29,93 zł
Niech poniesie cię krew...
Król Mieszko II został zamordowany. Kraj pozbawiony władcy popada w ruinę.
Możni walczą między sobą o wpływy, u granic stoi wroga armia.
Kapłani starej wiary robią wszystko, by wyplenić z ludzkich serc niemieckiego boga jedynego. Nastały mroczne, złe czasy. Człowiek staje przeciwko człowiekowi, ramię w ramię ze strzygą i upiorem.
Nie ma już „dobra” i „zła”- są tylko różne drogi do zaspokojenia ambicji, żądzy władzy i namiętności. Nadchodzi czas krwi, przerażenia i dzikiego okrucieństwa.
Kiedy bóg zasypia, budzą się demony.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 431
Patrzył na świat spod ściągniętych brwi, głęboko osadzonymi oczyma ukrytymi w cieniu ostro wyrzeźbionych rysów. Groźny i nieprzystępny, o kamiennym sercu nieznającym litości. Takim go uczynili ludzie, takim go chcieli widzieć, takim więc był.
U jego stóp klęczał człowiek, cały pokryty cuchnącymi strachem, grubymi kroplami potu, przerażony, a jednocześnie pogrążony w religijnej ekstazie. Z poranionych dłoni ściekała krew, wsiąkając w złotodajny piach rozsypany w świętym kręgu. Piach ten przywieziono z daleka, z miejsca, gdzie ponoć bogowie ukryli nieprzebrane skarby. Można w nim było znaleźć cenne grudki, choć każdy, kto by ich szukał, narażał się na gniew i straszną zemstę.
Kapłan stojący tuż obok, na podwyższeniu, rozpostarł ręce. Szerokie rękawy lnianej szaty rozwinęły się na podobieństwo wielkich skrzydeł.
– Wielki boże! Opiekunie wiernych! Spraw, aby ten nędzny pył, który masz u stóp, spełnił wszystkie twe żądania! Niechaj karząca dłoń dokona pomsty na prześladowcach, wygna obcych i przywróci stary porządek.
Nachmurzone oblicze posągu zdawało się powoli, prawie niedostrzegalnie, zwracać ku wołającemu. Groźny bóg... takim go przecież chcieli...
– Swarożycu! – ciągnął żerca. – Strażniku otchłani i niebios. Ojcze dobra i zła. Dziś twoja potęga wróci, by ogarnąć uciśniony kraj, wskrzesić dawne zwyczaje i dawną swobodę. A ta ofiara niech będzie rękojmią naszej wierności.
Zgromadzeni w świątyni ludzie uważnie śledzili poczynania kapłana, który z namaszczeniem dorzucił garść ziół do ognia płonącego za posągiem. Słodko-gorzki zapach przyprawiał o zawroty głowy. Człowiek klęczący u stóp Swarożyca drżał na całym ciele w oczekiwaniu spełnienia. Żerca podszedł doń powoli, z tyłu, pogładził delikatnie zmierzwione włosy pokutnika. Sięgnął między fałdy szaty, wyjął gruby, szeroki rzemień. Sprawnie przewiązał najpierw lewy nadgarstek obejmującej posąg ręki, przerzucił skórzany pas na drugą stronę, założył pętlę na prawą dłoń, ścisnął mocno. Rozległ się jęk bólu. Celebrant przymknął oczy, wzniósł twarz w górę. Oblicze posągu pozostawało obojętne, odległe, nieobecne, choć jednocześnie wierni poczuli, że powietrze nagle gęstnieje, przepływają przez nie na przemian gorące i lodowate prądy, a nad głowami zawisa potężna, groźna siła.
Kapłan znów podniósł ramiona. W prawej dłoni mętnie zalśniło niewielkie ostrze, żółtopomarańczowe, przetykane barwnymi żyłkami.
– Oto dzieło naszych przodków! – zawołał. – Krzemienny nóż, któremu niestraszna ni woda, ni wicher. Niezniszczalny na podobieństwo gwiazd i słońca. Przechowała go matka ziemia, utuliła w czasach, gdy zapanowała obca wiara, kiedy obcy bóg rozpanoszył się na nie swoich włościach. Ten nóż jest znakiem powrotu dawnej mocy. Przezeń odrodzi się, co miało umrzeć i nie wrócić!
Przywiązany człowiek rzucił się, jakby chciał zerwać więzy. Jednak rzemienny pas trzymał mocno. Kapłan chwycił ofiarę za włosy, odchylił do tyłu głowę. W blasku płonących wokół pochodni i olejowych mis ustawionych na trójnogach widać było, jak grdyka ofiary chodzi bardzo szybko w górę i w dół. Ostrze spadło na nią niby jastrząb na królika. Buchnęła krew, wylewając się potężnym strumieniem wprost na posąg boga. Zagrzmiało. Wyznawcy padli na twarz. W tej chwili zgasły wszystkie światła poza świętym ogniskiem. Nad kąciną przeleciał z wyciem huraganowy podmuch, łamiąc najpotężniejsze drzewa w świątynnym gaju. Potężny piorun uderzył tuż przy wejściu, zabijając na miejscu kilku ludzi. A potem zaczęła się ulewa. Woda leciała z bezchmurnego, rozgwieżdżonego nieba nie rzęsistym deszczem, ale potokiem. Znów grzmot i uderzenie pioruna, tym razem w dach świątyni. Mimo lejącej się wody natychmiast stanął w ogniu.
– Powstrzymaj gniew, Swarożycu! – żerca starał się przekrzyczeć odgłosy rozsierdzonej natury. – Nie kieruj go przeciw wiernym, ale raczej zachowaj na wrogów!
Człowiek z poderżniętym gardłem dogorywał. Przestał już krztusić się krwią, chwytać spazmatycznie oddech. Posoka ciekła słabiutkim strumykiem w rytm ostatnich uderzeń serca. Jeszcze tylko kopnął nogami, napiął w przedśmiertnym skurczu ręce. Pas niespodziewanie pękł, uwalniając ciało. Zalany krwią nieszczęśnik padł ciężko na bok, skulił się i zamarł. W tej samej chwili nawałnica ucichła, a płomień na dachu przygasł. Ostatnie pełgające ogniki stłumione zostały przez łagodny powiew. Wraz z nimi zgasło ognisko w kącinie. Ciemność trwała mgnienie oka, bowiem prawie natychmiast trójnogi rozjarzyły się o wiele jaśniejszym blaskiem niż przedtem. Ci, którzy odważyli się podnieść wzrok, mogli ujrzeć coś nieprawdopodobnego – kolejny cud uczyniony przez boga. Krew ofiary wsiąkła w złotodajny piach, nie pozostawiając śladu. Podobnie zbryzgane stopy posągu stały się w jednej chwili czyste. Ludzie podnieśli się na klęczki.
– Dzięki, panie niebios i otchłani, za łaskę! – Kapłan pochylił się przed Swarożycem. – Dzięki, żeś powstrzymał karzącą dłoń.
Odwrócił głowę w bok, rozłożył ręce, znów spojrzał na posąg, a potem zawołał coś niezrozumiale, gardłowym głosem. Było słychać w tym okrzyku prośbę i żądanie zarazem, na myśl przychodziło tylko jedno – żerca kogoś wzywał, przywoływał z bardzo daleka. Zwalista postać pojawiła się niespodziewanie, jakby wyrosła spod ziemi. Na tle płonącego za posągiem ognia zdawała się wielka i mroczna. Żerca znów machnął ręką. Zapłonęły pochodnie i olej w naczyniach, pojaśniało. Przez tłum przeszedł szmer zaskoczenia i przerażenia, a przede wszystkim niedowierzania. Wielu pewnie rzuciłoby się do ucieczki, gdyby nie świadomość, iż w leśnym gąszczu wokół kąciny mogą się czaić krwiożercze duchy. Bowiem obok kapłana stała niedawna ofiara złożona u stóp boga! Wierni znów padli na twarz, bojąc się spojrzeć na cud.
– Powstańcie, nie lękajcie się! Oto jest ten, który wypełni moją wolę! – głos wydobywający się z żercy był o wiele niższy niż przed chwilą, potężny na podobieństwo bojowych kotłów, przenikał na wskroś. Zgromadzeni posłusznie dźwignęli się na nogi. – W jego rękach przyszłość i powodzenie. Jemu pisane zacząć to, na co czekaliśmy siedem dziesiątków lat, odkąd zaczął się panoszyć chrześcijański pomiot! Oto przed wami stoi Przemko Łabędź, który poświęcił życie, by powrócić z tamtego świata wraz z rozkazami danymi od boga.
Człowiek obok kapłana patrzył na tłum jasnobłękitnymi, wodnistymi oczami. Na tłum?... Ludzie mieli wrażenie, że wzrok wskrzeszeńca przenika ich na wylot, kładzie się na duszy burym, niemożliwym do zmazania cieniem. Unikali więc tego spojrzenia, skłaniając głowy, kiedy dotykały ich gorejące zimnym żarem źrenice.
– Oto twój nóż – kapłan zwrócił się ku Łabędziowi. Podał mu krzemienne ostrze. – Twoje błogosławieństwo, a zarazem przekleństwo dla wrogów. Wiesz, co masz czynić.
Zmartwychwstały skinął powoli głową. Dotknął gardła końcami palców.
– Nie wypowiesz słowa – żerca mówił teraz cicho, ale głos docierał do wszystkich. – To cena. Zapłata za łaskę boga. A teraz idź, uczyń, co uczynić powinieneś.
Łabędź nieśpiesznie zszedł z podwyższenia, wszedł między ludzi. Rozstępowali się przed nim na podobieństwo ławicy ryb pierzchających przed drapieżnikiem. Nie patrzył na nikogo. Zatrzymał się jedynie przy czterech ciałach rażonych piorunem. Pochylił się nad każdym, dotknął dłonią czoła. Siny blask rozjaśniał powietrze za każdym razem, a z wielkiej oddali dochodził gniewny pomruk podobny odgłosom nadciągającej burzy. Ku przerażeniu zgromadzonych zmarli podnieśli się, a właściwie wyglądało tak, jakby uniosła ich i postawiła na nogi niewidzialna siła. Przemko nie poświęcił im więcej nawet odrobiny uwagi. Ruszył dalej. Sztywnym krokiem podążyli za nim.
– Łaska Swarożyca i siła Peruna – szepnął ktoś trwożliwie. – Naprawdę wracają...
Kapłan z uwagą obserwował grę cieni na świętym piasku. Dobre i złe wróżby splatają się nieustannie we wzory zmieniające się w rytmie życia. Tętno świata można wyczuć jedynie w takich miejscach jak to i tylko w wybranych chwilach. Czy teraz właśnie taka nadeszła? Czyżby ten skrzydlaty stwór wyraźnie widoczny w samym środku znaczył to, co powinien znaczyć? Otrząsnął się.
– Bywajcie! – rzucił. Pora najwyższa zakończyć obrzędy.
Dwóch tęgich pachołków wniosło ciężki krzyż. Misternie wyrzeźbiona przez rzymskiego czy mogunckiego mistrza postać Chrystusa chwiała się na boki, gdy ją taszczyli, a potem umieścili naprzeciw tłumu, tuż przed złocistym kręgiem. Za pomocą wielkiego kamiennego młota wbili krucyfiks w ziemię.
– Spójrzcie. – Żerca wskazał ukrzyżowanego. – Oto chrześcijański bóg. Powiadają, jakoby mocą swoją powstał z martwych. Czymże on jednak jest? Jaka jego moc? Przed chwilą widzieliście, że nędzny sługa Swarożyca w mojej osobie potrafił przywołać z zaświatów uwolnioną z ciała duszę. A skoro nasz bóg daje tyle siły, czy nie jest potężniejszy od owego Chrysta, co nie potrafił oprzeć się krzywdzicielom? Czyście kiedy widzieli, by jego kapłan ożywił zmarłego najbardziej choćby usilnymi modłami? Jedno, co potrafią, to złożyć zwłoki do grobu i wziąć jeszcze za posługę sowitą zapłatę!
Przez tłum przeszedł szmer, rozległy się okrzyki poparcia.
– Nasz pan zasię dłoń ma żelazną, a serce z płonącego kamienia. Wielki Swarożyc żelazem pokona nową wiarę, a ogniem wypali jej resztki.
Ujął w dłonie solidny topór. Pierwszy cios odłupał pokaźną drzazgę z ramienia krzyża. Drugi ugodził postać Chrystusa, odrąbując jej rękę. Kapłan w zapamiętaniu siekł wizerunek, jakby chciał zetrzeć go w popiół. Wreszcie zatrzymał się zmęczony i spocony.
– Weźcie te drzazgi! Podzielcie się nimi, ukryjcie dobrze. A kiedy nadejdzie czas, każdemu napotkanemu księdzu wyłupcie jedno oko drewnem z krzyża ich bóstwa. Drugie zasię oślepcie żelaznym szydłem z tego narzędzia! Niechaj brat i ojciec Swarożyca, wielki Perun, sprawi, aby żelazna oksza należąca do wojowniczego Jarowita stała się tym, czym dla wroga być powinna!
Rzucił lśniący topór wysoko w górę, nad tłum. Ci, w których kierunku leciał, zasłonili oczy. Jednak nim ciężkie żeleźce zdążyło opaść, przez otwór wypalony przedtem w dachu wdarła się błyskawica, rozszczepiając stal na setki igieł. Opadły srebrzystym deszczem na głowy ludzi.
– Widzicie? Nasi bogowie nic nie czynią przypadkowo. Nawet piorunny gniew ma swój cel, jak owa dziura nad nami czy zmartwychwstali słudzy, co poszli za naszym posłańcem. Spójrzcie, bóg nie zabił ich dla kaprysu, ale by dopomogli w zbożnym dziele, wyzbyci ludzkich pragnień i ludzkiego strachu.
Zwrócił się twarzą do posągu.
– Ożyw swoją potęgą stary porządek, Swarożycu. Wraz ze swymi braćmi: Perunem, Swantewitem, Trzygławem, Jarowitem i pozostałymi możnymi niebios sprawcie, by ku pognębieniu wrogów obudziły się dawne siły, wypełzły wreszcie z mrocznych, ciasnych komyszy i służyły pomocą waszym sługom.
Dorzucił ziół do ognia. Tym razem nie wsypał ich jedynie garści, ale opróżnił cały dzban. Upojny zapach uniósł się wraz z gęstym ciemnozielonym dymem. Najpierw uleciał słupem pod dach, jakby zamierzał uciec przez otwór, ale nim go dosięgnął, zawahał się. A potem zawrócił w dół, opadając ku gęstwie głów, ku uniesionym twarzom. W jednej chwili rozpełzł się po całej kącinie, ogarniając wszystkich i wszystko. Kapłan patrzył z podwyższenia, wiedział doskonale, co dzieje się ze zgromadzonymi. Najpierw gorzki pierwszy oddech, strach, że to trucizna, potem silny zawrót głowy, a wreszcie... Znał i kochał to uczucie. Dlatego czym prędzej zanurzył się między ludzi, wciągając opary głęboko w płuca. Świat zawirował w obłędnym tańcu, ziemia uciekła spod stóp. Zaraz jednak słabość zastąpiło poczucie wielkiej mocy, niesamowitej siły, jakby palcami jednej ręki można podnieść cały świat, marnym gestem zetrzeć go w pył i zlepić z powrotem w jednej chwili.
Posąg Swarożyca w świętym kręgu poruszał się to w przód, to w tył, na boki, zataczał koła... Bóg tańczy, bóg się raduje, bóg uczestniczy w święcie poddanych.
– Obiata, obiata – rozległ się okrzyk. Powtarzany przez coraz więcej gardeł rósł, potężniał, ogarniał wszystkich. – Obiata, obiata!
Żerca otrząsnął się z transu, w jednej chwili zamroczenie minęło. Swarożyc stał znów pośrodku złotego kręgu, czekał na dary. Wniesiono kadzie z miodem, zbitą z desek ławę, na której piętrzyły się chleby, jabłka i parujące mięso. Postawiono to przed posągiem, na złotodajnym piasku.
– Trzeba, trzeba! – znów narastał krzyk.
Kapłan wzniósł ręce.
– O trzebę wołacie! – zagrzmiał. – A jakaż ona ma być, by zadowoliła Swarożyca i jego braci? Piwo, wino czy krew?
– Kry! – zawołał zgodny chór. – Kry wołamy!
Żerca uśmiechnął się pod nosem. Krwi chcą. Jakże inaczej! Nie można zadowolić okrutnego bóstwa tym, czym zwykło się przekupywać zmarłe dusze. Na umówiony znak pomocnicy kapłana wprowadzili człowieka mizernego wzrostu. Szedł między nimi z podniesioną głową, pogardliwie spoglądając na wyjący tłum.
– Oto i trzeba! Brudny kapłan niemieckiego boga! Jego podarujemy naszemu panu, nim rozpocznie się uczta ofiarna! Podajcie mi drzazgę i igłę!
Ksiądz został zmuszony do uklęknięcia przed posągiem. Pachołkowie mocno trzymali go pod ręce, bo usilnie próbował wstać. Patrzył prosto w surową twarz Swarożyca. Przysiągłby, że w głębokim cieniu skrywającym oczy rzeźby zalśniły ogniki, jakby życie tliło się w głębi źrenic. Jesteś szatanem samym czy jedynie jego nieudolnym dziełem? – zapytał w myślach. Czy ci wszyscy ludzie są dla ciebie dziećmi, czy tylko sługami?
Nie uzyskał odpowiedzi. Nie dano mu zresztą czasu. Bez ostrzeżenia żerca wraził mu w oczy drewnianą drzazgę i stalową igłę. Rozległo się nieludzkie wycie bólu. Tłum zakrzyknął w ekstazie. A kapłan już rozciął brzuch duchownego tuż pod żebrami. Już sięgnął ręką między wnętrzności. Po chwili wyrwał serce chrześcijanina. Pokazał je wyznawcom, wciąż jeszcze bijące.
– Jedzcie, pijcie i radujcie się! A kiedy powrócicie do swych wiosek i osad, natychmiast zwołajcie wiece. Nadchodzi nasz czas! Jutro umrze ten, na którym opiera się nowy ład. I nim rok przeminie, powrócą dawni bogowie!
Ogarnął wzrokiem tłum, wyłuskał w nim stojącego nieco z boku mężczyznę o zaciętej, pobrużdżonej twarzy. Skinął na niego. Tamten przecisnął się przez ciżbę.
– Pójdźmy, Birucie – rzekł kapłan. – Trzeba się naradzić. Ty wszak poprowadzisz naszych wiernych przeciwko niemieckiemu bogu.
Birut patrzył bez zmrużenia powiek w oczy żercy.
– Chodźmy zatem, Wszeborze – powiedział niskim, metalicznie brzmiącym głosem. – A lud niechaj świętuje.
Mieszko cały dzień spędził zamknięty w izbie. Nikogo nie chciał widzieć, a od południa nie odpowiadał nawet na pytania. Czuwający pod drzwiami giermek zachodził w głowę, co się znów stało. Czy przybyły o poranku woj przyniósł złe wieści? A może król znów popada w szaleństwo. Król! Cieszko roześmiał się gorzko w duchu. Przywykł tak nazywać pana. A przecież musiał się zrzec korony, by uniknąć cesarskich najazdów. Od tamtych pór zdziwaczał, zapadał na zdrowiu... A może raczej od czasu niewoli w Czechach? Ponoć zrobiono mu tam straszną krzywdę, pozbawiając męskości. Giermek nie wyobrażał sobie podobnego upokorzenia. Z walecznego męża uczynić babę!
– Co z księciem? – Nadszedł tysięcznik Rigbert. – Zjadł co?
Cieszko wzruszył tylko ramionami. Wszyscy wiedzieli, że Mieszko nie przyjmuje pokarmów ni napojów, kiedy go dopadnie słabość.
– Nieważne – mruknął przybyły – otwieraj. Pan musi wreszcie podjąć gości. Na posłuchanie czeka palatyn Michał.
– Nie lza – warknął nieprzyjaźnie giermek. Drażnił go zarozumiały Niemiec. – Książę zabronili przeszkadzać. Gardłem odpowiadam...
– Gardłem odpowiesz, jeśli coś mu się stanie. A ninie biorę na siebie jego gniew.
Chciał ominąć młodzieńca, ale musiał stanąć, kiedy drogę zagrodziło mu obnażone ostrze.
– Szczeniaku, bacz, z kim sprawa!
– A wy baczcie – wycedził przez zaciśnięte zęby Cieszko – żem nie otrok, co go można niby snop siana przesunąć.
– Tak ci się zdaje? – uśmiechnął się krzywo Rigbert. – Uważaj zatem.
Giermek nie wiedział, jak to się stało, nie dostrzegł najmniejszego ruchu, ale w jednej chwili siedział na kamiennej posadzce zupełnie bezbronny. Miecz, który z całych sił dzierżył w dłoni, znajdował się teraz w rękach tysięcznika.
– Nie ruszaj się. Dzielny z ciebie pachoł, ale musisz się jeszcze wiele nauczyć. A teraz przestań udawać wielkiego brońcę i nie przeszkadzaj.
Pchnął drzwi, jednak okazały się zamknięte od środka. Zapukał, po chwili załomotał pięścią.
– Otwórzcie, miłościwy panie – krzyknął. – Nie pora pogrążać się w rozpaczy, gdy sprawy czekają!
Wobec braku odpowiedzi powtórzył wołanie po niemiecku. Na próżno. Skinął na giermka.
– Leć, zajrzyj przez okno. Młody i lekki jesteś, łacniej ode mnie na wyżkę wyleziesz.
Niecierpliwie czekał na powrót Cieszka. Tymczasem nadszedł Michał Awdaniec.
– Co się dzieje?
Rigbert wzruszył ramionami zupełnie jak niedawno giermek. Nie pierwszy raz Mieszko odgradzał się od świata. Jednak dotąd nie zdarzyło się, by nie przyjął palatyna czy jego brata. Nadbiegł zdyszany Cieszko. W oczach miał przerażenie, oddychał szybko, widać bardzo poruszony.
– Król... – wykrztusił i poprawił się zaraz: – Książę leżą na środku komnaty! Nie dają znaku życia.
– Trza było wyłomić okno! – rzucił Rigbert.
– Próbowałem. Jeno trudno się tam utrzymać, nijak zaprzeć nogami czy chwycić ręką! Samiście dobrali w kasztelu takie miejsce, by się ktoś podstępem do pana nie zakradł.
Tysięcznik machnął niecierpliwie ręką.
– Wołaj czterech ludzi z siekierami, ale szybko!
Niedługo potem rozległy się odgłosy rąbania. Wprawni woje na przemian opuszczali z rozmachem szerokie oksze dwuręcznych toporów na solidne dębowe drzwi zbrojone żelaznymi klamrami. Dobrze wybrał dowódca komnatę księciu. Nikt do środka wejść nie miał prawa bez przyzwolenia władcy. Teraz klął Rigbert na czym świat stoi własną zapobiegliwość. Awdaniec niecierpliwie przestępował z nogi na nogę. Milczał. Nie miało sensu popędzanie ludzi, bo sami pragnęli jak najszybciej sforsować oporne deski. Kochali swojego księcia, mimo iż ostatnimi czasy dziwaczny się stał i nieprzystępny. Jednak każdy z przybocznych doskonale pamiętał dawne wyprawy, waleczność monarchy połączoną z wielką łaskawością. Książę nie przypominał w niczym srogiego ojca, Chrobrego. Więcej miał z dziada, wielkiego Mieszka, a jeszcze więcej z łagodnej matki, słodkiej Emnildy, jedynej bodaj kobiety, do której Bolesław miał słabość.
Wreszcie puściły zawiasy. Wepchnęli odrzwia do środka, cofnęli się, uczynili miejsce palatynowi i tysięcznikowi. Zaraz za nimi wcisnął się Cieszko. Przypadł do księcia.
– Wołajcie cyrulika! – wrzasnął, patrząc na znieruchomiałych dostojników. – Czego stoicie? Okno otwórzcie! Poślijcie po kogoś!
Zerwał się, chcąc popędzić po pomoc. Palatyn chwycił go wbrew woli, ścisnął potężnymi ramionami. Giermek wyrywał się jeszcze przez chwilę, po czym ucichł.
– Pan nie żyje – powiedział Awdaniec cicho, łagodnym głosem, jakby przemawiał do przestraszonego małego dziecka. – Na nic zda się bieganina i krzyki.
– Skąd wiecie?! – Cieszko szarpnął się jeszcze. Poczuł silny uścisk na ramieniu. To Rigbert. Patrzył mu prosto w oczy.
– Widzieliśmy w życiu zbyt wiele trupów, chłopcze. Śmierć ma niepowtarzalny zapach. Doświadczony wojownik wyczuje ją bez trudu.
Podszedł do ciała, odwrócił je delikatnie na plecy. Nóż zatopiony był w piersi po samo ostrze. Palce Mieszka zacisnęły się kurczowo na rogowej rękojeści.
– Targnął się na życie – mruknął Rigbert. – Pewnie w przypływie szaleństwa. Ale dziwna to broń...
Z trudem oderwał dłonie księcia, wyszarpnął nóż.
– A cóż to? – Spojrzał na Michała.
Awdaniec zbliżył się, wziął przedmiot, wytarł z krwi skrajem płaszcza.
– Boże wszechmogący – szepnął przerażony. – Krzemienny nóż. Takimi posługują się żercy. – Widząc, że Rigbert nie rozumie tego słowa, wyjaśnił: – Pogańscy kapłani. Na Rusi zwą ich wołchwami.
– Skąd tu podobna rzecz? – Tysięcznik wyjął ostrze z dłoni palatyna. – Kto tu był?
– Przemko Łabędź – odparł natychmiast Cieszko, nie mogąc oderwać oczu od zwłok. – Tylko on wszedł do księcia. Jeno dzisiaj dziwny był. Słowem się nie odezwał.
– Dlaczegoś nie mówił?! Miałeś dawać znać o każdym, kto do pana zaszedł lubo zajść usiłował.
– A cóż w tym było niecodziennego? Przemko zawsze miał przystęp. Jeno jakiś dziwny był – powtórzył giermek.
Rigbert spojrzał na palatyna.
– Mówi wam coś więcej to narzędzie?
– Nie. – Awdaniec bezradnie pokręcił głową. – Jeno niczego dobrego spodziewać się nie można. Jeszcze za panowania Chrobrego kilka razy pogaństwo podnosiło głowę. I dziś możemy tego oczekiwać, kiedy władza w kraju osłabła. Ale żeby tak jawnie... Wierzyć się nie chce. I na dobitkę Łabędź? Wszak wierny był jak pies. Książę ufał mu bardziej niż własnym dłoniom.
– A wy, palatynie, dalibyście sobie za owego woja rękę uciąć?
– Ja, panie tysięczniku, nie dam sobie uciąć za nikogo choćby paznokcia. Wyjąwszy może braci, a i to nie wszystkich. – Zapatrzył się w ciemność za oknem. – Zostaliśmy sami, bez władcy, niby sieroty bez ojca.
– Ostatnimi czasy marne to było ojcowanie.
– Ale było! Teraz trzeba poszukać kogoś, kto właść przejmie.
– Kogo macie na myśli? Wszak jest Bolesław, ale też i Kazimierz.
– Za wcześnie o tym mówić – palatyn uciął rozmowę.
Przecież nie może przy obcym powiedzieć, co myśli. Rigbert jest wiernym sługą, ale zawsze to Niemiec. Bliżej mu do cesarskich niż polskich spraw. Prawdę rzekł jednak przed chwilą ten rycerz. Jest Kazimierz, z prawego łoża, choć ojciec przeznaczył go do innych spraw. Ale jest i Bolko, ukochany syn Mieszka. W nim w większości i możni, i pospólstwo będą raczej upatrywać nowego władcy. Wszak by oczyścić mu drogę, sam książę zapobiegliwie wysłał starszego, zrodzonego z Niemki syna do klasztoru. Młodszy, owoc prawdziwej miłości, nieokiełznany był i odważny do szaleństwa. Czy to słuszny wybór? Tego Michał powiedzieć nie potrafił. Nie znał też nikogo, kto by mógł służyć rozsądną radą w tym względzie.
– Należy odnaleźć tego Przemka – przerwał ciszę Rigbert. – Może powie coś ciekawego.
– Spróbujcie. – Awdaniec odetchnął głęboko. – Wątpię, czy się uda, ale poślijcie ludzi na poszukiwania. Trzeba imać się każdego sposobu, by wyjaśnić tę śmierć.
Kopała najpierw rydlem. Ziemia, zapiekła po deszczach następujących na przemian z upałami, poddawała się niechętnie. Nie chciała oddać tajemnic. Ale tym razem musiała ustąpić. Najpierw rydel, potem długi, wąski sztylet. Wszystko, aby zagłębić się w chłodne wnętrze, dotrzeć tam, gdzie...
Pod warstwą gliny niespodziewanie pulchna czarna gleba. Nanieśli jej kmiecie z pól. Ponoć została poświęcona przez chrześcijańskiego kapłana. Kopiąca odchyliła głowę, zaśmiała się na cały głos. Po lesie poniosło się przeszywające wycie. Przy nim wilczy zew mógł się zdać kwileniem niewinnego niemowlęcia. Umilkły nawet ptaki, bezpieczne wysoko w koronach drzew. Zdawało się, że w samym środku wiosny okolicę nagle skuł straszliwy mróz.
Pod czarnoziemem znów gliniasta skorupa. Niecierpliwie zaczęła ją rwać, nie zważając na łamiące się paznokcie i krwawiące palce. Rozgarniała oporną ziemię. Ta osuwała się z powrotem w wykopany dół, zupełnie jakby chciała jak najbardziej utrudnić pracę.
– Trzy łokcie, może cztery – mruknęła do siebie kobieta – nie więcej. A choćbyście nawet schowali go głęboko na siedem sążni, znajdę!
Znów chwyciła rydel, mozolnie rozbijała uparte grudy. Głupi ludzie, uważają, że jeśli coś ukryją w trzewiach matki ziemi, jest to bezpiecznie schowane. Nie wiedzą, jak łatwo odkryć ich marne tajemnice. Uderzyła mocno z góry. Drewniane ostrze okute żelazem wbiło się w coś miękkiego. Powietrze wypełnił mdlący odór.
Uśmiechnęła się triumfalnie. Jest! Nareszcie! Jeszcze tylko trochę cierpliwości. Niech zgaśnie słońce, a księżyc wypełni świat sinym, skradzionym bogom blaskiem. To już niedługo. Patrzyła bez zmrużenia na czerwony krąg powoli znikający za horyzontem. Pozostał jeszcze jedynie sam skraj tarczy, jeszcze ostatnie promienie pieściły delikatnymi palcami poszarpane na strzępy obłoki. Jeszcze przeleciał ostatni ciepły podmuch. Wreszcie nastał zmierzch. Sierp księżyca stał już wysoko, zbudzony jeszcze za dnia. Dawał niezmiernie mało światła, ale jej to musiało wystarczyć. I wystarczało w zupełności.
Źrenice rozszerzyły się, wypełniły nie tylko całe tęczówki, ale sprawiły, iż oczy stały się prawie całe czarne, obwiedzione jedynie wąskim pasmem bieli. Podjęła pracę. Ostrożnie odkrywała znalezisko, odgarniała zeń ostatnią warstewkę ziemi. Najpierw ukazały się dłonie, poczerniałe, połyskujące śliskim, cuchnącym woskiem. Złe ręce zapętliły je konopnym sznurem. Natychmiast rozcięła więzy. Nogi... również uwięzione. Potwory! Pomsta spadnie na wasze głowy! Warknęła cicho. A teraz głowa... Rzadkie włosy zlepione trupim jadem, opuchnięte wargi, wyszczerzone zęby. Na oczach srebrne monety. A w czoło wbity długi żelazny gwóźdź. Bez dalszych oględzin wiedziała, że ostrze wychodzi potylicą, wbite głęboko w glinę. Tak właśnie mali, brudni ludzie potrafią się zabezpieczyć przed powrotem umarłych. Ale nie dzisiaj! Tej nocy ich podstępy okażą się podobne jałowym poczynaniom mrówek zabezpieczających dom przed powodzią.
Podniosła głowę, zawyła przeciągle. Tym razem wydobyła z piersi bardziej jeszcze potępieńczy głos niż za dnia. Zdecydowanym szarpnięciem wyrwała gwóźdź, odrzuciła go ze wstrętem, prędko, jakby mógł ją sparzyć, patykiem zrzuciła z powiek trupa srebro. Rozgarnęła resztki ziemi wokół ciała. Ujęła przelewającą się dłoń. Przegniłe tkanki rozstępowały się pod dotykiem. Pochyliła się, by złożyć na granatowosinych wargach długi miłosny pocałunek.
– Zbudź się, miły – szepnęła. – Dość już wypocząłeś. Pora wstać. Nadchodzi nasz czas. Dzisiejszej nocy obejmiemy świat we władanie. Zatańczymy w oszalałym rytmie bijących, przerażonych serc. Napijesz się krwi i nasycisz strachem. Zbudź się!
Ostatnie słowa wypowiedziała głośno, z mocą. I znów przywarła wargami do martwych ust kochanka. Jakże pragnęła, by drgnęły, oddały pieszczotę! Pogładziła sztywne włosy.
– Jam jest twoja, a ty mój jesteś, jak to sobie ślubowaliśmy na nowiu pod starym posągiem. Zbudź się, ukochany.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Rafał Dębski – urodzony w 1969 roku w Oleśnicy.
Z wykształcenia i zawodu psycholog. Zaprzecza, by wykonywany zawód miał wpływać na jego twórczość, ponieważ psychologiem jest tylko w godzinach pracy. Pisarz fantasy, science fiction, autor powieści historycznych, wojennych, sensacyjnych oraz kryminalnych. Od czerwca 2009 do maja 2012 redaktor naczelny miesięcznika „Science Fiction, Fantasy i Horror”. Współpracuje także z pismami kobiecymi.
Debiutował w „Nowej Fantastyce” nr 5/1998 opowiadaniem Siódmy liść. Jego teksty pojawiały się w „Fenixie”, „Magii i Mieczu” i „Science Fiction, Fantasy i Horror”.
Jego pierwszą powieścią były Łzy Nemezis opublikowane w 2005 roku.
W 2007 roku otrzymał Nagrodę Nautilius za Czarny Pergamin, rok później za Gwiazdozbiór kata.
Jego wielką pasją jest historia, w szczególności średniowiecze – to pokłosie dziecięcej fascynacji serialem „Ivanhoe”. W swojej twórczości przykłada ogromną wagę do badań historycznych i osadzenia opowieści fantastycznej w realiach epoki. Budując swoje światy, korzysta też z wykształcenia w dziedzinie filozofii – uważa, że brzytwa Ockhama to w tym procesie podstawa. Niezamierzenie, choć uparcie, płynie pod prąd jako twórca – jego książki odbiegają od popularnych tendencji i nie wpisują się łatwo w szablony. Uważa, że jeśli będzie się dobrze bawił przy pisaniu, to i czytelnik ma szansę na dobrą zabawę przy lekturze. Jednocześnie stara się, by jego opowieści nie tylko bawiły, ale też skłaniały do refleksji. Jak sam mówi, „prawdziwa literatura polega na tym, żeby rzecz się po prostu czytała, żeby wciągnęła, dała radość, wzruszenie, zastanowienie, ale jednocześnie była atrakcyjna w formie i języku. Tu też nie chodzi o to, żeby lektura była wyłącznie lekka, łatwa i przyjemna”.
Prywatnie: wiking z charakteru, miłośnik i znawca piwa oraz szczęśliwy mąż swojej żony.
W obozowisku wstał gwar. Kilku najeźdźców w skórzanych zbrojach oprawiało woły, podrzynając im gardła tak sprawnie, aż krew bydlęca mieszała się z ludzką. Ściągali z nich skórę całymi płatami, kawały parującego mięsa rzucali na węgle.
I wtedy reszta, znudzona widać gwałtami, dała chwilę spokoju udręczonym dziewkom i niewiastom, skupiła się wokół zagrody. Dwóch odrzuciło belki, którymi zastawili wejście, pozostali rozdzielili się – czterech blisko, pozostali w dwóch grupach, po lewej i po prawej stronie. Między nimi zatrzymał się wysoki, o pobielanym obliczu, z wąsami zaplecionymi w warkoczyki, dosiadający kasztanowego konia o grubej, sterczącej grzywie, gęstym ogonie i szlachetnym pysku.
Dwóch pierwszych obróciło się do więźniów i nagle jakby opadły z nich maski, bo roześmieli się gardłowo, wesoło, po ludzku.
– Hie! Hie skori tudunum! – zawołał pierwszy. – At-we usztułuk! Ne aframor Hungura!
Poklepał się po policzkach, po brzuchu, zachęcał ręką, zataczał koła, wołając przerażonych do siebie. Reszta śmiała się coraz głośniej.
Nikt się nie poruszył, bo prawdę mówiąc, zgromadzonych w zagrodzie dosłownie zabił ten szczery, niewymuszony śmiech napastników. Wreszcie pierwszy – ten w kaftanie obszytym futrem, gruby i pulchny na gębie, doskoczył do gromady, wyciągnął z niej, właściwie wyszarpnął za rękę rosłego chłopa w futrzanej czapie, ubłoconej, poszarpanej koszuli i nogawicach. Poklepał go po przyjacielsku po ramieniu, popchnął przed oblicze tego, który siedział w siodle – pewnie dowódcy albo starszego.
Chłop był blady, zestrachany. Niepewnym ruchem zdjął czapkę; wtedy Hungur bezceremonialnie obmacał mu ramiona, brzuch i barki. Zacmokał, uśmiechnął się.
– Uk jaksze koł! Uk! Uk!
Znów wybuch, właściwie cała salwa śmiechu. Pomalowany na gębie skinął głową, wskazał na prawo ledwie widocznym skrętem głowy, lekkim skinieniem ręki trzymającej nahaj.
Powlekli chłopa do obozowiska, tam wykręcili mu ręce w tył, związali za plecami, wepchnęli w ramiona pozostałych kompanów. Wesoły, pucołowaty Hungur dobierał się do następnego. Ten był cherlawy i garbaty. Posiwiały, bosy, wspierający się na kosturze. Najeźdźca zrzucił mu z głowy kaptur, pomacał mięśnie, pokręcił głową, roześmiał się, w czym znowu zawtórowali pozostali.
Biały tym razem dał znak. W lewo. Pucołowaty błaznował – przeciągnął paluchem po szyi, wytrzeszczył oczy. Śmiech bił w niebo, unosił się nad polaną, ogłupiał jeńców.
Hungur popchnął kalekę w stronę dwóch kompanów. Ten skulił się, obejrzał, krzyknął. Bał się podstępu.
Nic, nic ci! – zdawał się mówić śmiech Hungura, który poklepał jeńca po plecach, popchnął lekko. Jakby w odpowiedzi tamci wyciągnęli ręce do mężczyzny. Na powitanie, na przywitanie?
Grot poczuł chłód w sercu.
Kaleka uczynił pierwszy, rozkołysany, słaby krok. Potem drugi, trzeci...
Zgrzyt żelaza, świst ostrza!
Jedno, proste cięcie. Strumień krwi siknął z kikuta szyi, z pustego miejsca po zdjętej głowie, wkrótce zmalał, znikał, brocząc kamienie i wyrastającą spomiędzy nich pierwszą, zieloną trawę. Zgromadzony w zagrodzie tłum wrzasnął jednym głosem. Tymczasem jeden z najeźdźców schylił się po głowę, podniósł ją, strząsnął krew, potem zapakował do skórzanego worka.
Po co?
Hungurzy skoczyli do wejścia, już wyciągali następną ofiarę.
Młodą niewiastę z dzieckiem – złotowłosą dziewczynką tulącą się do piersi.
Tłusty zacmokał z podziwu, kiedy ciągnął ją przed starszego. Nieszczęsna nie broniła się, nie szarpała, szła jak owca na rzeź, rozdygotanymi rękami przyciskając córkę do piersi.
Blade oblicze Hungura było nieruchome. Żadnych uczuć. Skinienie głową w prawo i... w lewo.
Grot odczytał wyrok bez słów. Matka do obozu. Dziecko... nie przeżyje.
Tłusty Hungur szarpnął dziewczynkę, ale wyrwać dziecka z rąk matki nie zdołał. Szarpał się, sapał, na pomoc skoczyli pozostali. Najpierw przepychali się koło matki, chcąc wyrwać maleństwo. Potem zaczęli brać szerokie zamachy nahajami.
Niewiasta krzyczała, szlochała, ale trzymała dziecko pokrwawionymi rękami, jak żelazne obejmy przyciskającymi małą do piersi. Z rozpaczą, coraz mocniej, kurczowo, do szaleństwaaaa!
Nagle wyrwali jej małą. Płacz dziewczynki wstrząsnął zmysłami.
I wtedy Grot postąpił do przodu. Wyrwał spod płaszcza skrywany znak Świętej Włóczni, podniósł w górę. Szedł. Najbliższy z Hungurów podniósł głowę.
– Ustudi, garaun! Ustudi! Ne tudunum! Neee!
Zamierzył się nahajem. Bat świsnął jak żmija, rozwijając się z sykiem.
– Zostawcie ją w imię Jessy! – krzyknął Grot. – Ostawcie dziecko, co nic nie uczyniło! Idźcie w podmorską otchłań, w ogień i żar, który wypali z was zło i występki!
Cios spadł z łoskotem, bat zawinął się wokół ramienia, przeciął lewy bark i plecy bolesną wstęgą bólu. Grot padł na kolana, jęknął, ale wciąż trzymał Znak, wyciągał go do Hungura jak puklerz, jak tarczę, wskazanie losu.
Drugie uderzenie spadło z tyłu. Tym razem kneź runął na bok, zwinął się z bólu, nie krzyczał. Zobaczył uniesione ostrza, topory i krzywe miecze, rozpłomienione, rozwścieczone oblicza...
Chciał skulić się, zapaść w sobie, ukryć głowę w ramionach, ale nie starczyło sił. Pomogli wrogowie. Poczuł grad ciosów spadający na plecy, smród skór i końskiego potu, zaraz potem twarde ręce poderwały mu ramiona w górę, tak szybko, że nawet nie zdołał wezwać Jessy na pomoc. Z rozpaczą uświadomił sobie, że zaraz skończy się wszystko, tutaj, na zakrwawionej, leśnej polanie...
– Zostawcie dziecko... – wycharczał ostatkiem sił. Topór był już nad jego głową, obły, błyszczący jak Hall w pełni.
Ale nie opadł.
Nagle przestrzeń rozbrzmiała rozpaczliwym gwizdem świstawek, gardłowymi okrzykami i wrzawą. Kneź poderwał głowę, aż zatrzeszczało w karku, i poczuł, że Jessa ich nie opuścił. Rozszerzonymi oczyma spoglądał na scenę, która zaczęła rozgrywać się na polanie. Nagle, dosłownie znikąd, od gościńca i od lasu waliły gromady wojowników. Na smukłych, pięknych koniach, większych niż hungurskie pokraki, z rozwianymi grzywami i ogonami. Na oczach Grota wpadli od tyłu na najeźdźców, zmietli ich, pognali przed sobą, uderzając w pędzie długimi włóczniami trzymanymi pod pachą. Miotając oszczepy, które z tak bliskiej odległości przeszywały ludzi jak ostrza śmierci, zmiatając wrogów z siodeł, przyszpilając do ziemi uciekających, dosięgając tych, którzy szukali schronienia w leśnej gęstwinie.
Grot zobaczył z bliska migdałowate, wydłużone tarcze nacierających, poznaczone złotymi i srebrnymi znakami na krwawych i błękitnych polach, szłomy i szyszaki z prostym nosalem oraz kolcze czepce zdobiące głowy. Kilku było w płaskich, owalnych hełmach z zasłonami opuszczonymi na twarz. A prawie wszyscy – w wilczych i rysich skórach przerzuconych przez pancerze.
Rycerze Lendii! Lędzice!
COPYRIGHT © BY Rafał Dębski COPYRIGHT © BY Fabryka Słów sp. z o.o., LUBLIN 2018
WYDANIE II
ISBN 978-83-7574-413-2
Wszelkie prawa zastrzeżone All rights reserved
Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.
PROJEKT I ADIUSTACJA AUTORSKA WYDANIA Eryk Górski, Robert Łakuta
ILUSTRACJA NA OKŁADCE Azbooka-Atticus Publishing Group LLC
PROJEKT OKŁADKI Szymon Wójciak
ILUSTRACJE Paweł Zaręba
REDAKCJA Dominika Repeczko
KOREKTA Agnieszka Pawlikowska
SKŁAD WERSJI ELEKTRONICZNEJ [email protected]
SPRZEDAŻ INTERNETOWA
ZAMÓWIENIA HURTOWE Firma Księgarska Olesiejuk sp. z o.o. sp.j. 05-850 Ożarów Mazowiecki, ul. Poznańska 91 tel./faks: 22 721 30 00 www.olesiejuk.pl, e-mail: [email protected]
WYDAWNICTWO Fabryka Słów sp. z o.o. 20-834 Lublin, ul. Irysowa 25a tel.: 81 524 08 88, faks: 81 524 08 91www.fabrykaslow.com.pl e-mail: [email protected]/fabrykainstagram.com/fabrykaslow