Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Seria “ŚLADY LESZEGO” będzie się składać z kilku niezależnych opowiadań.
Czas cieni to drugi tom serii. Stanowi kontynuację opowieści rozpoczętej w Śladzie wody. Tym razem autorka zabiera czytelnika głębiej w mroczną, deszczową jesień, gdy żywi i zmarli obchodzą Dziady. Pokazuje oblicza zła czającego się nie tylko w głębi lasu. Udowadnia, że czasem trudniej człowiekowi pokonać demona tkwiącego w jego własnym wnętrzu niż tego, który krąży w puszczy. A gdy wydaje się, że mrok zwyciężył i już zupełnie nie ma nadziei, zjawia się… koza!
Fabuła książki osadzona na mapie gry planszowej Stworze.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 225
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Projekt okładki: Patrycja Tkaczyk
Ilustracje:TUTUCONCEPT SPÓŁKA Z O.O.
Redakcja i korekta: Katarzyna Poryszko
Redakcja merytoryczna: Elżbieta Żukowska
Konsultacja uzupełniająca: Sylwia Elżbieta Mieruńska
Skład: TUTUCONCEPT SPÓŁKA Z O.O.
Copyright © by Magdalena Zawadzka-Sołtysek
Copyright © for the Polish edition by TUTUCONCEPT SPÓŁKA Z O.O.
CYKL - ISBN 978-83-949468-0-7TOM II - ISBN: 978-83-949468-2-1TUTUCONCEPT SPÓŁKA Z O.O.
ul. Żeromskiego 26
81-346 Gdynia
Magdalena Zawadzka-Sołtysek – urodzona w 1983 roku w Sławnie. Mieszka w Gdyni. Ukończyła Akademię Sztuk Pięknych w Gdańsku, ale jej rozliczne zainteresowania wykraczają poza obszar sztuki wizualnej. Podejmuje wyzwania na wielu polach zawodowych. Literacko zadebiutowała krótkimi formami dla najmłodszych wydanymi w zbiorowej publikacji. W książkach Gra bogów, Saga jesionu oraz Trollscy wykorzystała swoją pasję historyczną i zamiłowanie do folkloru. W cyklu Ślady Leszego pierwszy raz zaczerpnęła z kultury słowiańskiej.
Dla wszystkich, którzy choć raz musieli zaufać ludzkiej głupocie...
Przez pewien czas zastanawiał się, jak to zrobić. Niby powinno być mu wszystko jedno, ale nie było. Całe życie nie spełniał oczekiwań. Nie okazał się dostatecznie urodziwy, nie był wystarczająco zręczny, nie miał dość siły ani rozumu.
Nareszcie znalazł coś, co umiał zrobić! I było to też coś, o czym sam, od początku do końca, mógł zdecydować. Przemyślał więc wszystko bardzo dokładnie i wybrał Ciche Wzgórza. Uznał, że skoro może, to choć umrze porządnie. Tak jak trzeba, żeby nie powiedzieli, iż nawet tego nie potrafił.
Szedł pewnie. Nie sprawiał wrażenia owcy prowadzonej na rzeź. Jego krok należał do wojownika, który miał zwyciężyć. Na ramieniu niósł zwój solidnej liny. Okazało się, że niepotrzebnie. Na rozłożystym buku, czerniącym się na tle podbarwionego jutrzenką nieba, zwisała z najniższego konaru lina zakończona pętlą.
Ludzie gadali, że jak ktoś ma się powiesić, to na Cichych Wzgórzach zawsze znajdzie pętlę, ale on wolał się na wszelki wypadek przygotować.
Poranny chłód kąsał go w ręce i odsłoniętą szyję. Podwiewał cienką tunikę i szczypał twarz. Mężczyzna nie zważał na to. Ot, delikatna niedogodność, która za chwilę w ogóle przestanie mieć znaczenie. Niebo różowiło się daleko na horyzoncie, a gwiazdy i księżyc bladły. Zapowiadał się pogodny dzień. Pewnie jeden z ostatnich w tym roku.
Mężczyzna rzucił linę na ziemię pod drzewem i rozejrzał się. Pniaczek też tu był. Nie za duży, nie za ciężki. Akurat w sam raz na jego potrzeby. Czy to też należało do magii Cichych Wzgórz? Jeśli była pętla, zjawiał się też pniak?
Podstawił go sobie i sprawdził. Stabilny. Mężczyzna stanął na nim i sięgnął po kołysaną łagodnym wiaterkiem pętlę. Powoli, jakby z namaszczeniem, przełożył ją przez głowę i zaciągnął ostrożnie na szyi. Nie skoczył od razu. Stał na pniaczku, uwiązany na sznurze, i rozglądał się po okolicy, jakby jej obraz chciał sobie dobrze wyryć w pamięci przed daleką podróżą.
Wesoła wiła się wieloma uśmiechniętymi meandrami, udając srebrzystego wężyka sunącego przez krainę, od jeziora Raduń, między ludzkimi osiedlami i ginęła hen w Puszczy Żywej. Niebo z każdą chwilą robiło się coraz jaśniejsze. Echo przyniosło daleki odgłos piania koguta.
A może się cofnąć? Może mógłby jednak pokierować swoim życiem inaczej? Może w ogóle mógłby spróbować nim pokierować? Może dałby radę odejść i zacząć od nowa? – przemknęło mu przez myśl.
Nim zdążył sobie odpowiedzieć, z drzewa poderwał się duży ptak. Jego lot był zupełnie bezgłośny. Mężczyzna zachwiał się na pniaku. Odruchowo zamachał rękami, usiłując zachować równowagę. Gdy mu się to udało, odetchnął z ulgą, ale wtedy ptak przeleciał tuż obok niego. Ledwie go musnął szponami, ale to wystarczyło. Tym razem mężczyzna nie odzyskał równowagi. Pniak przewrócił się. Lina wyprężyła się jak cięciwa naciągnięta na łuk, a ciche chrupnięcie kości utonęło w charakterystycznym HUUU HUUUU odlatującego puszczyka.
Gdy Dobrowit wyszedł rano z chaty i zobaczył przed domem pobojowisko, zaniemówił. Piękne jeszcze wczoraj naczynia leżały teraz wszędzie porozrzucane w postaci smutnych, rudawych skorup. Suszące się na ogrodzeniu ręczniki były w opłakanym stanie. Poszarpane, podarte, wdeptane w ziemię, a niektóre częściowo zjedzone. Pęczki ziół i wiązanki słomy, jeszcze niedawno równo złożone na ławie, teraz zostały bezlitośnie rozwłóczone, gdzie popadło.
Dobrowit zaklął szpetnie. Zwykle powstrzymywał się od podobnych słów, ale tym razem przebrała się miara jego cierpliwości. Cała robota, by jak najgodniej przyozdobić gaj i kącinę, poszła na marne.
Potoczył wściekłym spojrzeniem po swojej zagrodzie. Nagle ją zobaczył. To nie był żaden demon, duch z podziemnego świata ani złośliwy skrzat. To była najzwyklejsza w świecie koza. Stała pod dorodną jabłonią, którą z upodobaniem pielęgnował, i mieliła mordą. Z pyska zwisał jej strzęp białej materii.
– A poszła mi precz! Przebrzydłe bydlę! – żerca chwycił kawałek skorupy i cisnął nią w stronę zwierzaka.
Chwilę potem złapał pałkę i ruszył w pościg za zbrodniczą bestią. Przeklinał przy tym tak okrutnie, że po chwili z chaty wypadł jego młody uczeń, Sambor. Chłopak liczył sobie na oko siedemnaście wiosen. Był chudy, dość wysoki i wyglądał jakby zaraz miał się zaplątać we własne kończyny. Prawie mu się zresztą udało.
– Dobrowicie! – krzyknął zdumiony. – Dobrowicie, co robisz?!
– Nie widzisz? – ryknął Dobrowit. – Ubiję draństwo, jak mi bogowie mili! Zatłukę na miejscu! A potem zrobisz mi z jej dupy potrawkę! – darł się ogarnięty furią kapłan.
Oniemiały Sambor zobaczył, jak jego zazwyczaj opanowany towarzysz gania po okolicy za krnąbrnym stworzeniem. Ono natomiast beczało rozpaczliwie, czmychając, ile sił w nogach, na widok pałki, którą święty mąż wywijał nad głową.
Tymczasem na polanie pojawiła się dojrzała niewiasta. Nie była urodziwa, ale miała w sobie sporo macierzyńskiego ciepła i naturalnego wdzięku. W pierwszej chwili nikt nie zwrócił na nią uwagi. Żerca wytrwale ścigał beczącą kozę, a jego uczeń równie wytrwale śledził poczynania żercy. Nie zapominał przy tym, że najwygodniej dopinguje się kogoś zza bezpiecznego ogrodzenia. Koza natomiast robiła wszystko, co w jej mocy, byle tylko uniknąć schwytania.
– Czyście poszaleli? Przecież w ten sposób nigdy jej nie złapiecie! – zawołała Czajka, rozglądając się przy okazji po budzącej litość okolicy.
Dopiero wtedy mężczyzna i młodzieniec zauważyli jej obecność. Żerca zatrzymał się, łapiąc gwałtownie oddech i ocierając wierzchem dłoni czoło, do którego przylepiło się kilka niesfornych kosmyków. Zaraz jednak cofnął ją, jakby dotknął czegoś obrzydliwego. Chłopak natomiast wyglądał na stropionego pytaniem Czajki. Przecież siedział na tyłku zupełnie bezczynnie, co raczej nie było oznaką szaleństwa. Zmilczał jednak, wiedząc, że matka i tak go przegada po swojemu. Żerca natomiast rzucił jej pełne ognia spojrzenie.
– Zobacz, co ta bestia zrobiła! – ryknął, zataczając ręką wymowny krąg. – Cała robota na nic! – powiedział ponuro.
– Dobrze, że już jesteś, matko! Trzeba to przecież jakoś ogarnąć – mruknął Sambor.
Czajka nie odpowiedziała. Weszła do zagrody i odstawiła na ławę ciężki kosz. Z jego wnętrza unosił się smakowity zapach świeżych placków z ziołami i suszonymi owocami.
Sambor przysunął się do niego odrobinę i niedbałym gestem uniósł rąbek płótna, które okrywało zawartość.
– A poszedł mi z tymi łapskami! – huknęła Czajka. – Robota czeka, a ten się do kosza dobiera. Nie twoje, więc nie rusz!
– Oj, matko! Jeszcze śniadania nie było.
– To i dobrze! Im szybciej będziesz się uwijał przy robocie, tym prędzej dostaniesz jeść – mruknęła, ściągając z ramion wełniany szal.
Poranki były już chłodne, więc niechętnie się pozbywała ciepłego okrycia. Złożyła go jednak porządnie i położyła na koszu, zanim Sambor zdążył się zdecydować, po który smakołyk jego dłoń powinna zanurkować. Wyraźnie zawiedziony młodzieniec cofnął się odrobinę.
– No! Ruszże się! – rzekła kobieta, schylając się, by zebrać skorupy po zniszczonych naczyniach.
Jej uszu dobiegł nagle pełen radości okrzyk. Wyprostowała się, odruchowo poprawiając zawój na głowie. Kabłączki cichutko zabrzęczały.
– Mam ją!
Dobrowit stał przed zagrodą. Jego odzienie było powalane ziemią i trawą oraz zrzynkami drewna. W dłoniach trzymał powróz. Na jego końcu stała uwiązana za szyję koza. Koza względnie spokojna, żerca z tryumfem i pragnieniem mordu w oczach.
– Chyba jej nie zabijesz? To zwierzak Falki i Zbyluta!
– Matko! Kapłan zrobi, co mu bogowie podpowiadają! Sam wie najlepiej, co trzeba uczynić – upomniał rodzicielkę Sambor.
Bez skrępowania pochłaniał miodowy placek, który jeszcze chwilę temu znajdował się w jej koszu. Kobieta zerknęła przelotnie na syna i przygryzła ze złości wargi. Nim jednak zdążyła zareagować, chłopak podchwycił jej spojrzenie i na siłę wepchnął resztę ciasta do ust.
– Prawdę rzeczesz, chłopcze – żerca niemal całkowicie uspokoił oddech. – A jako że bogowie mają swoje potrzeby, to trzeba im zadośćuczynić. Idź więc na łąkę i zbierz tyle ziół, ile zdołasz. Musimy naszą pracę zacząć od początku. Widać najwyżsi doświadczają nas tym stworzeniem i próbują naszej wytrwałości i posłuszeństwa! – Dobrowit położył akcent na ostatnim słowie i spojrzał wymownie na chłopaka.
Sambor zdawał się nie pojmować sugestii żercy, aż wreszcie, gdy matka wepchnęła mu w ręce pusty kosz, dotarło do niego, co ma robić. Z ustami pełnymi ciasta wymamrotał coś niezrozumiale i powlókł się ku łące z marną nadzieją, że o tej porze roku uda mu się zebrać coś sensownego. Niemniej jak już miał wybierać, to wolał włóczyć się po polach niż sprzątać obejście. Żałował tylko, że nie udało mu się capnąć jeszcze jednego placka. Wzruszył w końcu ramionami i powędrował dalej, nie zaprzątając sobie więcej głowy matką, która wróciła do przerwanej roboty.
– Trzeba ją oddać – powiedziała Czajka, wskazując na uwiązaną do drzewa kozę.
– Oddam, oddam – mruknął Dobrowit, przeglądając pęki szykowanych na obrzęd ziół. – Mój dziadek miał kota. A takie było z niego nieużyte bydlę, że ciężko to nawet opowiedzieć! Potrafił bez ostrzeżenia gryźć i drapać. Albo po złości nasikać do butów. Dziadek jednak nawet słyszeć nie chciał o tym, by się zwierzaka pozbyć i wziąć innego. A ręce to miewał solidnie podrapane.
– Człowiek czasem kocha, choć nie wie, dlaczego. Ale każdy potrzebuje przyjaciela – uśmiechnęła się Czajka.
Miała piękny uśmiech, który czynił ją podobną do majowego słońca. Niesamowicie niebieskie oczy stawały się wtedy niebem nad puszczą i łąkami.
– To prawda – usłyszała odpowiedź tuż przy swoim uchu.
Jego oddech był ciepły, a ramiona opasujące jej macierzyńską talię mocne.
– Co robisz? – zapytała, choć wcale nie potrzebowała odpowiedzi.
– Przyjaźnię się z tobą – wymamrotał przytulonymi do jej szyi wargami.
Jego dłonie wędrowały po dobrze sobie znanych krągłościach. Czajka poddawała się temu bez wyrzutów sumienia.
– Sambor zaraz wróci – mruknęła, odwracając się do niego twarzą.
– Nie wróci. Przecież wiesz.
Tak, wiedziała. Sambor, jeśli nie musiał, nie wracał zbyt szybko i zbyt chętnie. Miało to swoje dobre strony. Zamknęła oczy i poddała się chwili, nie zważając na otoczenie i kozę, która już zaczynała żuć swój powróz.
Czajka poczuła, że suknia zaczyna wędrować w górę jej uda, ślizgając się delikatnie po nodze. Odsłoniętą skórę chłodziły łagodne ukąszenia jesiennego wiaterku. Jęknęła, gdy dłoń Dobrowita dotknęła jej uda i z wyuczoną zręcznością skierowała się tam, gdzie Czajka była najwrażliwsza.
– Nie mogę, kiedy ta koza patrzy – wydyszała, czując, że wbrew własnym słowom jest coraz bardziej gotowa.
– To tylko zwierzak. Niech patrzy – mruknął żerca, przyciskając się do niej z gwałtownością, jakiej dawno nie zaznała.
Rozsunęła nogi, chwytając jednocześnie równowagę i oddała się zapomnieniu. Jęknęła w uniesieniu, odginając ciało w idealny łuk, a palce, niby ptasie szpony, wbijając głęboko w plecy kochanka. Dobrowit wiedział, że będzie miał tam siniaki, ale nie zamierzał się tym martwić. Sam ścisnął ją mocno za biodra, sprawiając, że jęknęła na wpół z bólu, na wpół z rozkoszy.
Nie upłynęło wiele czasu, gdy pomiędzy jednym a drugim ciężkim oddechem usłyszeli ludzkie głosy. W popłochu odskoczyli od siebie, poprawiając jednocześnie odzież.
Z głębi puszczy, podążając ścieżką za domem skrywającym Czajkę i Dobrowita, nadchodziły kobiety. Ich podniesione głosy zdradzały podniecenie. Pierwsze, co usłyszeli, brzmiało jak:
– Oj, co matko? Co matko?! Stara jestem, to chyba mogę sobie na to i owo pozwolić?! A poza tym, nikt mi nie wmówi, że was to nie zajmuje! Od lat do niego chadza i dom mu oporządza. I co? Niby dla tego jej leniwego synalka? Nie rozśmieszajcie mnie.
Odezwały się stłumione chichoty.
– Co chcesz?! – starucha nie zmierzała najwyraźniej mówić cicho. – A poszła mi! Nie uciszaj mnie! Przecież prawdę gadam! A poza tym do chaty jeszcze kawał drogi! I jeśli o mnie idzie, to niech tam oni se robią, co chcą! Moja babka to zawsze mówiła, że i chłopu, i kobiecie zawszeć lepiej jest na świecie, gdy se dobrze wygadzają, wtedy zdrowsze życie mają. Baby głowa tak nie boli, a chłop nigdzie nie swawoli!
– Ma-tko! – świdrujący głos Mojmiry odbił się po okolicy szerokim echem, choć częściowo zagłuszyły go pozbawione zawstydzenia śmiechy. – Już naprawdę wystarczy!
– Rzeczywiście. Ty w końcu jeszcze taka niewinna jesteś i mogłabyś się zgorszyć! – kolejna salwa śmiechu towarzyszyła prychnięciu starej, która akurat wyłoniła się z pozostałymi kobietami zza węgła chaty. Poprawiając zawój wokół szyi, Czajka mogła zobaczyć, jak Libusza rzuca wymowne spojrzenie ku ciężkiemu brzuchowi córki. Rozwiązanie było blisko, a przyczyna z całą pewnością nie należała do niewinnych. Zaraz jednak, jak gdyby nigdy nic, odwróciła wzrok. Zajęła się sprzątaniem obejścia, gotowa udawać, że jej uszu nie doleciało nawet jedno słowo.
– Sława wam i pokój, Dobrowicie – kobiety pokłoniły się żercy, który krzątał się już poza obejściem. Miał w sobie tyle spokoju i pewności siebie, że nikomu by do głowy nie przyszło podejrzewać, iż chwilę wcześniej był niczym więcej jak złaknionym namiętności mężczyzną.
– Bądźcie pozdrowione w tym dobrym miejscu. Czego wam trzeba? – zapytał łagodnie, zachowując wyraźny dystans.
– Przyszłyśmy, żeby… – zaczęła Libusza i nagle zagapiła się na coś za plecami żercy.
– Tak? – zachęcił ją łagodnie kapłan.
– Czy to nie jest ta okropna koza Falki i Zbyluta?
– To dobre stworzenie należy do bogów, a ludziom tylko do pomocy i wsparcia zostało posłane – rzekł żerca.
Libusza zerknęła na krzątającą się po obejściu Czajkę, która zawzięcie zbierała potłuczoną ceramikę, omiotła spojrzeniem poszarpane tkaniny i zrujnowane wieńce.
– Tak. Tak mi się widzi, że to dobre stworzenie – zaakcentowała dwa ostatnie słowa – w istocie ma… pomóc. Jeno jeszcze nie bardzo wiem w czym.
Nim żerca zdążył odpowiedzieć, Czajka otrzepała suknię i fartuch. Poprawiła chustę na głowie i z rękami pełnymi ziół wyszła kobietom naprzeciw.
– Witajcie. Miło was widzieć. Czego wam potrzeba? – tak długo służyła żercy za gospodynię i skrytą towarzyszkę, że czuła się tu u siebie i uważała, że ma prawo pytać.
Ton miała pogodny, choć była zła za to, że swoim zjawieniem pozbawiły ją tego, na co liczyła. Od dwóch tygodni musiała pościć i już, już prawie… A tu nagle one!
– Dziady za pasem. Mus święto szykować. Pomyślałyśmy, że przyjdziemy pomóc. Roboty jeszcze huk, a wy tu sami ze wszystkim – odparła łagodnie Mojmira, gładząc się po wydatnym brzuchu.
Czajka zaklęła w duchu szpetnie. Czy w tym miejscu człowiek nigdy nie może być sam? Czy sąsiedzi mają takiego nosa, że zawsze człowieka zdybią tam, gdzie by sobie tego najmniej życzył i wszystko mu zrujnują? A żeby tak je wszystkie pokręciło! Żeby je chętka brała, a chłopy nie chcieli. Albo niechby je tam miękkim narzędziem chędożyli. Niechby im dzieciaki pod kołdrę zaglądać zaczęły i drzeć się, że głodne! Niechby je skrzaty złośliwe w tyłki szczypały i przyjemność wszelką spłoszyły. Niechby…
– To naprawdę wspaniałomyślne z waszej strony! Bardzo dziękuję! Z wami cała robota pójdzie szybko i ani się obejrzymy, a będzie czas świętować – uśmiech Czajki mógłby kroić najtwardszy, najczerstwiejszy kołacz.
Dobrowit był zdumiony, że kobiety niczego nie wyczuły. Nie zauważyły też, albo nie chciały zauważyć, jak bardzo rozzłoszczona była Czajka. Jego gospodyni też go zaskoczyła. Znał ją zbyt dobrze, by nie dostrzec u niej rozdrażnienia, dlatego zdumiał się, jak łatwo przyszło jej obdarzyć intruzki promiennym uśmiechem i jeszcze przekonać, że cieszy ją ich obecność. Pokręcił lekko głową. Niewiasty to doprawdy zadziwiające istoty. Skrywają w sobie tajemnice i sprzeczności, których lepiej nie badać.
Spojrzała na niego wymownie ponad głowami przybyłych. Odwzajemnił się, po czym odszedł do kąciny, zostawiając kobiety z ich sprawami.
– Mieliśmy tu mały wypadek – podjęła Czajka, dusząc w sobie resztki gniewu.
Kobiety wysłuchawszy opowieści i obejrzawszy straty, załamały ręce.
– Ale tego to już się nijak nie da uratować – Mojmira z zafrasowaną miną obracała w palcach zrujnowaną materię obrzędową.
– Wszystkie znaki wyżarte. Cały len poszarpany. To już się do niczego nie nada. Spalić tylko można.
– Niechby tak Perun spuścił piorun na to przeklęte draństwo i skończyłaby się udręka! – odezwała się Czębira. – Mnie dwie niedziele temu do jabłek suszonych się dobrała! Takem je sobie uszykowała, pokroiła, na ławie rozłożyła, żeby się ślicznie obsuszyły, a ta ciach i mi je żreć zaczyna. Powiadam wam, na miejscu bym zatłukła, ale mi się suknia zaplątała między nogi i kozisko czmychnęło z zagrody. Ale za to żona Gniewomira mówiła, że jej strzechę paskuda poszczypała. Dobrze, że się szybko spostrzegła, bo kto wie, do czego by doszło, jakby bydlę naprawdę porządnie żreć zaczęło!
Pozostałe kobiety pokiwały głowami. Każda z nich miała mniejszą lub większą przygodę z kozą kowala.
– Mnie do zielnika wlazła. Zanim się obejrzałam, rozorała kopytem grządki i kłącza wyżarła. Cała moja robota zrujnowana! – skarżyła się inna.
– Trzeba w końcu z Falką pomówić – mruknęła Czajka.
– A bo to ona nie wie, co się dzieje? Ale choć to pomiot wredny, to żal jej łeb uciąć, bo dobra jest. Mleczna! Ze trzy kwarty mleka daje! Więcej niż jakakolwiek inna. Ale po prawdzie, to nawet i to by zwierzaka przed toporem nie ustrzegło, tyle że ta ich mała, jak jej tam? – Libusza podrapała się po głowie.
– Świstunka – podsunęła jedna z młodych dziewcząt.
– A nie podpowiadaj! Sama sobie przypomnę, bo choć może już mię chłopy w zadek nie podszczypują, to pamięć mam jeszcze dobrą! – ofuknęła dziewczynę stara. – No więc Świstunka na śmierć tę kozę kocha, więc pewnie mimo że Falkę krew zalewa, to ją trzyma, choć wyraźnie cierpliwość ma na wyczerpaniu – paplała Libusza, przysiadłszy na ławie, podczas gdy inne kobiety uwijały się wokoło, doprowadzając zagrodę
i obejście do porządku.
Garnków, tkanin i ziół nie udało się uratować. Ocalał jeden obrus, który jakimś cudem koza oszczędziła, i wiązka piołunu, zakopana pod stertą innego suszu.
– Ech, szkoda. Nie będą to zbyt okazałe święta – szepnęła Czajka, tuląc do siebie ocalałą materię.
– Jeszcze mamy czas, zostało kilka dni do uroczystości. Można coś przygotować – mruknęła jedna z dziewcząt, przebierająca susz w celu wyłowienia nienaruszonych roślin.
– Przygotować? Patrzcie no ją. Powiedziała, co wiedziała. Ty się więcej za chłopakami jeszcze oglądaj, to już do reszty wszystkiego zapomnisz i o żadnej robocie w domu pojęcia mieć nie będziesz. Wiesz ty, ile pracy trzeba, by taką tkaninę przygotować? Myślisz, że to ot, tak? – Libusza pstryknęła palcami.
Dziewczyna spłonęła głębokim rumieńcem i odwróciła twarz, mamrocząc, że o co innego jej chodziło.
– No, już. Nie chciałam ci dokuczyć. Stara jestem. Starsza nawet od tej tam, co za lasem mieszka. To znaczy od wszystkich w okolicy – dodała pospiesznie, widząc znaczące spojrzenie gospodyni żercy – i gadam czasem wszystko, co mnie najdzie.
– A może by tak… – Mojmira powoli ugniatała w palcach obrus i nad czymś intensywnie myślała. – Gniewichę poprosić?
W zagrodzie zapadło ciężkie milczenie. Gdyby ciszę dało się kroić nożem, ta tępiłaby i zginała każde ostrze, rujnując je nieodwracalnie.
– Wiem, co myślicie, ale jeśli ktokolwiek miałby sobie z tym dać radę, to tylko ona. Nie ma szybszej i zręczniejszej tkaczki i hafciarki. A co jak co, na Dziady to nawet ona przychodzi! Nigdy nie opuszcza obrzędu. Może się zgodzi pomóc? W końcu to dla bogów, by chram ustroić.
– A kto miałby ją o to prosić? – zapytała Czajka. – Żercy by może nie odmówiła, ale przecież to nie uchodzi, żeby kapłan…
– Ech! Żercy by odmówiła tak samo jak każdemu innemu! Prędzej mię chłopcy zaczną na Kupałę do skoków przez ogień prosić, niż ona się ugnie – machnęła ręką Libusza. Mojmira pokręciła głową na znak, że całkowicie się zgadza.
– Matka ma rację.
– No, to po sprawie! – stara klepnęła się wymownie po kolanie. – Dobrowit nie może iść, a my od razu zapomnijmy o wszystkim, bo Gniewicha każdego innego na pysk przed chatę wyrzuci i dobrze, jak czymś ciężkim jeszcze przy okazji nie ciśnie – oświadczyła z lekkim chichotem, a trzy rzędy gęsto naszywanych kabłączków zadźwięczały jak dzwonki leśnych duszków.
– Ty, matko, pójdziesz!
Libusza zagapiła się na córkę i Czajka mogłaby przysiąc, że to pierwszy raz od niepamiętnych czasów, gdy stara zapomniała języka w gębie.
– Ja?
– Tak, ty! – Mojmira odłożyła obrus i wypychając charakterystycznie brzuch do przodu, podparła się dłonią i wstała z ławy. – Jest spora szansa na to, że da ci dojść do głosu, zanim czymś w ciebie rzuci…
Mojmira nie dokończyła, bo przerwał jej krzyk.
‒ O, nie!
Wszystkie kobiety jak na komendę podniosły głowy i spojrzały w jednym kierunku. Nie potrzebowały pytać, co się stało. Koza znowu uciekła!
Gniewicha siedziała przy krosnach i przyglądała się tkaninie, którą chwilę wcześniej skończyła. Była przepiękna! Tym razem przeszła samą siebie i wiedziała o tym. Syciła oczy misternym splotem. Cieniusieńkie niemal jak włos, połyskliwe nitki jedwabiu przyciągały wzrok, mieniły się błękitem i srebrem niby woda w potoku. Długo tkała tę materię, ale wiedziała, że gdy grododzierżca ją zobaczy, będzie zadowolony. Troszkę żałowała, że sama nigdy nie ubierze się w coś równie wspaniałego.
‒ To musi być tak, jakby kto kawałek rzeki przywdział na się i ustroił się w jej fale. Widział ty, Misławie, kiedy cosik takiego?
Zaśmiała się cicho, zadowolona, że nikt jej nie słyszy.
‒ Dopiero by się ludziska dziwowali! A cudowaliby, a śmiechu by było, że nawet myśleć nie chcę. Wyobraź sobie, mój miły: Gniewicha w szacie uszytej wprost z blasku rzeki.
Gorzki uśmiech przemknął po jej wargach. Czuła, że jest śmieszna i żałosna. Jakby ona wyglądała w czymś takim? Wielka jak trzech chłopa, kolebiąca się kaczkowato z boku na bok, byłaby w podobnej szacie tym, czym beczka dziegciu umajona wiosennym kwieciem. Kpiną. Nie odmówiła sobie jednak przyjemności pogładzenia tkaniny.
Nagle usłyszała ciche ćwierkanie wróbla i do środka wszedł Korzeń. Gniewicha natychmiast przybrała swój zwykły, kwaśny wyraz twarzy.
‒ No? Czeguj tam?
Pochylił się nad jej uchem i odpowiedział delikatnym świergotem.
– Umyj się wreszcie – mruknęła, odsuwając go od siebie ostentacyjnie.
Korzeń tylko wzruszył ramionami, ale nie wyglądał, jakby jej uwaga sprawiła mu przykrość. Zdenerwowało ją to. Wolałaby, żeby zareagował jakoś. Jakkolwiek, ale zdecydowanie. On tylko usiadł i wpatrywał się w drzwi, które skrzypnęły lekko. Szeroka smuga słonecznego blasku wlała się do izby, a w jej otoczeniu zarysował się charakterystyczny czarny kształt i do środka weszła Libusza.
– Niech bogi błogosławią temu domowi – przywitała się oficjalnie.
Przez chwilę panowała kompletna cisza.
– Jakoś mi się widzi, że przodkowie zaniechali swoich obowiązków. Jak chałupy przed tym, co nieproszone, nie pilnują, znak to, że co złe się wkoło zalęgło – mruknęła Gniewicha, wcale nie kryjąc niechęci.
– Ze sprawą przychodzę – ciągnęła niezrażona Libusza, zerkając na stojącego w kącie Korzenia, po czym jej wzrok padł na jedwabną materię pyszniącą się w słonecznym blasku bogactwem koloru.
– Dobra pani! Co to za cudo! – krzyknęła stara i pokuśtykała do krosien.
Zachwyconym wzrokiem wodziła po wspaniałej materii, nie śmiąc wyciągnąć do niej sękatych palców.
– Zawsze byłaś zdolna. Ale to… – pokręciła z niedowierzaniem głową. – Jak w ogóle człowiek może utkać skrawek rzeki? Teraz widzę, że Mojmira się nie myliła – rzekła i nim Gniewicha zdążyła cokolwiek powiedzieć, ciągnęła – byłam ci ja z innymi kobietami w gaju u żercy.
Temat wydawał się dość bezpieczny, więc Gniewicha wyraźnie się odprężyła. Od lat nikt z najbliższych sąsiadów nie oglądał jej pracy. Czasem ktoś zobaczył grododzierżcę lub kogoś z jego rodziny w szatach szytych z jej tkanin. Zdawało jej się, że słyszy plotki o tym, ale nigdy wprost nie doświadczyła takiej pochwały. Prędzej jednak połknęłaby własne krosna, niż się przyznała, że słowa Libuszy sprawiły jej przyjemność.
– No i? – burknęła, by ponaglić staruszkę.
– No i nieszczęście! Powiadam ci, całkowita katastrofa! – wykrzyknęła Libusza i nieproszona opadła ciężko na ławę. – Zachodzimy do gaju, a tam pobojowisko, jakby stado dzikich świń wlazło kapłanowi w szkodę. A przy okazji może jeszcze niedźwiedź i parę borsuków. Wszystko porozwalane. Myślałyśmy, że naprawdę jakieś paskudztwo Leszy na Dobrowita napuścił, a tu wyobraź tylko sobie, że to koza takie widowisko urządziła! Jedna koza, miarkuj sobie! No wiesz, ta Zbylutowa potwora, co to ją jego najmłodsza hołubi jak jaki skarb!
– Po pierwsze – Gniewicha przerwała jej obcesowo – to pojęcia nijakiego nie mam, o czym ty w ogóle gadasz i nic to mię nie obchodzi. A po wtóre, ja prosta baba jestem, a żerca uczony mąż. Nic mnie do jego spraw i tego, co się pod jego chałupą wyprawuje! Masz li co gadać, to gadaj. Nie masz, tedy bieżaj do swego zajęcia, bo mnie robota stygnie.
– Ano widzisz! Mamy kłopot i tylko ty jedna możesz pomóc. Inaczej przodków rozgniewać możemy, a z godnych świąt zostanie tyle, co z tych potłuczonych przez kozę garnków. Bo widzisz – ciągnęła Libusza, nie chcąc, by jej tamta znowu przerwała – cała reszta jest jeszcze do naprawienia. Poradzimy sobie. Ale ta bestia rogata obrusy obrzędowe poszarpała. Niektóre prawie do połowy zeżarła! Zostało się z nich akurat tyle, by cisnąć gałganki w ogień i spalić.
Gniewicha wzruszyła ramionami i na powrót usiadła do krosien. Zamierzała wykończyć brzeg materii. Masywny pniak służący jej za zydel skrzypnął niebezpiecznie, gdy spoczęła na nim całym swym ciężarem. Poczuła lekkie trzaśnięcie i zagryzła wargi. Ten wytrzymał najdłużej, bo dwa miesiące z okładem. Już miała nadzieję, że jeszcze jej posłuży, ale najwyraźniej jego żywot się kończył. Opuści ją jak wszyscy.
– Wiesz, jakie to ważne. Święto za pasem, a my zostaliśmy bez tkanin obrzędowych! Ty jedna zdołasz przygotować na czas choć ze dwie nowe.
Gniewicha prychnęła coś pod nosem i nawet nie podniosła na starą oczu. Libusza tak mocno zacisnęła palce na swoim kosturze, że aż zbielały. Miała ochotę grzmotnąć to nieużyte babsko lagą. Gotowa jednak była wytrwać w swoim zadaniu.
‒ Sytuacja jest wyjątkowa. Jeśli obrazimy bogów, to jeszcze gotowi za karę nieszczęście na Krukowiec spuścić!
Gniewicha wciąż nie odpowiadała. Po prostu odwróciła się plecami do Libuszy bez reszty pochłonięta swoją robotą.
– Zapłacimy – staruszka dodała jakby od niechcenia, wychodząc z założenia, że jak wszystkie inne argumenty zawodzą, to należy sięgnąć do sakiewki.
Gniewicha na moment znieruchomiała. Już się starej wydawało, że wygrała. Że chęć zarobku weźmie górę nad dumą, ale usłyszała:
– Już od dawna nie stać was na moją robotę, tedy tam są drzwi i bywaj.
Libusza wiedziała, kiedy przegrywa. Ale to nie znaczyło, że była z tego powodu rada. Jeszcze silniej zacisnęła palce na kosturze. Jej pocięte siateczką zmarszczek usta zmieniły się teraz w ostrą, cienką kreskę.
– Pomóc nie chcesz, ale na żertwę przyjdziesz, co? – głos staruchy ociekał jadem. Podniosła się z ławy, czując strzykanie kości przy każdym ruchu, po czym skierowała się do drzwi. Od progu rzuciła jeszcze na odchodnym:
– Strasznie tu u ciebie coś śmierdzi. Zobacz, czy jakieś ścierwo gdzie nie leży. Może mysz albo szczur gdzieś zdechły.
Kiedy za Libuszą przymknęły się drzwi, Gniewicha odczekała jeszcze chwilę. A gdy nabrała pewności, że tamta sobie poszła, podniosła się z trudem i zbliżyła do Korzenia.
– Umyj się wreszcie, powiadam ci! Bo przeca zdzierżyć już tego smrodu nie można! Tam stoi wiadro! Rozdziewaj się i do roboty!
Korzeń cofnął się gwałtownie. W jego oczach zapłonął ogień. Był wyraźnie przerażony. Potrząsnął gwałtownie głową i wykonał gest, jakby się odpychał rękami.
– Żadne nie, ino tak! Dopóki mieszkasz w tym domu, dopóty będziesz ty robił, co ja mówię. Ja tedy rzeknę ci: myj się! A nie, to poszedł mi na dwór! Ze zwierzakami siedzieć ci przystoi, a nie w porządnej chałupie! – wzięła się pod boki jak kwoka i nadęła niby rybi pęcherz.
Korzeń nie czekał, tylko skoczył jak koń smagnięty biczem. Minął Gniewichę i na łeb na szyję wypadł z chaty i pognał przed siebie.
– Widział ty, Misławie, miły mój? Rzeknij no, co począć mi z tym głupkiem wypada. Toż durniejszy on niż ktokolwiek mógłby przypuszczać. Nie gada jak człowiek, to chociaż myć by się mógł ‒ sarkała zagniewana.
Jeszcze na początku jako tako szło go schlapać odrobiną wody i nakłonić do użycia mydła. Teraz mowy być nie mogło o podobnych wymysłach. Westchnęła ciężko. Zarzuciła na siebie szal z grubej zielonej wełny i wyjrzała z chaty. Nikt się w pobliżu nie kręcił, więc wyszła ostrożnie i obeszła domostwo. Cała zagroda była pusta. Nigdzie śladu Korzenia.
Pognał gdzie pewnie i wróci przed zmrokiem, dumała w skrytości ducha. Poczuła ulgę.
– Wreszcie mogę być z tobą sama, Misławie ‒ szepnęła.
Gdy usłyszała dobiegające zza rogu głosy, zesztywniała. Wizyta Libuszy całkowicie wyczerpała jej limit na spotkania z ludźmi.
‒ Powiadam ci, że jakieś tałatajstwo w okolicy grasuje. Kurę mi zdusiło! A taka była dobra! Niosła się jak żadna inna.
‒ Lis się pewnie zakradł ‒ odparł drugi głos.
‒ Żaden lis! Powiadam ci, że coś się włóczy po okolicy ‒ zaprzeczył pierwszy.
‒ Prawda! Zbylutowi i Falce to całą kozę coś uprowadziło. Wieczorem była, a rano buch! I zagroda pusta ‒ wtrącił się jeszcze ktoś.
‒ Tego potwora Zbylutowego to żaden demon ni duch nie capnie, bo sama ona jedna wystarczy za całe stado paskudztw. Ale przecież w Opłotkach gęsi w jednym domu coś rozszarpało. Tylko łapki i trochę piór się ostało. Nawet kropelki krwi czy kosteczki nie znaleźli.
‒ No to strzyga poluje! Jak nic, strzyga się po okolicy panoszy i na zwierzynę zasadza! ‒ zawyrokował jeden z rozmawiających.
‒ Może to i być. Tylko co zrobimy, jak demonicy zwierzaki przestaną wystarczać? Do ludzi się ścierwo dobierze!
– Mnie tam kiedyś babka powiadała, że jak się tak dobrze czosnkiem obłożyć, to żadne złe nie podlezie!
Rozmówcy przystanęli gdzieś blisko przed jej domem i głosy stały się wyraźniejsze. Zaczęła rozpoznawać ich właścicieli.
– Do ciebie to żadna nie podlezie, niezależnie czym byś się nie obłożył – zaśmiał się Jemioł – żeby mieć powodzenie, trzeba mieć też to! – Gniewicha wolała sobie nie wyobrażać owego tego, choć miała dość jasne podejrzenia, o co chodziło. Mężczyźni zarechotali w sposób, który potwierdził jej przypuszczenia.
– Skoro takiś mądry, to sam powiedz. Czym strzygę odgonić? – zapytał Kamyk.
– Jak ładna, to po co odganiać? Lepiej skorzystać, i to tak, by zamiast skrzeczeć, jęczała jak królica w rui!