placu z ogniskiem, a dachy odcinają światło księżyca i rzucają na nią cień. Odsuwa się na krok od rozmigotanego blasku i patrzy z głębi ciemności.
Chłopcy skaczą, krzyczą, śmieją się, porykują. Inaczej niż bracia, u których każdy ruch naznaczony był niegodziwością. Mężczyźni też są, jedni odziani jak Siedem Skrzydeł, w czarnych szatach na wierzchu, białych od spodu, niektórzy w pysznych agbadach, inni o wyglądzie wielmożów, reszta jak żebracy. Ale chłopców więcej, przeważnie są nadzy lub zrzucają odzienie. Wielu w pancerzach do walki na kije. Niektórzy noszą tylko białą glinę i łańcuch na brzuchu. Oto chłopcy. Jeden na ziemi blokuje ciosy drugiego, który okłada kijem trzeciego. Ten atakujący połyskliwy i szybki. Chłopiec na ziemi nie ma osłony na palce i cios w kłykcie wytrąca mu kij z ręki. Najpierw chlaśnięcie w twarz, potem w policzek i zaraz mężczyzna wbiega, by to powstrzymać. Niektórzy chłopcy wiwatują. Doskakują i podnoszą zwycięzcę na ramiona. Po przegranego nikt nie przychodzi.
Druga walka dłuższa, ale wciąż bardzo szybka. Sogolon pragnie oglądać chłopców, ale pragnie też więcej. Chce patrzeć, jak skaczą, o tak, ale wyobraża sobie własne stopy nad ziemią. Czuje dreszcz, kiedy patrzy, jak się odwijają, zamachują, robią uniki, parują ciosy i walą, walą, aż krew tryśnie, i ona też wymachuje, paruje, wali w ciemności. Oto moc tańca, bo jeśli nawet utoczą krwi, to jest odskok, pląs i wdzięk. Sogolon pragnie kija bardziej niż czegokolwiek innego. Cienkiego jak jej kciuk, wysokiego jak drzewo i twardszego niż kamień. Chce iść pustą ulicą, na której czyha zło gotowe do skoku. Kolejna walka. Kiedy Sogolon wybija się w powietrze, tak jak wybija się chłopiec, to tak, jakby została w górze.
Myśli, że droga powrotna do domu wiedzie na południe, ale ulice Kongoru nie trzymają się tych zasad. Dom odnajduje dopiero w południe i wszyscy robią to, co robią zgodnie z porą dnia. Rozgoryczenie wypiera ulgę, bo Sogolon pojmuje, że nikt za nią nie zatęsknił. Co to za miejsce, gdzie wszystko toczy się bez niej, jakby nikt na niej nie polegał w żadnej sprawie, jakby dla nikogo się nie liczyła. Aż zapragnęła krzyczeć.
Pewnego dnia idzie przez sień przy wejściu i natyka się na ludzi w sali powitalnej pogrążonych w rozmowie. Prawda taka, że wcale nie przechodziła przypadkiem. Wie, że sekrety domu wychodzą na jaw w sali powitalnej, bo tam wszystko znajduje swoją siedzibę, a zwierzenia to już najpewniej. Nie znaczy, że pan i pani nie dochowują tajemnicy. Rzecz w tym, że nikt idący przez sień nie przystaje, by słuchać o sprawach innych ludzi, bo przecież sam ma własne sprawy. Gdyby kucharka kiedykolwiek przydybała tam Sogolon, spoliczkowałaby ją siarczyście i doniosła na nią do pani. Sogolon zapamiętuje obyczaje szlachty. Nie to, że szlachcice najbardziej sekretni, ale że nikt nie wtyka nosa w ich sekrety. To nie powstrzyma jej przed zakradnięciem się, by posłuchać.
– Jak mam do niego iść? – pyta pan. – Jak by to wyglądało?
Sogolon nigdy dotąd nie widziała go tak wzburzonego.
– Wyglądało w oczach kogo? – odpowiada pani. – Przecież nikogo na ulicy w południe.
– Udajesz niemądrą czy niemądra jesteś naprawdę? Nikogo na ulicy w południe. Myślisz, że nie chcę iść, bo boję się ludzi?
– Nie, mężu.
– I jeszcze każe nam iść pieszo, kiedy wiadomo, że mam wóz, rydwan i najprzedniejszego konia w Kongorze.
– Do niego niedaleko.
– Rzecz nie w odległości, głupia kobieto. On chce, bym przyszedł do niego pieszo, bo chce mi pokazać, że jego dom w łaskach, a nasz nie. W przeciwnym razie ten bękart, który nawet nie pochodzi z prawdziwego szlacheckiego rodu, choć jego dom pełen instrumentów, nie odważyłby się wezwać mnie do siebie. Do zła ten bagienny szczur postanowił dołożyć zniewagę. Nie dość, że musimy się do niego udać, to jeszcze musimy iść, jakbyśmy byli jego sługami. Wiesz, że wszyscy jego domownicy będą czekali na ten widok, wiesz o tym, prawda? Może nawet przywoła przyjaciół i sąsiadów, powie: Chodźcie popatrzeć! Chodźcie popatrzeć, jak rodzina Komuono czołga się w pyle do moich drzwi. Jak możesz tego nie pojmować?
– Bo patrzę dalej niż to. Jedna pora roku wkrótce przejdzie w drugą, ale ty będziesz biadolił, że ta pora gorąca.
– Mówisz bez sensu, kobieto.
– Droga naprzód czasem wiedzie w głąb.
– Co?
Pani głośno wzdycha. Sogolon widzi brzemię kobiety. Trzeba udawać głupią, żeby głupi mężczyzna miał się za mądrego.
– Jest tak, jak mówisz, mężu. Musisz mieć na względzie tylko cel tej wędrówki. Nawet nie patrz na to, kogo napotykasz po drodze, bo miniemy ich wszystkich. Chodźmy więc, mężu. Przejdźmy obok nich.
– U ciebie zawsze za dużo słów.
– Co dokładnie tobie powiedział?
– Nic nie powiedział. Nie słyszałaś? Nie jestem już godzien słyszeć brzmienia jego głosu. Puścił posłańca. „Mam wieści z pałacu. Łaska może jeszcze opromienić ród Komuono”. Może jeszcze opromienić ród Komuono? Mój dziadek w pojedynkę wyzwolił Uakadiszu w…
– W pierwszej wojnie. Tak, mężu. Może w tym tkwi problem.
– Patrzcie na tę kobietę, teraz zmieniła się we wróżkę.
– Mężu, ani ty, ani on nie jesteście młodzi, więc z pewnością pamiętałby, jak nasz król siłą zajął Kongor.
– I?
– Szlachta urodzona w Fasisi, żyjąca w Kongorze. Niektóre wdowy mieszkają przy tej ulicy.
– Nie bądź głupia, kobieto. Połączenie imperium to najlepsze, co przytrafiło się Kongorowi.
– Ale oni się nie połą…
– Nie bądź głupia, powiadam. Kongor to nie Bornu. Wskutek swojej bezczelności królestwo to zostało wymazane z pamięci. Z tego miejsca nigdy nie podniosły się głosy przeciwko królowi. Tymczasem to gówno szakale nie ma nawet dość szacunku, by wysłać wiadomość, że jest pilna sprawa. Zwierzył się z tego swojemu słudze. Posłańcowi, żono! Posłańcowi!
– Mężu, trzy lata czekaliśmy na te wieści. Kogo obchodzi, jaką drogą przybyły?
– Czy zawsze musisz zdradzać swoje niższe urodzenie?
Sogolon czeka na szybką odpowiedź od pani, na coś krótkiego i ostrego, by zatrzymać kolejne słowa w ustach pana. Nic nie nadchodzi. W przestrzeni robi się tak cicho, że Sogolon zastanawia się, czy któreś z nich nie odeszło. Drży nagle na myśl, że ktoś skrada się za jej plecami.
– Cóż, mężu, następnym razem wychłostaj posłańca, jeśli chcesz.
– To nie będzie ostatni, którego dzisiaj wychłoszczę, tego możesz być pewna. Jak bezdomnego psa, tak mnie traktują. Jak bezdomnego psa.
– Mężu, okazujesz mądrość we wszystkich sprawach. Skoro chcą, żebyśmy byli psami, bądźmy psami. Nie będą wiedzieć, kiedy ugryziemy.
Kolejna przerwa. Sogolon wie, że pan w końcu usłyszał coś, z czego może zrobić użytek. Niewiele wie o mężczyznach, ale wystarczy, by odgadnąć, co będzie dalej.
– Traktują nas jak kundli? Czy tak jest? Bądźmy więc kundlami. Niech wiedzą, że ten kundel potrafi kąsać i poleje się krew!
– Jakże mądry to człowiek, mój mąż – odpowiada pani. – Odziejmy się w biel. Weź sztylet.
Pani i pan nie mówią nikomu, dokąd idą. Jeśli ludzie, do których idą, stoją nisko, to my stoimy jeszcze niżej i nie zasługujemy na żadne wyjaśnienie, tłumaczy kucharka. Sogolon czeka do zmroku, by wyruszyć na poszukiwanie chłopców walczących na kije. Patrzy z ukrycia tak długo, aż mężczyzna krzyknie, że nadeszła pora, aby zakończyć dongę, i wszyscy odchodzą. Tym razem ktoś zostawia kij w pyle. Jak złodziej, który nie może uwierzyć w swoje szczęście, tak właśnie Sogolon go chwyta. Powinna teraz uciec do domu, wie to. Uciec, nim wróci ten, który zapomniał kija. Ale nie umie odejść. Przykuca nisko, gepard w buszu, wyskakuje w powietrze i walczy z ciemnością.
Nauczyła się nazywać dni i liczyć księżyce, wie zatem, że minęły cztery księżyce, odkąd zamieszkała w tym domu. Dzień wcześniej doliczyła do końca czwartego, a teraz siedzi w sali powitalnej, zastanawiając się, co przyniesie ten piąty, gurrandala, ostatni w roku. Ledwie sześć dni wcześniej słońce przyniosło jej ociężałość wraz z opuchlizną i krwią, co napełnia ją wyłącznie zatroskaniem, bo nawet w tym domu krew miesięczna oznacza, że przeznaczeniem jest rozmnażać się. Pan wprawdzie nigdy na nią nie patrzy, ale nie zapomniała słów pani, która powiedziała, że wraz z jej przybyciem do tego domu być może pewnego dnia pojawią się dzieci. Kucharka widzi, że Sogolon zachowuje się osobliwie, ale zamiast wypytać o jej kłopot, daje jej trochę liści i obie zachowują milczenie. Sogolon z nadzieją. Wiele jest sposobów, aby opisać kobietę, ale jak krew się pokaże, zostaje tylko jeden.
Nie ma czasu, mówi pani. W istocie nie ma czasu, aby zabrać cię do tuczarni, bo wygląda na to, że jesteś za stara i już za późno. Więc zabrania jej gotować, mówiąc, że jej ręce powinny być użyte do delikatniejszych celów. Oznacza to czesanie pani. Włosy są szorstkie tam, gdzie jej wydają się gładkie, i za każdym razem, gdy grzebień grzęźnie na kołtunie, pani bije Sogolon po rękach. Ale to także sposobność, by poświęciła czas na szkolenie dziewczyny, poza wytykaniem jej, co robi źle. Stań wyprostowana, wysuń i podciągnij biodra, jakbyś chciała, żeby sięgnęły klatki piersiowej. Teraz idź. Iloma palcami podnosisz chleb? Dwoma, głupia, nie trzema. Wiem, że w następnej kolejności będziesz wygarniać mięso. Pokażę ci, jak jeść surową koźlinę w odróżnieniu od gotowanej i kiedy którą wybrać. Pochyl się do podłogi, dziewczyno, kolana razem. Nie klękaj, nie wypinaj się, a już na pewno nie kucaj, nikt nie chce cię widzieć w położeniu, jakbyś miała się wysrać. Tylko siebie posłuchaj, z pochylaniem u ciebie ciężko. To nie ma być łatwe. Jeszcze nie wiesz, ile twoje nogi będą musiały unieść, a już jęczysz, że dźwigasz powietrze. A teraz rozczesz mi włosy.
– Tak, pani.
Sogolon czesze, ale ona chwyta ją za rękę.
– Pan patrzy na ciebie?
– Nie.
– Nie przychodzi do ciebie? W nocy, dziewczyno, czy nie przychodzi do ciebie?
– Nie, pani.
– Dziwne. Zastanawiam się, dokąd chodzi. Może mówisz prawdę. Obawiam się, że nazbyt zawstydzony, by kiedykolwiek do ciebie przyjść.
– Czy mam coś z tym zrobić?
– Na bogów, nie. To właśnie wstyd i poczucie winy trzymają go pod pantoflem – mówi pani ze śmiechem. Potem dodaje: – Ale jeśli do ciebie przyjdzie, nie odmawiaj mu.
– Przepraszam?
– Słyszałaś. Ten mężczyzna jest twoim panem, dziewczyno. Nie pozwól sobie o tym zapomnieć.
Pierwszej nocy księżyca gurrandala umyła się, myśląc, że pójdzie do ulicznej dongi. Od dnia pełnego słońca woda ciepła nawet w głęboką noc. Kucharka i niewolnica nie myją się, więc komora pusta, trzy ściany z trzech stron z otworem wychodzącym na podwórze na tyłach. Zbudowana między spichlerzem a kuchnią, co może oznaczać wiele, ale głównie, że żaden mężczyzna nie zobaczy kobiety w chwili intymnej. Bo żaden mężczyzna, a już na pewno żaden o takiej pozycji jak pan, nigdy nie zbliżyłby się do kuchni ani spichlerza. Pani Komuono powiedziała to głośno pewnego dnia i odtąd pan nie przychodzi do tych pomieszczeń. Jest Nanil, która zabiera się gdzie indziej, kiedy zbliża się poranek. Pani dokłada starań, by komora była miejscem pięknym i z wyraźnym przeznaczeniem, ze wzorem ze złotych monet w rzędzie, potem z muszli, potem znów ze złota i tak dalej. Podłoga, wyrżnięta z kamienia, jest gładka, a u szczytu środkowej ściany, wznoszącej się tuż nad głową Sogolon, znajduje się cienki, wydrążony bambus, przez który spływa woda. Więc się myje. Dłużej, bo noc późna i wszyscy śpią. A kiedy kończy się myć, w komorze ukazuje się widok. Jej samej.