Tytuł dostępny bezpłatnie w ofercie wypożyczalni Depozytu Bibliotecznego.
[PK]
Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej!
Król Mór, złoty żuk, Valdemar, gadający kruk... Zelazny i Saberhagen dokonali czegoś nader osobliwego i zgoła niemożliwego - ożywili postaci zaludniające dzieła Edgara Allana Poe wraz z ich autorem i dojmująco niesamowitym klimatem jego twórczości, nadając tej skomplikowanej konstrukcji niepokojący nowy wymiar.
Niech czytelnik się strzeże tej magicznej pułapki!
Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych
Książka dostępna w zasobach:
Miejska Biblioteka Publiczna w Mszanie Dolnej
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 284
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
CZARNY TRON
Już w księgarniach
Rogera Żelaznego
OSTATNI OBROŃCA CAMELOTU WARIANT JEDNOROŻCA
CZARNY TRON
Przełożył Marian Baranowski
Dom Wydawniczy REBIS Poznań 1996
Tytuł oryginału The Black Throne
Copyright © 1990 by the Amber Corporation and Fred Saberhagen All rights reserved
Copyright © for the Polish edition by REBIS Publishing House Ltd., Poznan 1996
Redaktor Katarzyna Siejkowska
Opracowanie graficzne Jacek Pietrzyński
Ilustracja na okładce Michael Whelan
Wydanie I
ISBN 83-7120-279-2
Dom Wydawniczy REBIS ul. Żmigrodzka 41/49, 60-171 Poznań tel. 67-47-08, tel./fax 67-37-74
Łamanie komputerowe perfekt s.c.
Poznań, ul. Grodziska 11
Słyszał jej śpiew rozchodzący się gdzieś ponad morzem.
Szedł w szarości ciepłego poranka poprzez mgłę, którą otaczała go całunem lepkiej bieli, jaskrawej jak śnieg i wyciszającej niczym gruba zasłona. Poruszał się ostrożnie. Nie rozróżniał słów, które docierały z daleka do jego świadomości. Coś jakby pląsało wokół niego. Starał się omijać przeszkody, przecinając zarośla za szkołą, niezwykłym miejscem, które kiedyś było mu znajome i tworzyło tajemniczość mającą zatrzymać jego niewykrystalizowaną duszę na nadchodzący okres rozwoju. Okres ten znamionowała odrębność, przejście przez coś wyjątkowego, odciskającego ślad na całe życie, jak blizna albo tatuaż.
To nie tylko ten głos z ciemności dawał poczucie ostrej rzeczywistości. Samo morze też go niepokoiło. Nie powinno być tak blisko, no i nie w tym kierunku. Chyba nie? Nie.
Musi być gdzieś blisko. Ta pieśń przeszywała go i pulsowała w żyłach. Wokół panował miękki, ciepły, słonawy dzień.
Poczuł delikatne dotknięcie gałęzi na plecach i wilgotne pocałunki liści. Wycofał się spośród drzew, potknął i powstał. W Londynie mgła jest na porządku dziennym. Nawet dziecko z Ameryki łatwo sobie daje z nią radę. Przyzwyczaja się, prze-staje się jej bać, rozróżnia rozmyte kształty, nabiera umiejętności stąpania po śliskich chodnikach i wyczuwa stłumione odgłosy otaczającego świata.
Poruszał się na pół przytomnie, dążąc do źródła śpiewu — poszukiwanie to mogło się zacząć jeszcze przed przebudzeniem. Faktycznie wydawało się, że to wszystko jest dalszym ciągiem niezwykłego snu.
Pamiętał przecież, jak wstał, ubierał się, wychodził. Było to tylko prawie interludium. Obecny stan trwał jeszcze wcześniej.
Coś jest na brzegu... Plaża? Brzeg. Co za różnica. Musi dojść i odnaleźć. Wiedział, że tam będzie. Słyszał śpiew po obu stronach snu. Przemawiał do niego, prowadził go...
Szedł dalej. Ubranie stawało się coraz bardziej mokre, zaczynało kleić się do ciała, buty przemakały. Droga schodziła w dół, drzewa oddalały się, ale jeszcze przebijały przez mgłę i gdzieś słychać było dzwon — na granicy świadomości stanowił rzeczywisty kontrapunkt dla nieziemskiej, ulotnej pieśni. Zszedł w dół i od razu poczuł zapach morza. Przyspieszył kroku. Już blisko, blisko...
Droga gwałtownie pięła się do góry. Usłyszał krzyki mew, których ciemne kształty przesuwały się po otaczającej go bieli. Poczuł delikatny powiew wiatru, który przyniósł jeszcze silniejszy zapach morza.
Rozszerzająca się droga nie była już tak stroma. Nagle stała się piaszczysta. Pod stopami chrzęściły też małe, okrągłe kamyki, które odskakiwały na boki przy każdym kroku. Usłyszał szum morza. Mewy wciąż się przekrzykiwały. Odgłosy dzwonu powoli cichły.
Śpiew, nieco głośniejszy niż na początku, zdawał się mimo wszystko bliższy. Podążał w jego kierunku, skręcił w lewo, przeszedł koło przycupniętej palmy karłowatej, która właściwie nie powinna tu wcale rosnąć.
Mgła ożyła. Zaczęła napływać od strony wody. Gdzieniegdzie przerzedzała się i odsłaniała piasek i kamyki. W innych miejscach kłęby mgły wiły się jak serpentyna ku ziemi albo tworzyły groteskowe, krótkotrwałe i ulotne formy.
Podchodził bliżej. Zatrzymał się, schylił i zanurzył ręce w wodę. Podniósł palec do ust i poczuł smak soli. Woda była słona i ciepła, niczym krew.
Fala dosięgła jego stóp. Cofnął się i odwrócił. Zaczął iść, ale teraz wiedział już w jakim kierunku. Szedł coraz szybciej, aż zaczął biec.
Potknął się, szybko podniósł i szedł dalej. Może przekroczył jakąś granicę i znów był w krainie snów. Słyszał teraz blaszany odgłos dzwonu boi, która wyznaczała kanał gdzieś w oddali z prawej strony. Morze nie było już tak ciche. Stado wrzaskliwych ptaków przemknęło nad jego głową. Na nowo rozbrzmiały dzwony — ich odgłos dochodził z tyłu. Wydawało się, że rozmawiają z boją, ich dźwięk był regularny, nieco niższy.
I znów śpiew... Po raz pierwszy głośniejszy; wydawał się bardzo blisko.
Zauważył na swej drodze coś ciemnego. Mały pagórek, wzniesienie albo...
Starał się to ominąć i znów się potknął. Śpiew umilkł. Dzwony przestały bić. Spojrzał na zimne ściany i puste okna — z piasku wynurzyła się warowna budowla, naszpikowana wieżyczkami — posępna, ciemna, zaczynająca się rozsypywać.
Spadał coraz szybciej w jej stronę...
Mgła zawirowała i opadła. To, co wydawało się odległe, było prawie w zasięgu ręki. Ujrzał zamek z piasku zbudowany na brzegu rozlewiska.
Wyciągnięta w obronnym odruchu ręka uderzyła w ścianę. Wieża runęła. Wrota zostały zniszczone.
— Nie! Wstręciuchu! Nie!
Zaczęła okładać go małymi piąstkami po głowie, plecach i rękach.
— Przepraszam — powiedział. — Nie chciałem. Upadłem. Pomogę ci. Odbuduję wszystko tak, jak było.
- Oj!
Przestała go bić. Podniósł się i zaczął się jej przyglądać.
Miała bardzo szare oczy i ciemne włosy opadające w nieładzie na czoło. Jej dłonie były delikatne. Niebieska spódniczka i biała bluzka zabrudzone były piaskiem, zapaćkane, a dół spódniczki cały przemoczony. Jej usta dygotały ze złości. Szybko przenosiła wzrok to na niego, to na zamek.
Nie uroniła jednak żadnej łzy.
— Przepraszam — powtórzył.
Odwróciła się od niego. W chwilę później wykonała gwałtowny ruch bosą stopą i zburzyła kolejną ścianę oraz kolejną wieżyczkę.
— Przestań! — krzyknął, starając się ją powstrzymać. — Stój. Nie rób tego!
— Nie! — powiedziała, nie przestając burzyć wieżyczek.
Chwycił ją za rękę, ale zdołała się wyswobodzić. Nie przestawała kopać i tratować zamku.
— Przestań, proszę... — powtórzył.
— Dlaczego burzysz zamek tego chłopca? — usłyszeli głos, który należał do kogoś stojącego z tyłu.
Odwrócili się, żeby zobaczyć tego kogoś, kto wyłonił się z mgły.
— Kim jesteś? — spytali prawie jednocześnie.
— Edgar — odrzekł.
— To ja mam tak na imię — powiedział pierwszy z chłopców, wpatrując się w nieznajomego.
Przybysz znieruchomiał. Chłopcy przyglądali się sobie badawczo. Byli bardzo do siebie podobni. Kolor włosów, oczy, karnacja skóry, układ twarzy zdawały się identyczne. Mieli takie same mundurki szkolne, barwę głosu, ruchy, wzrost.
Dziewczynka przestała demolować swój zamek i z niedowierzaniem kręciła głową.
— Jestem Annie — powiedziała łagodnym głosem. — Wyglądacie jak bracia albo coś w tym rodzaju.
— To prawda — potwierdził przybysz.
— Czemu niszczyłaś jego zamek? — zapytał drugi Edgar.
— To jest mój zamek i on go zburzył — powiedziała.
Edgar Drugi uśmiechnął się do Edgara Pierwszego, który skinął głową i wzruszył ramionami.
— Już dobrze, a może odbudujemy wszystko razem? — spytał drugi z chłopców. — Założę się, że wyjdzie nam to jeszcze lepiej niż było, Annie.
Uśmiechnęła się.
— W porządku — odparła. — Bierzmy się do roboty.
Wszyscy uklękli na piasku wokół zburzonego zamku. Annie wzięła kawałek patyka i zaczęła wytyczać zarysy nowej budowli.
— Główna wieża będzie tutaj — zaczęła. — Chcę, żeby było dużo baszt.
Przez chwilę pracowali w milczeniu. Obaj chłopcy zdjęli buty.
— Edgar...? — zapytała.
— Słucham? — odpowiedzieli obaj chłopcy.
Wszyscy wybuchnęli śmiechem.
— Trzeba znaleźć jakiś sposób na to, aby was rozróżniać — zwróciła się do pierwszego.
— Allan — odrzekł. — Jestem Edgar Allan.
— Ja jestem Perry, Edgar Perry — odpowiedział drugi.
Chłopcy znów spojrzeli na siebie.
— Nigdy cię tu przedtem nie widziałem — stwierdził Perry. — Jesteś przyjezdny?
— Chodzę do szkoły — odparł Allan, wskazując głową w stronę urwiska, skąd przyszedł.
— Do jakiej szkoły? — spytał Perry.
— Manor House School.
Perry zmarszczył czoło i pokręcił głową.
— Nie znam tej szkoły — powiedział. — Właściwie nie wiem nic o tej okolicy. Moja szkoła też nazywa się Manor, ale nie pamiętam cię stamtąd. Prawdę mówiąc, zrobiłem sobie mały spacer.
Spojrzał na Annie. Odwróciła głowę w stronę wzgórza, o którym mówił Allan, jakby dopiero teraz zobaczyła je pierwszy raz.
— Czy ty znasz tę szkołę? — zwrócił się do niej.
— Nie znam żadnej z tych szkół — odpowiedziała. — Ale to jest moja okolica, to znaczy czuję się tu, jak u siebie.
— Ciekawe, że oboje macie amerykański akcent — stwierdził Allan.
Spojrzeli na siebie.
— Co w tym dziwnego? — powiedziała Annie. — Ty też.
— Gdzie mieszkasz? — spytał nagle Perry. .
— Charleston — odpowiedziała.
Przestępował z nogi na nogę.
— Jest w tym wszystkim coś niezwykłego — powiedział. — Miałem rano sen, zanim tu przyszedłem, zanim się tu znalazłem...
— Ja też.
— I ja.
— ...jakbym już wcześniej tu był z kimś: z wami.
— Tak, ja też.
— Ja także.
— Myślę, że już nie śnię.
— No, nie.
— Chociaż jest to dziwne — powiedział Allan. — Jakby prawdziwe, rzeczywiste, ale w jakiś szczególny sposób.
— Co masz na myśli? — spytał Perry.
— Włóż ręce do wody — powiedział drugi chłopiec.
Perry schylił się i dotknął wody.
— I co?
— Woda morska nigdy nie jest taka ciepła — odpowiedział Allan.
— Woda w tym rozlewisku podgrzała się.
— Ale w samym morzu jest to samo — dodał Allan. — Próbowałem już wcześniej.
Perry wstał, odwrócił się i zaczął biec w stronę wody. Allan spojrzał na Annie, która się roześmiała. Nagle oboje pobiegli za nim.
Wkrótce wszyscy chlapali się w morzu, polewali wodą, śmiali radośnie.
— Masz rację! — krzyczał Perry. — Nigdy nie była taka ciepła! Czemu tak jest?
Allan wzruszył ramionami.
— Może gdzieś bardzo mocno świeci słońce, gdzieś daleko stąd, czego nie widać. Później fale przynoszą ciepłą wodę...
— Chyba to nie tak. Może to prąd, jakby rzeka w morzu. — Wodajest ciepła, bo ja tak chciałam — przerwała Annie. Chłopcy spojrzeli na nią, a ona się roześmiała.
— Uważacie, że to nie sen — powiedziała. — Bo to nie jest wasz sen, tylko mój. Wy pamiętacie, jak wstaliście rano, a ja nie. To jest mój sen i mój teren.
— Ale ja jestem naprawdę! Nie jestem ze snu!
— Ja też jestem naprawdę!
— Po prostu was zaprosiłam.
Chłopcy wybuchnęli śmiechem i ochlapali ją wodą. Zaśmiała się.
— No, może... — powiedziała i też ich opryskała.
Później wiele razy ich ubrania schły i znów były mokre, gdy wpadali do wody, żeby pobaraszkować i sprawdzić, czy woda wciąż jest ciepła. W przerwach powoli wznosili nowy zamek. Ten był o wiele wspanialszy niż pierwszy, na który wpadł Allan. Miał mnóstwo strzelistych wież, niczym gałęzie asparagusa, i grube mury, które wiły się po brzegu rozlewiska. W wodzie błyskały ryby, małe kraby, muszle, kamienie i połamane koralowce. Polewali stworzone przez siebie dzieło, żeby piasek nie wysechł.
Allan chwycił zapiaszczoną dłoń Annie.
— Wymyśliłaś wspaniały zamek — powiedział.
Zarumieniła się, a Peny wziął jej drugą rękę.
— Jest piękny — dodał Allan. — A jeśli to sen, to jesteś najlepszą wróżką.
Nie wiadomo jak to wszystko może się skończyć. Miał dla Perry’ego wiele przyjaźni, jak dla brata, chociaż jego stosunek do Annie był zupełnie inny i był przekonany, że Perry też ją kocha. Otaczała ich szarość, a morze było zielone i perłowe od mgły. Morze i powietrze było zupełnie bezkresne, pulsowało wokół nich.
— O, Boże! — krzyknęła Annie.
— Co się stało? — zawołali, kierując wzrok za jej przerażonym spojrzeniem.
— W wodzie — powiedziała powoli. — Trup?
Mgła rozstąpiła się. Coś opatulone w kłęby wodorostów i strzępy ubrania leżało na wpół zanurzone w wodzie. Gdzieniegdzie przebijały białe place napuchniętego ciała. Mógł to być człowiek. Trudno było to ostatecznie stwierdzić, gdyż szczątki te kołysały się na wodzie i przysłonięte były pasemkami mgły.
Perry wstał.
— Może to człowiek, a może nie — powiedział.
Annie zakryła twarz rękami i spoglądała przez palce. Allan wytrzeszczał oczy zafascynowany.
— Czy naprawdę chcemy się przekonać? — mówił dalej Perry. — Przecież to może być tylko kupa wodorostów i śmieci oraz parę śniętych ryb. Jeśli nie pójdziemy zobaczyć, to zawsze w coś możemy uwierzyć. Wiecie, co chcę przez to powiedzieć? Chcecie powiedzieć znajomym, że widzieliście trupa na plaży? No, mogliście widzieć.
Mgła znów zasłoniła swą tajemnicę.
— A co ty o tym sądzisz? — spytał go Allan.
— Wodorosty i śmieci — odpowiedział Perry.
— To jest ciało — stwierdziła Annie.
Allan roześmiał się.
— Nie możecie oboje mieć racji — oznajmił.
— Dlaczego nie? — spytała nagle Annie.
— Tak już jest na tym świecie — rzekł Allan.
Allan wstał i zaczął iść przez mgłę w stronę trupa.
— Czasami tak nie jest — usłyszał za sobą jej słowa.
Mgła zawirowała i znów się rozstąpiła. Allanowi udało się dojrzeć falującą masę, która zaraz zniknęła w wodzie o kilka kroków od brzegu. Wszystko mogło się wkrótce wyjaśnić.
Ruszył do przodu, ale jednocześnie zapadła kurtyna mgły. Nie dawał za wygraną. Rzucił się przed siebie. Za chwilę miał poczuć wodę wirującą wokół jego nóg.
— Allan... — jej głos dochodził jakby z oddali.
— Gdzie jesteś? — zawołał Perry, który też wydawał się gdzieś daleko.
— Jeszcze chwilka — odpowiedział. — Jestem już blisko.
Zdawało mu się, że jeszcze raz zawołali, ale nie był już w stanie rozróżnić słów. Parł naprzód. Nagle miał wrażenie, że idzie pod górę. Znów widział wokół siebie jakieś ciemne kształty. Grunt pod nogami był twardszy. Usłyszał dziwny krzyk ptaka przelatującego mu nad głową. Zabrzmiało to jak „E-te-keli-li!”
Zaczął biec. Potknął się.
A później. A później. A później...
Ujrzałem nagle coś jaskrawego, odbijającego się od piasku, uderzającego we mnie i spadającego na ziemię.
Wracałem do fortu z domu Legranda. Nie podejrzewałem, że moje życie ciągle podlegało zmianom. Nie mogę powiedzieć, żeby wcześniej pozbawione było wizji, a wręcz przeciwnie. Tym razem nie doświadczyłem żadnych ostrzegawczych wrażeń czy doznań, które przeważnie im towarzyszyły.
Nie mogłem wiedzieć, że złoty żuk wzlatujący z nie wiadomo skąd i odbijający się od mojej twarzy przynosi zmianę wszystkiego, co mnie dotyczy, na zawsze.
Dojrzałem go na piasku. Był wyraźnie, jednoznacznie złoty w zachodzącym, październikowym słońcu. Wiedziałem, że niektóre chrabąszcze mają nieco metaliczny kolor, złotawy albo srebrzysty, i mogą być bardzo ładne. Ale ten... Był to nieznany gatunek, przynajmniej ja go nie znałem. Ukląkłem, żeby mu się bliżej przyjrzeć. Zdumiały mnie jego plamki, czarne plamki na grzbiecie. Były tak ułożone, że nagle zdałem sobie sprawę, iż upodabniają go do złotej czaszki.
Zerwałem z najbliższego krzaka duży liść, nasunąłem na niego błyszczącego owada, zawinąłem i włożyłem do kieszeni.
Byłem pewien, że zainteresuję tym Legranda w czasie mojej kolejnej wizyty. Jeśli nie wywoła to żadnej dysputy, bez wątpienia przyniesie pewne domysły.
Szedłem ciężko po piaszczystej plaży, raczej przygnębiony mimo tego ciekawego, popołudniowego znaleziska. Przyglądałem się ciemnym chmurom gromadzącym się na horyzoncie, dumając o niezmierzonym bezkresie przeznaczenia, nie wiedząc, że zostało już określone.
Z prawej strony gęste, nieprzebyte ogromy mirtu pokrywały większość terenu. Cmentarne kwiaty, tak je nazywano. Łatwo się rozrastały.
Dziwne odczucie — zobaczyć sen po latach, zdać sobie sprawę z czegoś tak nagłego, krótkiego, co było jednak cząstką życia. Później, w chwili napięcia, wszystko zostaje wyrwane, zanim zacznie się cokolwiek rozumieć. Pozostaje, pozostaje, później umyka. Tajemnica potwierdzona, ale źródła zatracone. Okruch życia widziany tak jak żywy, pierwszy raz w nowym blasku, a następnie oddzielony ode mnie, bez nadziei powrotu. Co to za traf losu może przynosić realizację słodkiej nadziei na przekór wszelkim sprzecznościom, a chwilę później niweczy to?
Kopnąłem kamień, słyszałem daleki odgłos burzy gdzieś nad wodą. Nie tylko całe moje spojrzenie na życie zmieniło się w krótkim czasie — nie jestem tak introspektywny i nastawiony do metafizyki, żeby mnie to wszystko bardzo napełniło strachem — ale także przybrało taką postać, która zwiastować miała nieszczęścia i odebrać mi siły, żeby się przeciwstawić.
Po około mili droga, którą szedłem, skręciła bardziej w głąb lądu i prowadziła przez gąszcz zarośli. Cienie łączyły się ze sobą, ponieważ słońce już zachodziło.
Zatrzymałem się nieco później, będąc już bardziej w głębi wyspy. Coś mnie intrygowało. Przetarłem oczy i potrząsnąłem głową, ale obraz przede mną nie zmienił się.
Stali dalej, powyżej strumienia i około mili od moczarów — wysocy w purpurze zmierzchu, na zboczach zalesionych urwisk, gdzie, przysiągłbym, nikogo przedtem nie widziałem. Coś nie pasowało do rzeczywistości, bardzo nie pasowało, i nie wiedziałem co. Miałem wątpliwości, czy mój wzrok może zmienić całą perspektywę, i skręciłem znów na zachód. Wkrótce ujrzałem światła Charleston migocące nad portem, niektóre ginęły już, chowając się w gwałtownie napływającej mgle. Mgła nadchodziła bardzo szybko i przystanąłem na chwilę, aby jej się przyglądać.
Miasto wyglądało jakby nieco inaczej niż ostatnim razem, kiedy patrzyłem na nie z tego miejsca, chociaż mój umysł był zaprzątnięty czymś innym, a mgła nachodziła zbyt szybko.
Mgła znów przynosiła z pamięci jej obraz, obraz Annie, dziecka ze snu, dziewczyny ze snu, kobiety ze snu. Annie powtarzającej się zjawy, wyimaginowanej towarzyszki zabaw z dzieciństwa dorastającej wraz z nim, na której istnienie liczyłem cały czas, przez lata — wzywała mnie, albo ja ją, do królestwa histerycznych wizji, gdzieś nad morzem, Annie, moja droga ułuda, królowa mgły...
To wszystko. Kim więcej mogłaby być — tajemniczym złudzeniem, towarzyszką ze snów, przyjaciółką, a może nawet...?
Annie. Nierealna. Oczywiście. Nie różniła się niczym od mgły, którą teraz widziałem. Albo tylko tak mi się zdawało. Aż do przedwczoraj, gdy cały mój świat się rozpadł.
Przechadzałem się po mieście, pomagając sobie w ten sposób strawić kolację. Zupełnie jak teraz, wiatr przywiał nieco mgły znad morza poprzez wydłużające się cienie. Jesienna wilgoć doskonale pasowała do bezmiaru wód. Witryny sklepowe odbijały nieco światła w ciemność. Cierpliwy spaniel czekał na swego pana przed pubem. Pył skrzył się na drodze. Stado ptaków przeleciało w stronę morza, przekrzykując się ochryple. Ogarnął mnie niepokój. W chwilę później usłyszałem krzyk.
Teraz, po czasie, nie wiem, czy rzeczywiście coś usłyszałem właśnie wtedy.
Jeszcze nie widziałem karety. Było to coś więcej, niż tylko krzyk i wyczucie jej obecności.
W chwilę potem kareta pędem wyjechała zza rogu — wysoki, czarny pojazd, uginające się resory, konie w uprzęży; smagły woźnica zmagał się z lejcami, a układ jego warg świadczył o zaciętości. Przechyliła się niebezpiecznie, wyprostowała i pomknęła dalej, przejeżdżając obok mnie i wzniecając tumany kurzu. Zobaczyłem twarz Annie przy oknie. Nasze spojrzenia spotkały się na krótko, usłyszałem znów jej wołanie, chociaż nie byłem przekonany, czy jej usta wykonały jakikolwiek ruch albo czy któryś z przechodniów w ogóle coś dosłyszał.
— Annie! — krzyknąłem i wtedy poczułem jej bliskość, ale zaraz odjechała ulicą w stronę morza.
Odwróciłem się i zacząłem biec. Pies zaszczekał kilka razy. Ktoś wołał za mną, ale niczego nie zrozumiałem. Później dochodził do mnie jego śmiech. Powóz terkotał, a ja pozostawałem coraz dalej, biegnąc poprzez kurz.
Zacząłem kaszleć, zanim dotarłem do rogu, a moje oczy pełne były piasku. Zszedłem na skraj drogi, gdy już kareta odjechała, i zwolniłem kroku. Szedłem wolniej, bardziej starając się nie zgubić śladu, niż ją dogonić. Widziałem ją jakiś czas w oddali; przyspieszyłem, gdy kurz opadł.
Gdy skręciła, znów ruszyłem biegiem do tamtego rogu i udało mi się ją zobaczyć.
Wydawało mi się, że słyszę Annie:
— Eddie, pomóż mi. Boję się, że dali mi jakiś narkotyk. Jestem przekonana, że grozi mi coś złego.
Rzuciłem się w pogoń, tym razem w dół. Powóz najwyraźniej zmierzał do portu, a właściwie już tam prawie był. Biegłem, niepomny świata, mając przed sobą jedynie wizerunek kobiety, której istnienie było jeszcze tak niedawno całkowitą zagadką. Moja ukochana ze snów i cieni, plaż i mgieł została w jakiś sposób uwięziona w rzeczywistym świecie, ograniczonym do karety pędzącej w kierunku portu. Potrzebowała mojej pomocy, a ja bałem się, czy uda mi się dotrzeć do niej na czas.
Moja obawa nie była bezzasadna. Porywacze czy zdobywcy mogli przenieść ją już na łódź, podczas gdy ja z trudem brnąłem ulicą. Zanim dotarłem do nabrzeża, łódź już dopłynęła do czarnego statku o nieco dziwnej budowie, którego postawione żagle wydymały się na wietrze. Była to fregata, a może bryg (nie jestem marynarzem, tylko żołnierzem). Statek sprawiał wrażenie bardzo szybkiej i dobrze uzbrojonej jednostki, zupełnie jak te, które służą korsarzom.
Kareta natomiast była opuszczona, a jej drzwi szeroko otwarte.
Przysiągłbym, że jeszcze raz usłyszałem krzyk, chociaż odległość była dość duża. Rozejrzałem się za jakimś środkiem transportu dla siebie, a w tym czasie łódź dobiła do burty statku. Załoga rozpoczęła podnoszenie czegoś na pokład. Musiała to być nieprzytomna kobieta.
Krzyczałem, ale nikt z nich nie zwrócił na mnie najmniejszej uwagi. Nikt też nie pojawił się w pobliżu, żeby przekonać się, co spowodowało moje wołania. Kusiło mnie, żeby wskoczyć do wody i dopłynąć, ale rozsądek powstrzymał mnie od wpakowania się w niewesołe położenie. Później przez moment my-ślałem, że ktoś odpowiada na moje krzyki. Z pokładu doleciały jakieś głosy. Okazało się, że były to tylko komendy, gdyż wkrótce usłyszałem odgłos windy kotwicznej.
Stałem bezsilny, patrząc, jak statek powoli obraca się i ustawia do wiatru, który wkrótce popchnie go na pełne morze. Nie było nikogo, kto mógłby mi pomóc, żadnego statku, którym można by rozpocząć pogoń — żadnej szansy, żeby zrobić coś samemu, nawet gdybym miał małą, szybką łódź. Mogłem jedynie stać, kląć i patrzeć, jak porywają Annie na krańce przewrotnego przeznaczenia, które rządzi naszymi losami.
I tak przez ostatnie dwa dni te wydarzenia nie dawały mi spokoju, rzucając zasłonę, której nie mogłoby podnieść nawet popołudnie z Legrandem. A teraz, wracając do Fort Moultrie, miałem przeczucie, że nie obejmę służby wieczorem z powodu czarnego statku, który stał na kotwicy jakieś ćwierć mili od brzegu. Był to statek niezwykłej budowy. Dałbym głowę, że to ten sam, na który zabrano Annie.
Później. Później. Znacznie później. Idąc, stąpając niepewnie.
Szedł chwiejnym krokiem przez mgłę, szukając jej, nie mając pojęcia, jak wrócił z Fordham do królestwa nad morzem. Może powietrze orzeźwi jego umysł. Była luka gdzieś między kolejnymi zdarzeniami. Państwo Valentine byli mili, podobnie jak pani Shew. Jednak przerwa w świadomości między wtedy a teraz była bardzo dziwna; musiała być czymś spowodowana. Była luka — oczywiście! Czarna otchłań, coś głębokiego i całkowitego, jak śmierć lub sen. Ale nie był martwy, chyba że śmiercią jest takie uczucie, jak po pijatyce. Potarł ręką czoło, powoli obrócił się i rozejrzał.
Mgła zasnuwała wszystkie drogi, nieregularne szlaki, którymi mógł nadejść. Wiedział też, spoglądając na nią, że nie przypomni sobie, skąd prowadzą. Stał, kołysząc się i słuchając morza. Po dłuższej chwili znów się obrócił i poszedł dalej w kierunku, który wydawał mu się najwłaściwszy. Było to szczególne miejsce — miejsce, w którym obchodzono święta duszy. Dlaczego teraz? Co teraz? Czemuś zaprzeczano, coś powstrzymywano. Zupełnie jak jakiś wyraz na końcu języka; im bardziej się starał, tym trudniej było przypomnieć sobie.
Zatrzymał się, upadł. Rzeczywiście, nie mógł sobie przypomnieć, czy coś wypił. Podejrzewał, że tak, chociaż nie wiedział z jakiej okazji. Odgłos fal nagle stał się głośniejszy. Niebo za mgłą było ciemniejsze niż zwykle. Otrzepał spodnie z piasku. Tak, to było to miejsce...
Ruszył do przodu; otrzeźwiał i poczuł smutek, żal, który go przepełnił. Wtedy nagle zrozumiał, co powinien odnaleźć przy odrobinie wytrwałości.
Skierował się w głąb lądu; gdy uszedł kilka kroków, zapadła ciemność.
Teren wznosił się, stawał się mniej piaszczysty, chociaż morze wciąż grzmiało tak samo głośno.
Krok stawał się coraz bardziej miarowy. Wkładał w to wszystko całe swoje serce. Ogromny kształt jakby zmalał. Jego zarysy wyostrzyły się. Oczy płonęły, zaciskał szczęki i przyspieszał.
Doszedł, wyciągnął swą drżącą rękę powoli, żeby dotknąć szarego, zimnego kamienia. Upadł na kolana na progu i przez dłuższy czas pozostawał w bezruchu.
W końcu podniósł się, a morze za nim grzmiało coraz głośniej i woda delikatnie obmywała mu stopy. Nie oglądał się za siebie, złapał za klamkę i otworzył czarne, żelazne drzwi. Pchnął je i wszedł do wilgotnego wnętrza. Odpoczywał przez jakiś czas pośród cieni, przysłuchując się morzu i krzykom przelatujących ptaków.
O wiele później, znacznie później i zupełnie gdzie indziej, w ciszy i spokoju, napisał: „Byłem dzieckiem, ona też, w królestwie nad morzem...”
W stronę brzegu...
„Poruszamy się wśród losów naszej ziemskiej egzystencji, otoczeni przez rozmyte fale, zawsze obecne wspomnienia z Przeznaczenia, niezmierzone, odległe w upływającym czasie i nieskończenie okropne.
Przeżywamy młodość nękani dziwacznie przez takie cienie, chociaż nigdy nie utożsamiamy ich z marzeniami.
Podczas Młodości granica jest zbyt wyraźna, żeby choć na chwilę nas zwieść”.
Edgar Allan Poe, Eureka
Wstęga mgły przyniesiona została przez wieczorny wiatr i przemknęła koło mnie, gdy dochodziłem do brzegu. Statek był za daleko, aby wołanie mogło do niego dotrzeć. Zacząłem na ciemniejszej plaży szybko szukać jakiejś małej łódki, którą mógłbym tam dopłynąć. Upływał czas, a bezskuteczność tego przedsięwzięcia była oczywista.
Jeszcze raz zwróciłem uwagę na ten statek. Pomimo zapadającej nocy i mgły miałem zamiar dostać się tam wpław. Nie było innej szansy. Zanim wstąpiłem do armii, umiałem już trochę radzić sobie w bójkach, ale zdawałem sobie sprawę, że nie zdołam obronić się przed całą załogą statku. Moja szybkość boksera i kunszt zapaśnika nie zdadzą się na wiele, gdy trzeba będzie stawić czoło zgrai marynarzy uzbrojonych w kołki do mocowania lin i bosaki.
Jednak nie mogłem pozwolić na to, żeby czarny statek znów odpłynął i wydarł Annie z mego życia, jak to było poprzednim razem. Muszę skorzystać z każdej szansy, ponieść każde ryzyko, aby jej nie utracić. Ukląkłem, żeby rozsznurować buty, i dalej słyszałem skrzypienie windy. Dochodziło od strony statku. Po chwili zauważyłem, że spuszczają łódź na wodę. Nie rozwiązałem sznurowadeł i powoli wstałem, rzucając wokół ukradkowe spojrzenia. Było oczywiste, że statek zaraz nie odpłynie. Mogłem pozostać, żeby zwiększyć szansę na udzielenie Annie pomocy, zamiast próbować dostać się na pokład. Mogło okazać się, że cała sprawa będzie mniej ryzykowna, niż początkowo przypuszczałem.
Czyż mogłem być właściwie pewien, że na coś się zanosi? Czyż nie mogło być tak, że Annie sama, z własnej woli znalazła się w takim położeniu? Może ja przenosiłem własne lęki i obawy na tę zupełnie niewinną sytuację — burzliwe uczucia zrodzone z naszego tajemniczego związku?
Przekorny, wewnętrzny głos, który niezmiennie odwołuje się do mego rozumowania, krzyczał: „Nie!” Niestety, jakże często posiada ogromną wiedzę. Pomyślałem o tym, gdy wioślarze skierowali tę łódź w stronę brzegu poprzez gęstniejącą mgłę. Krzyknąłem do nich. Skorygowali kurs, kierując się w moją stronę.
Było ich ośmiu albo dziesięciu. Pchali łódź mocnymi pociągnięciami wioseł. Zastanawiałem się, dlaczego właśnie teraz podążają w stronę brzegu. Zobaczyłem ich przywódcę wyglądającego na tęgiego łotra. Patrzył na mnie, robiąc dobrą minę do złej gry i zacierając ręce.
Mój duszek, gdzieś tam wewnątrz, zanosił się od śmiechu.
Sposób, w jaki tamten mężczyzna na mnie patrzył, zbił mnie z tropu — nie tyle jego postawa i wygląd, ale sam fakt, że stałem się obiektem jego zainteresowania. Miałem prawie pewność, że chcą dobić do brzegu właśnie teraz i właśnie w tym miejscu, żeby wyrządzić mi krzywdę. Było to irracjonalne, ale nieodparte przeczucie: zmierzali po mnie i w jakiś sposób dowiedzieli się, że będę tu tego wieczora.
Tumany mgły pojawiły się między nami, gdy tamci dotarli już do brzegu. Słyszałem, jak wyciągali wiosła, opierali je o górną krawędź nadburcia, wyjmowali greting i przesuwali go po piasku i kamieniach. Odwróciłem się i zacząłem uciekać. Mgła przerzedziła się.
Usłyszałem krzyki i odgłosy pościgu. Pędziłem w stronę lądu, przedzierając się przez zarośla. Prześladowcy podążali za mną, byli coraz bliżej.
— Stój, bo będzie z tobą źle! — krzyknął jeden z nich, przywódca.
Wzmocniło to tylko moje przeświadczenie, że trzeba uciekać.
Poczułem uderzenie w ramię — był to chyba kamień rzucony w moją stronę — kolejny okrzyk zdawał się jeszcze bliższy. Biegłem dalej, ale miałem wrażenie, że ktoś mnie dogania. Czułem już jego oddech na plecach. Zaraz mnie dopadnie.
Wykonałem gwałtowny zwrot i stanąłem oko w oko z napastnikiem. Był to smagły, żylasty mężczyzna trzymający pałkę w prawej ręce. Zatrzymał się i cofnął, sparaliżowany nieoczekiwaną konfrontacją. Chciałem kopnąć go w kolano, ale chybiłem. Trafiłem go w udo. Dobre uderzenie. Poszedłem za ciosem. Uderzyłem go w krtań i wyrwałem mu pałkę. Drugi, niższy, ze szramą biegnącą od ust aż do ucha ruszył ostro w moją stronę. Widziałem, że już nie uda mi się uciec.
Czekałem z opuszczonymi rękami. Nie był uzbrojony. Dałem mu szansę ruszenia do przodu. Zrobiłem krok wstecz i odchyliłem się nieco. Wyprowadził cios, aleja zdołałem uderzyć go w łokieć. Krzyknął z bólu. Bez wahania natarłem, celując w skroń. Ten cios dotarł jednak niżej i trafił go w szczękę. Jakiś czarnobrody olbrzym odepchnął go i wymierzył uderzenie w mój żołądek. Zrobiłem unik, próbując bezskutecznie walnąć go w rękę. Trafił mnie w głowę, rzucając na drzewo. Przez gęstą brodę zobaczyłem wyszczerbione zęby, gdy nachylił się w moją stronę. Miał nóż przy boku. Lewa pięść przeszywała powietrze.
Byłem zbyt oszołomiony, żeby zrobić jakikolwiek ruch. Przyglądałem się zupełnie bezczynnie. Nagle nienaturalnie długa, obrośnięta ręka przesunęła się z prawej strony klatki piersiowej mojego przeciwnika i chwyciła jego rękę. Druga, niekształtna kończyna złapała go za bok. Za moment znalazł się wysoko w powietrzu i został odrzucony w stronę swoich towarzyszy.
Potrząsnąłem głową, żeby dojść do siebie po tej scenie, gdyż ujrzałem coś, co przypominało małpę, a w co trudno było uwierzyć. Nie było łatwo zorientować się, co do wielkości zjawy, gdyż jej krok był bardzo niedbały, a sylwetka mocno przygarbiona. Pojawienie się tego monstrum i rozwój wypadków wywołały ogromne przerażenie wśród moich prześladowców. Dwóch z nich zostało kompletnie znokautowanych przez tego ciśniętego w powietrze.
W tym momencie usłyszałem za sobą wystrzał dwóch pistoletów. Jeden z napastników upadł, drugi złapał się za zranioną, krwawiącą rękę.
— Tędy, chłopie! — usłyszałem chrapliwy głos i poczułem, jak ktoś mocno chwycił moje ramię.
— Emerson, ruszaj się! — krzyknął.
Małpolud zawrócił w naszą stronę i dołączył do nas.
Pozwoliłem prowadzić się przez gęstwinę aż na otwarty teren, skąd doszliśmy na plażę. Nie miałem zupełnie pojęcia, dokąd idziemy, ale niewysoki mężczyzna idący obok zdawał się znać cel.
Dochodziły do nas jeszcze odgłosy pościgu, ale mgła tłumiła je i trudno było odgadnąć, czy prześladowcy są na dobrym tropie.
Na pierwszy rzut oka mój wybawca sprawiał wrażenie dziecka. Nie miał więcej niż metr czterdzieści wzrostu. Później jednak przyjrzałem się jego mocnej, czerstwej twarzy i gęstej czuprynie ciemnych włosów. Jednocześnie zauważyłem, że miał bardzo szerokie, potężne ramiona i ręce.
On pędził, ja biegłem truchtem, a małpolud powłóczył niezgrabnie nogami, posuwając się wzdłuż brzegu. Przystanęliśmy obok stosu gałęzi, które milczący mężczyzna zaczął rozgarniać. Pomogłem mu, gdy okazało się, że kryją małą łódź, skifa. Zanim zdołaliśmy się z tym uporać, jeden z goniącej nas czeredy wyłonił się nagle z mgły i skierował się ku nam. W prawej ręce trzymał kord, którym zamierzył się, gdy nas dojrzał.
— Mam was! — wrzasnął.
Ten niski stał między nim a mną. Wyrzucił lewą rękę w powietrze, gdy ostrze kordu zmierzało w stronę jego głowy. Chwycił napastnika za prawy nadgarstek, powstrzymując pchnięcie. Następnie bez większego wysiłku złapał prawą ręką za klamrę jego pasa. Usłyszałem jednocześnie chrzęst miażdżonych kości nadgarstka, który dalej pozostawał w uścisku. Napastnik próbował się jeszcze przeciwstawić, ale stracił oparcie dla stóp podniesiony w powietrze przez niskiego, który obrócił się i wrzucił go do wody. Bez namysłu pociągnął skifa, odepchnął od brzegu, obrzucając mnie zagadkowym i niezbyt przyjaznym spojrzeniem.
— Panie Perry, wchodzić! Emerson, ty też! Jazda! — krzyknął. Po namyśle, kiedy już weszliśmy do łodzi, zapytał: — Pan Perry, prawda?
— Zgadza się — odpowiedziałem, chwytając za wiosło. — Nigdy ich przedtem nie widziałem. Nie wiem, dlaczego na mnie napadli.
Zaczęliśmy wiosłować.
— Muszę podziękować za interwencję. Przyszła w porę — dodałem.
Wydał jakiś dźwięk podobny do parsknięcia śmiechem.
— Tak, to było konieczne — stwierdził. — Jeszcze chwila, a byłoby za późno.
Przyłożyliśmy się mocno do wioseł. Po paru minutach nie było widać niczego poza mgłą. Małpolud przelazł między nami; przesunął się na dziób i przykucnął tam. Cały czas wykonywał jakieś niezrozumiałe dla mnie gesty, które musiały coś mówić memu wybawcy. Po tych dziwnych wskazówkach skorygował kurs łodzi.
— Peters — powiedział nagle. — Dirk Peters, do usług. Podamy sobie ręce innym razem, przy okazji.
Mruknąłem potakująco.
— Pan już zna moje nazwisko — powiedziałem po chwili.
— To prawda — potwierdził.
Czekałem przez pewien czas, ale nie kontynuował rozmowy.
Mgła wciąż była bardzo gęsta. Małpolud znów coś pokazywał.
— Ostro na lewą burtę. Razem. Ja trochę zluzuję, a pan > pociągnie mocniej — powiedział Dirk.
Postąpiłem według tego polecenia, a po zmianie kursu wróciliśmy do normalnego tempa.
— Dokąd płyniemy? — spytałem.
Zrobiliśmy dwa pociągnięcia wiosłami, potem odrzekł:
— Na pokładzie pewnego statku jest dżentelmen, który wyraził gorące życzenie spotkania z panem. To on wysłał mnie i Emersona na brzeg, żebyśmy panu pomogli.
— Wygląda na to, że cała masa ludzi mnie zna i wiedziała, gdzie będę oraz kiedy tam będę.
Powoli skinął głową.
— Tak wygląda — powiedział.
Małpolud wydobył z siebie jakiś niski dźwięk i podskoczył parę razy w miejscu.
— Emerson, co jest? — spytał Dirk.
— Uu. U-hu — zawył i zaraz zaczęliśmy wiosłować wstecz.
Rozległo się przeraźliwe echo i wkrótce z mgły wynurzył się ogromny, ciemny kontur przesuwający się z prawej burty. Był to ten statek, z którego pochodzili moi prześladowcy.
Zrobiliśmy zwrot i podeszliśmy bliżej. Umożliwiło mi to odczytanie nazwy — „Evening Star”. Podpłynęliśmy jeszcze bliżej. Wtedy przez oświetlony otwór nad pokładem rufówki ujrzałem drogą mi osobę, Annie. Stała, wpatrując się w mgłę i nawet nie zwróciła głowy w moim kierunku. Było coś szczególnego w jej zachowaniu — sprawiała wrażenie, jakby była w transie, w ekstazie, pod wpływem narkotyków. Powolność ruchów, oderwanie od rzeczywistości...
Ktoś położył rękę na jej ramieniu i odciągnął ją w głąb pomieszczenia. Zaciągnięto zasłonę i zgaszono światło. Obraz Annie też zgasł, zniknął.
Wydałem z siebie jakiś okrzyk, puściłem wiosło i chciałem wstać.
— Nie waż się pan nawet o tym pomyśleć! — warknął Dirk. — Zginiesz, jeśli postawisz nogę na pokładzie! Emerson, trzymaj go, jeśli będzie usiłował wyjść za burtę!
Rzeczywiście, ta kreatura chwyciła mnie za kołnierz. Widziałem, co był w stanie zrobić, i zdawałem sobie sprawę z braku szans ucieczki.
Doszło do mojej świadomości, że Peters musi mieć rację. Martwy nie przydam się Annie na nic. Opadłem na miejsce. Złapałem znów za wiosło.
Wiosłowaliśmy jeszcze spory kawałek. Mgła gęstniała i przerzedzała się czasami, odsłaniając wodę i gwiazdy. Zacząłem się zastanawiać, czy nie straciliśmy orientacji i nie kręcimy się w kółko albo podążamy na pełne morze, albo osiądziemy na mieliźnie.
Zauważyłem zarys innego statku wyglądającego równie tajemniczo i groźnie jak pierwszy.
— Ahoj! — krzyknął Peters.
— To ty, Peters? — usłyszałem w odpowiedzi.
— Tak, do tego nie sam.
— Podchodźcie! — dorzucił głos ze statku.
Wypełniliśmy skwapliwie to polecenie i zaraz zrzucono z pokładu linową drabinkę. Emerson bezbłędnie po nią sięgnął. Zauważyłem nazwę statku: „Eidolon”.
Mężczyzna wyglądał bardzo dystyngowanie z lekką siwizną na skroniach, równo przyciętym wąsem, wydatnym czołem, wyraźnym zarysem szczęki i delikatnie rzeźbioną fajką w zębach. Jego uśmiech wzbudzał zaufanie, idealnie skrojony mundur pasował do wysokiej i smukłej sylwetki.
— To jest kapitan Guy — powiedział Peters.
Mężczyzna wyjął fajkę z ust i uśmiechnął się.
— Edgar Perry...? — spytał.
— Tak.
Podał mi rękę.
— Witamy na pokładzie „Eidolon” — zwrócił się do mnie.
— Dziękuję. Miło mi pana poznać — powiedziałem. — Wszyscy mnie chyba znają.
Potwierdził skinieniem głowy.
— Był pan obiektem zainteresowań.
— W jakim sensie? — zapytałem.
— Nie jestem pewien, czy jestem upoważniony, żeby powiedzieć coś więcej — stwierdził.
—JZzy ktoś może to wyjaśnić?
— Oczywiście — odpowiedział. — Pan Ellison.
Spojrzał ponownie na Petersa, ale ten odwrócił wzrok.
— Pan Seabright Ellison — dodał, jakby miało to jakiekolwiek znaczenie.
— Czy uważa pan, że będę miał sposobność poznać tego dżentelmena?
Peters sapnął i wziął mnie za rękę.
— Proszę za mną — powiedział. — Zaraz to nastąpi.
— Co to za statek? — spytałem.
Kapitan Guy przytrzymał fajkę w ręce.
— Jest to jacht pana Ellisona.
— Proszę za mną — powtórzył Peters.
Odeszliśmy, zostawiając kapitana puszczającego kłęby fajkowego dymu we mgle.
Dirk prowadził mnie w dół i nawet bez dodatkowych wyjaśnień powinienem był odgadnąć po wyglądzie wykładzin, gzymsów i zwieńczeń, że nie jest to statek handlowy, a raczej wycieczkowy.
Idąc, zastanawiałem się, dlaczego to Dirk Peters, a nie kapitan Guy, prowadził mnie na spotkanie z właścicielem. Może był kimś znaczniejszym, niż tylko zwykłym marynarzem, za którego go brałem?
Stanął przed bogato rzeźbionymi drzwiami i zdecydowanie zapukał.
— Kto tam? — rzucił ktoś z drugiej strony.
— Peters — odpowiedział mój przewodnik. — I jakiś Perry.
— Chwileczkę.
Po chwili usłyszałem odgłos opadającego łańcucha i drzwi się otworzyły. Ujrzałem postawnego mężczyznę o wzroście ponad metr osiemdziesiąt, dość szerokiego w pasie. Miał na sobie cie-mnozielono-czarny szlafrok narzucony na rozpiętą, białą koszulę oraz spodnie. Na głowie pozostała mu tylko siwa grzywka. Jego oczy były jasnoniebieskie.
— Pan Perry! — przywitał mnie. — Jakże się cieszę, widząc pana w dobrym zdrowiu.
— Panu muszę chyba za wszystko podziękować, sir — powiedziałem.
— Jest pan u nas najmilszym gościem. Proszę wejść, bardzo proszę!
Skorzystałem z zaproszenia. Peters, stojący koło mnie, pozdrowił Ellisona, który odwzajemnił ten gest. Zaraz jednak oddalił się.
— Zechce pan usiąść — zwrócił się do mnie. — Czy jest pan głodny?
Przypomniałem sobie kolację, w czasie której Jupiter, niewolnik Legranda, podał derkacze. Było to ledwie kilka godzin temu.
— Dziękuję, niedawno jadłem — odpowiedziałem.
— Może coś do picia?
— Z przyjemnością.
Podszedł do szafki. Wyjął z niej pękatą karafkę z czerwonym płynem i dwa nieduże kieliszki. Napełnił je, wzniósł swój i powiedział:
— Pańskie zdrowie.
Skinąłem głową i patrzyłem, jak wypił mały łyk. Powąchałem zawartość kieliszka. Miała zapach wina. Spróbowałem. Było to coś o smaku burgunda. Wypiłem resztę jednym haustem. Zastanowił mnie sposób picia Ellisona. Powoli otwierał oczy, ale natychmiast ponownie napełnił mój kieliszek.
— Ten Peters znakomicie sobie poradził — powiedziałem. — Przyszedł z odsieczą akurat na czas, wykazał siłę i skuteczność. Uratował mnie przed potężną zgrają prześladowców. Muszę przyznać, że nadal nie rozumiem, dlaczego tamci mnie zaatakowali. Albo dlaczego...
— Słucham?
— Na pokładzie ich statku, „Evening Star”, jest ktoś, kto jest mi bardzo bliski. Byłbym wdzięczny, gdyby zechciał pan wyjaśnić mi ich zamiary. Albo przynajmniej kim oni są.
Wypiłem szybko kolejną niewielką dawkę wina i zapytałem: — Skąd pan wiedział, że będę w tamtym miejscu i potrzebna mi będzie pomoc?
Westchnął i wypił niewielki łyczek oraz nalał mi znów.
— Zanim do tego przejdziemy, panie Perry — powiedział — jest parę szczegółów z pana przeszłości, o których chciałbym się upewnić. Muszę się przekonać, czy jest pan tym dżentelmenem, za którego pana uważam. Czy miałby pan coś przeciwko temu, żeby odpowiedzieć mi na kilka pytań?
Zaśmiałem się.
— Uratował mi pan życie, częstuje mnie pan winem. Proszę pytać.
— Dobrze. Czy prawdą jest, że pańska matka była aktorką — zaczął. — I że umarła w ubóstwie?
— Na Boga, sir — odparłem, ale pohamowałem się po chwili. — To jest fakt — powiedziałem spokojniej. — Na tyle, na ile pamiętam. Nie miałem jeszcze trzech lat, gdy umarła.
Wyraz jego twarzy nie zmienił się, a wzrok utkwił w moim kieliszku. Nagle poczułem się w obowiązku wznieść go i wypić zawartość. Tak też zrobiłem. Szybko mi nalał i sam też wypił odrobinę.
— Umarła na suchoty? — pytał dalej. — W Richmond?
— To prawda.
— Dobrze — odparł. — A pana ojciec?
— Dobrze, sir? — zapytałem.
— Spokojnie młody człowieku — powiedział, dotykając mojej ręki. — Zapomnijmy o wrażliwości. Trzeba wyjaśnić bardzo ważne sprawy. Chciałem tylko powiedzieć, że pańska odpowiedź potwierdziła moje przypuszczenia. Czy mogę zapytać o ojca?
Przytaknąłem skinieniem głowy.
— Z tego, co mi wiadomo, był też aktorem. Opuścił nas na rok czy dwa przed śmiercią matki.
— Tak — mruknął, jakby i ta wypowiedź była zgodna z tym, o czym wiedział. — Miał pan szczęście, że po śmierci matki został pan zaadoptowany przez bogatego kupca z Richmond i jego żonę — ciągnął. — Nazywał się John Allan?
— Rzekłbym raczej, iż pani Allan ulitowała się nad sierotą. Formalna adopcja nigdy nie nastąpiła.
Seabright Ellison wzruszył ramionami.
— Pozostając w domu państwa Allan, korzystał pan z wielu dobrodziejstw, których innym nie dane było doświadczyć — zauważył. — Na przykład czteroletni pobyt w prywatnej Ma-nor House School w Anglii, w północnej części Londynu, nieprawdaż?
— Tak — przyznałem. — Pańska wiedza o kolejach mego losu zdumiewa mnie.
— Przypuszczam — powiedział — że to właśnie wtedy, powiedzmy, że w snach lub wyobraźni, zetknął się pan pierwszy raz z Annie.
Wpatrywałem się w niego. Nikt nie mógł o tym wiedzieć w normalnym, rzeczywistym świecie. Nigdy o niej nie wspominałem.
— Co pan wie o Annie? — wyszeptałem z chrypką w głosie. — Co może pan o niej wiedzieć?
— Zapewniam, że niezbyt dużo — odpowiedział. — Oczywiście nie tyle, ile powinienem wiedzieć. Zaryzykuję, że i tak więcej niż pan.
— Widziałem ją — powiedziałem. — Dwa dni temu, w Charleston, i ponownie, godzinę temu. Teraz jest na pokładzie...
Uniósł rękę.
— Wiem, gdzie ona jest. Sytuacja jest niebezpieczna, ale obecnie nic jej nie zagraża. Mogę pomóc panu do niej dotrzeć. Będzie jednak znacznie lepiej, jeśli pozwoli pan, że wezmę sprawy w swoje ręce.
Skinąłem głową na potwierdzenie.
— Dobrze — powiedziałem i wysączyłem kolejny raz malutki kieliszek wina.
Nalał do pełna, potrząsnął głową i powiedział pod nosem coś, co zabrzmiało jak: „Zadziwiające”.
Następnie dodał:
— Panie Perry, czy kojarzy pan z czymś słowo „Poe”?
— Jest to rzeka we Włoszech — oznajmiłem.
— No, nie! — omal nie syknął. — P-O-E, nazwisko, Edgar Poe, Edgar Allan Poe.
— Przepraszam... Zbieg okoliczności. To tak? Tamci na plaży — chcieli naprawdę zabić tego Edgara Poe?
— Nie. — Ellison podniósł dłoń. — Proszę, żeby pan nie miał żadnych złudzeń. Nie mam wątpliwości, że dokładnie wiedzieli, kogo mają zabić. Chodziło o pana, sierżancie Edgarze A. Perry. Nie chcę przez to powiedzieć, że Edgar Poe jest całkowicie bezpieczny, wręcz przeciwnie. Jego losy jednak będą układać się nieco inaczej. Nie jest powiedziane, że bezpośrednio będą nas dotyczyć.
Westchnął, sięgnął po swój kieliszek i wypił do dna.
— Istnieje pewne — zaczął powoli — pomieszanie, niejasność, jeśli chodź/ o tożsamość. Tak, jest pan zamieniony z Edgarem Poe i to w takim sensie, w jakim jeszcze nigdy w historii nie zdarzyło się to w odniesieniu do dwu osób. Ale, powtarzam, nie dotyczy to wcale tych, od których pana uratowałem i którzy znów będą szukać pańskiej śmierci. Pewne jest to, że chcieli zabić Edgara Perry’ego.
— Dlaczego? — spytałem. — Nawet ich nie znam.
Wziął głęboki oddech, znów westchnął i nalał sobie wina.
— Czy zdaje pan sobie sprawę z tego, gdzie pan się znajduje? — zapytał po chwili. — Nie jest to bynajmniej pytanie retoryczne. Nie chodzi mi o to, że jest pan w mojej kabinie czy na pokładzie statku. Proszę spojrzeć na wszystko znacznie szerzej.
Przyglądałem mu się badawczo, starając się odgadnąć, do czego zmierza lub co ma na myśli. Czułem się zbyt wstrząśnięty tym, co się stało, żeby zdobyć się na twórcze myślenie.
— Charleston Harbor? — zasugerowałem, starając się podtrzymać rozmowę.
— Tak, to prawda — odrzekł. — Ale czy rzeczywiście jest to ten port w Charleston, który pan zna? Czy nie zauważył pan w ciągu ostatnich godzin niczego, co świadczyłoby o tym, że jest to port w Charleston, którego pan nigdy nie widział?
Przed oczami stanął mi znów obraz zalesionych urwisk widzianych o zachodzie słońca. Przypomniałem sobie tego dziwnego złotego żuka, którego może mam jeszcze w kieszeni. Włożyłem rękę z nadzieją, że go tam znajdę. Tak, poczułem zawiniątko i wyjąłem je.
— Mam tu coś — zacząłem.
Złoty żuk był na swoim miejscu. Poruszał się powoli na liściu, który położyłem na stole. Ellison założył okulary i przyglądał się badawczo przez dłuższą chwilę.
— Piękny okaz scarabeus capus hominus — zauważył — ale nie aż taki nadzwyczajny. Pan go uważa za godny uwagi?
— Mam przyjaciela na Sullivan’s Island, którego pasją jest zbieranie owadów — wyjaśniłem. — W jego kolekcji nie ma jeszcze niczego takiego. Ja też nie widziałem dotąd nic podobnego.
— W tym świecie, panie Perry, jest to dość powszechny gatunek.
— W tym świecie? Co to znaczy?
— Znaczy to, że jest pan w świecie, gdzie Charleston Harbor ma wąwozy i urwiska w głębi lądu — oznajmił. — Gdzie takiego żuka można często spotkać, gdzie pewien sierżant służący w Fort Moultrie powinien nazywać się Edgar Allan Poe, ale teraz nim nie jest.
Podniosłem swój kieliszek, spojrzałem na niego i wypiłem wino. Usłyszałem przytłumiony śmiech Ellisona.
— ...Gdzie wino podaje się w kieliszkach nie większych od tych, które mamy przed sobą — wyjaśniał dalej. — Proszę sobie jeszcze nalać.
Wypił kilka kropel. Nalałem sobie i wyciągnąłem karafkę w jego stronę.
— Nie, bardzo dziękuję, już starczy. Jestem pewien, że mogę wypić znacznie mniej niż pan.
— Nadal nie rozumiem — powiedziałem — tego, co mówił pan o Poem i dlaczego nie ma go w forcie, tam gdzie według pana powinien być. Gdzie jest? Co to wszystko znaczy?
— Przeniósł się do tego świata, z którego pan przybył — rzekł. — Zajął pana miejsce tak, jak pan zajął jego.
Przerwał i wpatrywał się we mnie.
— Widzę, że nie wydaje się to panu całkowicie niewiarygodne — dorzucił po chwili.
— Nie — powiedziałem. — Wcale nie. Znam Edgara Allana prawie całe życie dzięki wielu dziwnym wydarzeniom, tak jak znam Annie. — Czułem, jak moje dłonie stają się wilgotne. — Mam wrażenie, że nie wie pan, co jej się przydarzy na pokładzie tamtego statku. Jakie mają zamiary? Co jej zrobią?
Powoli potrząsnął głową.
— Nie grozi jej żadna krzywda fizyczna — zakomunikował. — Właściwie to stan jej zdrowia jest niezwykle ważny dla porywaczy. Chcą wykorzystać jej zdolności umysłowe i cały potencjał intelektualny.
— Muszę do niej dotrzeć, znaleźć sposób na to, żeby jej pomóc — powiedziałem.
— Oczywiście — przyznał. — Zamierzam wskazać panu, jak tego dokonać. Mówi pan, że w ostatnich latach spotykał się pan z Annie i mężczyzną, znanym panu jako Edgar Allan, w dość niezwykłych okolicznościach?
— Tak, było to coś przypominającego sen, ale bliskiego rzeczywistości.
— Czy ma pan jakieś wytłumaczenie tego, co nastąpiło?
Wzruszyłem ramionami.
— Sir, nie mogę nic powiedzieć. Rozmawialiśmy o tym kilka razy, ale nie znaleźliśmy żadnej zadowalającej odpowiedzi.
— Pan i Poe żyjecie w zupełnie innych światach, podobnych, ale odmiennych — powiedział. — Jeśli zaś chodzi o Annie, nie jestem przekonany co do tego, gdzie ją umieścić — może na jakiejś trzeciej Ziemi. Widzę, że potwierdza pan to, co mówię. Zdaje się, że nie neguje pan innych wersji istnienia swego świata.
— I o tym kiedyś rozmawialiśmy, raz i krótko — powiedziałem.
— Tak? Czy Poe był autorem takiego pomysłu?
Potwierdziłem.
— Ciekawa osobowość — zauważył.
Wzruszyłem ramionami.
— Przypuszczam, że tak — dodałem. — Trochę melodra-matyczna i ze skłonnościami do znikania, jak chimera.
— Miał rację.
— Tak jest, sir.
— Rzeczywiście. Ja mówię prawdę tak, jak to oceniam.
— Rozumiem pana — oznajmiłem. — Mogę nawet uwierzyć panu. Ale sprawa jest mi nieobojętna, tym bardziej że racja dotyczy bardzo dziwnej kwestii.
— Czy często miał rację w sprawach osobistych?
— Tak. Jak pan stwierdził, ciekawa osobowość, ciekawy sposób myślenia.
— Obdarzony wyobraźnią — podpowiedział Ellison.
Wypiłem resztki wina.
— No, dobrze — zacząłem. — Zgadzam się z tym, co było powiedziane. Co dalej?
— Pan, Edgar Poe i Annie stanowicie swego rodzaju meta-psychiczną jedność, która przekracza wiele światów — powiedział. — To właśnie niezwykłe zdolności Annie dostarczają siłę waszemu związkowi. Ci ludzie, którzy znają sposoby wykorzystania jej mesmerycznych darów, porwali ją i zamknęli w granicach tego świata. Mogło się to dokonać jedynie poprzez wprowadzenie zamieszania w waszej trójce. Dlatego również pan i Poe zostaliście zamienieni.
Prychnąłem pod nosem.
— Mesmeryzm, sir! Niemożliwe! — krzyknąłem. — Zakrawa mi to na mistyfikację.
Otworzył szeroko oczy i uśmiechnął się. Potrząsnął głową.
— Nie sprawia panu trudności pojmowanie zmieniających się rzeczywistości, ale nie chce pan przyjąć faktu oddziaływania na nie? Doprawdy, zadziwia mnie pan.
— Widziałem, doświadczyłem zmieniającej się rzeczywistości — zacząłem wyjaśniać — ale jeszcze nie byłem świadkiem działania tak zwanego magnetyzmu zwierzęcego.
— Mam powody, aby wierzyć, że działa w pewnym zakresie we wszystkich sprawach, głównie ponad poziomem naszego postrzegania, naszej uwagi, chociaż z pewnością jego skutki są silniejsze w tym świecie niż w tamtym, z którego pan pochodzi. Wszystko, co oddziaływuje na władze umysłowe jest tu szczególnie silne. Gdybym ja wypił dziś wieczór tyle alkoholu co pan, byłbym chory przez kilka dni. Oto dlaczego porywacze Annie chcieli jej obecności tutaj. Tam, gdzie przebywała, jej zdolności były niemałe, tu będą o wiele większe. Jeśli naprawdę mi pan nie wierzy, nie pozostaje panu nic innego, jak uzbroić się w cierpliwość i czekać. Dostarczę panu dowodu, i to niedługo.
Znów wytarłem dłonie.
— Dość — powiedziałem. — Przemawiała przeze mnie porywczość. Zgadzam się, arguendo, bo chcę wiedzieć, dokąd to wszystko nas doprowadzi. Kim są ci ludzie, którzy przetrzymują Annie? Co chcą z nią zrobić? Na co im jej zdolności?
Wstał i zrobił kilka kroków, założywszy ręce do tyłu.
— Słyszał pan o znanym wynalazcy o nazwisku von Kem-pelen? — powiedział wreszcie.
— Tak — potwierdziłem. — Oczywiście. Miał chyba coś do czynienia ze stworzeniem słynnego mechanicznego szachisty, którego widziałem niedawno w Charleston.
— Możliwe — odpowiedział Ellison. — Czy słyszał pan o tym, że mówi się, iż bardziej niż inni zgłębił dzieła ojca alchemii, sir Izaaka Newtona?
— Nie.
— Dochodzą mnie słuchy, że udało mu się przemienić ołów w złoto i wyhodować karły.
Zaśmiałem się.
— To nic innego, jak ludzka naiwność — zacząłem.
Odpowiedział mi śmiechem.
— Zgoda — powiedział. — Ja też wątpię w karły.
Czekałem na to, że będzie mówił dalej, ale nie wypowiedział ani słowa. Spojrzałem na niego.
— Co się tyczy tych przemian — rzekł w końcu — to potwierdzam, mając pewność, że tak było.
— Uhm — odpowiedziałem, nie bawiąc się w żadne uprzejmości w stosunku do mego gospodarza i nie zważając na to, iż w tym miejscu mogłoby to rzeczywiście nastąpić. — Bardzo przydatna umiejętność.
Mój wzrok podążył za Ellisonem, który powoli doszedł aż do przeciwległego rogu swej kabiny. Dopiero teraz spostrzegłem niską ławę, koło której przeszedł. Stały na niej różnorakie tajemne przedmioty. Zauważywszy moje zainteresowanie, uśmiechnął się przyjaźnie i wskazał ręką w ich kierunku.
— Alembik, destylarka, piec, retorta — zakomunikował. — Tak, param się trochę tymi sprawami, stąd mam zrozumienie dla osiągnięć i całej konspiracji towarzyszącej tej dziedzinie.
Wziął mały błyszczący przedmiot i przytrzymał go przez chwilę. Przedmiot ten wydał wysoki pisk, ściszył ton, a następnie zupełnie zamilkł. Odłożył go i spojrzał na coś, co pływało w zielonej cieczy w naczyniu o spiralnym, ślimakowatym kształcie.
— Von Kempelen odkrył tajemnicę — wyjaśniał dalej — a potem uciekł do Europy, kiedy zdał sobie sprawę, że Piekielna Trójca dowiedziała się o wszystkim i że jej na tym zależy. Oni uważają, że mogą wykorzystać Annie, aby go sprowadzić i złamać jego opór.
— Czy Annie byłaby w stanie to zrobić?
— Jestem przekonany, że tak — odparł. — Wedle wszelkich opowieści jest groźną kobietą.
— Czyich opowieści?
— Pańskich oraz tych, które pojawiły się na mój rozkaz w lustrze, żeby dodatkowo wesprzeć moje sądy. Jest jeszcze...
Poczułem się przez chwilę oszołomiony. Przyczyną nie było jednak wypite wino, bo wszystkie te mikroskopijne kieliszki razem nie dorównywały nawet pojemności normalnego pucharka, którego zwykłem do tego celu używać.
— Usiłuję zrozumieć — powiedziałem. Kim są ci ludzie, którzy przetrzymują Annie i chcą jej użyć do wydarcia tajemnicy von Kempelena?
— Goodfellow, Templeton i Griswold — odpowiedział. — Doktor Templeton, osobnik niemłody i tajemniczy, jest ich hipnotyzerem. Jestem przekonany, że korzystają z jego mocy, żeby ubezwłasnowolnić Annie w dążeniu do zdobycia łupu. Kolejny to stary Charley Goodfellow — krzepki, przystojny, z wyglądu uczciwy, gotowy wsadzić nóż między żebra; wreszcie ostatni, Griswold. Jest ich hersztem, uważany za bezlitosnego przeciwnika.
— I to oni są na pokładzie „Evening Star”? — zapytałem.
— Sądzę, że tak — odpowiedział.
— ...gdzie ten doktor Templeton usiłuje wprowadzić Annie w trans, żeby mogła wskazać miejsce pobytu von Kempelena?
— Obawiam się, że właśnie tak.
— Jeśli jest tak odporna, jak pan sądzi, może mu się nie udać.
— Najprawdopodobniej podadzą jej jakiś narkotyk. Ja bym tak zrobił.
Przyjrzałem mu się, jak stał oparty plecami o stół laboratoryjny. Udzielił mi raczej wyczerpującej odpowiedzi.
— Jeszcze raz bardzo dziękuję — powiedziałem po chwili. — Za uratowanie mnie z opresji i za informacje o Annie...
Uśmiechnął się.
— Pyta pan, dlaczego? — zaznaczył.
— Nie wątpię w altruizm — dodałem — ale zadał pan sobie mnóstwo trudu w imieniu nieznajomych.
— Gotów jestem do większych poświęceń — oświadczył — żeby pokrzyżować szyki przeciwnikom. Przyznam, że ma pan rację. Jest tu także myślenie o własnych korzyściach, jak w większości ludzkich spraw.
Wzruszyłem ramionami.
— Skutki liczą się bardziej niż motywy — stwierdziłem. — Jestem wdzięczny, niezależnie od tego, co panem kierowało.
— Jestem człowiekiem zamożnym — oświadczył.
— Mogę się domyślać — odpowiedziałem, ogarniając spojrzeniem elegancko rzeźbione meble, wschodni dywan i liczne obrazy. — Jeśli nie chodzi o pieniądze ani o miłość, to po-zostaje tylko zemsta, tak? — spytałem. — Należy zakładać, że ktoś z nich albo wszyscy musieli się kiedyś nieźle przysłużyć...
Potrząsnął głową.
— Dobry strzał, ale chybiony — powiedział. — To sprawa pieniędzy. Na tyle znam się na rzeczy, żeby uwierzyć w sukces von Kempelena. Wiem także dość o potędze Annie, aby być pewnym, że uda się jej odkryć jego tajemnice. Poza tym przy moim bogactwie mam tak poukładane interesy, że poważne zachwianie cen złota może być dla mnie katastrofą. W mojej sytuacji albo oni mi zagrożą, albo ja pokrzyżuję ich plany. Panem kieruje miłość, ja dbam o pieniądze, więc możemy wykluczyć zemstę. Jesteśmy, jak widzę, sprzymierzeńcami.
— Doprawdy — powiedziałem. — Szczerze zawrę z panem układ przeciwko nim.
Zdecydowanie odepchnął się od stołu.
— Umowa zawarta — dodał.
Przemierzył całe pomieszczenie i podszedł do małego biurka, usiadł przy nim, wyjął papier, atrament, pióro i zaczął pisać, nie przerywając nawet wtedy, gdy mówił.
— Krótko mówiąc, muszę pana przedstawić memu głównemu doradcy w sprawach hipnotyzmu, monsieur Ernestowi Valdemarowi.
— Z ogromną przyjemnością poznam go — oświadczyłem.
— Na pewno, na pewno — odpowiedział. — Obejmie pan tu dowództwo, żeby dopaść tych ludzi, udaremnić ich działania i odzyskać swą damę.
— Ja? Objąć dowództwo? — pytałem zaskoczony.
— Tak. Jest pan przecież wojskowym, prawda?
— Nie rozumiem. A pan?
— Długie morskie podróże ostatnio mnie denerwują — odpowiedział. — Jestem przekonany, że Griswold i jego zgraja udadzą się niedługo do Europy, gdyż to właśnie tam uciekł von Kempelen.
— Ale gdzie dokładnie?
— O to musi już pan zapytać monsieur Valdemara.
— Kiedy mogę mieć okazję, żeby go poznać?
— Jego pielęgniarka, miss Ligeja przedstawi pana w odpowiednim czasie.
— Czy on jest kaleką?
— Ma pewne kłopoty, ale jego zdolności wszystko mu wynagradzają.
Dokończył jedną stronę listu i zaczął następną.
— Tak — mówił dalej — statek będzie do pańskiej dyspozycji, z kapitanem i załogą. Dotyczy to również Petersa i tego orangutana, Emersona. Zanim pana opuszczę, dam panu listy polecające i pełnomocnictwa dla banków, żeby poradził pan sobie tam, gdzie rzucą pana losy.
— Gdzie będzie się można z panem skontaktować? — spytałem.
— Przypuszczam, że raczej nigdy nie słyszał pan o majątku Arnheim?
Zaprzeczyłem ruchem głowy.
— Leży w stanie Nowy Jork. Zostawię panu wskazówki, jak się tam dostać. Mam nadzieję, że przyjedzie pan powiadomić o powodzeniu całego przedsięwzięcia. Komplet trzech nekrologów będzie najlepszą miarą.
— Chwileczkę, sir — powiedziałem. — Zamierzam uratować Annie, ale nie chcę nikogo zabijać.
— Oczywiście, że nie. Powiedziałem jedynie, że ich nekrologi sprawiłyby mi przyjemność, gdyż są to bezwzględne typy. Widzę możliwość potyczki, w której pan jako zawodowy żołnierz mógłby zostać zmuszony do użycia siły w obronie własnej. W takim wypadku byłbym bardzo wdzięczny. Pozbyć się całej trójki to najlepszy sposób — dorzucił z uśmiechem.
Kiwnąłem potakująco.
— To Bóg Wszechmogący decyduje o wszystkim — zauważyłem, co było na tyle dwuznaczne w treści, że nie wytrąciło go ze znakomitego nastroju.
Szeroki uśmiech pozostawał na jego twarzy. Odwzajemnił mój gest, jakbyśmy doskonale się rozumieli.
Wstałem, odwróciłem się i zrobiłem kilka kroków, starając się uporządkować myśli.
— Powierzy mi pan dowództwo statku? — spytałem.
— Kapitan Guy zostanie na stanowisku — odparł, nie podnosząc wzroku. — W swoim postępowaniu nigdy nie posunie się na tyle, żeby sprzeciwić się decyzjom armatora. Będzie wypełniał pana rozkazy.
— Bardzo dobrze — rzekłem. — Nie mam pojęcia o manewrowaniu statkiem.
— Będzie pan jedynie musiał powiedzieć, dokąd i kiedy zechce pan płynąć.
— Ale o tym mam się dowiedzieć od Valdemara?
— Tak, za pośrednictwem Ligei.
Przestał pisać i spojrzał na mnie.