Czarny Pergamin - Rafał Dębski - ebook + audiobook

Czarny Pergamin audiobook

Rafał Dębski

4,0

Opis

Alwen Koniokrad to twardy mężczyzna i znakomity wojownik. Niestety, na jego życiu cieniem kładzie się odwieczna klątwa, związana z artefaktem zwanym Czarnym Pergaminem. Ten tajemniczy dokument ma moc powoływania władców i niszczenia ludzi, którzy nie mają prawa i nie potrafią go użyć.

Maive vi Rimm, córka walecznego Vordy nie tylko kocha Koniokrada całym sercem, ale też spodziewa się z nim dziecka. Dziecka, w którego obronie będzie musiała walczyć i być może oddać życie. Tych dwoje rozdzielił bezlitosny los oraz równie jak on bezwzględny i wszechwładny hrabia Burghiese, szara eminencja, człowiek w istocie sprawujący władzę w państwie, jako że wiecznie chory król nie jest w stanie podołać obowiązkom.

Kapitan Vallery d’Orenburg jest nie tylko świetnym oficerem, ale też nader atrakcyjnym mężczyzną, a kiedy trzeba – czy nawet niekoniecznie trzeba – również bawidamkiem. Kobiety przepadają za nim, z pełną z jego strony wzajemnością, ale usidlić go nie sposób. Zresztą ten pozornie beztroski birbant miewa do wypełnienia niezwykle ważne zadania, na polu walki zaś jest nieustraszony i gotów do największych poświęceń.

Wreszcie baron Pillgrim, serdeczny przyjaciel Alwena, wspaniały strateg i dowódca, potrafiący tchnąć ducha bojowego w najbardziej nawet zdemoralizowaną i zniechęconą porażkami armię. Jest przy tym zawołanym hulaką, nie stroni od trunków i doskonałej zabawy. Przy czym termin „doskonała zabawa” może oznaczać w jego przypadku bardzo wiele rzeczy, a wisielcze poczucie humoru dopełnia obrazu starzejącego się nieuchronnie, choć wciąż młodego duchem wojaka.

Co łączy tych wszystkich ludzi? Właśnie tytułowy „Czarny Pergamin”. Jednych jego fatalna moc dotyka bardziej, innych mniej, jednak tak czy inaczej wywiera przemożny wpływ na ich życie. I nie tylko ich, bo w powieści można znaleźć całą gamę krwistych postaci, które zapadną czytelnikowi w pamięć.

Rozwiń zatem Czarny Pergamin, żeby zobaczyć, co się zdarzy...

 

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 12 godz. 29 min

Rok wydania: 2025

Lektor: Sławomir Holland

Oceny
4,0 (3 oceny)
1
1
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
kar_pul

Oceń książkę

dobra
00



Copyright © 2025 by Rafał Dębski

All rights reserved

Projekt okładki: Tomasz Maroński

Redakcja: Dominika Repeczko

Korekta: Agnieszka Pawlikowska

Skład i łamanie: Karolina Kaiser

Opracowanie wersji elektronicznej:

Książka ani żadna jej część nie może być kopiowana w urządzeniach przetwarzania danych ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.

Utwór niniejszy jest dziełem fikcyjnym i stanowi produkt wyobraźni Autora. Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci i zdarzeń jest przypadkowe.

Wydawca:Drageus Publishing House Sp. z o.o.ul. Kopernika 5/L600-367 Warszawae-mail: [email protected]

ISBN EPUB: 978-83-68102-64-2ISBN MOBI: 978-83-68102-65-9

– 1 –

– Mai­ve, doprawdy nie wiem, co ten Koniokrad w tobie widzi! Wdzięczną postać? Na pewno nie. Masz za szerokie biodra, a prawie zupełnie brakuje ci talii. W ogóle cała jesteś zbyt szeroka. Piękne lico? Też coś! Byle służąca ma ładniejszą buzię. Ty, skarbie, nie jesteś nawet przeciętna. Drobne stopy? No, może i tak, choć bywają drobniejsze i kształtniejsze… Mai­ve, Mai­ve, dlaczego taki mężczyzna jak on pokochał taką brzydulę?

Odbicie w zwierciadle wykrzywiło się w szyderczym grymasie.

– A może winien jest piękny uśmiech? Ech, gdzież tam, nie łudź się nawet. Moja Mai­ve, tam w lustrze, powiedz, za co właściwie on ciebie pokochał? Włosy? Tak, całkiem ładne, lśniące i jedwabiste. Ale przecież widziałaś hrabinę Burghiese. Ta dopiero ma nie tylko włosy, ale i kibić! A jak łakomie spoglądała na Koniokrada! Dlaczego ty? Czyżby oczy? – Zbliżyła twarz do zwierciadła, westchnęła ciężko.

Skrzypnęły drzwi. Szybko odwróciła się od lustra.

– Mai­ve. – Niewielkie pomieszczenie wypełnił bez reszty ostry, karcący głos ojca. – Znowu gadasz do siebie! Muszę w końcu oddać cię na królewski dwór, tam przynajmniej będziesz miała do kogo gębę otworzyć. Hubert pewnie poczynił już odpowiednie znajomości. To obrotny chłopak. Może i męża jakiegoś ci tam znajdą… Chociaż przy twojej mizernej urodzie… – Skrzywił się niechętnie. – A o tym wyrzutku nawet nie myśl! Został wyjęty spod prawa, gdzie mu do ludzi!

Ukryła twarz w dłoniach. Nawet własny ojciec jest przeciw niej! Nawet on!

Vorda patrzył na dziewczynę z dziwnym wyrazem twarzy. Dlaczego nie wdała się w matkę? Jeśli nie z urody, to chociaż z łagodnej natury. Tymczasem córka uparta jest zupełnie jak on! Niezdarnie pogładził ją po włosach.

– Nie myśl o nim, Mai­ve – powiedział cicho. – Szkoda twoich łez.

***

Kiedy wszedł do namiotu barona Pillgrima, ten zrazu go nie poznał.

– Mówiłem, żeby mi nie przeszkadzać – mruknął niechętnie, wpatrując się z napięciem w leżącą na stole mapę. Nieproszonemu gościowi poświęcił jedynie krótkie spojrzenie. – Czego chcesz, włóczęgo?

– Jakże to, marszałku? – roześmiał się przybysz. – Twoi strażnicy bez trudu rozpoznają pierścień, a ty sam nie potrafisz poznać człowieka, któremu niegdyś go ofiarowałeś?

Pillgrim podniósł głowę znad pergaminu. Przyglądał się długo gościowi, a w jego wzroku można było odczytać zupełny brak zrozumienia. Przybyły stał cierp­liwie. Nagle dostrzegł błysk w oczach barona.

– To ty, Alwenie? To naprawdę ty? Nie przypuszczałem, że jeszcze cię ujrzę! Więcej, nie podejrzewałem, że odważysz się pojawić kiedykolwiek w pobliżu jakiegokolwiek oficera królewskiej armii! Czyżbyś nie znał rozkazów? Gerhard! – zawołał, a kiedy wpadł gwardzista, rozkazał: – Powiesić tego człowieka na najbliższym drzewie.

Żołnierz patrzył nieco zdezorientowany na swojego dowódcę. Człowiek noszący pierścień Pillgrima powinien być nietykalny, przynajmniej tak bywało do tej pory.

Baron roześmiał się i uczynił uspokajający gest dłonią.

– Przynieś nam wina. Najlepszego, jakie udało się zrabować naszym kwatermistrzom. Przetrząśnij dokładnie ich wozy. A gdyby jęczeli, przekaż im moje pozdrowienia. Serdeczne.

– Nie licz na odsiecz – powiedział cicho Alwen, kiedy Gerhard odszedł. – Król uciekł wraz ze swą waleczną armią, wcale się tobą nie przejmując. Nie ma żadnego większego zgrupowania wojska w naszym centrum. Nie ma w ogóle żadnego centrum!

– Skąd wiesz?

– Stąd, że byłem przy samym królu, kiedy w pośpiechu, by nie rzec w panice, zwijał obóz!

– O właśnie! – Pillgrim uniósł brwi – Ostatnio dochodziły mnie słuchy, żeś zdołał uwiesić się pańskiej klamki, ale jakoś nie dawałem temu wiary! To ciekawe, bo o ile się orientuję, miłościwie nam panujący Filip Chromy najchętniej powiesiłby cię na pierwszej gałęzi. Podobnie postąpiłoby zresztą wielu innych twoich wielbicieli, Koniokradzie. – Z drwiącym uśmieszkiem wpatrywał się w twarz przybysza.

– Jeśli chciałeś mnie obrazić, wymawiając owo przezwisko, to nie udało ci się, mój baronie. Zbyt je często słyszałem w ostatnich czasach, aby jeszcze robiło na mnie wrażenie. Przywykłem. Może dołączę je do herbu, kto wie? Pancerna dłoń dzierżąca napięty arkan… – Zamyślił się na chwilę. – A co do Filipa, i owszem, toleruje mnie ostatnio, gdyż oddałem mu pewną drobną przysługę. Zdobyłem przypadkiem eliksir na jego bóle i pozwoliłem sobie mu go ofiarować. Wiesz, jak ostatnio trudno było zdobyć zamorskie towary. A dzisiaj nasz ukochany monarcha przesyła moimi ustami rozkazy dla ciebie.

– Wcale nie chciałem cię prowokować – powiedział cicho Pillgrim. – Po prostu jestem rozdrażniony i szukam każdej okazji, by dać upust rozsadzającej mnie złości. Co to za rozkazy?

– Po pierwsze, masz się utrzymać tak długo, jak tylko się da. A po drugie, król okazał mi tak zwaną łaskę i, bym mógł odkupić rzekome winy względem jego majestatu, nakazał, byś przyjął mnie w szeregi podległej ci armii.

– Ha, ha, ha – powiedział baron bez uśmiechu. – Nie nazywaj armią tej bandy maruderów i trzepiekoni, którą mam nieszczęście dowodzić. Zresztą w ich przypadku mówienie o dowodzeniu to nadużycie najczystszej wody. Bardziej pasowałoby określenie, że sprawuję nad nimi opiekę, bo są równie sprawni i zdecydowani jak dziewica przed pierwszą schadzką. Wciąż pakują się w kłopoty, rozłażą na wszystkie strony, tak że czasami czuję się niczym suka, która musi w pysku przynosić do legowiska niesforne szczenięta, żeby gdzieś nie poginęły. Nawet nie wiedzą, z której strony ładować samopały, a na armatę patrzą jak na machinę piekielną. To zresztą wszystko jedno, bo nijakich jaszczy w moim wojsku nie znajdziesz, a do arkebuzów prochu nigdy nie dosłano, więc używać ich możemy jako maczug. Niemniej fakt pozostaje faktem. Takich zuchów dostałem i z takimi muszę się użerać. Wiesz dobrze, że jeżeli istnieje człowiek, którego miłościwie nam panujący Filip nie cierpi równie mocno jak ciebie, to właśnie stoi przed tobą. Mimo wszystko miałem nieśmiałą nadzieję, że przyśle przynajmniej jakieś mizerne posiłki, nie pozostawi na zupełne zatracenie wszystkich tych nieszczęśników.

– Przysłał posiłki – odparł Alwen. – Mnie.

– Znaczy mamy praktycznie we dwóch, no, może jeszcze razem z paroma mymi przybocznymi, robić za tylną straż podczas sromotnej rejterady niezwyciężonej królewskiej armii? Bo na moich tak zwanych żołnierzy za bardzo liczyć nie można. Mamy się poświęcić zupełnie jak ten, jak mu tam było… nieważne. Tyle że jego król był prawdziwym wojownikiem, a na pewno potrafił przynajmniej utrzymać się w siodle bez wydatnej pomocy koniuszych. A przy okazji, jeśli o koniach mowa, nie mam dla ciebie nawet porządnego wierzchowca… gorszego jakiego też nie… chmyza ostatniego również nie dostaniesz. Żołnierze wszystkie zeżarli. Co prawda nie broniłem im, bo te chabety, które przydzieliło kwatermistrzostwo Jego Wysokości, zresztą na osobisty rozkaz naszego przyjaciela hrabiego Burghiese, oby z piekła nie wyjrzał, do niczego innego nie mogły się przydać. – Pillgrim roześmiał się, lecz zaraz umilkł. Sytuacja musiała być naprawdę poważna, jeżeli skory na ogół do żartów baron zamyślił się teraz ponuro.

– Nie szkodzi – mruknął Koniokrad. – I tak bym nie wziął. Pójdę razem z piechotą. Powiedz tylko, gdzie mam się udać po przydział.

Pillgrim wyprostował się.

– Daj spokój! Nie pozwolę, żebyś zginął, na dobitkę zupełnie bez sensu!

Alwen roześmiał się, jednak w tym śmiechu, podobnie jak przedtem w swoim, Pillgrim nie usłyszał śladu wesołości.

– Ty się nie szczerz – warknął zniecierpliwiony – tylko powiedz prawdę, dlaczego tu jesteś?

– Żeby walczyć. Będę może jedynym wojakiem z prawdziwego zdarzenia w tej twojej koszmarnej zbieraninie. W każdym razie mogę się okazać jedynym z oficerów, który wie, na czym polega dowodzenie. I ten powód powinien zupełnie wystarczyć. Reszta nie jest w tej chwili istotna, nie sądzisz?

– Zdajesz sobie sprawę, że pchasz się na pewną zgubę? A ta wielka łaska królewska to zwykły wyrok śmierci? Równie dobrze mógł rozkazać cię ściąć na miejscu, tylko mu nie wypadało. Zabieraj się stąd zaraz, zanim zaciśnie się wokół nas pierścień oddziałów Gernona!

Alwen patrzył na niego bez słowa. Pillgrim potrząs­nął głową.

– Swego czasu obiecałem twojemu ojcu, że będę na ciebie uważał. Co prawda od tamtego dnia upłynęło wiele lat, a ty sam pokierowałeś swoim życiem tak, jak chciałeś. Nie miałem na to większego wpływu… Ba, najmniejszego nawet nie miałem, uparty ośle! Ale teraz mam! I dlatego nie zostaniesz ze mną!

– Zostanę!

– Mowy nie ma!

– Ciekawe, co zrobisz, żeby mnie zmusić do odejścia. Nie masz nawet konia, żeby mnie przywiązać do grzbietu i posłać do diabła.

Wszedł Gerhard z dzbanem wina. Postawił naczynie na stole i zaczął rozkładać zastawę.

– Zostaw. – Pillgrim odprawił go ruchem ręki. – Sami damy sobie radę. Napij się, Alwenie. Może trunek przywróci ci nieco rozumu. Podobno w winie tkwi mądrość…

– Prawda – poprawił go Alwen. – In vino veritas. W winie jest prawda. Ona zaś nie zawsze chadza w parze z mądrością. Rzekłbym, obserwując świat dookoła, że czyni to nader rzadko. Nie zniechęcisz mnie do udziału w bitwie. Nie zostawię najlepszego druha ojca i swojego na pastwę wroga!

– Jesteś szalony, Alwenie. Tak o tobie powiadają i to jest prawda. Prawy wariat z ciebie! Gdyby mnie ktoś zwolnił z obowiązku dowodzenia tą hałastrą, zwinąłbym się, nie czekając na nic. W pół pacierza smród by nawet po mnie nie pozostał… Nie wierzysz?

– Tak, oczywiście, wierzę – odparł ironicznie Koniokrad. – Jak najbardziej wierzę!

– A ty masz możliwość uratować swój twardy tyłek! I wynieść cało głupi łeb!

– Tak, oczywiście.

– Alwenie – oznajmił uroczyście baron Pillgrim – jesteś kompletnym idiotą! Wiesz o tym?

– Wiem!

– Gerhard, chodź tu! – wrzasnął nagle baron. – Wydać żołnierzom całą spyżę, jaka jeszcze pozostała! Wino i gorzałkę też!

Spojrzał na Alwena.

– I tak jutro wszyscy zdechniemy – mruknął. – Po diabła nam zapasy, które przypadną zwycięzcom. Niech się ludzie zabawią chociaż przez krótką chwilę przed zgonem. Poza tym z potwornie bolącym łbem mniej żal umierać, bo przecie nagła śmierć to zawsze jakaś ulga w cierpieniu.

***

Vallery d’Orenburg, kapitan królewskiej armii, ze zmarszczonym czołem spoglądał na wschód. Obudził się z gorączkowego snu, jaki na kilka minut zesłał litościwy Bóg. Siodło gniotło niemiłosiernie, obolałe i strudzone, przyciśnięte do końskich boków nogi zdręt­wiały, a teraz zaczęły chodzić po nich stada boles­nych mrówek. Poruszył palcami, napinając i rozluźniając mięśnie, by się ich pozbyć.

Nowy dzień budzi się do życia. Dzień przegranej dla wojsk królewskich, a jutrzenka zwycięstwa dla wroga. Pierwszy nieśmiały poblask wyostrzył kontury przedmiotów. Wojsko płynie drogą na kształt rzeki, ludzki potok zawija się meandrami zakrętów. Milcząca jest ta rzeka, jakże inna od tej, z którą ruszali na wyprawę. Wtedy oficerowie pokrzykiwali głośno, prości żołnierze śpiewali, śmiali się i klęli na przemian. Nawet ponury kapelan Sigmund potrafił zdobyć się na krzywy uśmiech, gdy usłyszał gruby wojacki żart. A teraz wloką się niczym stary kret z przetrąconymi łapami. To, że w ogóle idą, zakrawa na cud… Chociaż nie, to nie cud. Ci ludzie po prostu boją się wpaść w okrutne ręce wroga…

Z zamyślenia wyrwał oficera nagły krzyk. Odległy wrzask dobywający się z wielu gardeł. Czy to możliwe, żeby tam, za plecami rozpoczęła się już bitwa? Czy to baron Pillgrim de la Marvilla, najwaleczniejszy z generałów, użera się już z wojskami Gernona?

Drgnął, otworzył oczy. To było tylko złudzenie. Zdrzemnął się na chwilę. Wtedy człowiek słyszy różne rzeczy. Nadstawił ucha, niepewny, czy jednak krzyk się nie powtórzy. Panowała zupełna cisza, zakłócana jedynie człapiącym odgłosem tysięcy stóp i cichym szczękiem rynsztunku.

Przed nim oddział kopijników. Las drzewc kołysze się w rytm końskich kroków. Kiedy zaświeci słońce, będzie można dostrzec, jak mocno zardzewiały groty. Przecież jeszcze tak niedawno, gdy ruszali do walki, ostrza lśniły, aż w oczy raziło, a teraz… Szkoda takiej siły. Szkoda tych wszystkich pieniędzy wydanych na przegraną od samego początku wojnę. Ale najbardziej szkoda ludzi. Daleko, na czele pochodu, widać mdłe światła latarni. Tam jedzie król ze swoimi przybocznymi gwardzistami. I on, kapitan d’Orenburg, jest przecież królewskim gwardzistą, jednak po kilku bitwach zaczęło brakować oficerów, więc część kawalergardów skierowano do liniowych oddziałów. Gdzieś w tej grupie przy królu jest nieodstępny Ludwig hrabia Burghiese, sprawca tego całego zamieszania. Jak powiadają, pchał Filipa Chromego do wojny, pchał konsekwentnie i uparcie, aż wreszcie dopiął swego. Intrygant. U jego boku arcybiskup Falcone. Obaj opletli nieszczęsnego króla niczym powój, który wspina się na samotną kolumnę. Jedynie im monarcha nadstawia chętnego ucha, rady innych mając za nic. Nie może być dobrze, jeśli tacy ludzie decydują, w jakim kierunku ma sterować nawa państwa.

– Wstawaj, Gwido! – wrzasnął, zatrzymując się, by wyładować złość na sierżancie siedzącym w przydrożnym rowie. – Żołnierzy pilnuj, a nie odpoczywaj!

– Dyć nie widzicie, że sram, kapitanie Vallery? Kałdun mnie boli, że zdzierżyć trudno… Zaś co tylko się ruszę, zaczyna świdrować w kiszkach, kieby sam diabeł widłami mieszał.

– A masz to czym srać? – zdziwił się d’Orenburg. – Wszak głód od tygodni. Gdzieżeś zrabował jadło?

– E tam – stęknął Gwido. – Nijakiego jadła nie zrabowałem. Jagód się nażarłem z oskomy jak kto głupi, to mnie teraz skręca. Darujcie, panie – jęknął przepraszająco, a z jego trzewi dobył się bulgoczący odgłos.

Vallery machnął ręką i popędził konia. Trzeba samemu doglądnąć oddziału, skoro sierżant zaniemógł. Przecież ledwo spuścić wojsko z oka, a ludzie zaczynają się rozłazić na wszystkie strony.

***

Dniało. Alwen wyszedł z namiotu Pillgrima. Szybko zlustrował ustawione w kolumny oddziały. Na twarzach żołnierzy wyraźnie było widać ślady nocnej pijatyki. Niektórzy jeszcze chwiali się na nogach, upojeni po nocnej uczcie, inni zaczynali trzeźwieć i cierpieć od nadmiaru trunków.

– Zobacz, mój drogi – usłyszał nad uchem cichy głos barona. – Nie tylko wyglądają jak łachudry. Nawet uzbrojeni są niby banda z lasu, a nie regularna armia.

Rzeczywiście. W jednym szeregu stali ludzie ściskający w rękach zarówno porządne miecze, jak i podłej roboty tasaki, kordy, a także ciężkie czy lżejsze topory. Nawet lancknechci nie mieli jednakowo długich pik, ale różnej wielkości drzewca, od krótkich włóczni po kilkumetrowe sarisy.

– Zbieranina – ciągnął Pillgrim. – Byle książątko ma lepiej wyposażone wojsko. Ale może coś da się z nimi zrobić, skoro wszyscy nie uciekli, korzystając z ciemności.

– Może po prostu byli zbyt pijani – mruknął Alwen.

– Może. Ale wolę myśleć inaczej.

Wyszedł przed ugrupowane w głąb pola szeregi. Wszystkie twarze zwróciły się ku niemu.

– Żołnierze! – zawołał donośnie. – Nadchodzi czas walki, czas rozstrzygnięć. Bóg widzi, że chciałem oszczędzić waszej krwi, na ile to było możliwe. Żarliście przez ostatnie tygodnie byle co, albo i nic zgoła, i popijaliście głód czym popadło, zgadza się?

Po szeregach przeleciał szmer potwierdzenia. Pillgrim wziął głęboki oddech i mówił dalej.

– Wczorajszego wieczora pozwoliłem wam jednak napchać kiszki przyzwoitą spyżą z nienaruszalnych dotąd zapasów i przebrać miarę w piciu. Wiecie, dlaczego kazałem to zrobić?

Odpowiedziała mu zupełna cisza.

– Powiem wam, skoro sami się nie domyślacie, kapuściane głąby. Bo dla wielu z was, a może nawet dla wszystkich, to był ostatni porządny posiłek w życiu. Nie zamierzam nikogo oszukiwać. Musicie wiedzieć, że jesteśmy otoczeni przez przeważające siły wroga! Nie oglądajcie się dookoła z wytrzeszczonymi gałami i nie szukajcie, głupcy, gdzie dać nogę! Gówno wam pomoże ucieczka. Weseli chłopcy Gernona wyłapią dezerterów bez trudu i zatańczą z nimi po swojemu.

Tym razem szmer, który przebiegł wśród żołnierzy, wyraźnie niósł ze sobą strach. Szeptali między sobą, spoglądając z niepokojem na wszystkie strony.

– Dlatego – Pillgrim podniósł głos – zapomnijcie o swoich gaciach, pełnych teraz ze strachu! Komu tam się co wymknęło, niech wypuści kloc przez nogawkę i dalej mi stawać w ordynku! Tylko walcząc w należytym ordynku, mamy jakieś szanse. A kto cudem wyjdzie dzisiaj ze szczętu, będzie mógł opowiadać wnukom o wielkim dniu, kiedy armia generała Pillgrima stanęła przeciwko przewadze wroga, by bronić jedynie słusznej sprawy miłościwie nam panującego króla Filipa! I bez głupich uwag, wy tam z tyłu, na temat królewskiego majestatu, bo za końskim ogonem pojedziecie! Macie bronić swego monarchy, boście mu przed Bogiem przysięgali, jaki by on tam nie był i co byście o nim nie sądzili, bando trzęsiportków! Zrozumiano?

Odpowiedziało kilka, może kilkanaście głosów.

– Zrozumiano? – powtórzył głośniej Pillgrim. – Kto zrozumiał, ten niezwłocznie dostanie z moich włas­nych zapasów kwartę gorzałki, przedniej okowity, pędzonej przez mnichów w leśnym eremie! A kto nie pojął, w czym rzecz, tak czy siak pójdzie do boju, jeno o suchym pysku. Zrozumiano teraz?

Tym razem odzew był o wiele głośniejszy.

– Dobrze, moi dzielni wojacy! Stanąć teraz w sprawie i czekać na rozkazy.

– I gorzałkę! – krzyknął ktoś.

– I gorzałkę – przytaknął baron.

Alwen kręcił głową, patrząc na przegrupowujące się ospale oddziały.

– Nie powiem, żebyś wlał otuchę w ich przerażone serca, Pillgrimie.

– Wojakom należy się prawda – odparł baron. – Skoro zostali skazani na pewną śmierć, niechże zdają sobie z tego sprawę. Tak jest uczciwie. I niech wiedzą, że ich dowódca nie ubiera w piękne słowa i nie czyści białą rękawiczką tego, co na milę śmierdzi gnojem. I tak, cokolwiek bym tutaj powiedział i jakkolwiek zaklinał tę zbieraninę, pewnie nie dostoją dłużej niż pół pacierza. Jeśli w ogóle nie rzucą się do ucieczki na widok pancernej jazdy.

Ale Koniokrad już go nie słuchał.

– Patrz. – Ścisnął mocno ramię barona.

Oddalone o staję wzgórza zaczerniły się nagle od szeregów wrogich wojsk. Jakby naraz nadciągnęła groźna i niespodziewana, choć przecież w istocie rzeczy od dawna oczekiwana fala.

– Gerhard! – warknął Pillgrim. – Przypilnuj, żeby każdy dostał choć pół kubka gorzałki. I zwołaj panów oficerów na naradę. – Rzucił okiem w kierunku wzgórz. – Z tymi tam przyjdzie się niebawem zetrzeć. Ale trzeba także pamiętać, że wojska Gernona są wszędzie dookoła. I na pewno przyjdą z odsieczą, skoro tylko przestaną gwałcić i rabować. Chodźmy, Alwenie, czas ustalić dokładnie, gdzie który z nas ma dzisiaj złożyć kości.

***

Mistrz Ekhart zamyślił się. Dokąd prowadzą ludzkie drogi? Jeśli wierzyć wróżbom, niebawem losy wielu ze śmiertelników zawisną na włosku. Ale to przecież nic dziwnego. W każdej godzinie, każdej minucie istota ludzka zmaga się z losem. Ale tym razem jest nieco inaczej. Nie zawsze życie pojedynczego człowieka wiąże się z istnieniem wielkiego królestwa.

– Co mi dzisiaj powiesz, moja droga?

Stara wiedźma głośno przełknęła ślinę. Nieczęsto zdarza się, żeby wielki czarnoksiężnik zasięgał rady zwykłej znającej. A ten przychodzi bodaj trzeci raz w jednym tygodniu.

– Widzę rzeczy, których nie rozumiem.

– Mów, czarownico, tylko dokładnie, bo nie ty masz je rozumieć, ale ja. Jesteś jedynie marnym narzędziem w rękach przeznaczenia.

Kobieta zanurzyła palce w czarce z bulgocącym płynem. W ciemnej izbie rozszedł się zapach cytryny, mięty i geranium z wyraźną, gorzkawą nutą szałwi.

– Krew, widzę krew! Morze krwi… i czerń. Wielka, czarna równina. Krew wsiąka w ziemię, czyniąc ją jeszcze ciemniejszą… Jakaś postać… Czarną równiną idzie człowiek. Nie, nie idzie… jedzie konno… – Zamilk­ła, wpatrując się w wizję. – To nie koń, ale… jednorożec… Ten człowiek… wjeżdża tam, gdzie przed chwilą wsiąkło jezioro posoki… Bogowie, zaczyna tonąć! Pogrąża się niby w bagnie… przelana krew wciąga go razem ze zwierzęciem…

Wywróciła białkami oczu, z wyschłych ust pociekła strużka śliny. Ciało przeszło drżenie, dłonie zatrzepotały, rozpryskując wonny eliksir. Wracała do przytomności.

– Czy byłam przydatna, panie?

– Zasłużyłaś na swą zwyczajną zapłatę, a nawet więcej.

Rzucił wiedźmie brzęczącą sakiewkę.

– To królewska nagroda, mój panie. Jesteś pewien?…

– Królewska nagroda za królewską wróżbę. Bierz.

Sucha, koścista ręka zręcznie schwytała brzęczący woreczek.

– Dlaczego jednak, szlachetny panie, sami sobie nie wywróżycie?

– Bo to nie to samo, Henrietto. Człowiek potrafi zbyt wiele przed samym sobą ukryć. Ty mamisz ludzi, przybierając nadobną postać, skoro tylko wyjdziesz za próg domu, a ja oszukuję sam siebie, mając moc tak wielką, iż potrafi wpływać na najistotniejsze dla mnie wizje, zniekształcając je lub zgoła fałszując. Zbyt dużo sił kosztuje odsiewanie prawdy, o wiele łatwiej zdać się w tym na kogoś drugiego.

– Rozumiem, panie. A gdybym chciała cię oszukać? Przeinaczyła wizję, przekazała co innego, niż ujrzałam?

Roześmiał się głośno, a wiedźmę przeszył dreszcz przerażenia. Ten śmiech mówił więcej niż ciężkie słowa, które padły po chwili.

– Jeśli cię kiedyś przyłapię na oszustwie, gniew mój będzie straszniejszy od wszystkiego, co potrafisz sobie wyobrazić, wiedźmo.

– Nigdy cię nie oszukam, panie – wymamrotała, kuląc się w sobie.

– Wiem, Henrietto.

***

– Królu! Królu! Najjaśniejszy panie! – Goniec na spienionym koniu gnał wzdłuż kolumny wojska.

Filip obejrzał się, podniósł rękę. Przyboczny poczet stanął.

– Nie wrzeszcz tak, człowieku! – warknął Ludwig Burghiese, wysuwając się na czoło. – Król dobrze słyszy!

– Złe wieści? – Filip pochylił się w siodle i zachwiał. Giermkowie przytrzymali go pod ramiona. – Diabli, czy to się nigdy nie skończy?

– Złe, Wasza Królewska Mość, bardzo złe! Baron Pillgrim rozgromiony! Nie wiem, czy żywa noga z bitwy uszła! Ponoć kupami trupów zasłane całe pole! Ci, co przeżyli, zgodnie twierdzą, iż baron poległ, ratując pana Alwena de Morano!

Król zasłonił dłonią oczy. Potem spojrzał na mijający ich pułk bersalierów. Szli z oczami wbitymi w drogę, śmierdzący, brudni i wygłodniali. Tylko czasem któryś rzucił niechętne spojrzenie w stronę barwnie odzianych, odkarmionych sztabowców.

– Przeklęta wojna – zamruczał Filip pod nosem. – Po stokroć przeklęta. I niech będą przeklęci ci, którzy mnie do niej nakłaniali! – Wymownie spojrzał na Lud­wiga Burghiese. – Nie mnie, kalece, brać się do wojen! Jaki los czeka teraz naszą nieszczęsną Vereenę?

– Ależ Filipie, najjaśniejszy panie! – zawołał arcybiskup Falcone ze zgorszeniem. – Jesteś królem! Któż ma zagrzewać hufce do walki, jeżeli nie ty!

– Tak – odparł Filip z goryczą – zaiste godnie zagrzewałem hufce do walki. Tak je zagrzewałem, że nawet połowa nie została nam w ręku! A może nie zauważyłeś, biskupie, podczas ostatniej bitwy, jeśli to można w ogóle nazwać bitwą, ile oddziałów poddało się, zanim w ogóle padły pierwsze trupy? A teraz poświęciłem swego najlepszego wodza, żeby osłaniać własny tyłek! To, że go nie bardzo lubiłem, o czym wszyscy wiecie, nie osładza mi jakoś goryczy porażki.

– Nie czas teraz rozpaczać – powiedział Ludwig. – Musimy przyspieszyć marsz! Gerno z pewnością wysłał pościg!

– 2 –

– Nareszcie przestaniesz o nim myśleć, Mai­ve! Nareszcie! – Vorda zmiął pismo w potężnych dłoniach. – Nareszcie – powtórzył.

Zastygła z przerażenia, czekając, co powie dalej.

– On nie żyje, córko! Mam najświeższe wieści, w nocy przybył posłaniec. Twój Alwen de Morano zginął w bitwie pod jakimś tam Getschen!

Poczuła, jak nogi się pod nią uginają. Opadła na ławę.

– Życie miał plugawe – dodał ojciec – ale śmierć przynajmniej godną. Osłaniał odwrót królewskich wojsk. Pillgrima tylko szkoda… Wielki był wojownik.

– Nie wierzę! – krzyknęła, zrywając się na równe nogi. – On nie zginął! On żyje! Czuję to…

Wybiegła z pokoju. Ojciec patrzył bezmyślnie na półotwarte drzwi.

– Popłacze i przeboleje – mruknął.

Za kogo ją wydać za mąż? Kto zechce tę brzydulę, której jedynym bodaj przymiotem jest urodzenie? Ród co prawda zubożały, zawsze jednak jeszcze wysoki, książęco-królewski. Ale kto ją zechce w czasach, gdy liczy się tylko pieniądz? Westchnął i pokręcił głową.

Mai­ve pobiegła do stajen. Otworzyła zagrodę swojej ulubionej klaczy. Zwierzę spojrzało zdziwione nagłym wtargnięciem pani.

– Hadre, mówią, że Alwen nie żyje! – Mai­ve przytuliła głowę do aksamitnego, ciepłego pyska. – Nie żyje, rozumiesz? On, mój jedyny…

Łzy ciekły strumieniem na chrapy. Hadre podrzuciła łbem, posłała swej pani zdziwione spojrzenie.

– Tak mówią, moja piękna. – Dziewczyna gładziła lśniącą sierść konia. – I cieszą się z tego. I ojciec, i hrabia Burghiese, i król zapewne… Wszyscy… Ale ja w to nie wierzę… nie chcę wierzyć. A ty jak uważasz, moja piękna?

Hadre delikatnie skubnęła włosy dziewczyny.

– Wiesz, zazdroszczę ci. Chciałabym być klaczą. Przyprowadzą do ciebie ogiera raz na jakiś czas i wystarczy. Spodoba ci się, to mu się oddasz, a nie, to go pogryziesz i przegnasz. Na dodatek nikt ci nie ma tego za złe. Nie wiesz, co to porywy namiętności…

Klacz zarżała.

– A zresztą może i wiesz? Nie mnie o tym sądzić. Ale i tak ci zazdroszczę…

***

– Gwendal, Gwendal! Gdzie się podział ten chłopak?

Filip Chromy z trudem przemierzał dziedziniec. Zdobiona perłami laska sucho postukiwała na kamieniach.

– Utrapienie z nim tylko – mruczał. – Mój świętej pamięci ojciec nie trzymałby takiego ani chwili… Zbyt miękkie mam serce. Gwendal, hultaju!

– Słucham, panie! – Zdyszany giermek wyskoczył ze stajni.

– Tylko byś się przy koniach pętał – rozgniewał się Filip. – Potrzebny mi jesteś! Natychmiast pojedziesz do hrabiego Burghiese i przekażesz mu listy! Bierz najlepszego podjezdka i ruszaj! Listy odbierzesz u sekretarza. I zawołaj Huberta. Mam ochotę się przejść.

Gwendal ucieszony, że chociaż na jakiś czas umknie wszechobecnej na zamku nudzie, popędził do kancelarii. Filip westchnął. Nie tak bywało za czasów starego króla. Wtedy przebywało w Velarze ze dwudziestu przynajmniej synów najlepszych rodów i szkoliło się w sztuce rycerskiej. A cóż może zaoferować on, sam kaleka, który nie potrafi dobrze zawinąć mieczem… W dodatku ta wojna. Jedyną z niej korzyść wyciągnął wszechwładny Ludwig Burghiese, gdyż pozbył się bez hałasu i skandalu tkwiącego jak cierń w oku Alwena de Morano, Alwena Koniokrada… Pozbył się też przy okazji najlepszej części wojsk i najzdolniejszych dowódców. Król ze złością stuknął laską o ziemię. Przeklęty niech będzie hrabia i jego rady!

Spojrzał na okna pałacu. Tyle w nich niegdyś było życia, tyle… Nagle uśmiech rozjaśnił ściągniętą złymi myślami twarz.

– Lauro! – zawołał. – Moja Lauro!

Królewska małżonka pomachała dłonią.

– Mój ukochany!

***

Dwóch ludzi podążało na zmordowanych, zszerszeniałych wierzchowcach. Drobny uciążliwy deszcz przenikał pod ubrania, bezlitośnie siekł wychłodzone ciała jeźdźców. Jeden z nich sprawiał wrażenie, jakby spał, drugi bacznie rozglądał się dookoła.

– Jednakowoż dzielnie nasi stawali, musisz przyznać… Kto by pomyślał, taka zbieranina, zdałoby się same niedorajdy albo najgorsze łaziki. Musiał się Gerno mocno zdziwić ich oporem. Tyle harataniny, tyle krwi upuściliśmy jego dzielnym wojakom… Skąd to się bierze w człowieku, że w jednej sekundzie z marudera i zupełnej dupy staje się prawdziwym żołnierzem?… Nie wiesz czasem?

Odpowiedziało mu milczenie.

– No tak. Znowu śpisz. Śpij, chłopaku.

Z troską patrzył, jak z owiniętej szarpiami ręki towarzysza ścieka nieprzerwanie strużka czarnej krwi.

– Trzeba by jakichś ludzi znaleźć, bo gotów jeszcze jesteś na koniu umrzeć… To już ponad tydzień będzie od bitwy.

Ranny zabełkotał.

– Co mówisz? – Pochylił się ku niemu. – Nie, chłopcze, zapomnij o tym, nie zostawię cię. Nie po to wyciąg­nąłem cię z zamętu, żebyś skapiał sam w lesie. Cholera, słuchaj, co mówię. Jakem Pillgrim, nie widziałem jeszcze takiej łomotaniny! Pamiętasz? Myślałem, że nasi, wyjąc wniebogłosy, uciekną na widok szarży pancernej jazdy, a oni nie tylko dotrzymali pola, ale przynajmniej połowę kopijników zrzucili na ziemię… I dobrze – dodał ciszej. – Nie miałbym cię jak wynieść ze szczętu, gdyby nie biegające po polu koniki. Ale posłuchaj, skoro ci nasi ludzie dali radę walczyć jak Bóg przykazał, i ty się teraz nie poddasz! Trzymaj się siodła. A może cię jednak przywiązać do konia? Hej, Alwen, żyjesz jeszcze? Przywiązać cię?

Ranny pokręcił przecząco głową.

– Dam… radę… – szepnął.

Pillgrim wyprostował się nagle, pociągnął nosem.

– Zapach dymu – stwierdził. – Mam nadzieję, że to jakaś osada, a nie chłopcy naszego przyjaciela Gernona! Zresztą wszystko jedno, choćby i sam diabeł! Potrzebujesz opieki.

***

Hubert z chmurną miną oglądał pogięty, bogato rytowany napierśnik. Też mu się trafiło! Nie dość, że zardzewiały jak nieszczęście, to ciągle jeszcze zajeżdża trupem. Niedługo przyjedzie stryj Vorda i zapyta, jak mu się wiedzie. Co wtedy odpowiedzieć? Stary vi Rimm to człowiek z dawnych czasów. Dla takiego więcej znaczą blizny niż zdobycze. Odrzucił z obrzydzeniem pancerz.

– Jaka wyprawa, taki łup – mruknął. – Może i był kiedyś piękny… na pewno nawet. Ale teraz?

– Gdzie zostawiłeś króla, Hubercie?

Poderwał się na dźwięk tego głosu. W wejściu stała królowa i z uśmiechem przypatrywała się jego niepewnej minie.

– W parku… – bąknął. – Położył się na drzemkę w altanie, a mnie kazał iść precz.

Laura zmrużyła oczy. Chłopca przeszedł dreszcz. Boże, jakaż ona piękna. Niby jakaś boginka albo i sama Afrodyta…

– Posłuchaj mnie, Hubercie.

– Tak, najjaśniejsza pani. – Wyprostował się.

– Dzisiaj, kiedy król uda się na spoczynek… – Zawiesiła głos.

– Tak, pani?

– Przyjdziesz do mojej komnaty. – Zaczerwieniła się. – Zrozumiałeś?

– Ależ Wasza Wysokość raczy sobie ze mnie kpić!

– Nie, mój Hubercie. Od dawna chciałam cię o to… – Zająknęła się. – Dzisiaj nie ma Gwendala, będziesz sam, prawda?

Skinął głową.

– Tym lepiej, nie będziesz się musiał nikomu opowiadać.

– Ale…

– Potraktuj to jak rozkaz. – Uniosła dumnie pod­bródek. – Jeszcze tego brakowało, żebym się tłumaczyła byle paziowi! Czekam na ciebie dziś wieczór!

***

Burghiese rzucił na stół pismo.

– Wyjdź i czekaj na odpowiedź – powiedział do Gwendala. Spojrzał w okno, prosto w ciemnoczerwoną twarz zachodzącego słońca, potem na bawiącego się pierścieniem arcybiskupa. – Albo nie, posłańcu, zrobimy inaczej. Idź teraz do mojego ochmistrza, niech każe przygotować dla ciebie nocleg. Do dnia nigdzie nie pojedziesz. To wszystko nie jest aż tak pilne, żebyś miał się pętać z ważnymi dokumentami po nocy. Sam jutro ruszę do Velary.

Poczekał, aż drzwi zamkną się za chłopcem.

– Filip postanowił zawrzeć pokój z Gernonem, biskupie.

Falcone wzruszył ramionami.

– To chyba dobrze, prawda? Potrzebny nam pokój.

– Tak, tyle że warunki są nie do przyjęcia, przynajmniej dla mnie, a pewnie i dla ciebie. Filip chce oddać wschodnie hrabstwa w lenno cesarzowi.

– I tak od lat trzyma je Gerno. – Arcybiskup znowu wzruszył ramionami. – Jak widać, nie udało nam się ich wyrwać mimo morza krwi, jakie przelaliśmy.

– Nie udało się, bo nie taki był cel wyprawy. Zapomniałeś? Pozbyliśmy się Pillgrima i paru innych baronów mogących nam stanąć na drodze. Udało nam się pozbyć nawet Koniokrada, który uwierał od lat jak kamień w bucie. Ale nasz Filip, poza tymi hrabstwami, godzi się też oddać Doranę i Sellen.

Falcone drgnął.

– Doranę? Toż to moja diecezja!

Hrabia uśmiechnął się drwiąco.

– A Sellen to z kolei moja dziedzina. Najwyraźniej Filip uznał, że ciężar powinni odczuć ci, którzy najbardziej parli do wojny. Jestem w stanie to zrozumieć, chociaż nie myślę się z tym pogodzić. Ale to jeszcze nie wszystko. Król zgadza się wypłacić od ręki pięć tysięcy kóp srebrnych groszy jako odszkodowanie wojenne… Od ręki, biskupie!

– Przecież skarbiec jest pusty! Skąd weźmie tyle pieniędzy?

– Oczywiście, królewski skarbiec jest pusty, ale arcybiskupi chyba nie, co? Pewnie znajdzie się tam to i owo, nieprawdaż?

– Nie ośmieli się!

– Nie wiem, drogi Falcone. Ja na jego miejscu chybabym się jednak ośmielił. To bardzo dobry pretekst. Będzie ratował swoich poddanych od dodatkowych morderczych podatków. A kiedy raz wejdzie w kościelne dobra, weźmie niewątpliwie o wiele więcej niż te kilkaset beczułek srebra. Nasz król może jest ułomny, może jest fatalnym dowódcą, ale na pewno nie można mu odmówić sprytu.

– Musimy coś zrobić!

– Coś? – Burghiese uśmiechnął się krzywo.

– Musimy go powstrzymać. Radźcie, hrabio!

– Mamy przed sobą pracowitą noc, Falcone. Bardzo pracowitą.

– Musimy jeszcze zdecydować, co z najemnikami zamkniętymi w wieży. Ci żołdacy wiedzą o wiele za dużo. Gdyby któryś coś wygadał…

– Najemnikami się nie kłopocz. Już o nich zadbałem. A jeśli im wierzyć, a nie wierzyć nie mam powodu, o Alwena i Pillgrima niewątpliwie zadbali woje Gernona. Koniec końców nie było potrzeby korzystać z usług naszych wynajętych zabójców.

– Jest jeszcze jedna rzecz, o której musimy pamiętać – powiedział powoli arcybiskup. – To, co jest w posiadaniu Vordy vi Rimma.

– Czarny Pergamin – skrzywił się z niechęcią hrabia.

– Czarny Pergamin – powtórzył za nim jak echo Falcone. – Może pokrzyżować nam plany. Ty nie zostaniesz królem, a ja skończę w klasztorze jako prosty mnich. Dopóki żyje ktoś z tego rodu i ma go w posiadaniu, dopóty nie będziemy bezpieczni.

– O tym też pomyślimy, kiedy przyjdzie czas. Teraz musimy postarać się zrobić to, co zamierzyliśmy.

***

– Czy to konieczne, ojcze?

Z nadzieją wpatrywała się w twarz Vordy. Może jeszcze zmieni zdanie.

– Najwyższy czas, Mai­ve, żebyś zobaczyła kawałek świata i poznała ludzi. Królowa zgodziła się przyjąć cię do swego fraucymeru. To wielka łaska. Nie odrzuca się takiej szansy!

– Jednak…

– Nie ma odwołania – warknął. – Nie będę świecić oczami na dworze tylko dlatego, że nie potrafię sobie poradzić z własną córką!

– Ale ja nie chcę! Przynajmniej nie teraz!

– Nie drażnij mnie, dziewczyno! O świcie ruszamy do Velary! Tam szybko ci wywietrzeją myśli o tym de Morano… Nawet po śmierci nie ma z nim spokoju!

Odwróciła głowę.

– Tylko mi tu bez płaczów! I zdejmij te czarne szmaty! Nie jesteś wdową, tylko młodą dziewczyną!

Patrzyła na niego długą chwilę. W jej spojrzeniu było coś, co go zaniepokoiło.

– Co ty chcesz powiedzieć, Mai­ve?

Zacisnęła usta w wąską kreskę.

– Mów! Przybij następny gwóźdź do trumny starego ojca! No, dalej!

– Jak chcesz! Będę nosić czarny strój. Zamierzam go nosić do końca moich dni! Bo ja jestem wdową, ojcze! Jestem! – krzyknęła. – Potajemnie wzięliśmy z Alwenem ślub! A gdybyś był bardziej spostrzegawczy, zauważyłbyś, że ostatnio niedomagałam, a mój brzuch…

Vorda osunął się na ławę.

– 3 –

– Cyrulik? Dobry panie, a skąd by tu cyrulik? W mieście to był i lekarz książęcy, i felczerów ze czterech, i nawet niejaki Kudra, uczeń czarnoksiężnika, jak powiadali, choć przeczył. Jeno tam już nikogo… Jedna pożoga i popiół, że i tylko pewnie zaorać przyjdzie… Nas tu cudem jakowymś Gernonowi zbóje ominęli, a i to nie wiada, zali nie wrócą. Sami widzicie, że my w każdej chwili gotowi w lasy zapaść.

Gospodarz zatoczył ręką koło. Rzeczywiście, dobytek leżał spakowany na wozie, a opodal pasł się leniwie ogromny wół.

Chłop patrzył z obawą w twarz Pillgrima. Przerażał go ten wielki żołnierz. Nigdy nie wiadomo, co takiemu przyjdzie do głowy. Z chałupy wyszła kobieta i stanęła obok męża, nieco z tyłu.

– Ten człowiek potrzebuje pomocy! – Baron wskazał chwiejącego się w siodle Alwena. – Ranny jest i może umrzeć bez pomocy.

Chłop wzruszył bezradnie ramionami. Kobieta pociągnęła męża za rękaw i szepnęła mu coś na ucho. Twarz mężczyzny rozjaśniła się.

– Ale mamy tu zielarza jednego. Opodal w lesie chatę postawił. Będzie ze trzy pacierze do jego komyszy.

– Pustelnik? Niech będzie. Nie mamy co wybrzydzać. Poślij kogoś po niego. Może to mnich jakiś. Oni zwykli znać się na ranach.

– A kto go tam wie. Osiadł będzie ze dwa gody temu. Zielarz i tyla.

– Niech przyjdzie.

– Pójść mogę, ino kto go tam wie, czy zechce się ruszyć. Niechętny jest. Jak już, to każe do siebie chorych przyprowadzać.

– Powiedz mu, że królewscy rycerze potrzebują pomocy. Jeśli odmówi, sam do niego pojadę! A wtedy on może zachorzeć. Ciężko i w krótkich abcugach!!

Alwen stęknął głucho i pochylił się nad końskim karkiem. Zaczęły nim wstrząsać niepohamowane torsje.

– No idźże już, człowieku! – Pillgrim rzucił się w stronę przyjaciela. – Nie gap się, tylko leć! A my do domu. Rusz się, kobieto, pomóż mi!

***

Filip siedział przed rozpalonym kominkiem, patrząc na swoje wyciągnięte w stronę paleniska, odziane w grube pończochy nogi.

– Najchętniej włożyłbym je do ognia – mruknął.

– Słucham, Wasza Wysokość?

Król spojrzał na szatnego. Zupełnie zapomniał o jego obecności.

– Nie mówiłem do ciebie, Karolu. Nie mogę rozgrzać moich przeklętych kończyn! Czuję, jakby bez ustanku przeszywał je mróz!

– Czy kazać przygotować szkandele, panie? Może ułożysz się na spoczynek w ciepłym łożu. Późno już. Północ minęła.

Filip potrząsnął głową.

– Nie chcę jeszcze spać. A nie mam ochoty przewracać się do samego rana z boku na bok. Wtedy dopiero boli!

Przez długą chwilę wpatrywał się w grę płomieni na pokrytym siwym nalotem grubym balu drewna.

– Burghiese – szepnął. – Co też on knuje?

– Słucham. – Szatny znowu poderwał się na równe nogi.

– Nic od ciebie nie chcę, mój drogi. Jeśli będę czegoś potrzebował, zawołam cię. Idź już spać.

Znowu zapatrzył się w ogień. Kiedy siedział bez ruchu, lodowaty ból w nogach nieco ustępował. To były cenne chwile wytchnienia. Zapadł w płytką drzemkę.

Nagle drgnął. Czy to prawdziwy hałas na górze, czy tylko senna imaginacja? Ludzki głos go zbudził czy stało się to gdzieś w marzeniu przedsennym?

Klasnął w ręce.

– Karolu, sprowadź mi tu Huberta. Natychmiast. Chcę, żeby mi poczytał. Może wtedy uda mi się choć na chwilę zmrużyć oko.

– Tak, panie.

***

Miękki atłas pościeli czynił ciało bezwolnym. Pora wstać. Mimo nieprzespanej większej części nocy trzeba podjąć trud, sprostać obowiązkom niesionym przez nowy dzień. Sen… ten sen przyszedł niby dawna kochanka, na pozór doskonale znana, a po latach odkrywana na nowo. Pamiętał, kiedy po raz pierwszy spadł nocą taki senny majak. To było wtedy, gdy udał się w góry schwytać jednorożca. Dawno i niedawno zarazem. Wówczas ujrzał we śnie twarz nieznanego człowieka, człowieka, który uratował mu więcej niż życie.

Niebezpieczeństwo… On jest w niebezpieczeństwie!

Mistrz Ekhart usiadł na łóżku. Za każdym razem, gdy tamtemu grozi coś poważnego, przychodzi ten sen. Przystojna twarz z szopą skłębionych włosów na tle ciemniejącej łuny zachodzącego słońca. W źrenicach tańczą iskry odległych pożarów. Zagrożenie… Tym razem musi być naprawdę poważne, skoro łuna krwawiła niebo, a ogień pożarów zdawał się trzaskać palonym drewnem domostw tuż za plecami.

Mistrz wstał, podszedł do stołu z kryształową kulą. Właściwie nie była to kula, ale coś na kształt wielkiego brylantu o setce drobnych płaskich powierzchni, w których odbijały się najważniejsze wieści. Jednak dziś dzień nie był najlepszy, aby korzystać z tego przedmiotu. A może nie tyle dzień nawet, ile rozkojarzony umysł płatał figle, nie pozwalając się skupić. Skarcił się natychmiast za tę myśl. Nie wolno dawać przystępu słabościom! Pochylił się nad kulą, z wysiłkiem przenikając skłębione wizje.

***

– Nie bójcie się. – Połyskujący polerowaną blachą rycerz patrzył z wysokości konia na klęczącą przed nim niewiastę. – Pan zakazał wojackiej swawoli. Teraz to już nasze ziemie, a wy jesteście poddanymi Jego Wysokości Gernona.

Rzeczywiście, oddział żołnierzy stał karnie przed chałupą, zamiast, jak to mają we zwyczaju wojacy, rozpełznąć się w poszukiwaniu jedzenia i dziewek. Kobieta spoglądała z niedowierzaniem na mówiącego do niej dowódcę. Powoli docierało do niej, że nie będzie rabunku i gwałtów.

– Sam pan niebawem tu stanie własną osobą na nocleg. Gdzie twój mąż? Trza władcy miejsce godne przygotować.

Przełknęła ślinę.

– Po zielarza poszedł, do lasu. Wróci pewnie niebawem…

– Czyje to konie?

Rycerz wskazał zaobroczone wierzchowce stojące w głębi podwórza. Kobieta zagryzła wargi i milczała. Podszedł do niej jeden z żołnierzy.

– Masz obowiązek gadać – warknął. – Teraz jużeś w Gernonowym dziedzictwie. On twój pan i jemu masz być posłuszna.

Kobieta milczała.

– Jeśli nie, zrobimy tu tak, jak to zwykliśmy czynić w obcym kraju. A że niczego z ciebie kobiałka, to i każdy chętnie się z tobą zabawi!

Zbladła i wyciągnęła rękę w stronę domu.

– Tam są – szepnęła. – Dwóch królewskich… Tam… Jeden ranny.

W tej samej chwili na skraju lasu pojawił się gospodarz wraz z brodatym, ubranym w łachmany człowiekiem. Chłop stanął z rozdziawionymi ustami, a jego towarzysz rzucił się do ucieczki.

– Za nim! – krzyknął dowódca.

Czterech zbrojnych puściło się pędem za uciekinierem.

– A ty chodź tu! – zawołał wojak do chłopa. – Nic ci nie grozi.

***

Vorda jechał w milczeniu, z zaciętym wyrazem twarzy i stale zaciśniętymi szczękami. Tuż za nim podążała Mai­ve, dalej kilkunastu zbrojnych pachołków i wyładowane wyprawą wozy.

– Zapomnisz o nim – powiedział do córki przed wyjazdem.

Były to jedyne słowa, jakie do niej wypowiedział przez cały czas. Nie odezwała się. Znała go na tyle, żeby wiedzieć, kiedy przestaje mieć sens jakikolwiek sprzeciw. Słyszała tylko, jak mruczy do siebie, chodząc po izbie: „Wdowa, wdowa, żeby cię piekło pochłonęło, Koniokradzie!”.

Nie żyje… Nie żyje? Łzy stanęły jej w oczach. Szczęście było tak krótkie, jakby go nigdy nie zaznała. Ból i gorycz… Zgorzknienie… Czeka ją kilkadziesiąt lat rozmyślania, przyjdzie dziecko, odejdzie, na starość zostaną modły. Wstrząsnęła się. Co za los! I za co? Za niepokorną miłość, za to, że pokochała człowieka, którego nie tolerowali możni tego świata?

Vorda spojrzał przez ramię. Na widok łez w oczach Mai­ve zacisnął szczęki jeszcze mocniej. Nie doczeka się prawego potomstwa z lędźwi jedynaczki. Nie będzie kołysał na kolanie sześciorga wnuków, jak o tym marzył. Cały majątek po jego śmierci przejmą chciwi krewniacy, bo przecie, jeśli narodzi się bękart, wydziedziczą go… W przypływie złości ścisnął uda, aż koń pod nim jęknął i rzucił na jeźdźca zdziwione spojrzenie.

– Panie, panie!

Pachołek wysłany przodem dla załatwienia w jakiejś wsi noclegu pędził szaleńczym cwałem. Osadził wierzchowca, ocierając się prawie o strzemię Vordy.

– Tam… tam… – dyszał. Miał w oczach przerażenie. – Tam…

– Co tam? Gadaj składnie!

– Ukrzyżowani…

Stary rycerz wzruszył ramionami. Mało to krzyży pojawiło się przy traktach w czas wojny? Za byle przewinienie wbijali ludzi na pal, dręczyli ogniem albo krzyżowali, jakby na szyderstwo niebu.

– Coś się tak zląkł, Hagrir? Pierwszy raz trupa zobaczyłeś?

– Nie pierwszy… Jeno ich tam będzie z pięciu. Straszliwie oprawieni. Jeden jeszcze dycha!

Vorda skrzywił się. Niedobrze, jeżeli słyszała to Mai­ve. Pewnie będzie się litowała nad nieszczęśnikami. Albo nawet zechce pomagać, choć to skazańcom zabronione. Nijak teraz sprawę odkręcić.

– Ojcze, jedźmy tam! – Córka potwierdziła jego obawy.

– To na pewno skazańcy. Za pomoc takim grozi sąd książęcy albo i królewski, nie wiesz?

– Panie – wtrącił się Hagrir – tego, co żyje, to ja znam. To najemny żołnierz, niejaki Borcho. Widziałem go kiedyś przy boku hrabiego Burghiese.

– Dobrze – mruknął niechętnie Vorda. – Jedźmy.

Nachmurzył się. Wszystko, co łączyło się w jakikolwiek sposób z osobą hrabiego, wróżyło jak najgorzej. Ogarnęły go złe przeczucia.

Rzeźnia, jaką zastali na miejscu, zrobiła wrażenie nawet na zaprawionym w oglądaniu krwawych widoków rycerzu. Tym większe było jego zdumienie, kiedy Mai­ve, nie okazawszy żadnego poruszenia, zbliżyła się do jedynego, który dawał znaki życia. Miała najwyraźniej więcej ze świętej pamięci matki, niż mu się dotąd wydawało.

– Zdejmijcie go! – rozkazała.

Hagrir z dwoma pachołkami zajął się konającym. Odczepianie od krzyża musiało powodować nie lada cierpienie, bo nieszczęśnik jęczał rozdzierająco. Złożyli go na rozpostartej na ziemi skórze, a Mai­ve przyklęknęła obok, ocierając z twarzy skazańca zakrzepłą krew.

– Ojcze! – zawołała. – Ojcze, podejdź tu. Ten człowiek mówi bardzo dziwne rzeczy!

***

Gerno uważnie przyglądał się potężnej postaci Pillgrima.

– Nie dziwi mnie, że dawałeś tak silny odpór moim wojskom, panie de la Marvilla – powiedział. – Na milę bije od ciebie siła i stanowczość, a to najważniejsze cechy dowódcy. Potrafię je docenić.

– A ja doprawdy dziwię się, że twoja armia okazała się tak liczna. I wyszkolona. O ile wiem, twoje ziemie nigdy nie słynęły z zawołanych wojowników.

Gerno skrzywił twarz w uśmiechu. Długa blizna ciągnąca się od podbródka aż do górnego płata ucha zwinęła się niczym gotów do ataku wąż.

– To już moja tajemnica, marszałku. Przynajmniej na razie będzie to tajemnica. Król Filip zaczął wojnę przekonany o mojej bezsilności. Zdaje się, że jego doradcy utrzymywali go w tym przekonaniu wbrew wszelkim meldunkom, jakie przychodziły od postrzegaczy przy moim dworze. Bóg mi świadkiem, Pillgrimie, że nie chciałem tego konfliktu. Jednak skoro już się zdarzył, trzeba było go wykorzystać, nie uważasz?

– Uważam, że musieli ci pomagać jacyś czarnoksiężnicy. Nikt nie jest w stanie stworzyć takiej wielkiej i bitnej armii w ciągu czterech lat! A tyle minęło od wielkiego lania, jakie dostaliście od koczowników. Przyznaj, książę, znosiłeś się z magami…

Gerno pokręcił głową.

– Dziwi mnie, że ludzie tak chętnie przypisują zwyk­łym zjawiskom proweniencję tak fantastyczną. Ty przynajmniej powinieneś unikać podobnych manowców.

– Przecież i tak nie powiesz mi prawdy. – Baron wzruszył ramionami. – Nawet gdybyś zamierzał mnie zgładzić zaraz potem. Jeżeli naruszyłeś traktat z Maen­vig, nie możesz się do tego przyznawać sam przed sobą. Nie wie o tym nawet twój spowiednik.

– Nie złamałem traktatu, możesz mi wierzyć. Przysięgał nie będę, bo nie ma to sensu. Zatem tę część rozmowy mamy z głowy. Co do zgładzenia ciebie, Pillgrimie, byłoby to zaiste głupotą. Nie zabija się ot, tak sobie kogoś, kto zasłużył na zawołanie „Straszliwy” we wszystkich armiach świata. Liczę na to, że skoro twój król cię zdradził, będziesz skłonny uznać nad sobą nowego pana. Teraz nie odpowiadaj! Pochopne słowa potrafią zaszkodzić bardziej niż nieopatrznie spożyta trucizna. Masz czas do namysłu i rozpoznania dokładniej swojej sytuacji. A wracając jeszcze do tematu czarów i magii, to co robił w twoim wojsku niejaki Alwen de Morano, zwany Koniokradem? Przecież został za nim wydany ortyl za uprawianie sztuk magicznych.

– Wiem, co mówią o Alwenie – odparł spokojnie Pillgrim. – Nie uwierzę jednak, żeby sprzągł się z brudnymi magikami. To skomplikowany człowiek. Mógł się obracać w różnym towarzystwie. Mógł się pewnych rzeczy nauczyć albo dokonać czegoś, co stało się podłożem podejrzeń. Ale sam na pewno nie splamiłby się uprawianiem czarów! W tych wszystkich plotkach i niedomówieniach bez trudu można wyczuć rękę naszego drogiego Ludwiga Burghiese. Dobrze, książę, powiem ci. Ja wiem, dlaczego Burghiese tak nienawidzi rodu de Morano. Nie mogę wyjawić nic więcej, bo to sprawa Alwena i jego świętej pamięci ojca.

Gerno długo patrzył gdzieś w przestrzeń, wyglądało, jakby zapomniał o obecności Pillgrima. Jednak po długim milczeniu odezwał się.

– Trzeba ci wiedzieć, że nie mam doprawdy nic przeciwko ludziom parającym się czarnoksięstwem. Nie, nie! Nie myśl sobie, że stworzyłem swoją armię z duchów albo przywołanych do życia trupów. Ja nie wierzę, że to w ogóle można zrobić. Ale przekonałem się, że wśród tych, którzy uprawiają wiedzę tajemną, jest wielu mędrców. Że potrafią przekazać wiele mądrych myśli. A co do twojego Alwena, kiedy wyzdrowieje, przekonamy się, czy rzeczywiście nie ma nic wspólnego z magią. Mam swoich wtajemniczonych ludzi, a oni swoje sposoby.

– Chcesz go oddać katu? Biegły małodobry wyciąg­nie od człowieka każde zeznanie, jakie sobie wymarzy! Znam ich sposoby! A jeżeli liczysz na to, że aby go ratować, pójdę na twoją służbę…

– Milcz, człowieku! – syknął Gerno. – Za kogo mnie uważasz? Myślisz, że jestem podobny waszym baronom i diukom? Bezwzględny i sprzedajny? Bezwzględny tak! Ale brzydzę się zdradą i podłymi podstępami… kiedy sam nie muszę ich stosować – dodał po chwili. – Co do Koniokrada mam swoje plany, więc możesz mi wierzyć, że wydawanie go w łapy kata zupełnie mnie nie interesuje.

– Możesz mieć plany, jeżeli on w ogóle przeżyje! Na razie rana jest mocno zaogniona. Jeżeli to potrwa jeszcze dzień, dwa, krew nie zdoła się oczyścić.

Gerno rozłożył ręce.

– Na to nikt nic nie poradzi. Ale to silny organizm. Myślę, że stanie na nogi.

– Na nogi… Jeśli nie straci prawicy. Bezręki rycerz – mruknął Pillgrim. – Poza tym widnieje na nim piętno śmierci. Nie przeżyje. Nie ma szans.

– Szanse są zawsze. – Gerno wydął policzki. – Trzeba tylko umieć je wykorzystać.

– Tu pomogłyby tylko czary! Czy to masz na myśli?

Książę uśmiechnął się w odpowiedzi.

– Nie pozwolę, by mojego przyjaciela dotykał bezec­ny czarownik!

Gerno badawczo przyglądał się zmienionej gniewem twarzy barona.

– To dziwne – rzekł z zastanowieniem. – Twój król, a właściwie jego szara eminencja Burghiese uczynił z nienawiści do krajów magii oś swojej polityki. Ma jakieś powody. Nie interesują mnie one specjalnie, chociaż jego zajadłość jest intrygująca. Odcinając się od wiedzy magów, podcina sobie skrzydła, a to mi, oczywiście, nie przeszkadza. Nikt tak surowo jak on nie przestrzega postanowień traktatu z Maenvig. Ale dlaczego akurat ty nienawidzisz adeptów magii na równi z nim? To bodaj jedyna rzecz, która was łączy.

Pillgrim milczał z ponurą miną.

– Przypuszczam, że to jakaś osobista uraza, mylę się?

– On by mi tego nie darował! – Baron podrzucił niecierpliwie głową, jakby chciał odrzucić ostatnie pytanie księcia. – Pomoc maga? Wiesz przecież, czego żądają czarnoksiężnicy w zamian za uzdrowienie!

– Posłuchaj uważnie, Pillgrimie. On nie jest w stanie dokonać wyboru. Mógłbym to uczynić ja, ale z pewnych względów tego nie zrobię. Jako ten, który wziął go do niewoli, nie mogę podejmować takich decyzji. Nie mogę – podkreślił. – Ale są tacy, którzy wiedzą różne dziwne rzeczy. Możesz zapytać mojego lekarza. Rozumiesz? To ty musisz podjąć decyzję za Alwena!

– On by mi tego nie darował! – powtórzył baron.

– Mogę cię uspokoić co do jednego. Nie ma tu żadnych mistrzów czarnoksięstwa i nigdy nie było. Korzystałem z ich rad i wskazówek, ale nic ponadto. Zgromadziłem liczną armię kosztem wielu wyrzeczeń. Takie są fakty. Co ty teraz zrobisz, to już rzecz osobna.