Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Więcej grzechów nie pamiętasz? Nie szkodzi, przypomnisz sobie. Wszystkie, co do jednego. I za każdy zapłacisz. Bez rachunku krzywd nie można stanąć przed Stwórcą.
Oto opowieść o kacie obarczonym piętnem budzącej grozę tajemnicy. Przerażającym przez to, kim jest, pogardzanym za to, co robi i... uwielbianym za kunszt, z jakim to robi. Opowieść o poszukiwaniu człowieczeństwa w mrocznych realiach szesnastowiecznej Rzeczpospolitej i Europy, obserwowanej z poziomu szafotu. Pełna postaci znanych i z przypowieści, i z historycznych annałów. Kunsztowna mozaika faktów, legend i bajań. Szczera do bólu, przerażająco realna i ostra niczym brzytwa.
Rafał Dębski w mistrzowskiej formie zaprasza w podróż do krainy boleśnie sprawiedliwej pomsty. Do miejsc kaźni, o których istnieniu nie chciałbyś wiedzieć. Do historii, o których wolałbyś zapomnieć. Na spotkanie z kimś, kogo nie chciałbyś poznać. Fantasy z krwi i kości serwowane bez znieczulenia. Miłosierdzie zostaje za drzwiami.
Sam się o to prosiłeś. Czytaj i niechaj kat ci świeci!
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 632
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © 2024 by Rafał Dębski
All rights reserved
Projekt okładki: Tomasz Maroński
Redakcja: Dominika Repeczko, Agnieszka Pawlikowska
Korekta: Agnieszka Pawlikowska
Skład i łamanie: Karolina Kaiser
Opracowanie wersji elektronicznej:
Książka ani żadna jej część nie może być kopiowana w urządzeniach przetwarzania danych ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.
Utwór niniejszy jest dziełem fikcyjnym i stanowi produkt wyobraźni Autora. Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci i zdarzeń jest przypadkowe.
Wydawca:
Drageus Publishing House Sp. z o.o.
ul. Kopernika 5/L6
00-367 Warszawa
e-mail: [email protected]
www.drageus.com
ISBN EPUB: 978-83-68102-10-9
ISBN MOBI: 978-83-68102-11-6
Właściwie do końca nie wiem – chciałem tego czy nie? Przemyślenia przyszły potem. Zbyt późno, żeby cokolwiek zmienić. Zresztą w zasadzie i tak nie miało to większego znaczenia. Jeden raz więcej czy mniej… Miasteczko płonęło, ludzie z krzykiem biegali po ulicach.
– Zaraza! Zaraza!
Pomyśleć tylko, że tym razem nie miałem najmniejszego zamiaru nieść zniszczenia. Nie tutaj, a na pewno nie w tym momencie. Zapewne po moim odejściu zmarłoby kilku, może kilkudziesięciu ludzi, może nawet połowa mieszkańców, bo moi mali przyjaciele są wszędobylscy i sięgają tam, gdzie ja nie mogę dotrzeć, jednak samo miasto by ocalało, nie uległo pożodze. Ale stało się, co się stać miało. Bóg potrafi być złośliwy. A może to nie Bóg wcale, tylko okrutny grymas wiecznie wykrzywionej twarzy złośliwego losu? Może Boga wcale nie ma? A jeśli nawet jest, ma w głębokiej pogardzie marną egzystencję swego najdoskonalszego dzieła? Dzieła, które potrafi posunąć się do najgorszych zbrodni i największych okrucieństw, aby zapewnić sobie powodzenie, sławę i władzę, owe marne namiastki boskiej potencji.
Zaczęło się jak zwykle. Zawsze znajdzie się ktoś, kto nie pozwoli obcemu przejść spokojnie, przepłynąć niezauważonym przez swój skrawek egzystencji.
– Nie podobasz mi się, człeku – powiedział pachołek miejskiej straży.
Rzecz jasna w pierwszej chwili nie odgadłem, kim jest – w szarej opończy, z krótkim kordem przy boku wyglądał na zabijakę, jednak nic ponadto – w każdym ludzkim skupisku bywają tacy prawie bohaterowie, miejscowe zuchy, dbający o reputację pierwszej pięści albo pierwszej szabli. Poza tym nie spodziewałem się, żeby w takiej mieścinie rajcy utrzymywali straż. Widać jednak magistrat opływał tu w jakieś niespotykane dobra, których postanowił strzec na wszelkie sposoby.
– Odejdź – odrzekłem ugodowo. – Nie wyprowadzaj z równowagi spokojnego człowieka.
Wtedy szarpnął mnie za ramię. Chwyciłem natarczywą dłoń pod nadgarstkiem, wbiłem kciuk między kości tak, by – nie wyrządzając krzywdy – zadać jak największy ból. Jęknął głośno. Wówczas zaniepokojony karczmarz wyjawił, z kim sprawa. Wiele mnie to nie obeszło. Zbój, charakternik czy ratuszowy sługus, co za różnica?
– Nie szukam zaczepki. – Rozwarłem palce. – Daj mi spokój.
Odskoczył dwa kroki, rozcierając obolałe miejsce.
– Czego tu szukasz? – warknął. – Dlaczego nie zdejmujesz rękawic do posiłku?
– Nie twoja rzecz. Czy wasze prawa zabraniają człowiekowi zjeść i napić się, jak przyjdzie ochota i jak mu wygodnie?
– Nie każden może poczuć się w moim rewirze wytęsknionym gościem. Czego chcesz, gadaj?
– Zostaw człowieka – wtrącił się ponownie karczmarz. – Spokojny jest. Od południa tu siedzi, a mamy wszak już dobrze pod wieczór. Płaci gotowizną, awantur nie wszczyna, pałki nawet nie zalał. Zajmij się lepiej Błażejem. Leży pod ścianą i jak przez chwilę chociaż nie womituje, to zaraz beka i pierdzi. Zaś gdy go chcę ruszyć, łapami wymachuje, a nawet w takim stanie siły ma niby niedźwiedź.
Strażnik skrzywił się niechętnie.
– Sam się zajmuj pijakami, skoro masz arendę na wyszynk. Mnie ten tutaj ptaszek się nie widzi. Na odwach z nim trza będzie pójść, niech przed władzą zeznaje, skąd, dokąd i po co. Może to zbiegły niewolny chłop? A może rozbójnik jakowyś? Na niewiniątko nie patrzy, raczej jakby niejedno życie miał na sumieniu. Dziwnie czarniawy, może turecki albo wołoski szpieg? Widziałeś jego oczy? Jakby śmierć zamieszkała na dnie źrenic.
Nie pomylił się. Niejedno życie mam na sumieniu, tego się ukryć nie da. Ale nie do końca miał w swych podejrzeniach rację strażnik poeta. „Jakby śmierć zamieszkała na dnie źrenic”. Ładnie to powiedział. Nie tylko ładnie, ale to właśnie najbliższe było prawdy. Mieszka we mnie śmierć. Nie na darmo wybrałem swego czasu trudną ścieżkę wtajemniczenia, zostając uczniem Mistrza Czarnej Śmierci
– Nie bój się – prychnąłem pogardliwie – nie tobie niosę zagładę, nie dla ciebie ciemność, którą we mnie dostrzegłeś.
– Ja niczego się nie boję. – Uniósł dumnie brodę.
Był zabawny. Właśnie tak zabawni potrafią być ludzie zadufani we własną siłę i powagę urzędu. Nie wytrzymałem. Odchyliłem głowę i wybuchnąłem śmiechem.
Co się stało, Jakubie? Blanka ocknęła się z odrętwienia. Odpoczywała. Jak zawsze kiedy podejrzewała, że czeka nas moc roboty, odpływała daleko, by karmić się ukrytymi w zakamarkach umysłu wspomnieniami i prawie zapomnianymi bądź niedokończonymi snami. Dlaczego się śmiejesz?
– Z ludzi, ukochana. Są tacy mali w swej wielkości – rozmyślnie powiedziałem to głośno.
– Do kogo gadasz? – Pachołek przyskoczył do mnie. – I co to ma znaczyć? Kto jest mały?
– Idź w swoją drogę, nieboraku. Po co ci kłopoty? Po co narażać życie? Może ono nikomu poza tobą niepotrzebne, ale po co je zaraz tracić?
W dłoni tamtego błysnęło ostrze. Długi, wąski puginał. Niegdyś takie rożny służyły do dobijania przeciwnika zakutego w blachy, bo łatwo je było włożyć w szczeliny zbroi. Karczmarz odszedł do swoich zajęć. Wolał udawać, że nic nie widzi. Zrobił swoje, stanął w obronie gościa na ile mógł, a przede wszystkim na ile było bezpiecznie. I wystarczy.
– Wszyscy jesteście tacy sami – wycedził mój prześladowca. – Przychodzicie, żeby kraść i zabijać, nie szanujecie władzy.
Uważaj, kochany.
Ostrzeżenie nie było potrzebne. Nie zamierzał mnie pchnąć. Nie mógł znaleźć w sobie dość odwagi. Przecież doskonale zdawał sobie sprawę, że nie ma do czynienia ze zwyczajnym włóczęgą.
– Idziemy.
– Nie zrobiłem nic złego.
– To się okaże po rozmowie z kapitanem.
– To nawet kapitana straży tu macie? – zdumiałem się. – Mieścinę byle krowi placek przykryje, koń, jak stanie zadnimi nogami na jednych rogatkach, łeb mu wystaje za drugie, a taka szarża dowodzi?
Tego mu było za wiele. Mogłem kpić z niego, z jego matki nawet i całej rodziny, ale nie z miasta, któremu służył. Nie z dowódcy, którego miał pewnie za równego Bogu. Są tacy ludzie. Muszą być częścią czegoś większego, inaczej gubią się i czują się nieszczęśliwi.
– Już! – Chwycił mnie za końce palców i łokieć, wykręcił rękę do tyłu. Czubek puginału, którego nie wypuścił, zakłuł mnie w plecy. – Za obelżywe słowa dostaniesz należytą odpłatę. A pewnie wydamy cię w ręce starosty jurydycznego. Już on sprawdzi, czy jakie ortyle nie zostały za tobą wystawione!
Nie mógł wiedzieć, że to się stanie. Zapewne ten, kto go uczył, powiedział, iż z takiego uchwytu nikt nie jest się w stanie wyzwolić. Nie mógł też wiedzieć, że w Akademii szkolono nie tylko w umiejętnościach zadawania cierpień i śmierci, ale nałożono także żelazną dyscyplinę na ciało. Bez trudu się skręciłem. Stawy cichutko zatrzeszczały. Zanim pojął, co się dzieje, stałem przed nim, a jego własny puginał napierał sztychem na chodzącą nerwowo w górę i w dół grdykę. Poczułem ruch pod płaszczem na ramieniu. Twarz strażnika wydłużyła się.
– Tfu – splunął.
Pyszczek szczura znalazł się na wysokości jego oczu. Ruchliwy nos łowił zapach strachu.
– To on! – wrzasnął strażnik miejski. – To ten przeklętnik, co o nim powiadają, że roznosi chorobę! Szczurzy ojciec!
Kątem oka zauważyłem zbliżającą się postać. Puściłem zbrojnego, obróciłem tyłem do siebie, pchnąłem tak mocno, że odbił się od ściany. Karczmarz wzniósł wielki tasak. Odskoczyłem, ale mordercze cięcie zawadziło moje ramię tam, gdzie zasiadł szczur. Zwierzę prędzej niż ja zorientowało się w położeniu, zanurkowało pod kaptur. Ale ze mnie ostrze wytoczyło fontannę krwi. Obryzgała twarz karczmarza czarną mazią. Próbował ją natychmiast zetrzeć, ale była lepka jak smoła, a może raczej gęsty syrop zmieszany z sadzą. Patrzyłem z ciekawością. Od chwili przemienienia nie widziałem jeszcze własnej krwi w takiej ilości. Drobne nacięcia, kiedy upuszczałem posoki, aby nakarmić szczury, spływały czernią, jednak nie sprawiała wtedy wrażenia tak ciemnej, jakby coś wyssało z niej całe światło. Dopiero w takiej masie dostrzegłem, iż była identyczna z tą, która płynęła w żyłach Mistrza Czarnej Śmierci. Doskonale pamiętam to okropne doznanie, kiedy rozpłatałem pierś nauczyciela. Jakbym rozpruł worek pełen mokrej sadzy. Coś podobnego musiał teraz odczuwać karczmarz. I miejski pachołek… Nie. Ten już nic nie czuł. Leżał bez ruchu, a z brzucha sterczała rękojeść puginału. Wszedł w trzewia skosem, na tyle długi, by bez trudu dojść serca. Zbir nie miał nawet tyle doświadczenia, by przy zderzeniu z przeszkodą odprowadzić ostrze w bok lub zgoła je porzucić. Błażej pod ścianą wylał na podłogę kolejną porcję wymiocin. Ludzie w karczmie zamarli, a potem rzucili się do drzwi. Zapach krwi sprawił, że przyczajone szczury zaroiły się, wypełzły ze wszystkich zakamarków, zarówno te jeszcze pozornie zdrowe, jak i wyraźnie zarażone, nawet takie, które ledwie powłóczyły łapami. Karczmarz wrzasnął na całe gardło, padł na ziemię, zaczął się wić w konwulsjach. Z nabrzmiałych nagle wrzodów pociekła cuchnąca ropa.
Ludzie uciekali z wrzaskiem, nieśli wieść o straszliwym wydarzeniu współmieszkańcom. Fala szczurów wylała się na ulice. Strzał z samopału. Pewnie jakiś szlachcic albo bogaty mieszczanin zabił któregoś z mych towarzyszy. Maleńkie ciało rozprysło się po uderzeniu kuli na wszystkie strony. Znałem ten widok. Miałeś szczęście, braciszku. Twoje męki zostały skrócone. Wiedziałem, że niektórzy będą jeszcze strzelać lub siec szczury szablami. Inni zechcą uciec z miasta, ale wszystko na próżno. Zaraza zetnie ich z nóg, nim dobiegną do najbliższych osiedli. Bo to nie jest zwyczajna choroba… bo została okiełznana i wyhodowana przez wielkich mędrców, największych lekarzy. Tylko najwybitniejsi uzdrowiciele potrafią stworzyć coś, co zabija w sposób doskonały. Kiedym opuszczał Akademię po zabójstwie Mistrza Czarnej Śmierci, byłem przekonany, iż wynoszę z niej zwyczajne choróbsko. Te wszystkie ubrania, które zakładano ku ochronie przed wejściem w najgłębsze podziemia, gdzie było królestwo Czarnej Śmierci, te pachnące ostro płyny, którymi spłukiwano się po wyjściu stamtąd, mikstury podawane do picia, skórzane maski wypchane niesłychanie drogim jedwabiem, nasączonym odkażającą driakwią… Wiedziałem, żem przebywał w dziedzinie śmierci, ale nie miałem do końca pojęcia, jak groźnej. Dopiero gdy wyszedłem…
Pamiętam, ukochany. Tamten kupiec, który zastąpił ci drogę. Ledwie go tknąłeś, pokrył się liszajami i czyrakami. Nie miałeś rękawiczek. Jakże on krzyczał, jak wił się w bólach!
Tak, Blanko. Dopiero po czasie nauczyłem się, że trzeba okrywać dłonie skórą, jeśli nie chcę, by ludzie marli jak muchy pod byle dotknięciem.
Uwielbiam tę twoją moc, Jakubie. Kocham chwile, kiedy jej używasz. Jesteś wtedy panem życia i śmierci. Bardziej nawet panem śmierci – i dobrze, bo to piękna niewiasta… Wtedy czuję się jak w czasach, kiedy brałeś mnie w objęcia, wchodziłeś we mnie zachłannie, dawałeś nieziemską rozkosz. Cieszę się, że i to miasteczko pogrążysz w rozpaczy.
Wiem, mogę przecież bez trudu odgadnąć twoje spełnienie. I mnie wówczas potrafią dopaść spazmy. I nie wiem do tej pory, czy to ja jestem ich źródłem, czy jedynie odbijam twoje silne doznania na kształt zwierciadła.
Ludzie nie zasługują, żeby spotykało ich dobro. Tylko tego, który niesie zniszczenie, potrafią uszanować. Nie ubiczują i nie ukrzyżują największego ze zbrodniarzy. Jego uczynią panem, pochylą przed nim karki. Najgorszą zaś kaźń zadadzą niewinnym.
Jednak chcą czuć się sprawiedliwi. Dlatego wynajmują katów. To na małodobrych spada odium tłumu, oni stają się przedmiotem pogardy. A ludzie patrzą na tortury, chłoną widok krwi. Mężczyźni krzyczą podnieceni, kobiety mdleją z rozkoszy. Gdyby nie wstyd i lęk przed napiętnowaniem, oddałyby się w tej chwili pierwszemu lepszemu. Widziałem to wiele razy. Tłum zawsze budzi we mnie odrazę. Dlatego nie żal mi ludzi.
Chodź popatrzeć. Chcę to przeżyć jeszcze raz.
Ale przecież nie chciałem robić tego właśnie tutaj – niechby sobie senne miasteczko żyło. Zamierzałem jedynie posilić się i odpocząć.
Naprawdę? Perlisty śmiech. Zawsze kiedy się śmiała, nadciągał okropny ból głowy. Naprawdę? Przecież uczyniłeś wszystko, aby cię zmusili do działania. Nawet pozwoliłeś rozerżnąć sobie ramię…
Nie pozwoliłem! Byłem zbyt powolny…
Chcesz oszukać siebie czy mnie? Zdajesz się czasem zapominać, że w wielu sprawach jesteśmy jednym. Znam twoje najskrytsze zamiary, dzwonią tuż koło mnie ulotne myśli, strzępy obrazów i wspomnień.
Co chcesz przez to powiedzieć, Blanko?
Nic więcej niźli to, że twoja powolność wynikała z ukrytej chęci przywołania szczurów.
Zapewne masz słuszność. Przecież mogłem chwycić karczmarza za rękę, zasłonić się, wytrącić mu tasak. A uczyniłem rzecz najmniej w takim położeniu rozsądną. Próbowałem się odsunąć. Tak, na pewno jest sporo racji w twoich słowach. W końcu jesteś ze mną bliżej niż żona z mężem. O małżeństwie zwykło się mówić, że są jednym ciałem. A co ojcowie Kościoła powiedzieliby o takim związku jak nasz, Blanko? Zaśmiałem się. Dla nich to byłby doskonały pretekst, aby wydać nas w ręce inkwizytorów.
– Giń, psie!
Do karczmy wtargnął szlachcic z głową podgoloną zgodnie z najnowszą modą. Błysnęła szabla. Blanka zamilkła, odpłynęła, a ja odwróciłem się ku przybyszowi. Zawahał się na mgnienie oka, widząc martwego pachołka i dogorywającego karczmarza. To wystarczyło. Już miałem w dłoni tasak, już nim zawinąłem, wypuściłem spomiędzy palców. Tamten był szybki i doświadczony, musiałem to przyznać z mimowolnym podziwem. Odbił zastawą broni ciężki tasak. Narzędzie ześlizgnęło się z bezradnym brzękiem, lekko tylko rozcięło w przelocie skórę dłoni. Szlachcic natychmiast ruszył ku mnie. Stałem spokojnie.
– To koniec, panie bracie – rzekłem cicho.
– Ja ci…
Nic więcej nie zdążył powiedzieć. Zabrudzone posoką ostrze zrobiło swoje. Szlachciura padł, nim uczynił następny krok. Zanim dotknął klepiska, cały był już pokryty owrzodzeniami. Zawył rozpaczliwie. Ból był nie do wytrzymania, niezwykły, nie z tego świata, jakby szatan uchylił drzwi piekła. To wiedziałem, bo podczas przemienienia musiałem przeżyć chorobę wraz z jej wszystkimi objawami, całym cierpieniem. Potem oczyścił mnie ogień w czeluści wielkiego pieca. Wtedy właśnie moja krew stała się czarna. „Musisz zostać wypalony” – powiedział Mistrz Czarnej Śmierci. „Kiedy wewnątrz zostanie tylko popiół, będziesz gotów. Gdy krew przybierze kolor sadzy, to znak, że zapanowałeś nad Czarną Śmiercią”.
Chodźmy, mój jedyny. Chcę posłuchać, jak grasz.
Wydobyłem flet. Najwyższa pora. Zgiełk na ulicach, łuny pożarów w oknach. Wyszedłem przed karczmę. Zwłoki na kamieniach, tu i ówdzie ludzie dogorywają, inni biegają wśród szczurów, wyglądających jak wielki, ruchliwy dywan. Przyłożyłem instrument do ust. Tęskna melodia nie mogła przebić się przez wrzawę. To znaczy nie mogli usłyszeć jej opętani przerażeniem ludzie. Ale doskonale słyszały ją zwierzęta. Znieruchomiały. To sprawiło, że ten i ów człowiek zatrzymał się, zaskoczony. Muzyka wznosiła się na coraz wyższe tony. Wokół powoli zapadała cisza. Mistrz Czarnej Śmierci często powtarzał, że dostałem dar od Boga, a moja gra jest wyjątkowa, potrafi czarować. Nieraz już się przekonałem, iż działa nie tylko na szczury. Ruszyłem między nieruchomymi postaciami. Kłębki futer rozstępowały się przede mną i zamykały szyki za moimi plecami. Potem ruszały z wolna. To miasteczko przestało już istnieć. Pozostanie w nim jedynie ogień i zaraza. Jeśli ludzie będą dość mądrzy, pozwolą płomieniom wypalić chorobę, a ciała zmarłych obsypią wapnem. Jeśli nie… każdy, kto tu wejdzie, zginie po krótkim czasie.
Cudownie. Tego mi brakowało. Tak rzadko grasz ostatnio.
Co znaczy dla Blanki ostatnio? Nigdy nie potrafiłem z nią uzgodnić, jak odbiera upływ czasu. Były chwile, kiedy z jej słów wynikało, że ostatni miesiąc był ledwie mgnieniem oka, a czasem miałem poczucie, że między południem a wieczorem upływa dla niej więcej niż kwartał. Przecież grałem nie dalej jak wczoraj.
Wyszliśmy za miasto. Ogień, krew i płacz. Marne ludzkie robaki pełzają w poszukiwaniu ratunku. Ale na ratunek nikt nie pośpieszy. Jak zawsze zostanie pokryta gnijącymi ciałami pustynia. Nawet wilki, lisy i kruki nie przybędą na żer. Wyczują odór Czarnej Śmierci i ominą przeklętą ziemię.
*
Rzeka toczyła leniwie fale. Kropelki deszczu znaczyły powierzchnię delikatnymi kółeczkami. Spływały po kapturze, próbowały wcisnąć się pod odzienie, dotrzeć do twarzy.
Musimy?
Musimy. Wiem, że nie lubisz przechodzić przez rzeki. Nie umiałaś pływać, topiłaś się podczas jakiejś przeprawy. Nie masz się teraz czego bać, ale lęk jednak pozostał. Niepotrzebny, dziecinny, ale właśnie to w tobie ukochałem. Mimo zbrukania życiem, mimo wszelkiego plugastwa, jakie cię otaczało i w jakim żyłaś, pozostałaś w głębi duszy niewinnym dzieckiem.
Zdjąłem buty. Bardzo lubię dotyk piachu, który wciska się między palce, lubię wyczuwać pod stopami kamyki i muszle, śliską roślinność. Zatrzymuję się na płyciźnie, staję bez ruchu, czekam, aż małe zaciekawione rybki zaczną skubać włosy na łydkach. Mogą dotykać mnie bezkarnie, bo płynąca woda ma właściwości oczyszczające. Rzeki mają w sobie niezwykłą moc. Upiory i demony podobno nie są w stanie ich przekroczyć.
Wszedłem do kolan, przystanąłem. Obejrzałem się. Szczury kłębiły się na brzegu, niezdecydowane. Za każdym razem to samo. Uśmiechnąłem się. Dopóki stoję, będą się wahać. Potem pójdą, a raczej popłyną za mną.
Błagam, Jakubie, kochany mój, miejmy to wreszcie za sobą.
Westchnąłem. Niech będzie. Skoro tak bardzo prosisz… Na końcu kija, który spoczywał na ramieniu, kołysały się buty i worek z sucharami. Uniosłem go wysoko. Wszedłem głębiej. Woda sięgnęła brzucha, potem połowy piersi. Krople deszczu zgęstniały i zgrubiały. Zaczęła się prawdziwa jesienna ulewa. Powinienem marznąć, jednak odkąd obudziłem się po przemianie, kaprysy pogody nie robiły na mnie wrażenia. Usłyszałem plusk. Takiego hałasu nie robi deszcz. Wokoło zaroiło się od małych ciał. Pyszczki wysunięte nad wodę, łapki w zapamiętałym ruchu. Szczury potrafią doskonale pływać. Nie przepadają za tym, ale potrafią. Z tych, które są teraz przy mnie, niektóre nie dotrą do drugiego brzegu. Bardziej chore i osłabione odpadną, utopią się, spłyną w dół rzeki. Może sprawią, że ktoś umrze, bo domowy kot czy pies zje zarażonego trupa, a może po prostu użyźnią kawałek ziemi albo będą stanowić żer dla wodnych drapieżników i trupojadów.
Wyszedłem na piaszczystą łachę. Kępa drzew opodal powinna dać schronienie przed deszczem. Tam osuszę z grubsza nogi, owinę stopy onucami i wzuję wysokie buty. Otrzymałem je od Mistrza Ludwika. Po zajęciach post mortem ofiarował mi je jako nagrodę za noc spędzoną na samotnym oglądaniu rozkładających się zwłok. Wołałem nie dociekać, z jakiej, a raczej czyjej skóry zostały zrobione. Były niezwykle miękkie, wygodne, nie powodowały odcisków czy odparzeń nawet po najdłuższym marszu. I, co bardzo ważne, nie wymagały natłuszczania ani uciążliwego czyszczenia.
Gdzie zmierzamy, najdroższy? Co postanowimy?
To było dobre pytanie, ale nie w porę. Co tu dużo gadać – pytanie, dokąd zmierzamy, zawsze było nie w porę. Nie wiem. Najpierw chciałem pójść na południe, gdzie Kraków, dalej Praga, same gęsto zaludnione ziemie. Jednak nogi niosą zgoła gdzie indziej. Nie chcę patrzeć na ludzi. Pragnę być jak najdłużej sam.
Rozmyślania przerwało wilgotne dotknięcie. Duży szczur stał przy mnie, patrząc ciemnymi, mądrymi ślepiami.
– Już czas, przyjacielu? – Uśmiechnąłem się do niego. – Oczywiście, czas. Przyprowadź swoich.
W Akademii upuszczałem krwi do spodeczka, a zaprzyjaźnione szczury posilały się, pijąc z naczyńka. Nie, żeby zaspokoić głód trzewi, ale głód przywiązania. W drodze nie miałem ochoty na uczelniany rytuał. Poza tym wypełnianie obrządku zbytnio by przypominało czas spędzony na naukach. Wolałem żyć tak, jak teraz. Wyjąłem niewielki pakunek. Rozwiązałem taśmę. W środku spoczywał niewielki nóż o klindze wyostrzonej niby narzędzia królewskiego cyrulika. Przeciągnąłem ostrzem w poprzek przedramienia, położyłem się na ziemi. Czułem delikatne języczki liżące ranę. Zwierzątka podchodziły po kolei, według starszeństwa w stadzie, żadne nie upiło więcej niż przepisana kropla czy dwie. To była jedna rodzina. Pozostałe muszą czekać na swoją kolej, każdy klan innego dnia.
Łaskoczące, delikatne języki sprawiły, że nadleciało wspomnienie pierwszego dnia w Bieczu.
– Od dziś to będzie twój dom. – Bartosz rzucił tobołek na pryczę. – Nie patrz tak. Każdy nowy dostaje podobną celę. Nie ma się na co oburzać. Od chwili kiedy Mistrz Wojciech wprowadził cię przez klauzurę, musisz przestrzegać naszych obyczajów.
Jednak mnie nie w głowie były skargi. Bowiem w tej chwili rozległ się triumfalny pisk. Ujrzałem stado szczurów skłębionych na mojej sakwie. Było ich ze dwadzieścia albo i więcej! Postąpiłem krok naprzód, chcąc je odegnać, jednak powstrzymała mnie dłoń Bartosza.
– Zostaw! Nie wolno płoszyć szczurów! Masz w torbie jedzenie? Nie wolno trzymać w celi własnej spyży ni napitków!
– Nie wiedziałem…
– Teraz już wiesz! W pomieszkaniu masz oddawać się rozmyślaniom i nauce. A te stworzenia dopilnują, żebyś nie miał innych pokus.
Z odrazą obserwowałem lśniące szare futerka i łyse różowe ogony. Ostre zęby bezlitośnie cięły skórę sakwy.
– I nie patrz na nie z takim obrzydzeniem. Szczur to najlepszy przyjaciel kata. Jeszcze się o tym przekonasz.
Zwierzęta dotarły wreszcie do chleba i kawałka wędzonej słoniny. Zagryzłem wargi. Dopiero teraz, patrząc, jak ucztują, uświadomiłem sobie, jaki jestem głodny. Od poprzedniego wieczora nie miałem nic w ustach. Nie było czasu na jedzenie.
– To dzięki nim Akademia jest bezpieczna – ciągnął mój przewodnik. – To one sprawiają, że władza musi nas tolerować, a spora część podatków spływa do kasy Zgromadzenia.
– Nie rozumiem…
– Zrozumiesz. Już niebawem, kiedy nadejdzie czas ofiary. A teraz powinieneś zapoznać się bliżej z podopiecznymi. Musisz pozyskać ich miłość, a w tym celu nie można żałować niczego, nawet krwi. Przede wszystkim krwi…
Rozejrzał się po pomieszczeniu.
– Co znaczą twoje słowa? – spytałem.
– Niepokoisz się? – Przywołał na twarz lekki uśmiech. – Ten, kto ma szafować cudzą posoką, musi się najpierw nauczyć upuścić własnej. O, jest!
Podszedł do stolika w rogu, przyniósł stamtąd niewielką miseczkę. Potem sięgnął do mieszka ukrytego w fałdach szaty. Powoli, obserwując mnie uważnie, rozwijał lśniącą skórę. W tej samej chwili, w której zobaczyłem niewielkie ostrze, doleciał mnie dziwny, ostry, ale i przyjemny zapach nieznanych ziół.
– Podwiń rękaw – rozkazał.
Cofnąłem się pół kroku. To już drugi raz tego dnia ktoś wydobył przeciwko mnie broń!
– Nie pamiętasz, co mówił Mistrz na klauzurze? Masz mnie słuchać we wszystkim! Nie uczynię ci wszak krzywdy. Gdyby chodziło o twoją śmierć, czyż nie pojmalibyśmy cię tuż za bramą i nie dokonali swego?
Miał słuszność. Jednak to nie zmniejszało mego niepokoju. Posłusznie podwinąłem rękaw.
– Wspaniałe żyły – mruknął z podziwem. – Jak postronki. A mięśnie niby wielkie węzły. Gdzieś się tak wyćwiczył?
– Mistrz Eustachiusz nie szczędził mi ćwiczeń. Zawsze powtarzał, że ten, kto para się katowskim rzemiosłem, musi mieć sprawne ciało.
– Mistrz Eustachiusz. – W jego głosie znowu zabrzmiał podziw. – Miałeś wiele szczęścia, żeś go napotkał. U nas legendy o nim opowiadają. Ponoć tak jest sprawny, że potrafi oskórować skazańca bez uronienia kropli krwi… A właśnie. – Ocknął się z zamyślenia. – Krew! Szczury muszą się jej napić. Musisz im dać spróbować twej posoki, aby cię przyjęły.
Wzdrygnąłem się.
– No już, Jakubie! Ja potrzymam naczynie, a ty sam dokonaj nacięcia. Nie bój się, brzeszczot jest czysty, wygotowany i przelany najmocniejszą okowitą, żeby rana się nie paprała. Uważaj, jest bardzo wyostrzony!
Ujął miseczkę i podstawił pod moje wyciągnięte ramię. Posłusznie przeciągnąłem nożykiem po skórze. Rzeczywiście był ostry. Otworzył ranę o wiele większą, niż zamierzyłem. Siknęła krew, osiadając na twarzy Bartosza.
– Przepraszam…
– Nie szkodzi. – Uśmiechnął się, oblizując z warg mokrą czerwień. Zadrżał przy tym, jakby przeszedł go dreszcz niepohamowanej rozkoszy. Nagle zesztywniał, spoważniał i spojrzał na mnie z dziwnym błyskiem w oczach. Z niechęcią? To było coś więcej niż niechęć.
Pomyślałem, że chyba nie dam rady go polubić. Było w nim coś, co przywodziło na myśl brud i odór lochów. Krew spływała do naczynia. Kiedy wypełniła je do połowy, Bartosz podał mi pas lnianej materii.
– Opatrz nacięcie. A potem postaw miskę na ziemi i zobacz, co się zdarzy.
Ciasno owinąłem ranę. Czułem, jak krew nadal sączy się z podciętej żyły. Wziąłem naczynie, postawiłem na podłodze. W tej samej chwili szczury przerwały buszowanie w zmasakrowanej torbie. Oczekiwałem, że rzucą się gwałtownie na nowy łup, jednak zamiast tego spojrzały na mnie małe, mądre ślepia. Ze zdumieniem obserwowałem, jak po kolei zeskakują z pryczy i podchodzą do miseczki. Każdy wypijał tyle, ile mu się należało, tak aby starczyło dla wszystkich. Kiedy ostatni skończył wylizywać naczynie, Bartosz otworzył drzwi.
– Teraz już jesteś bezpieczny. Wystarczy, że od czasu do czasu, przynajmniej raz na pięć niedziel, ofiarujesz im nieco posoki, by cię kochały i w razie potrzeby ostrzegły przed niebezpieczeństwem.
Powinieneś mieć broń, Jakubie. Blanka swoim zwyczajem wtargnęła w myśli bez uprzedzenia. Obrazy znikły. Nigdy nie wiadomo, kogo napotkamy.
Wiedziałem, czego się boi. Że stanie na naszej drodze ktoś, kto znał mnie z Akademii, nie daj Boże jakiś ocalały Mistrz albo starszy czeladnik, który będzie wiedział, co grozi z mojej strony, i może mieć pojęcie, jak sobie ze mną radzić. Jaką broń, Blanko? Topór czy miecz o równej, ciężkiej głowni? Jak z tym podróżować, utrzymywać ostrze w czystości? Szablą ani innym rycerskim orężem nie umiem się posługiwać.
Chodźmy do jakiejś wsi. Dawno nie widziałam strachu i pożarów. Brak mi już tego. Od wizyty w tamtym miasteczku minął ponad tydzień.
Dobrze, kochana, jeśli tylko zobaczymy dymy z chałup, natychmiast skieruję tam kroki. Zagram na flecie i poprowadzę szczury niby karne, wyćwiczone wojsko. Założyłem buty, podniosłem się ciężko.
Zwierzęta wpatrywały się we mnie błyszczącymi oczami. Czekały. Czasem ogarniało mnie poczucie, a nawet przekonanie, że lepiej ode mnie wiedzą, dokąd zmierzam. Oczywiście to niemożliwe. Przecież od opuszczenia Akademii nie przeżył żaden, który by pamiętał Biecz. Jedne umarły, inne się narodziły, a prawie wszystkie, które mi obecnie towarzyszyły, dołączyły po drodze.
Bałeś się ich na początku, pamiętasz?
Na początku? Może to nie był strach. Z pewnym obrzydzeniem oddawałem krew. A potem otrzymałem nakaz dostarczania kilku sztuk raz na miesiąc na potrzeby Mistrza Czarnej Śmierci. W mrocznych podziemiach, gdzie królowała zaraza, szczury nie rozmnażały się, a w każdym razie umierały zbyt szybko, aby dać początek następnym pokoleniom, dlatego trzeba było tak dużo ich poświęcać. Tu, na jasnym świecie, działo się trochę inaczej. Choroba pożerała je wolniej. Marły w takich samych męczarniach jak ich pobratymcy w dziedzinie Mistrza, ale żyły zauważalnie dłużej. „Szczur to najlepszy przyjaciel kata”. Jedne z pierwszych słów, jakie usłyszałem po przybyciu do Biecza. A na pewno pierwsze, które rozpoczęły moją tamtejszą edukację. Minęło sporo czasu, zanim zrozumiałem ich sens, tym bardziej że mój dotychczasowy opiekun, przyjaciel i nauczyciel, Mistrz Eustachiusz, nie korzystał z usług gryzoni.
– Tylko wy mnie nie zdradzicie – rzekłem, patrząc na ruchliwe pyszczki. – Tylko na was mogę polegać bez zastanawiania się, czy potrzebna będzie odwdzięka. Wystarczy wam przymierze krwi. Ale dawniej nie było ono z mojej strony zarazem morderstwem. Dzisiaj pijecie czarną posokę, nie wiedząc, iż razem z przyjaźnią otrzymujecie śmierć.
Na mnie też możesz polegać. Blanka powiedziała to z pretensją. Ja też nigdy cię nie zdradzę.
Ty to co innego, moja miłości. Jesteś we mnie. Znasz wszystkie myśli.
Nie wszystkie. Są miejsca, w które nie potrafię zajrzeć, choć bardzo się staram.
Tak. Wtedy dopadają mnie zawroty głowy, zdarza się nawet omdlewać. Może lepiej nie szperać po takich zakamarkach.
Są moje! Tyle mi zostało świata, ile znajdę go w tobie i widzę przez ciebie!
To prawda. Masz go jedynie tyle. Ja jestem twoim światem.
Czasem zdaje mi się, że bardziej kochasz szczury niż mnie!
To nie jest tak. Muszę o nie po prostu dbać. Bez mojej uwagi stałyby się zwyczajnymi zwierzątkami. Rozeszłyby się po okolicy, niosąc śmierć ludziom i nieostrożnym drapieżnikom. Nie chcemy chyba, aby ciemna pani chadzała bez naszej wiedzy?
Nie chcemy. Zagraj, Jakubie. Spraw radość im i mnie.
*
Dziecko leżało przykryte wyschniętą trawą. Minąłbym kopczyk obojętnie, biorąc go za jeszcze jeden wzgórek, jakich pełno było na łące. Ale szczury natychmiast wyczuły zapach człowieka. Zakłębiły się wokół ciałka, sprawiły, że się nim zainteresowałem. Było sine, pokryte krwawymi wybroczynami, skóra w wielu miejscach uszkodzona i popękana. Nie pocięta nawet, ale popękana od potężnych uderzeń. Ktoś znęcał się nad nieszczęsnym chłopczykiem długo i brutalnie. Nawet tak zatwardziałe czarne serce jak moje musiało się na ten widok poruszyć.
Kto to zrobił?
Wyczułem w Blance równie silne emocje. Załkała.
Nie wiem, najdroższa. Na pewno ludzie. Tylko oni potrafią być tak okrutni.
Znajdźmy ich.
Znajdźmy, ale jak? Przecież martwy nic nie powie. Poza tym to tylko maleńkie dzieciątko. Nawet gdyby umiało mówić…
Zapytaj go! To było stanowcze, nie znoszące sprzeciwu żądanie. Wejdź w jego umysł i dowiedzmy się.
To nie takie proste. Nie mam narzędzi, ziół, wywarów… Poza tym nawet największy kunszt małodobrego nie wyrwie zeznań od trupa.
Masz mnie!
O czym mówisz, ukochana?
Spróbuj, zapytaj dziecka. Dotknij go, to może wystarczyć. Może potrafię się z nim porozumieć.
Tak… chłopiec jest martwy i ty także przecież nie żyjesz… To niemożliwe, ale… W Akademii, gdym patrzył na Mistrzów przelewających dusze do naczyń, by wchłonąć je potem ku własnemu pożytkowi, też zdawało mi się to niemożliwe.
Zdjąłem rękawicę. Skóra dłoni była szorstka, nieco napuchnięta i pomarszczona od wszechobecnej wilgoci. Położyłem ją na czole chłopczyka. Nic się nie działo, nic nie czułem. To na nic, Blanko, nie może…
Milcz! Pozwól mi zrobić swoje.
Nagle przeszył mnie dreszcz. Przebiegł przykrym doznaniem od głowy wzdłuż kręgosłupa, wrócił do góry, uderzył bólem w rękę. To przelotne cierpienie było niczym w porównaniu z próbami, którym poddawano mnie w Akademii, ale towarzyszyło mu poczucie straszliwej pustki. Jakby część mojej duszy zniknęła, oddaliła się gdzieś i miała nie powrócić. Trwało to mgnienie oka, ale mnie się zdawało, że minęły godziny, może nawet dni.
Złość. Dzika, bezrozumna złość. To poczułem w ciągu następnych paru uderzeń serca. Owa wściekłość łączyła się z poczuciem straty. Zanim jednak opanowała mnie na tyle, bym uczynił coś okropnego, znowu stałem się sobą. Zrozumiałem.
– Nie rób tego więcej, Blanko! – powiedziałem głośno. – Nie opuszczaj mnie na tak długo!
Przecież byłam poza twoim umysłem ledwie chwilkę, jedynie częścią siebie. Uwierz mi, odeszłam na maleńką chwilkę niewielką cząstką.
Chwila może się wydać wiecznością, jeśli człowiek nie wie, czy rzeczywiście nie potrwa dłużej niż życie. Jeśli dano mi ciebie, zmuszono do wypicia twej duszy, musisz być ze mną, inaczej może się stać coś strasznego. Jesteś moim przekleństwem i błogosławieństwem zarazem.
Wiemy już wszystko. Patrz.
Otoczyły mnie złe, wykrzywione nienawiścią twarze. Wzniesione pięści, wspomnienie strasznego bólu. Potem tylko jedno oblicze. Poznam je na końcu świata.
Nie musimy iść na koniec świata. Ten zbrodzień przebywa niedaleko. Chodźmy tam.
Pójdziemy, miła, zaraz pójdziemy. Wpierw jednak wezmę ostrze i zrobię, co trzeba. Szczury czekają.
Wieś rozłożyła się za kępą drzew. Gdyby nie trup, na pewno bym ją przeoczył, a gdyby nawet nie, nie miałbym ochoty tu zaglądać. Wszedłem między chałupy. Na krzywych płotach natychmiast zawiśli ciekawscy. Łokcie wystawione za kołki, brody oparte na złożonych dłoniach. Ludzie wszędzie są tacy sami. Szukałem pośród nich tego jednego. Nie wiedziałem, czy na pewno tu jest. Za drogowskaz miałem jedynie mętne wspomnienia chłopca, uwięzione w cząstce umysłu Blanki. Badając dziecko, nie opuściła mnie cała, to zrozumiałem szybko. Uczyniła coś, co można by było nazwać wysunięciem końców palców. Co by się stało, gdyby odeszła całkiem?
– Czegój?
Opryskliwy, chrapliwy głos z tyłu. Nie obejrzałem się. Nie było potrzeby. Jeszcze się nie zdarzyło, by ktoś odważył się mnie zaatakować, nawet mając przed oczami odsłonięte plecy. Pozornie tylko bezbronne. Ludzie doskonale wyczuwają siłę innych. Nie przyznają się do tego sami przed sobą, ale wiedzą, wobec kogo należy odczuwać respekt.
– Czegój? – powtórzył głos. – Odpowiadaj, boć strzałę w serce wrażę.
Odwróciłem się. Chłop stał z napiętym łukiem. Ręce miał mocne, sękate, pewnie trzymał broń. Takie ręce potrafią sprawić, że uderzenie jest bardzo bolesne. Mógłby się stać doskonałym katem, gdyby nie był tak głupi i okrutny.
– Opuść broń. Czy widzisz, żebym miał jaki oręż, by we mnie celować?
– Odpowiadaj, nie mędrkuj! Czego chcesz?
– Niczego albo wszystkiego. To zależy od ciebie.
Nie zrozumiał. Mocniej ścisnął łuk, strzała pewniej osiadła na majdanie. Ciekawscy wychodzili zza płotów, otaczali nas kręgiem.
– Będziem chcieli zagadek – warknął – pójdziem do szalonego pustelnika, co nimi ino gada. Ty zaś odpowiadaj po porządku.
– A tyś kto, że tak dopytujesz?
– Sołtysem tu jestem. Prawo mam wypytać każdego, co chce przejść przez wieś.
– Nie zamierzam przez nią przechodzić.
Tym razem drgnął. Chyba usłyszał w moim głosie groźbę.
– A co zamierzasz?
– Zapytać o coś. Mam tu pewną rzecz – Wskazałem węzełek dyndający u pasa. – Powinieneś dać rzetelną odpowiedź.
Nie wiem, czy chciał strzelić, czy po prostu cięciwa wyrwała się spod palców. Raczej to drugie, bo zerwał strzał, nawet nie musiałem robić uniku. Brzechwa świsnęła o dobre dwie stopy od mojej piersi. Natychmiast znalazłem się przy nim, wyrwałem łuk. Był tak zdumiony, że nawet się nie poruszył. Uwięziłem jego szyję między łuczyskiem a cięciwą. Wolną dłonią rozwiązałem pakunek.
– Poznajesz? – Podsunąłem pod szeroki nos zawartość.
Chwilę patrzył w martwe oczy dziecka, zjechał wzrokiem na krawędź odciętej szyi, sterczącą kostkę kręgosłupa, a potem targnęły nim torsje. Nie pozwoliłem zapaskudzić sobie ubrania. Przesunąłem cięciwę tak, by zdusiła mu grdykę, wbiłem palec w miękką materię pod krtanią. To musiało być okropne uczucie, kiedy cała treść wróciła do żołądka. Jakby połknął wielki kamień, a ten spadł gwałtownie w sam środek trzewi.
– Nawet nie potrafisz spojrzeć na własne dzieło, sołtysie? Tyś przecie oprawił dzieciątko. Tym łukiem biłeś tak mocno, że delikatna skórka popękała.
– Bo to bies był – jęknął. – Diabelskie nasienie! Syn czarownicy!
– Dlategoście go skazali pospołu całą wioską, a potem zawlokłeś nieszczęsnego na pustkowie? Wiecie, co mu czynił? – zwróciłem się do otaczającego nas ze wszystkich stron wrogiego tłumu.
– Wiemy! – padła odpowiedź. Naprzód wystąpił stary chłop o długich, siwych włosach, z wyniosłym wyrazem twarzy. Przekrzywił lekko głowę i wydął dolną wargę, co zapewne miało mu dodać powagi. Typowy wiejski mędrek. – Tak trzeba z szatańskim pomiotem! Trza mu złego wybić drewnem zza sadła, jajka żywcem odjąć, bo wonczas czart ucieka. Miał kopyto miast lewej nogi! Mać jego to ukrywała, ale prawda zawsze na wierzch wypłynie!
– Miał zniekształconą stopę – wycedziłem z zimną pasją. – Każda zielarka, co porody przyjmuje, wam powie, że tak się zdarza!
– A tyś kto, że się za diabłem ujmujesz?
Pierwszy kamień miał trafić w głowę. Złapałem go i odrzuciłem tak, by rozbił czoło rzucającemu. Nie trzeba było tym ludziom niczego więcej. Gdybym nie trzymał sołtysa w morderczym uścisku, już by mnie zabili. Ale miałem przewagę. Oni zaś nie zasłużyli na łagodność.
Nie zasłużyli, Jakubie! Czyń swoje!
Zębami ściągnąłem rękawicę. Dotknąłem czoła sołtysa, takim samym gestem jak przedtem czoła martwego dziecka. Przerażeni ludzie patrzyli, jak w jednej chwili twarz przywódcy wsi pokrywa się nabrzmiewającymi w oczach czyrakami. Powinni ukamienować mnie czym prędzej. W tym była jedyna szansa ocalenia. Ale ludzie są zbyt tchórzliwi i bezmyślni. A im większa ich masa gromadzi się w jednym miejscu, tym bardziej wzrasta bezmyślność. Rozpierzchli się z krzykiem na wszystkie strony. Wyjąłem z zanadrza flet.
*
Ludzie rozstępowali się przede mną. Gdyby wiedzieli, że w każdej chwili mogę ich przyprawić o śmierć w męczarniach, nie byliby bodaj bardziej przerażeni i pełni odrazy niż teraz.
– Odejdź, syneczku! – Matka odsunęła ciekawego świata malca. – Jeszcze małodobry nastąpnie na twój cień. Nie masz w świecie gorszej wróżby.
Kazali mi się ubrać w czerwony strój z wycięciami na oczy, długim kapturem i szerokimi rękawami. Oczywiście odmówiłem. Jestem katem, adeptem Akademii Katowskiej w Bieczu, a nie zwykłym rzeźnikiem, który musi ukrywać twarz. Potrzebowali biegłego oprawcy, aby należycie wykonać wyrok sądu, musieli więc przyjąć moje warunki.
– Straszliwy ten zbrodzień został skazany na śmierć – grzmiał głos herolda. – Za łupienie na drogach, za rozliczne gwałty i obrazę majestatu jego przewielebności biskupa Henryka zostaną mu zadane następujące męki. Łamanie kołem, obcięcie dłoni i stóp, wyłupienie oczu, a wreszcie obcięcie głowy.
Podjąłem się tej pracy. Wszedłem do miasta, zamierzając jedynie posilić się i ruszyć dalej. Tym razem uważałem, by nie sprowokować miejscowych przedstawicieli władzy. Moi mali przyjaciele podążali swoimi ścieżkami. Nigdy nie było ich widać, jeśli tylko mogli się ukryć. W karczmie dowiedziałem się, że magistrat poszukuje małodobrego do wykonania wyroku.
Dlaczego, Jakubie? Przecież nie jesteś nic winien ani tym ludziom, ani żadnym innym. Dlaczego chcesz zadać męczarnie temu nieborakowi?
Nieborakowi! Skazaniec został rozciągnięty na konstrukcji, którą wykonano na moje żądanie. W tym mieście nie mieli nawet porządnego koła do tortur! To, które mi pokazano, wzbudziło jedynie pusty śmiech. Ktoś kiedyś wyobraził sobie, że ma wyglądać po prostu jak nieco większa obręcz pańskiego powozu. Nadawało się, by je powiesić pod powałą na Boże Narodzenie, ale na pewno nie do katowskich czynności. Dlatego kazałem sobie dostawić dwóch najbieglejszych cieśli. Opierali się, bo uznali, iż hańbą będzie pracować dla małodobrego. Ale zmiękli prędko, gdy rajcy zagrozili im utrudnieniami w wykonywaniu codziennej pracy. Z dwóch porządnych dębowych ław sporządzili coś na kształt krzyża, ale nie pełnego, tylko kończącego się na poprzecznej belce. W wyznaczonych miejscach wycięli otwory, przeciągnęli przez nie pasy.
Teraz więzień leżał rozpięty. Głowa i szyja aż po szczyty obojczyków wystawały za drewno, jednak aby kark nie wyginał się zanadto w tył, podtrzymywały go pod potylicą dwie szerokie deszczułki włożone w przygotowane wcześniej szczeliny. Skazaniec musiał się pewnie zastanawiać, dlaczego tak, a nie inaczej. Niech myśli. To, co dzieje się w głowie, bywa nie mniejszą torturą niż męki zadawane ciału. Podchodziłem bez pośpiechu.
Nieborak! Co też ci się roi, Blanko! To morderca o wiele gorszy od sołtysa i całej tamtej wsi. Oni zabili chłopczyka ze strachu. Ten tutaj zapadł na straszliwą chorobę zwaną chciwością. A że na dobitkę naturę miał gwałtownika, popełniał czyny prawdziwie straszne.
Rób zresztą, co chcesz. I tak wszyscy tutaj umrą po naszym odejściu. Wczoraj przywołałeś przecież szczury.
Właśnie. Niech umierają, skoro tak lubią patrzeć, jak się pozbawia innych życia. Ale niekoniecznie. Trzeba postępować według pewnych reguł. Dam im szansę przeżycia. Wszystko zależy od nich.
Pozwoliłem zwierzętom wejść do miasta, ale nie wynurzą się, nie rozniosą zarazy, dokąd nie zezwolę. Potrzebowaliśmy złota na zakup nowego odzienia, porządny płaszcz. Nie od rzeczy byłoby też nabyć u nożownika jaki kord, a u rusznikarza bandolet, by nie wyglądać na bezbronnego. W tej okolicy źli ludzie chętnie zaczepiali nieuzbrojonego wędrowca. Wszak nie dalej niż dwa dni temu jakiś opryszek chciał mnie obrać z sakiewki. Miał straszliwego pecha. Po pierwsze dlatego, że zaczepił nędzarza, a po drugie – że trafił właśnie na mnie. Zanim go ktoś znajdzie, pewnie zdąży już dobrze nadgnić. Nie, nie powaliłem go chorobą. Skręciłem mu kark. A pracę przy egzekucji przyjąłem także dlatego, że muszę pilnować, by nie wyjść z wprawy. Zadawanie mąk to jedyne, co umiem robić doskonale, a bez ćwiczenia gotów jestem jeszcze czegoś zapomnieć.
Skazany na mój widok splunął. Ślina osiadła na płaszczu. Spojrzałem obojętnie.
– Co, psi synu – wydusił przez ściśnięte strachem gardło. – Która kurwa cię porodziła i w jakim zamtuzie? Pewnie najostatniejsza z ostatnich w najpośledniejszym z poślednich. A ojca swego znasz? Wątpię. Takiego kurwiego syna musiała powić dziwka, co jej nie chciał nikt krom trędowatego proszalnego dziada.
Zapewne liczył, że zdoła mnie rozwścieczyć, a wtedy śmierć przyjdzie prędzej. Stanąłem nad nim, czekałem, aż skończy. Mistrz Eustachiusz wiele razy przestrzegał, bym nie dał się ponieść zapalczywości. Wiele też razy słyszałem, jak więźniowie lżą go przed kaźnią. Zaś on zawsze wtedy uśmiechał się dobrotliwie. Nie odczuwał nienawiści, a i zadawanie mąk nie sprawiało mu rozkoszy. Kat nie powinien czerpać zbytniej przyjemności ze swej pracy. Ma ją po prostu wykonywać najlepiej jak potrafi, a nagrodą jest chwila zadowolenia z dobrze spełnionego obowiązku. Znów na myśl przyszedł mi pierwszy mentor w Bieczu, Bartosz, ten sam, który zapoznał mnie ze szczurami. Wprost uwielbiał zadawać ból. Cierpienie było dlań celem samym w sobie, a nie tylko drogą do wydobycia zeznań bądź zadośćuczynienia sprawiedliwości. Dlatego nigdy nie miał zostać wypuszczony za mury uczelni. Nawet nauczanie adeptów powierzono mu jedynie w zakresie sztuki rozrywania stawów i posługiwania się szczypcami. To bardzo niewiele. Dlatego tak znienawidził Mistrzów, że… Właśnie. Coraz częściej męczyły mnie wątpliwości, czym tak naprawdę kierował się, knując intrygę, która dla mojej ukochanej skończyła się śmiercią. Teraz jednak nie pora była na rozmyślania. Zaraz będę musiał zapracować na obiecaną sowitą zapłatę.
Kiedy na wieść o tym, że miasto poszukuje kata, zgłosiłem się do rajców, ci niezmiernie się ucieszyli. Byli też pełni podejrzeń. Nieraz zdarzało się, że obowiązki oprawcy podejmował ktoś, komu zdawało się prostą rzeczą zadać męki i śmierć.
– Jeno masz to zrobić jak należy. Jeśli zobaczymy, żeś nie jest cechowym małodobrym, marny twój los. A Malachiasz ma czuć, że umiera.
W głosie człowieka, który to powiedział, usłyszałem ból i pragnienie pomsty.
– Kogo ci zabił, panie? – spytałem.
Drgnął, milczał długo. Wreszcie opowiedział. Zbrodniarz nie tylko zabił, ale i pohańbił jego szesnastoletnią córkę. Panna była wprawdzie jedną z licznych ofiar, ale za to najświeższą, uczyniło się o niej bardzo głośno, bo krzywda po raz pierwszy dotknęła wysokiego urzędnika. Skrzywiłem się w duchu. Póki zbir mordował obcych bądź porywał się co najwyżej na bogatszych kmieciów albo zgoła biedotę, jakoś panowie rajcy nie dostrzegali okrucieństwa, lekceważyli zagrożenie. Schwytali gada dopiero, gdy dopiekł komuś, kto sprawuje władzę.
Sprawdziłem pasy na przedramionach. Były zaciśnięte zbyt mocno, a przy tym za bardzo zsunięte w stronę nadgarstków. Za pomocnika dostałem ułaskawionego skazańca. Okazał się bardzo gorliwy. Zbyt gorliwy, jak to w podobnych przypadkach bywa. Ale musiałem się nim zadowolić. Nikt inny nie chciał zostać pomocnikiem kata. Bowiem to hańba dla mieszczuchów i szlachciurów wprost niewyobrażalna. Pamiętam pewną historię o tej ludzkiej obłudzie, zasłyszaną jeszcze w Akademii, od Mistrza Herberta. Opowiadał, jak to pewnego razu we Wrocławiu schwytano przestępcę, który skrzywdził bogatego kupca, członka rady miejskiej. Nie miał kto wykonać wyroku, bo miasto nie miało prawa miecza, zatem nie zatrudniało małodobrego. Wobec tego trzeba było egzekutora wyznaczyć. Do pracy na szafocie zobowiązano syna pokrzywdzonego rajcy. Nieborak musiał potem wynieść się z miasta, otoczony powszechną niechęcią, może nawet nienawiścią. Można bowiem być zbrodniarzem, zabijać, gwałcić i rabować, a nikt – ani więzienni dozorcy, ani prowadzący na kaźń żołnierze i pachołkowie, nie zawahają się dotknąć przestępcy, żaden nie będzie uważał, że zadawanie się ze skazanym przynosi nieszczęście. Jednak spróbuj tylko wystąpić w roli kata, przysłużyć się sprawiedliwości. Dla ludzi to gorsze od największej przewiny. Ktoś, kto zadaje śmierć w imieniu prawa, jest bardziej godny potępienia niż ten, kogo oprawia w tegoż prawa majestacie.
Poprawiłem pasy. Nieco je poluzowałem, przesunąłem bardziej ku zagięciom łokci, znów zacisnąłem. Wyciągnąłem rękę do tyłu. Czekałem dość długo, wreszcie spojrzałem na pomocnika. Stał z rozdziawionymi ustami, zupełnie nie wiedział, o co mi idzie. Skąd miał wiedzieć? Przecież pierwszy raz w życiu uczestniczył w podobnym widowisku. Ja zaś przyzwyczajony byłem, że pomagali mi scholarze albo nawet Mistrzowie. Im nie trzeba było nic mówić.
– Linę. Podaj mi linę. Nie tę, głupcze, cieńszą!
Przewiązałem przedramiona tuż przy nadgarstkach. Nie można pozwolić, aby Malachiasz zgiął ręce albo przesunął je choć o cal. A poza tym po połamaniu kości dłonie muszą pozostać w poprzednim położeniu. Większość oprawców wkłada pod kończyny drewniane klocki, aby łatwiej gruchotać członki. Jednak dla adepta Akademii i ucznia słynnego Eustachiusza to błąd, a nawet obrazoburstwo, odstępstwo od prawdziwej sztuki. Więzień patrzył przerażony. Do głowy mu więcej nie przyszło powiedzieć coś obelżywego. Wiedział już, że nie wytrąci mnie z równowagi żadnym sposobem i spotka go, co spotkać musi.
– Skończ szybko, kacie – poprosił głosem cichym, nabrzmiałym cierpieniem, którego jeszcze nie zdążył zaznać, ale wiedział, że zbliża się z każdym oddechem, każdym uderzeniem serca. – Miej litość.
Milczałem. Nie zapłacono mi za litość, ale za wykonanie wyroku. Podziękuj lepiej szalonemu sędziemu, który miał taką fantazję. Można łamać człeka od środka albo od zewnątrz. Jeśli trybunał zarządzi to pierwsze, na początek łamie się ofierze żebra wraz z kręgosłupem. Potem nie czuje ona bólu, a na pewno jest on o wiele mniejszy, zanim po kilku minutach zaniknie zupełnie. Ale tutaj miałem łamanie od kończyn począwszy, bez miłosiernego ciosu. Ten człowiek miał naprawdę czuć, że umiera.
– Proszę… bracie.
Bracie! Powiedział do mnie „bracie”! Nie pierwszy raz usłyszałem takie słowa podczas egzekucji. Dziwnie prędko i natrętnie skazańcy chcą się bratać z oprawcami. Człowiek to podła istota. Im większej krzywdy spodziewa się od kogoś doznać, tym bardziej go szanuje. Jeszcze parę chwil i powiesz, że ukochałeś mnie, jak Chrystus ukochał ludzkość. Miłość też bywa nierozerwalnie związana ze strachem. Wmówisz ją sobie, Malachiaszu, nim skończę ostatni węzeł.
Odwróciłem się w stronę tłumu. Milczał wyczekująco. Dałem znak. Dwóch ludzi uniosło zbite ławy od strony głowy, pomocnik szybko podstawił pieńki z wydrążonymi otworami, wsunął w nie nogi konstrukcji. Teraz tłum lepiej widział ofiarę. Sprawdziłem, czy wszystko dobrze się trzyma. Stół nie może się chybotać, bo wtedy ciosy, zamiast spaść w wyznaczony punkt, mogą przelecieć obok.
– Daj kołek – rozkazałem. Natychmiast miałem w dłoni przedmiot podobny do rycerskiego buzdyganu, ale masywniejszy i pozbawiony ostrych stalowych liści. – Zaczynamy, Malachiaszu. Masz dużo szczęścia w swym wielkim nieszczęściu, bowiem nie włożę ci w usta katowskiej kuli.
Nie rozumiał, o czym mówię. Na czoło wystąpił mu pot. Czekał na pierwsze uderzenie. Potem drugie, trzecie… Chciał już mieć za sobą początek egzekucji. To nie takie proste, człowieku. Kiedy uderzę, ból odbierze na kilka chwil czucie w całym ciele. Nie mogę pozwolić, byś nie czuł, jak będę łamał pozostałe kości. Ze stołu, na którym zostały rozłożone narzędzia, wziąłem ostry, zakrzywiony nóż, podobny do tureckiego kindżału. Przyłożyłem go tuż pod szyją skazanego, pociągnąłem mocno ku dołowi. Materiał koszuli zdawał się rozchylać pod dotknięciem. Potem pociągnąłem wzdłuż rękawów, szarpnąłem. Lniane płótno wysmyknęło się spod Malachiasza. Zwinąłem je w kulę, rzuciłem w dół szafotu, na głowy gapiów.
Spojrzałem na zbrodniarza. Cuchnący pot pokrywał cały tors, spływał kroplami do pępka, ginął pod portkami. Uderzyłem znienacka, mocno, choć bez rozmachu, w deskę tuż obok dłoni. Malachiasz wrzasnął. Chwilę trwało, zanim dotarło doń, że nic się jeszcze nie wydarzyło.
– Wypróbowałem tylko kołek – rzekłem.
A potem trzasnąłem go w prawe przedramię. Suchy odgłos gruchotanej kości. Tym razem wrzask był jak najbardziej na miejscu. Skinąłem na pomocnika. Wiedział dokładnie, co robić, bo pouczyłem go wcześniej, i to kilkakrotnie. Położył na złamanej ręce mokrą szmatę z wywarem uśmierzającym. Nie mogę czekać, aż ból sam stępieje, bo ludzie zaczną się niecierpliwić. Stanąłem z boku, by było widać dokładnie, co robię. Wzniosłem drewno, lecz – wbrew oczekiwaniom tłuszczy i samego oprawianego – nie opuściłem go na drugą rękę, ale na goleń. Znów wycie. Skazaniec próbował stracić przytomność, ale otrzeźwiłem go mierzonym uderzeniem w policzek. Przyłożyłem do ust szklanicę. Zakrztusił się, chciał wypluć słodko-gorzki płyn, ale rozwarłem mu przemocą szczęki. Musiał wypić. Trochę wzmacniającego środka wyleciało dziurkami nosa. Kaszlał, a każdy spazm przyprawiał połamane członki o nowy paroksyzm bólu. Pomocnik położył szmatę na goleń. Nie śpieszyłem się. Katu nie wolno się śpieszyć. To wie każdy, kto para się tym rzemiosłem, nawet ci niezwiązani z cechem, którzy świadczą usługi w miejscach, gdzie żaden z wyzwolonych ani Mistrzów nie dociera. Zbytni pośpiech zawsze prowadzi do omdlenia torturowanego, a nawet przedwczesnego zgonu. A poza tym kaźń jest prawdziwym spektaklem dla plebsu, teatrem kupionym za duże pieniądze przez łaskawą władzę. Publiczna egzekucja uspokaja umysły, koi krwiożercze zapędy. Łatwiej rządzić takimi, którzy wiedzą, co może spotkać opornych.
Drugie przedramię, druga goleń. Straszliwy wrzask za każdym razem. Błagające o zmiłowanie oczy.
– Czy twoje ofiary też przed śmiercią tak patrzyły, Malachiaszu? Czy miałeś dla nich litość, której teraz wyglądasz?
Jesteś okrutny, Jakubie. Cudownie okrutny…
Nie, Blanko. Nie jestem. Okrutnikowi sprawia radość zadawanie cierpienia. Ja jedynie wykonuję swoją pracę. Staram się też, żeby zbrodniarz przed śmiercią zrozumiał bezmiar własnej podłości. Jeśli tak się stanie, będę zadowolony.
– Przygotuj się, człowieku. Zostały ci jeszcze kości ramion i uda. Nie kazali łamać żeber, lędźwi ani dłoni, unikniesz więc przynajmniej tego.
Wrzeszczał, jeszcze zanim uderzyłem. Czuł ból, nim narzędzie kaźni zrobiło swoje. Tłum zamarł. Wiem doskonale, że trudno oderwać wzrok od takiego widoku, a tu w dodatku mieli do czynienia z prawdziwą sztuką.
– Teraz obetniemy dłonie i stopy – oznajmiłem.
Malachiasz wciągnął głęboko powietrze. Przygotowywał się na uderzenie wielkim toporem, który widział wbity w pień umieszczony przy wejściu na podest. Ująłem narzędzie, sprawdziłem, czy zostało dość dobrze wyostrzone. Machnąłem ręką na pachołków. Wtaszczyli sagan z rozżarzonym węglem. Włożyłem do środka kilka prętów o końcówkach wyklepanych szeroko, w kształt małych łopat. Pachołkowie umknęli czym prędzej, bym przypadkiem ich nie dotknął, sięgając po żelazo. Teraz wzniosłem topór. Prosta robota. Przeciągnąłem w powietrzu nad dłonią zbója, leciutko musnąłem skórę. Wzdrygnął się. Uderzyłem bez zamachu, ale z dużą siłą. Palce skurczyły się, wyprostowały. Dłoń spadła na podest. Dałem znak pomocnikowi. Podniósł drgającą jeszcze część ciała, wrzucił do kosza. Był blady, bliski womitów. Malachiasz już nie wrzeszczał, ale wył niby dzikie zwierzę, daremnie starając się pokonać opór rzemienia, przygiąć do piersi krwawy kikut. Przytrzymałem go, przyłożyłem szeroką płaszczyznę rozgrzanego do czerwoności pręta. Nie możesz się wykrwawić, przyjacielu. Nie wolno odejść przed czasem. Krzyczał wniebogłosy, choć ból z odciętej kończyny na pewno był mniej dotkliwy niż ten, który towarzyszy łamaniu. Ale tak to już jest, kiedy do cierpienia dołącza się poczucie nieodwracalnej straty. Druga ręka spadła po krótkiej chwili. I znów Malachiasz wył, a w tłumie rozległy się szmery. Nie usłyszałem jednak okrzyku „oszczędź!”, jak się to czasem zdarza. Mogę wtedy zwrócić oblicze ku rajcom, staroście jurydycznemu i sędziemu. Oni zaś są władni skrócić męki. Nie to nie. Stanie się, jak chcecie, ludzie…
Skazaniec próbował podkurczyć stopę. Pasy i połamane kości nie pozwalały wykonać najmniejszego ruchu, ale widziałem, że pragnie to uczynić ze wszystkich sił. Rozciąłem spodnie, tak samo jak przedtem koszulę. I tym razem kłąb materiału cisnąłem w tłum. Przy stopach sprawa była nieco bardziej skomplikowana. Najpierw trzeba podciąć ostrożnie skórę na więzadłach i ścięgnach, zobaczyć, gdzie łączą się kości w stawie, żeby rozdzielić je sprawnym uderzeniem. Oczywiście potrafiłbym doskonale poradzić sobie bez takich wstępów, umiem zadać cięcie, przy którym bledną umiejętności królewskich medyków. Zawsze też można po prostu trzasnąć na oślep, przerąbać kość, dla gawiedzi to wszystko jedno, bo tak czy siak krew popłynie, a odcięta część ciała wyląduje w koszu. Ale nie ma w tym artyzmu. Zaś katostwo to prawdziwa sztuka. Gdym się wziął do roboty przy kostkach, ledwie uczyniłem pierwsze nacięcia, ledwo błysnęły ścięgna i kość, pomocnik zemdlał. Nic to. W tej chwili i tak nie był potrzebny. Nadciąłem ile trzeba, rozchyliłem skórę. Przeciągnąłem toporem wzdłuż, od połowy goleni po palce, aby łatwiej było zobaczyć skutek poczynań. Odsunąłem się, aby ludzie i dostojnicy ujrzeli odsłonięte kości. Tak naprawdę, gdyby teraz dobrze pociągnąć, skóra ze stopy zostałaby w ręku. Kiedyś musiałem do podcinania używać osobnego, specjalnie sporządzonego noża, by uniknąć przerwania więzadeł i mięśni. Ale potem nabrałem wprawy, potrafiłem to zrobić tym samym toporem, którym później trzeba dokończyć dzieła. To robi zawsze ogromne wrażenie. Ponoć byłem jednym z najlepszych amputatorów uczelni. Usłyszałem zduszone krzyki, odgłosy torsji. Malachiasz drżał na całym ciele. Dobrze wyliczyłem czas. Właśnie w tej chwili powinien zacząć działać eliksir. Bowiem środek, który mu wlałem przemocą do ust, nie tylko wzmacniał ciało, ale też doznania z niego płynące. Gdyby w tej chwili kochał się z niewiastą, odczuwałby niespotykaną rozkosz, niepomiernie większą niż zwykle. Ale ponieważ podlegał kaźni, również ból odbierał o wiele mocniej. Odcięcie dłoni bardziej było tutaj torturą dla duszy. Ale stopy to co innego. Dostrzegłem już zobojętnienie w oczach oprawianego. Dotarło doń, że nic go nie uratuje, koniec już bliski. To jeden z najbardziej niebezpiecznych dla kata momentów. Skazaniec gotów jest wówczas zemrzeć, zrezygnować z życia. Ale ból podany w odpowiedniej dawce sprawia, iż zaczyna gorączkowo myśleć, co jeszcze go czeka. Właśnie to działo się z Malachiaszem. Zgasłe spojrzenie odżyło, zajęczał i szarpnął się w więzach. Cudownie. Uśmiechnąłem się do niego. Był tak zaskoczony, że odpowiedział skrzywieniem warg, chciał coś powiedzieć. Wtedy uderzyłem. Krzyknął krótko, z ust rzuciła mu się krew. Musiałem się śpieszyć, żeby czym prędzej zatamować upływ posoki z odciętej stopy i odgryzionego języka. Tak się czasem zdarza. To świadczy o biegłości małodobrego, jeśli skazaniec nieświadomie zaciśnie zęby na języku. To znaczy, że ból jest dostatecznie wielki. Jednak zawsze istnieje zagrożenie, że oprawiany udławi się krwią i odciętym mięsem. Sprawnie przypaliłem żyły, natychmiast przestały krwawić, a ja mogłem zająć się twarzą Malachiasza. Zacisnął mocno szczęki. Oczywiście nie uczynił tego celowo. Po prostu ból był tak przerażający, że zwarły się niby u konającego dzika, który chwycił nogę nieostrożnego myśliwego. Ująłem w dłonie żuchwę, z obu stron nacisnąłem wskazującymi i środkowymi palcami mięśnie łączące ją z górną szczęką. Powoli uchylił usta. Jednym ruchem sprawnie wydobyłem kawałek języka, wrzuciłem do kosza. Przytrzymałem krawędzią dłoni brodę, włożyłem między zęby rozżarzony pręt. Widziałem w pełnych cierpienia oczach błaganie.
Zabij go już, kochany. Proszę. Jest niby pies, którego pan co dzień bije i dręczy.
Ogarnęła cię niespodziewanie litość? Przed chwilą zachwycałaś się okrucieństwem. Niepotrzebnie współczujesz temu człowiekowi. On nie jest jak pies, Blanko. Czytaliśmy przecież sądowe akta. Stało w nich jasno, co potrafił wyprawiać z ofiarami, pamiętasz? Skórował, darł żywcem pasy i solił. Pewnie, że robił to pożal się Boże, bo aby podobne rzeczy czynić należycie, trzeba mieć i ćwiczenie, i talent, sam zapał nie wystarczy. Ale jedno umiał doskonale. Za każdym razem pragnął zadać jak największy ból. I zadawał. Palce odrąbywał i przesyłał rodzinom, aby wymusić okup. Jakiejś dziewczynie wyciął nawet srom, bo ojciec albo okazał się nieczuły, albo nie miał czym zapłacić. Nie żałuj go, moja miłości.
Ci ludzie… Czy oni będą tak patrzeć do samego końca?
Będą. Bo to nie są dobrzy ludzie. Bo to nie jest dobra ziemia. Bywają takie miejsca na świecie. Ci, co na nich żyją, albo stają się tacy, jak to, co uczenie zwie się genius loci, albo powodują, że grunt nasiąka ich złem. Co jest przyczyną, co skutkiem, nie wiadomo, i koniec końców to nieważne. Też czekam na znak. Nieszczęśnicy nie wiedzą, że od ich litości zależy los całego grodu. Dokonają wyboru. Za chwilę, kiedy odrąbię drugą stopę i przystąpię do wydarcia oczu, przypieczętują swój los.
Skazaniec zmoczył się. Struga spłynęła między nogami, zmieszała się z krwią.
Powtórzyłem wszystkie czynności sprzed kilku chwil. Malachiasz płakał. Łzy ciekły po zarośniętych policzkach. Czy tak łkała twoja ostatnia ofiara, zbrodniarzu? Czy dopraszała się łaski? Druga stopa wylądowała w koszu, smród przypalonego ciała stawał się coraz bardziej intensywny. Wyprostowałem się, spojrzałem na tłum, potem ku ławie dostojników. Panowała martwa cisza. Czekali na zakończenie krwawego widowiska. Tylko rajca, który ze mną rozmawiał, ocierał usta rękawem jedwabnej szaty. To on przed chwilą zwymiotował.
– Teraz oczy, Malachiaszu – powiedziałem głośno.
Oddychał chrapliwie przez nos. Rana w ustach zbyt bolała, by próbował wydobyć choć słowo.
– Weźmiesz świderek i wyrwiesz mu oko, wpierw jedno, potem drugie – rzekł wczoraj kapitan straży.
– Jak dokładnie wyrok stanowi? Wyłupić oczy, wypalić, wykapać czy wykolić?
– Wyłupić – odparł, marszcząc brwi. – Czy to jakaś różnica?
– Ogromna. To znaczy, że nie mogę użyć świdra.
– Inni kaci, których widziałem przy pracy, czynili to zawsze szpikulcem lub świderkiem.
– Ale ja nie jestem innym katem. Wykonuję wszystko w sposób, w jaki zostało przepisane. Za to mi płacą. Jeśli szanujący się szewc szyje obuwie zgodnie ze stalunkiem, jeśli kucharz przyrządza potrawę tak, by gość był zadowolony, także małodobry powinien robić swoje najlepiej jak potrafi.
Był ciekaw, co zamierzam, ale nie pytał więcej. I słusznie, bo i tak nie uzyskałby odpowiedzi. Jestem artystą. Trzeba zobaczyć samemu i docenić kunszt. Wyłupienie oczu to wspaniała część kaźni. Wymaga wyjątkowych umiejętności, doświadczenia i ostrożności. Oko łatwo uszkodzić, szczególnie jeśli skazaniec usiłuje się wyrwać. Na współpracę Malachiasza oczywiście nie mogłem liczyć, a głowę miał dostatecznie swobodną, aby stawiać opór. Celowo tak to urządziłem. Im większy będzie jego strach i nadzieja, iż ujdzie choć na chwilę bolesnym czynnościom, tym gorsze przeżyje cierpienie.
Wydobyłem łyżkę. Zbrodzień patrzył wpierw zaskoczony, a zaraz potem przerażony. Spodziewał się właśnie świdra albo szpikulca, bo sam tak zadręczał schwytanych. Widok łyżki dodatkowo pobudził chorą wyobraźnię. Jeszcze zanim podszedłem, starał się odchylić głowę jak najdalej. O to chodzi, przyjacielu. Musi ci się wydawać, że możesz coś zrobić. Nacisnąłem łyżką wewnętrzną stronę dłoni. Sprężysta i twarda – taka, jak powinna być. Długo szperałem w kuchni starosty jurydycznego, nim znalazłem odpowiednie narzędzie. Kuchta i podkuchenne na mój widok uciekły z krzykiem. Zapewne starosta nakazał po mym wyjściu wykadzić wszystkie pomieszczenia.
Zbliżyłem się z tyłu do dębowego krzyża. Malachiasz uniósł głowę. Zdecydowanym ruchem przycisnąłem ją. Próbował jeszcze uciekać na boki, ale deszczułki wbiły się w potylicę, unieruchomiły go. Jedną ręką dociskałem czoło skazańca, a zarazem palcami rozchylałem powieki. Usiłował je zaciskać z całych sił. Bardzo dobrze. Oko ma to do siebie, że nie da się go schować. Jądra uciekają w głąb ciała przy uderzeniu albo od samego strachu. Przy kastracji trzeba wiedzieć, gdzie nacisnąć brzuch, aby wróciły na swoje miejsce. Ale oko… To zupełnie co innego. Wyjęcie go z głowy może się wydawać proste, skoro ciało ofiary jest unieruchomione. Pozornie. Nie jest bowiem wielkim osiągnięciem wydobyć śliską gałkę, używając dwóch rąk, sztuka wyłuskać ją jedną. Tak jak ja teraz. Dlatego nie kazałem unieruchomić głowy zbója. Jednej z rąk nie mogę użyć nawet, gdybym chciał, bo muszę mocno trzymać skazańca. Oczywiście wiem doskonale, że gapie tego nie docenią. Ale też nie muszą. To, że się ktoś nie wyznaje na sztuce, nie oznacza, że trzeba mu pokazywać byle co. A poza tym uczynię to dla siebie. Ta część teatru należy do mnie i tylko do mnie.
Zapuściłem łyżkę w oczodół. Nie, Malachiaszu, nie wyrwę nawet kawałka skóry, nie uronisz choćby jednej rzęsy. To byłby błąd w sztuce. Poprowadzę narzędzie płasko, odchylę powiekę, wprowadzę krawędź metalu dołem… Właśnie tak. Nic nie pomoże szarpanie się i kręcenie głową. Doskonale, teraz odgarnę gałkę oczną nieco w bok pięknym, okrągłym ruchem. To ciche mlaśnięcie, które dosłyszałem przez twój wrzask, oznacza, że idzie jak trzeba. Następny ruch to ruszenie oka w drugą stronę. Pękają drobne mięśnie, dzięki którym oczy mogą się poruszać. Troszeczkę krwi. Niewiele, bo wszystko czynię zgodnie z zasadami. Wreszcie to, co najważniejsze. Muszę wepchnąć łyżkę głębiej, przerwać połączenie w środku głowy, które trzyma bardzo mocno. Mało kto wie, ale oko można wyjąć z czaszki na pół cala bez wielkiej szkody. Jednak ja mam ci je wyłupić, Malachiaszu.
Szarpnął się mocno, prawie wyrwał rzemienny pas, choć przecież połamana ręka nie powinna dać rady napiąć mięśni. Ale już było po wszystkim. Wydobyłem gałkę oczną, pokazałem tłumowi. Ludzie milczeli. Oko ludzkie wydarte z czaszki zdaje się nieoczekiwanie duże. Nic dziwnego. Na co dzień widzimy tylko jego część, reszta tkwi głęboko. Dlatego wydobycie go w całości wymaga wielkiego artyzmu. Po twarzy Malachiasza spływała struga krwi. Nie tamowałem jej. Nie szkodzi. W ten sposób nie wykrwawi się na śmierć. Tymczasem mój pomocnik się ocknął, więc gestem kazałem mu obetrzeć policzki zbrodniarza. Drżącymi rękami wykonał polecenie. Nie siedziałem w jego głowie, ale nie musiałem, by wiedzieć, iż żałuje, że zamienił karę ciemnicy na to zajęcie.
Z drugim okiem sprawa jest jeszcze trudniejsza. Skazaniec już wie, jaki to koszmar, stara się więc walczyć za wszelką cenę. Nie inaczej było z Malachiaszem. Po to jednak dokładnie określiłem długość deszczułek, żeby bez większego trudu przemóc opór. Stróże więzienni patrzyli na mnie jak na szaleńca, gdym wszedł do lochu wymierzyć przyszłą ofiarę.
– Zaraz będzie koniec – rzekłem do krwawego zewłoku, gdy drugie oko zostało wydobyte i umieszczone w koszu. Przez chwilę nie byłem pewien, czy mnie słyszy. Jednak jego wargi poruszyły się. Albo przeklinał mnie wraz z całym światem, albo się modlił. – Jeśli cię to pocieszy, tutejszy plebs i mieszczanie przed chwilą podpisali na siebie wyrok śmierci.
Nie wiem, czy zrozumiał, bo nie dał najmniejszego znaku. Ująłem go za potylicę, odrobinę uniosłem, wyjąłem zbroczone krwią deszczułki. Mimo bólu starał się utrzymać głowę, wyglądało, jakby usiłował rozejrzeć się pustymi oczodołami. Gdyby był pospolitym oszustem albo obrazoburcą skazanym jedynie na wyłupienie oczu, powinien być wdzięczny za pozostawienie powiek. Niektórzy kaci, nie bacząc na nic, wyrywają je wraz z okiem. Jednak wówczas niezmiernie często zdarza się, że uwolniony skazaniec umiera od zakażenia, o które niezmiernie łatwo przy tak rzeźnickim potraktowaniu ofiary. Tym bardziej że oprawcy profanujący w ten sposób fach katowski nie zwykli dbać o czystość narzędzi.
Panowała martwa cisza. Wynajęli mnie, bom powiedział, że mam pojęcie o katowskiej robocie. Nie spodziewali się jednak, że znam się na niej aż tak dobrze, potrafię zadać tak wielkie męki. A jednak nikt nie poprosił o litość dla skazanego.
– Nim zetnę mu głowę – rzekłem w stronę rajców – czekam na należność. Wywiązałem się ze swej części umowy, wasza kolej.
W ławach patrycjuszy zapanował ruch. Wreszcie pod moje nogi upadł brzęczący worek. Nie jestem godzien, by dostarczyć mi zapłatę jak należy? Niech będzie i tak.
Głowa Malachiasza opadła w tył. Kiwnąłem na pomocnika, wskazałem miecz. Wiedział, co robić, chociaż musiało go to sporo kosztować. Stanął za zbójem, jedną ręką chwycił go za włosy i uniósł głowę, odciągnął ją w swoją stronę, naprężając szyję. Oczywiście potrafiłbym ściąć Malachiasza w dowolnej pozycji, ale mógłbym za pierwszym razem nie przeciąć kręgosłupa, bo przy odchylonej głowie wyrostki kości zachodzą na siebie, przez co mogą sprawić, że ostrze uwięźnie lub się omsknie.
– Powiadam jeszcze raz. Ciesz się, że nie masz katowskiej kuli w ustach.
Namacałem okrągły kształt w kieszeni. Otrzymałem ten przedmiot po przebudzeniu z letargu, na pamiątkę, kiedy Blanka zagościła już w mojej głowie. To w tej kuli bowiem uwięzili jej duszę. Nosiłem ją sam nie wiem, po co, może miałem przeczucie, iż może się jeszcze kiedyś przydać.
– Dusza uleci swobodnie, nikt jej nie spęta, nie zmusi do zamieszkania w obcym ciele i umyśle. Ciesz się więc, żem renegatem z Akademii, co w rzyci ma cechowe prawa.
Miecz był zwykły, półtoraręczny, miał pewnie ze sto pięćdziesiąt albo i dwieście lat. Katowskie narzędzie wygląda inaczej. Jest cięższe, nie zwęża się ku końcowi klingi. Ma służyć do pojedynczego cięcia, a nie walki. Chociaż z pewnym rozrzewnieniem wspominam, jak w Bieczu fechtowaliśmy tymi topornymi ostrzami.
– Trzymaj mocno – powiedziałem do pomocnika – i nie ruszaj się. Bez obaw, robiłem to wiele razy, twoja ręka jest bezpieczniejsza niźli wonczas, gdy pchasz ją gwałtem za zapaskę dziewki.
Ciąłem znienacka, mocno, ciągnąc klingę ku dołowi nieco na skos, aby jak najbardziej wyzyskać siłę tnącą broni. Katowskim mieczem uderza się na wprost, bez dodatkowych ruchów. Tutaj musiałem uczynić inaczej. Poczułem, że ostrze ociera się o kręgi, błyskawicznym ruchem nadgarstka zmieniłem jego lot, aby weszło w przestrzeń między nimi. Klinga prawie bez oporu przeszła przez ciało, a zanim uderzyła o pomost, wykonałem obrót. W ślad za rozmazanym ostrzem podążyły krople krwi. Tego nie nauczyłem się w Bieczu. Sztukę takiego obcinania głowy, aby przypominała bardziej taniec niż egzekucję, posiadłem u boku Mistrza Eustachiusza.
Pomocnik zatoczył się do tyłu i usiadł. Palce miał zaciśnięte kurczowo na włosach Malachiasza. Zgrzytnąłem zębami. Co za niezguła! Niecierpliwie wyszarpnąłem głowę z jego uścisku, uniosłem tak, by wszyscy widzieli, a potem rzuciłem w tłum. W miejscu, gdzie upadła, uczyniło się nieco wolnej przestrzeni. Sięgnąłem do kosza, wyjąłem dłoń. I tę cisnąłem tłuszczy.
Co robisz? Przecież gotowi się rozgniewać.
Niech się gniewają! Niech sobie uświadomią, że nimi gardzę. Kat gardzi tłumem! Czy można znaleźć na świecie większy kamień obrazy?
Cisnąłem stopę. Ludzie wydali złowrogi pomruk. Widziałem już biegnących ku szafotowi pachołków. Straż, która otaczała podwyższenie, spoglądała to na mnie, to na starostę, czekając rozkazów. Wyjąłem flet. Odwróciłem się ku rajcom. W nich rzuciłem pozostałymi szczątkami skazańca. Trzeba było okazać choć odrobinę litości! Gdybyż jaka niewiasta wydała chociaż pisk w jego obronie! Wtedy może bym was nie zabijał. Z uśmiechem zdjąłem rękawice. Przyłożyłem instrument do ust. Pachołkowie już dobiegali, strażnicy dostali rozkaz, aby mnie aresztować
– Uchodź – mruknąłem do pomocnika. – Uciekaj jak najszybciej z miasta.
Głupi i niezręczny, jednak był pomocny, chciałem więc oszczędzić jego nędzne życie. Popłynęła tęskna melodia. Ludzie nie od razu dostrzegli ruchliwy kobierzec szczurzych ciał. Bardziej zdumiało ich to, co się stało z pierwszym człowiekiem, który wtargnął na szafot. Bez trudu uniknąłem ciosu drewnianą pałką, położyłem palce na twarzy pachołka. Natychmiast pokryła się czyrakami. Spadł z wrzaskiem z pomostu.
– Szczurzy ojciec – usłyszałem pojedynczy krzyk.
– Szczurzy ojciec! – poszło wśród ludzi.
Grałem. Tłum, jak zwykle w takich razach, nie słyszał, zbyt zafrapowany grozą położenia, nazbyt głośny. Ale szczury łowiły każdy dźwięk. Zatrzymały się, zafalowały, wszystkie pyszczki zwróciły się ku mnie. Wtedy zagrałem to, co Blanka kochała najbardziej – saltarello. Szczury natychmiast podjęły żwawy rytm. Stary italski utwór, mający ponad dwieście, a może i więcej lat. Usłyszałem go kiedyś, podróżując z Mistrzem Eustachiuszem. W pewnej tawernie grali go komedianci. Jeden na szałamajach, drugi na lirze korbowej, a trzeci na flecie. Towarzyszyła im piękna tancerka, która podawała rytm, uderzając w okrągły bębenek. Nigdy potem nie miałem szczęścia słyszeć podobnej muzyki, ale melodia utkwiła w głowie na całe życie. Kiedy nauczyłem się dostatecznie biegle posługiwać fletem, postarałem się ją odtworzyć. Mistrz Czarnej Śmierci słuchał muzyki zdumiony. I on znał utwór, choć jak twierdził, nigdy przedtem nie słyszał aż tak przejmującego wykonania. Szczury, zgromadzone w klatkach, wpierw nieruchomiały, gdy brałem instrument, a potem tańczyły. Nawet te, które miały niebawem umrzeć, najbardziej zarażone i chore, przebywające w najniższym rzędzie.
Rajcy umykali niczym zające. Za nimi sam starosta i pozostali członkowie trybunału.
Możemy mieć całe złoto tego miasta, wiesz? Im już nie będzie potrzebne.
Wiem. Ale wystarczy nam tyle, ile zapłacili za kaźń. Kto bierze ponad umowę, może być łacno nazwany złodziejem. Nawet jeśli przyjdzie tu ktoś i skorzysta, nie przeżyje radości dłużej niż kilka godzin. Jednak ten ktoś musiałby być zupełnie szalony, aby wchodzić tam, gdzie niedawno szalała Czarna Śmierć.
*
W październiku po zmierzchu widać gwiazdy jak o żadnej innej porze roku. Może jeszcze tylko zimowe bezchmurne noce są tak urokliwe. Ale zawsze wolałem jesienny firmament. Plejady… Moje ulubione. Ileż razy wychodziłem na taras Akademii, aby podziwiać ich blask. Czasem towarzyszył mi Mistrz Ludwik, który prócz krojenia martwych zajmował się w wolnych chwilach astrologią i astronomią. Tak to już jest, że kto nurza się na co dzień w zgniliźnie, pragnie spoglądać w tajemniczą otchłań nieba, rozmyślać o boskim porządku świata. To właśnie Ludwik objaśnił, gdzie mogę znaleźć gwiazdozbiór Delfina, Łabędzia, Lwa, Skorpiona, Wężownika i wiele innych. Od tamtej pory gwiazdy, na pozór chaotycznie rozrzucone po nieboskłonie, zaczęły być dla mnie czytelne, widziałem kształty, które nadali im uczeni i poeci. Mistrz Eustachiusz też mnie uczył, gdzie znajdują się najważniejsze konstelacje, ale nie potrafił opowiadać o nich tak jak Ludwik. Tam Skorpion, przyczajony, gotowy do ataku, z kolcem nastawionym przeciwko wrogowi, obok Strzelec z łukiem napiętym, wiecznie polujący na podniebną zwierzynę, z drugiej strony Wilk, czujny i nieufny kryje się przed wzrokiem myśliwego.