37,50 zł
Kobiet oszukanych przez mężczyzn jest na pęczki, ale odrzuconych i przez matki, i przez córki już nie tak wiele. Czas much to długo wyczekiwana powieść Claudii Piñeiro, w której powraca główna bohaterka znana z powieści Twoja. Autorka zabiera nas w emocjonującą podróż pełną skomplikowanych relacji, wewnętrznych demonów i nieprzewidywalnych wyborów. To historia o przyjaźni i zdradzie, a jednocześnie celny portret argentyńskiego społeczeństwa. Inés wychodzi na wolność po piętnastu latach odsiadki za zabójstwo Charo, kochanki byłego męża. Jej życie całkowicie się zmieniło, tak samo jak społeczeństwo, do którego powraca. Przez półtorej dekady rozwinął się feminizm, pojawiło się prawo o równości małżeńskiej oraz inkluzywny język. Kobieta rozumie, że choć bywa to trudne, musi myśleć praktycznie i dostosować się do nowych realiów. Wspólnie z towarzyszką z więzienia zakładają firmę: Inés zajmuje się dezynsekcją, a Rączka świadczy usługi detektywistyczne. Praca umożliwia im zmierzenie się ze skomplikowaną rzeczywistością i odnalezienie w niej miejsca dla siebie. Aż do czasu, gdy pewna klientka, pani Bonar, proponuje im niepokojącą transakcję. Oferta rodem z mrocznej przeszłości może narazić je na poważne konsekwencje, ale także – paradoksalnie – zmienić ich życie na lepsze.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 438
El tiempo de las moscas
© Claudia Piñeiro
c/o Schavelzon Graham Agencia Literaria
www.schavelzongraham.com
Copyright © 2023 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga
Copyright © 2023 for the Polish translation by Tomasz Pindel
(under exclusive license to Wydawnictwo Sonia Draga)
Projekt graficzny okładki: Ilona Gostyńska-Rymkiewicz
Grafika na okładce: © Gasi/Adobe Stock
Redakcja: Justyna Chmielewska
Korekta: Justyna Techmańska, Iwona Wyrwisz, Marta Chmarzyńska
Obra editada en el marco del Programa „Sur” de Apoyo a las Traducciones del Ministerio de Relaciones Exteriores y Culto de la República Argentina.
Książka wydana w ramach Programu Wspierania Tłumaczeń „Sur”, realizowanego przez Ministerstwo Spraw Zagranicznych i Wyznań Republiki Argentyńskiej.
ISBN: 978-83-8230-656-9
Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórców i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Szanujmy cudzą własność i prawo!
Polska Izba Książki
Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl
WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.
ul. Fitelberga 1, 40-588 Katowice
tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28
e-mail:[email protected]
www.soniadraga.pl
www.facebook.com/WydawnictwoSoniaDraga
E-wydanie 2023
Z jednego korytarza wchodzi w następny. Inés co chwilę słyszy, że ktoś mówi jej coś na powitanie, ale nie patrzy, nie obraca się, podnosi tylko dłoń na wysokość twarzy, a potem opuszcza. Powtarza ten gest za każdym razem, kiedy słyszy swoje imię, chce być uprzejma. Podejrzewa, że gdyby się odwróciła, mogłaby pęknąć, a nie chce, żeby ostatnie wspomnienie, jakie tu po sobie zostawi, było właśnie takie: płacząca kobieta. Woli, żeby zapamiętano ją jako kobietę miłą. Wcześniej, z samego rana, pożegnała się z Rączką. Potem, na lanczu, znów się spotkały, ale tym razem bez rozmów, bo wszystko, co miały sobie do powiedzenia, zostało powiedziane na osobności, albo w ogóle, w każdym razie nie teraz: w przypadku Inés dlatego, że po to, by coś powiedzieć, najpierw trzeba się odważyć to pomyśleć; z kolei Rączka wie, że jej przyjaciółka pewne tematy uważa za niebezpieczne, a z całą pewnością nie chce jej teraz straszyć.
Inés maszeruje eskortowana przez strażniczkę więzienną, której prawie nie zna. Wolałaby, żeby dziś towarzyszyła jej inna, jedn z tych, z którymi spędziła tu w środku te wszystkie lata. Piętnaście. Torba w ogóle nie ciąży jej na ramieniu. Porozdawała większość rzeczy. Czuje, że zaraz urodzi się po raz trzeci: pierwszy był wtedy, kiedy matka wydała ją na świat; drugi – kiedy zabiła Charo, czyli Twoją; trzeci raz nastąpi, kiedy po otwarciu bramy wyjdzie na wolność. Człowiek rodzi się nagi, więc po co brać ze sobą rzeczy, przyszło jej do głowy, kiedy usłyszała, że ma się pakować, bo zaraz ją wypuszczają. O tym myśli właśnie teraz: człowiek przychodzi na świat nagi.
Strażniczka wyciąga dokumentację, gdy docierają do miejsca oddzielającego to, co w środku, od tego, co na zewnątrz. Ktoś gdzieś otrzymuje polecenie i sprawia, że brama automatycznie się otwiera. Inés przygląda się ulicy: w ogóle jej nie pamięta, na razie nie ma odwagi się ruszyć. Odnosi wrażenie, że po tej stronie słońce mocniej przygrzewa, że aby móc patrzeć – kiedy już przekroczy próg – będzie potrzebowała ciemnych okularów, od tak dawna nieużywanych. Tak naprawdę wie, że w środku i na zewnątrz słońce świeci tak samo, ale nie wątpi też, że zaraz zacznie jej brakować mroku pawilonów, gwaru towarzyszek i zacisza własnej celi, choć jest w niej wilgotno i chłodno. Marszczy brwi, przymyka oczy i mierzy się z tym, co ją czeka. Towarzysząca jej strażniczka rzuca: „Powodzenia!”. Inés wie, że to nie jest szczere życzenie, tylko że – ponieważ stanęła, jakby niezdecydowana – kobieta po prostu ją popędza. Wreszcie robi te trzy kroki konieczne do tego, żeby znaleźć się po drugiej stronie. Brama zasuwa się za jej plecami. Inés tego nie widzi, bo nie chce się odwracać, ale słyszy: silnik napędzający mechanizm, zgrzyt bramy sunącej po żelaznej szynie, trzask metalowej płyty uderzającej o ramę, dźwięk bolców zamka wsuwających się w odpowiednie zagłębienia. Brama już się nie otworzy; gdyby, przestraszona lub oślepiona intensywnym blaskiem słońca, obróciła się na pięcie i próbowała ją rozewrzeć, prosząc o schronienie, i tak by jej nie wpuścili. Gdyby chciała tam wrócić, dobrze o tym wie, musiałaby po raz kolejny popełnić jakiś błąd. Czy wtedy popełniła błąd? Piętnaście lat później wciąż nie znalazła satysfakcjonującej odpowiedzi na to pytanie.
Za jej plecami jest już tylko cisza. Robi głęboki wdech, rozgląda się na boki, poprawia torbę na ramieniu. Na ulicy nikogo nie ma; na jedno by wyszło, gdyby roiła się od ludzi. Ona to wie: jest sama. Ten fakt nie przynosi rozczarowania, nie spodziewała się, że ktoś będzie na nią czekał, ale to jest brutalne potwierdzenie tego, o czym pomyślała, gdy usłyszała, że ją zwalniają: po raz kolejny Inés przychodzi na świat naga.
Widzę muchę.
Muchę, która wcale nie istnieje. Jest w polu widzenia mojego lewego oka. I podoba mi się to ujęte w ten sposób, niczym deklaracja zasad:
Ja, Inés Experey, widzę muchę.
Experey pochodzi, rzecz jasna, od „eks Pereyra”. Była żona Ernesta Pereyry. Bo Pereyrą już nie jestem. A nazwiska panieńskiego, Lamas, używali strażnicy tam w środku; kiedy je słyszę, automatycznie przenoszę się do tamtego okresu, którego się nie wypieram, no ale to już skończone (c’est fini). Nie jestem Inés Lamas, pod tym imieniem i nazwiskiem zarejestrowano mnie, kiedy się urodziłam. Na początku, kiedy tak na mnie wołano, nawet nie rozumiałam, że to o mnie chodzi, przecież od lat nie używałam tamtego nazwiska, od naszego ślubu, kiedy wypowiedział je urzędnik stanu cywilnego (Inés Lamas, czy bierzesz sobie za męża Ernesta Pereyrę?). Z czasem się przyzwyczaiłam: kiedy mnie wołali, trzeba było reagować, choć nigdy mi się to nie podobało (Lamas, głucha jesteś czy znowu masz muchę w uchu?). Kiedy więc znalazłam się na zewnątrz, zrezygnowałam już na zawsze i z Pereyry, i z Lamas. Nowe życie, nowe nazwisko.
To, które noszę teraz – Experey – sama sobie wybrałam. Kiedy ktoś mnie pyta, jak się nazywam, to używam tego, chyba że muszę okazać dokumenty. Postrzegam samą siebie jako Inés Experey. Właśnie tak się mówi, nie? Autopercepcja – jest takie słowo. W telewizji usłyszałam. Jestem jak gąbka, chłonę wszystko, uczę się, patrząc. Co mi się przyda – biorę, co nie – odrzucam. Autopercepcja się przyda, więc biorę. Dlaczego nie? Może nawet uda mi się załatwić, żeby mi to nowe nazwisko wpisali do dokumentów (Inés Experey, numer dowodu osobistego 13555555), bo powodów mam aż nadto. Wielu osobom formalnie zmieniają imię albo płeć. Ja chcę tego samego. Ja też jestem kimś innym, to już nie ta sama osoba, co kiedyś, minęło szesnaście lat: piętnaście w środku, jeden rok na zewnątrz. Teraz mam siwe włosy, nie obchodzi mnie już, czy urodę lepiej podkreśla fryzura blond, czy czarna. „Typowa argentyńska czupryna”, powiedziałam kiedyś. I kiepsko się to skończyło. Bo myślałam na małą skalę. A teraz chcę myśleć z rozmachem, szeroko (think big). Na całym świecie doszło do wyzwolenia siwizny i ja też w to weszłam. Oczywiście z jakimś fajnym odcieniem, bo żółtosiwe włosy, sztywne jak druty, w ogóle mi się nie podobają. Delikatnie szary odcień, bo jak będzie za ciemny, to wpada w fiolet i jest gorzej niż w oryginalnej wersji. Zmieniłam się od czubka głowy aż po palce stóp. Piętnaście lat odsiadki i rok w moim nowym mieszkaniu – jest małe i skromne, zupełnie inne od tego, które mieliśmy z Ernestem, ale należy tylko i wyłącznie do mnie, żadnej tam wspólnoty majątkowej. Gdybym dziś nadal była taka, jak wtedy, to by była katastrofa, oznaczałoby to, że niczego się nie nauczyłam. A przecież nauczyłam się, dobrze wiem, że tak. Musiałam wymyślić siebie na nowo i na nowo nazwać. Inés Experey wcale nie brzmi źle, przypomina, kim byłam, i zarazem odcina mnie od przeszłości (precz stąd, Erneście Pereyro!). I od tamtej też (wynocha, Charo!).
Choć Twoja – Twoja to inna sprawa.
Muszę coś wyznać: kiedy nikt nie widzi, bo jestem sama przed lustrem i mówię do siebie słowa przeznaczone tylko dla mnie, ale nie żadne świństwa, tylko rzeczy bardziej mroczne, gęste (na przykład: gdyby Charo znów stanęła przede mną, sądzę, mogę się założyć, że znów bym ją [BANG!] zastrzeliła), sama siebie nazywam „Twoją”. Tak jakby to imię mogło być stosowane do każdej kobiety, jeśli tylko zajdzie taka potrzeba, a zatem do mnie też. Odkryłam to pewnego dnia, już na wolności, kiedy skubałam sobie pęsetką brwi przed lustrem. Szarpnęłam, zabolało. Pewnie uszczypnęłam sobie skórę. „Biedna Twoja – powiedziałam sama do siebie. – Żeby cię już więcej nie szczypali”. Przestraszyłam się tego miana, choć padło tylko w moich myślach. Popatrzyłam na swoje odbicie w lustrze: kropelka krwi wskazywała dokładnie na punkt, w którym się zraniłam. Nabrałam powietrza w płuca i zrobiłam mocny wydech, a potem powtórzyłam na głos: „Twoja”. Zabrzmiało jeszcze słabo, ale dobrze, i to mnie uspokoiło; wyprostowałam się, uniosłam ramiona i spróbowałam ponownie, tym razem z półuśmiechem, patrząc ku górze, z podbródkiem wysuniętym lekko do przodu: „Twoja”. Wtedy poczułam, że to naprawdę pasuje, i zachowałam sobie to imię. Używam go jednak tylko na osobności, nigdy przy osobach trzecich, nikt by tego nie zrozumiał. Nawet Rączce nie powiedziałam, a jej mówię przecież o wszystkim. Albo prawie. „Twoja” – tym słowem Charo, kobieta, którą zamordowałam, podpisywała listy wysyłane do mojego byłego męża. Niektórzy nazywali ją jego kochanką. Brzydkie określenie, nieadekwatne, bo tamta kobieta wcale nie kochała go bardziej niż ja. Ja też go kochałam. Moja miłość nie była przesadna, to prawda, zero uniesień, byliśmy razem od wielu lat, seksu niewiele – nigdy tego nie ukrywałam (a co, inni niby ciągle się bzykają, nawet jeśli od dawna są małżeństwem? Bądźmy szczerzy, mało i na chybcika). Ale była to miłość bezwarunkowa, solidna, mocna. „Chorobliwa” – tak napisali w aktach sprawy dotyczącej śmierci Charo, ale nie oczekujcie, że przytaknę. Nie jestem ani nie byłam chora. A już na pewno nie z miłości. Obolała, cierpiąca, skrzywdzona, oszukana, zdradzona, upokorzona, bo potraktowano mnie jak idiotkę – to owszem. Ale chora nie. Tyle że z sędzią nie podyskutujesz. Czego nie ujęto w kodeksie karnym, dla Wysokiego Sądu nie istnieje. A jeśli pojawi się po fakcie, to masz pecha: teraz takie przestępstwo istnieje, wtedy nie istniało. Charo, choć martwa i w ogóle, wiele mi odebrała; dlatego uznałam za słuszne zabrać jej w rewanżu imię, Twoja, jej podpis, tylko do użytku domowego, prywatnego (mrocznego). Tak mówię do siebie na osobności, używam tego słowa, które Charo kreśliła szminką na listach wysyłanych do Ernesta, mojego męża. Przepraszam: mojego byłego męża.
Nie można powiedzieć, że to nie jest sprawiedliwe.
Seria eksplozji zapowiada przyjazd Inés już kilka minut przed tym, jak zaparkuje swoją rozklekotaną furgonetkę naprzeciwko domu, w którym będzie przeprowadzać dezynsekcję, zgodnie z przygotowanym przez nią planem dnia. Jest to dom, który, przypadkiem i niestety, znajduje się dość blisko – jakieś piętnaście przecznic – miejsca, gdzie Inés mieszkała jako dziecko; blisko domu, który jej matka zapisała w spadku Laurze Pereyrze, Lali, córce Inés, i całkiem możliwe, że ona nadal w nim mieszka. Albo i nie, trudno powiedzieć. Kiedy otrzymała mejla z zamówieniem usługi, sprawdziła adres i przez chwilę wahała się, czy przyjąć zlecenie, toteż odpowiedziała dopiero po kilku dniach. Ostatecznie stwierdziła, że niepokój, w jaki może ją wprawić wizyta w okolicy związanej z dzieciństwem, to nie jest sprawa aż tak poważna, by zrezygnować z zarobku, jaki daje miesięczny abonament na kompletną dezynsekcję w opcji full, najdroższej. Natomiast owszem, kiedy nadchodzi dzień wizyty, tak jak dziś, zawsze nadkłada drogi, żeby nie przejeżdżać obok miejsca, w którym mieszkała, zanim przeprowadziła się do Ernesta.
Układ wydechowy furgonetki jest popsuty i wyrzuca z siebie spaliny w nieregularnych odstępach, zupełnie jakby samochód pokaszliwał. Inés wie, że trzeba to jak najszybciej naprawić, ale jeśli odstawi auto do warsztatu na parę dni, to będzie oznaczało, że nie da rady zrealizować bieżących zleceń, a jej już i tak mizerne przychody zostaną jeszcze bardziej uszczuplone. Na razie nie stać jej na taki luksus, więc pozwala furgonetce kaszleć dalej. Ona, która zawsze miała swoje rezerwy, teraz nauczyła się żyć na finansowej krawędzi. „Moje zaskórniaki”, tak nazywała ten niewielki zapas gotówki, którą podbierała ze wspólnego konta z Ernestem i chowała za poluzowaną cegłą w garażu. Nie zamierza schodzić o jeszcze jeden szczebel w dół, a już od jakiegoś czasu czuje, że znalazła się poniżej swojego progu ubóstwa.
Jej furgonetka to Renault Kangoo, rocznik 2007. Najlepsze, na co było ją stać za pieniądze z podziału majątku, zgodnie z wyrokiem sądu odłożone na konto ze stałym oprocentowaniem. Na wniosek adwokata jej byłego męża, bystrzejszego niż przydzielony jej obrońca z urzędu, sprzedali dom, w którym przeżyli razem tyle lat, samochód – poszedł w cenie złomu, kiedy już można nim było dysponować, bo wcześniej stanowił dowód w sprawie zabójstwa Charo, czyli Twojej – oraz nieliczne meble i sprzęt gospodarstwa domowego przedstawiający jakąkolwiek wartość. Sędzia podzielił pieniądze równo na pół, tak jak nakazuje prawo. Ernesto zdążył już wtedy uregulować swoje długi wobec wymiaru sprawiedliwości: szybko ustalono, że on nikogo nie zamordował, w każdym razie nie świadomie; dostał wyrok tylko za nieumyślne spowodowanie śmierci i ukrywanie dowodów przestępstwa. Bardzo skromna kara jak na całe to zło, które spowodował, Inés wciąż tak uważa. Bo ona ma poczucie, że uczciwie wyrównała swoje rachunki ze sprawiedliwością: zabiła i zapłaciła za to tyle, ile kazali jej zapłacić. Jako że w momencie, gdy dzielono pieniądze uzyskane ze wspólnego majątku, Inés przebywała w zakładzie karnym – i miała tam spędzić jeszcze wiele lat – poprosiła, by tak rozporządzano tymi środkami, żeby nie straciły na wartości, to znaczy żeby kupiono za nie niewielkie mieszkanie, wystarczy nawet jedna sypialnia, jeśli braknie na więcej. Chciała mieć pewność, że kiedy wyjdzie na wolność, będzie miała dach nad głową. Reszta pieniędzy – bardzo skromna kwota – trafiła na konto. A potem kupiła za nie furgonetkę. Co Ernesto zrobił ze swoją częścią, tego Inés nie wie i stara się tym nie interesować. Choć w sumie jednak ją to interesuje. Nie są już małżeństwem, nie wyszło im, nie zawsze wychodzi. To było ich przeznaczenie, ona w to wierzy. Czy może wierzyła. Albo wierzy z przerwami, mniej więcej tak, jak kaszle rura wydechowa jej auta. „Czasami sprawy nie układają się tak, jak by człowiek chciał, nawet pomimo wielkich starań”, powtarza sobie od czasu do czasu, kiedy przypominają się jej dawne lata. Chociaż dzieje się to coraz rzadziej.
„MMM, BEZPIECZNE ZWALCZANIE SZKODNIKÓW” – sama namalowała ten napis na drzwiach furgonetki, a na przednią szybę przykleiła kalkomanie wykonane według jej zlecenia. Jeden z sąsiadów zwrócił jej uwagę: „Chwali się pani, że dba o planetę, używając nietoksycznych środków owadobójczych, a jednocześnie smrodzi nam wszystkim tym czarnym dymem ze swojego samochodu”. Wie, że choć facet wydaje się najbardziej antypatycznym typem w okolicy, tak naprawdę ma rację: wybuchy dobywające się z rury stanowią jawne zaprzeczenie zasad głoszonych przez jej firmę. To całkiem trafna obserwacja. Na szczęście nie wszyscy są aż tak wyczuleni na te kwestie jak ów nieprzyjemny sąsiad: klientek jej nie brakuje, na razie żadna się nie skarżyła, poza tym Inés zamierza usunąć usterkę, kiedy tylko będzie to możliwe. A na razie niech ten maruda tak nie narzeka, bo firma MMM działa na dwóch polach: z jednej strony przeprowadza dezynsekcje, z drugiej zaś dochodzenia. „Nikt nie jest całkiem czysty, jeśli się dobrze poszuka”, jak mawia Rączka, a Inés się pod tym podpisuje, choć przerabia tę frazę na swoją modłę: „Robale i brudy znajdą się wszędzie”. Inés nie zajmuje się dochodzeniami, w każdym razie nie oficjalnie. Wie, że ma talent do śledztw i lubi to, ale zwalcza pokusę. Od czasu do czasu pomaga Rączce w jakiejś sprawie, ale zachowuje rozsądny dystans – jak wyleczony narkoman, który unika wciąż pociągającej go substancji, bo jeśli do niej wróci, będzie po nim. „Życie opiera się na całej serii sprzeczności, które wzajemnie się znoszą, żeby można było jakoś iść przed siebie”, przeczytała gdzieś Inés i przypomina sobie te słowa, gdy słyszy skargi sąsiada lub kiedy Rączka pyta ją, dlaczego nie zajmie się tym, co naprawdę lubi. Albo kiedy patrzy na siebie w lustrze i mówi sama do siebie per Twoja. To, jak sądzi, jest pewnie największą sprzecznością w jej charakterze.
Z przyjaciółką z więziennych czasów Inés dzieli biuro, numer telefonu stacjonarnego, automat do kawy, biurko i adres firmy. Jeśli chodzi o Rączkę, to jej pseudonim nie jest przypadkowy – jedną rękę ma bezwładną. Kiedy była mała, w jej mieszkaniu wybuchł syfon. Bawiła się w pobliżu i oberwała. Trzeba ją było zabrać na pogotowie, tam wyczyścili jej ranę, usunęli kawałki szkła i zszyli. Wróciła do domu i dalej prowadziła zwykłe dziewczyńskie życie, aż parę dni później nagle poczuła taki ból, że zemdlała: lekarze zostawili w jej ciele kawałek szkła, który przemieszczał się pod skórą i w końcu przeciął ścięgno, przez co jedna ręka już na zawsze pozostała bezwładna, a ona zyskała pseudonim. Mimo że przyjaciółki i wspólniczki trzymają się rygorystycznego podziału pracy, w razie potrzeby konsultują się ze sobą, choć Inés wie więcej o autopsjach, śladach i profilach przestępców niż Rączka o karaluchach. Połączenie firm miało tę zaletę, że pozwalało obciąć część kosztów, ale przede wszystkim mogły w ten sposób zapewnić sobie wzajemnie towarzystwo i wsparcie, gdy przyszło im zmierzyć się z zewnętrznym światem.
Nazwę MMM wybrały razem. Dwa z tych trzech M je łączą. Muerte, czyli śmierć, ponieważ dezynsekcja i dochodzenia właśnie do niej prowadzą albo z niej się wywodzą. Mujeres, czyli kobiety, bo same nimi są i wolą klientki niż klientów, choć od czasu do czasu trafia się jakiś facet i wtedy jego też obsługują w obawie przed oskarżeniem o dyskryminację ze względu na płeć, tyle że w drugą stronę. Co do trzeciego M, było to ustępstwo Rączki na rzecz Inés: to pierwsza litera nazwy jej ulubionego owada, czyli muchy, istnej muzy, która daje jej natchnienie we wszystkim, co robi. I która towarzyszy jej zawsze w polu widzenia lewego oka. Ale chociaż obie mają absolutną jasność co do tego, dlaczego ich firma nazywa się tak, jak się nazywa, nikomu tak wyczerpująco tego nie tłumaczą, nie ma zresztą takiej potrzeby. Inés używa wizytówki z białym tłem, na której, wypisane czarnymi literami, widnieją nazwa firmy, hasło, jej imię i nazwisko – to wymyślone, czyli Inés Experey – oraz stanowisko: wicedyrektorka. Dodała tę wice, choć nie ma nikogo nad sobą: uznała, że lepiej mieć takie zabezpieczenie, żeby w razie, gdyby ktoś miał jakieś skargi, zakładał, że firma posiada hierarchiczną strukturę i jest jeszcze ktoś nad Inés. Zatrudniła także grafika, żeby zaprojektował im stronę internetową oraz broszurę – obie w tych samych kolorach i tym samym krojem pisma – gdzie zamieściła wykaz punktów, które uznaje za kluczowe. Nazywa to „ideolo” swojej firmy: 1. Zwalczanie owadów najefektywniejszymi nietoksycznymi środkami na rynku. 2. Lepiej zapobiegać, niż leczyć. 3. Ograniczenie lub eliminacja szkodników. 4. W skrajnych przypadkach całkowita eliminacja owadów i ich potomstwa. 5. Pełna obsługa i dogłębna wiedza o gatunkach synantropijnych obecnych w przestrzeni miejskiej. 6. Nasza planeta należy do każdego z nas, dbajmy o nią.
Rączka upierała się, żeby napisać tam: „do każdego i każdej z nas”, ale Inés nie jest przekonana do tych nowych form i uważa, że jej klienci nie będą się skarżyć na użycie rodzaju męskiego w uniwersalnym znaczeniu. Choć w sumie nie wyklucza korekty, gdyby miała kiedyś robić dodruk.
Wizytówka Rączki ma odwrócone kolory: jest efektowna, czarna, z białymi literami: „MMM agencja detektywistyczna. W 100% kobieca, gwarantujemy dyskrecję”. Większość spraw, jakie do niej trafiają, dotyczy niewierności małżeńskiej, mężów prowadzących podwójne życie albo kontrowersyjnych rozwodów. Wiele by dała, żeby dostawać też inne zlecenia. Nudzi ją ciągłe wysłuchiwanie skarg na facetów, irytuje widok kobiety płaczącej przez jakiegoś bałwana, wolałaby zaprosić ją na piwo i pomóc jej zapomnieć o typie, który wyrządził jej tyle krzywdy. Albo o wszystkich typach, gdyby to było możliwe. Tyle że zdrady i rozwody przynoszą pieniądze, majątek do podziału i niezłe honoraria. A jeśli chodzi o odkrywanie tego, co ukrywają podejrzani, Rączka umie walczyć jak najlepszy żołnierz, czy też żołnierka, nawet jeśli ją to nudzi i irytuje. Bez wątpienia bardziej pociąga ją poszukiwanie zaginionych, być może dlatego, że przez wiele lat zajmowała się namierzaniem własnego ojca. Nie chodziło bynajmniej o wzruszające spotkanie po latach, chciała po prostu odpłacić mu za to wszystko, co przez niego wycierpiały – ona, jej siostry i matka. Jeśli chodzi o nazwisko, to tak samo jak Inés Experey, wymyśliła sobie nowe: María Lamanca, bo mancaznaczy po hiszpańsku „bezręka”, a przy okazji pozbyła się ojcowskiego, do którego nijak się nie poczuwała. Nie wpisała żadnego stanowiska, bo miała ochotę napisać „właścicielka”, ale Inés stwierdziła, że to brzmi niedobrze, zbyt feudalnie, jakby była jakąś bogaczką ze starej latynoskiej telenoweli. I niewiele więcej, bez żadnego folderu z opisem działalności, tylko zachęta: „Osoby zainteresowane proszone są o kontakt”.
Inés sprawdza listę klientek na dziś. Zostały jej jeszcze tylko dwa zlecenia: to, które zaraz załatwi, i potem ostatnie. Strona w notatniku nie ma daty, przestrzeń między ukośnikami oddzielającymi dzień, miesiąc i rok jest pusta. Zawsze wpisuje daty, ale dziś wypada rocznica, której Inés nie chce przywoływać, nie zapisuje, nie wymawia, jakby w ten sposób mogła odegnać pecha przypisywanego temu dniowi z przeszłości. Gdyby mogła, dzisiaj by nie pracowała, zostałaby w łóżku. Nie może sobie jednak pozwolić na taki luksus, bo jeśli nie pracuje, nie zarabia; robi więc swoje, ale pomija datę, która sprawia jej ból.
Otwiera tylne drzwi i wyciąga sprzęt potrzebny do pracy. Dwa pięciolitrowe spryskiwacze, jeden z krótką, drugi z długą końcówką. Na wszystkim jej logo: MMM. Kupiła najlepsze, jakie znalazła w ofercie, i okleiła je takimi samymi kalkomaniami jak auto. Nie cierpi opryskiwaczy ze spustem, tych, co się naciska i wtedy tryskają lichym strumyczkiem, ewidentnie za słabym, żeby cokolwiek zabić. Albo kogokolwiek. Ona woli te z pompką – trzeba się napracować własnymi rękami, żeby zassało. Takie machanie tłokiem w górę i w dół pozwala dodatkowo rozładować trochę napięcia. Czasami, kiedy tak pompuje, ukazują jej się pewne twarze. Takie, które bardzo dobrze zna. Albo znała. Gdy się objawiają, zaczyna pompować naprawdę mocno, jakby to je miała zaraz potraktować strumieniem: Ernesto, Charo, matka, jakaś towarzyszka zza krat, strażniczka, zrzędliwy sąsiad. Jeśli nie ma żadnych twarzy, pompuje spokojniej. Zawsze używa maseczki; być może to kolejna sprzeczność, jeśli weźmie się pod uwagę hasło firmy: „Bezpieczne zwalczanie szkodników”. Inés uważa jednak, że to przydaje jej powagi i profesjonalizmu, tak jak w przypadku lekarza, który nosi na szyi stetoskop, nawet jeśli nie planuje go używać. Nie stosuje za to lateksowych rękawiczek: przynoszą złe wspomnienia, obrazy z innych czasów, gdy nie chciała zostawić śladów podczas rewizji mieszkania w trakcie poszukiwań dowodów niewierności męża. Wprawdzie tamtego dnia faktycznie nie zostawiła śladów, ale za to nic nie poszło tak, jak oczekiwała.
Naciska dzwonek, a potem macha ręką przed lewym okiem. Czeka. Na razie nikt nie otwiera, a mucha – ta ciemna plamka, która od dłuższego czasu jej przeszkadza – wciąż tam jest. Ponownie naciska dzwonek; obawia się, że klientka mogła wystawić ją do wiatru. Ale myli się, ku jej zaskoczeniu pani domu, niejaka Bonar, wkrótce otwiera drzwi. Wcześniej zawsze otwierała gosposia. Właściwie to „jedna z jej gosposi”; w tym niedługim czasie, od kiedy dla niej pracuje, Inés zdążyła poznać już co najmniej trzy. „To ja cię dziś wpuszczam, bo dałam dziewczynie wolne”, mówi Bonar. To zastanawia Inés, bo w sumie dlaczego obca kobieta się przed nią tłumaczy? Poza tym pani Bonar wygląda na taką, co to z zasady nie daje nikomu dodatkowego wolnego dnia: patrzy na człowieka z góry, wita się z wyższością. Inés musi też przyznać, że to jedna z jej najelegantszych klientek – ewidentnie jest świetnie sytuowana, co tylko podkreśla różnicę między nią a otoczeniem. Zauważyła to już wcześniej, choć do dziś w zasadzie zawsze widywała ją na dystans, w pośpiechu, kiedy tamta wychodziła do pracy. Mimo to dało się zauważyć, że kobieta nosi ubrania prestiżowych marek oraz idealne buty, włosy ma zawsze starannie uczesane i pachnie perfumami, które Inés zna z innych czasów. Teraz, kiedy budżet nie pozwala jej na takie życie jak kiedyś, tego rodzaju zapachy wywołują u niej coś pomiędzy podziwem i zazdrością. Ale nie dziś, nie tego popołudnia, kiedy pani wygląda jakoś inaczej i inaczej pachnie.
Kobieta mówi jej, żeby zaczęła od wnętrz, a kiedy skończy, napiją się lemoniady na tarasie. To zaproszenie zastanawia Inés jeszcze bardziej niż wolny dzień dla służącej; przez te wszystkie miesiące pani Bonar nie tylko nigdy nie zaoferowała jej nic do picia, ale nawet nie zwróciła się do niej choćby jednym słowem. To, że trzymała się na dystans, oczywiście nie oznacza, że nie sprawdzała jakości zleconych usług, bo za którymś razem Inés dostrzegła ją przyczajoną za oknem, jak podgląda postępy pracy. Dałaby nawet głowę, że podczas jednej z pierwszych wizyt pani Bonar zrobiła jej zdjęcie, co Inés przypisała wtedy obawom o bezpieczeństwo i lękom przed napaścią – wiele osób nie ma dziś żadnego zaufania do innych. Ani do mężczyzn, ani do kobiet.
Tak czy inaczej, perspektywa sączenia lemoniady ze zleceniodawczynią bynajmniej jej nie cieszy, z wielu powodów, ale przede wszystkim dlatego, że Inés ma silne wrażenie, iż pani Bonar jest dziś wstawiona. I to solidnie. Może to dlatego otwarcie drzwi zajęło jej tyle czasu. W pierwszej chwili Inés pomyliła zapach pinot noir z jakimiś perfumami, rzadkimi, takimi, których ona nigdy nie używała, lecz mimo to skądś znała: męskimi, z nutą drewna; ale teraz, kiedy widzi, jak idąca przed nią pani Bonar lekko przechyla się na prawo, ogarnia ją nagła pewność, że jej klientka pachnie nie tyle nowymi perfumami, ile winem.
Inés zakłada maseczkę i wchodzi na piętro, stawia spryskiwacze na podłodze i zaczyna pompować, żeby wytworzyć ciśnienie. Parę razy ciągnie i pcha tłok, zastanawiając się, jak maksymalnie skrócić czekającą ją na dole rozmowę: tego dnia musi jeszcze zaliczyć jeden adres i nie chce mieć opóźnienia, klientka mieszka w tej samej dzielnicy, tyle że po drugiej stronie dworca. Dom pani Bonar wydaje się trochę mniej uporządkowany niż zwykle, Inés domyśla się, że to pewnie skutek nieobecności gosposi. Pościel w małżeńskim łóżku jest rozgrzebana tylko z jednej strony, widać, że pani domu sypia sama. Albo przynajmniej spała sama tej nocy. Inés nie wie, czy zawsze tak jest, bo podczas wcześniejszych wizyt, kiedy w domu była służąca, łóżko w sypialni zawsze było pościelone. Dziś jednak ewidentnie pani Bonar nie zamierza go ścielić i poczeka, aż ktoś inny zrobi to za nią.
Tak jak podczas poprzednich wizyt drugi pokój na piętrze jest zamknięty, a klucz tkwi w zamku. Za pierwszym razem Inés dostała jasne instrukcje: ma obrócić klucz, wejść, zrobić swoje, zamknąć za sobą drzwi i ponownie przekręcić klucz. W pokoju stoi jednoosobowe łóżko, nigdy nie ma na nim pościeli, tylko goły materac; szafy są puste, nie ma też żadnych obrazów ani ozdób, żadnego znaku życia. Sprawia wrażenie pomieszczenia, które miało być używane, ale nigdy do końca go nie umeblowano. Jak na przykład pokój dla dziecka, które się ostatecznie nie pojawiło, albo gabinet, który jednak okazał się niepotrzebny, czy też pokój gościnny dla znajomych, których nigdy się nie zaprasza. Ściany przemalowano na biało dość niedawno, na podłodze widać pojedyncze plamki farby – małe, prawie niezauważalne, ale są. To bez dwóch zdań najłatwiejsze do dezynsekcji pomieszczenie w całym domu: im mniej rzeczy, tym mniej robaków.
Inés przechodzi przez kolejne pokoje. Długą końcówką sięga za meble, tak daleko, jak tylko się da, a nawet jeszcze trochę dalej. Staje na palcach, żeby opryskać górę drewnianych belek podpierających dwuspadowy dach. Polewa cokoły, zrasza środkiem owadobójczym okienne ramy, nie szczędzi wysiłków także przy wszelkich kratkach wentylacyjnych w obu łazienkach na piętrze. Ściany korytarza łączącego wszystkie pomieszczenia obwieszone są oprawionymi w ramy fotografiami mężczyzn i kobiet; wszyscy patrzą w obiektyw, większość obejmuje się z panią domu. Inés spryskuje te ramki, bo za nimi mogą się czaić pająki. Nie ośmiela się jednak ich ruszać, bo kiedyś, w innym domu, jeden taki obrazek wypadł jej z rąk, szybka pękła i choć Inés pokryła koszty naprawy, straciła klientkę. A nie może sobie pozwolić na więcej strat.
Powtarza te wszystkie czynności na parterze, równie starannie. W jadalni przy kuchni pracuje jeszcze uważniej, tak samo pod zlewem, bo to ulubione miejsce małych karaluchów, które wspinają się po rurach. Kiedy wnętrze domu zostało już solidnie spryskane, tak jak zawsze, zgodnie z piątą zasadą z jej listy – „Pełna obsługa i dogłębna wiedza o gatunkach synantropijnych obecnych w przestrzeni miejskiej” – wychodzi na taras. Znów macha dłonią przed lewym okiem, choć przecież nie ma tam żadnej muchy, o czym doskonale wie.
– Zajmę się ogrodem, a potem lemoniada? – pyta klientkę.
Ta siedzi przy ratanowym stoliku, na którym stoją już dzbanek i dwie szklanki, acz pani Bonar trzyma w ręku swój kieliszek pinot noir.
– Będę tu czekać.
Inés uznaje, że to oznacza „tak”, idzie w stronę trawnika i zaczyna oprysk z długiej końcówki. Kiedy brakuje już tylko jednej trzeciej do końca, z dyszy przestaje wydobywać się trucizna; potrząsa butlą w powietrzu i widzi, że płyn się skończył, uznaje jednak, że iść teraz do furgonetki i ładować pojemnik to nie będzie dobry pomysł, więc udaje, że dalej pryska, poruszając urządzeniem w jedną i drugą stronę, jakby wewnątrz coś jeszcze było. Nie żeby jej się nie chciało, lenistwo to stan kompletnie jej obcy. Nie chodzi też o to, że odpuszcza sobie „pełną obsługę” – po prostu gdy kładzie na szali „dogłębność” i punktualność, górę bierze jej obsesja punktualności: musi dotrzeć na umówioną godzinę do domu kolejnej klientki. Inés nie ma czasu na obie te rzeczy: albo naładuje ponownie spryskiwacz, albo wypije lemoniadę z klientką. Musi wybrać jedno z dwojga, wybiera więc nie tylko punktualność, lecz także chęć spełnienia zachcianki zleceniodawczyni: odrzucenie zaproszenia może zostać odebrane jako wywyższanie się. Podejrzewa, że w tym stanie pani Bonar nie zauważy braku płynu, wyjąwszy może ten, który właśnie sączy. A kobieta, jakby czytała w jej myślach, chwiejnym krokiem podchodzi do kuchni i wraca z kolejną butelką wina, z której dolewa sobie do pustego kieliszka.
Inés spogląda na zegarek. Szacuje, że aby dotrzeć punktualnie na kolejną wizytę, nie może sobie pozwolić na rozmowę dłuższą niż dziesięć minut. Podchodzi do tarasu, odstawia puste pojemniki na trawnik, zdejmuje maskę i pyta, czy może skorzystać z łazienki. Nie ma zwyczaju używać łazienek klientów, ale jeśli mają usiąść razem i coś pić, umycie rąk wydaje się jej koniecznością. Wraca i spodziewa się, że pani Bonar zaprosi ją, by usiadła. Kobieta się nie śpieszy, sprawia wrażenie, jakby myślami przebywała gdzie indziej. Inés odchrząkuje, żeby zwrócić na siebie uwagę. Szacuje, że zostało jej raptem osiem minut.
– Inés, siadaj, proszę – mówi pani Bonar, a ją zaskakuje fakt, że klientka zapamiętała jej imię.
– Mam nadzieję, że jest pani zadowolona. Następnym razem zrobię kontrolę larw.
– Kontrolę larw – powtarza Bonar.
Nalewa Inés lemoniady do szklanki, sama zostaje jednak przy winie. Inés pije, żeby wywiązać się z obowiązku. Zostało jej siedem minut. Nie znosi niepunktualności, nigdy nie pozwala sobie na żadne spóźnienia, czuje się niezręcznie i widać to po niej. Pani Bonar sprawia wrażenie, jakby się rozkoszowała tym jej zakłopotaniem, pije małymi łyczkami, przygląda się kieliszkowi, znów trochę upija i dopiero wtedy podejmuje wątek:
– Jak skuteczne są te środki owadobójcze?
– Bardzo.
– Ale jak bardzo?
– Są najlepsze na rynku.
– A jeśli chodzi o inne zastosowania?
– Co ma pani na myśli?
– No nie wiem, na przykład gdybym miała w domu zwierzę, mogłoby ucierpieć od takiej trucizny?
– Nie, to wykluczone. Wie pani, często robię dezynsekcję w domach, gdzie są psy i koty, i gwarantuję, że nic im się nie stanie. Ma pani zamiar adoptować jakieś zwierzę?
– W żadnym razie – odpowiada pani Bonar, po czym milknie na chwilę, przyglądając się bordowej cieczy na dnie kieliszka, i dopiero potem przechodzi do drugiego pytania. – A gdybym chciała, żeby coś się stało?
– Nie rozumiem.
– Gdybym, na przykład, chciała zabić kota, używając twoich produktów, to by się dało?
Inés już nie tylko czuje się niezręcznie – teraz pytania klientki zaczynają ją zwyczajnie niepokoić. Obawia się, że pani Bonar zamierza otruć zwierzę jakiegoś sąsiada. Nie śpieszy się z odpowiedzią, żeby powiedzieć prawdę, ale zarazem nie ryzykować straty klientki z opcją full. Pani domu nie chce jednak czekać i naciska:
– Dałoby się?
– Nie, jeśli zwierzę miałoby kontakt z tą trucizną w takiej formie, w jakiej ja ją stosuję.
– A w innej już tak?
– Dlaczego pani o to pyta?
– W innej tak?
– Jeśli użyłaby pani któregoś z tych środków w stanie skoncentrowanym, nierozpuszczonych, i dodałaby go do wody albo karmy, to mogłoby paść. Nigdy nie sprawdzałam, ale sądzę, że średniej wielkości zwierzę nie dałoby rady.
– Czy to by była nagła śmierć, czy w męczarniach?
– Zależy od ilości produktu i od tego, czy chodzi o zwierzęta zmienno-, czy stałocieplne.
– A co to znaczy?
– W przypadku trucizn dla zwierząt zmiennocieplnych dochodzi do odcięcia kanałów jonowych albo neutralizacji enzymów. Systemy siadają, organy przestają pracować. Trutki na stałocieplne wywołują wewnętrzne krwotoki, to dość drastyczne.
– A w przypadku psa?
Inés spogląda na zegarek. Ile zostało – cztery minuty? Trzy? Wstaje i podchodzi do spryskiwaczy. Nie chce dłużej rozmawiać o ewentualnym truciu zwierząt domowych.
– Zrobiło się późno. Muszę dojechać na czas do kolejnej klientki, proszę wybaczyć.
– A pies?
– Tak samo – odpowiada, nie przerywając pakowania sprzętu.
– A człowiek?
To pytanie wcale jej nie zaskakuje, przeciwnie, Inés na swój sposób się go spodziewała. Wolałaby wyjść, zanim pani Bonar zdążyła je zadać, bo to całkowicie zmieniło tok tej rozmowy. Patrzy na nią, próbuje dociec, czy mówi serio. Kobieta dostrzega to i nie chce, by pozostały tu jakiekolwiek wątpliwości.
– Ściślej mówiąc: kobieta.
Inés czuje, że kręci się jej w głowie. Odstawia pojemniki na ziemię, teraz ma pewność, że ta wymiana zdań w żadnym razie nie jest przypadkową pogawędką w rodzaju „co by było, gdyby”. Tak jak nie jest przypadkiem ani ta lemoniada, ani pinot noir, ani wolny dzień dla gosposi. Wręcz przeciwnie: pani Bonar poddaje ją przemyślnemu testowi i ma w tym wyraźny cel, zadaje wcześniej przygotowane pytania wynikające z jakiegoś jej tylko znanego planu. Inés nie podoba się poczucie, że klientka nią manipuluje. Jeszcze mniej odpowiada jej fakt, że może być wmieszana albo zaangażowana w to, co ta kobieta planuje. Jako osoba po odsiadce, która została wcześniej zwolniona za dobre sprawowanie, bardzo teraz żałuje, że przyjęła zaproszenie na lemoniadę, obawia się bowiem, że już samo prowadzenie takiej rozmowy może jej zaszkodzić.
– Do zobaczenia następnym razem – mówi, zamykając temat, i zabiera swoje narzędzia pracy.
– Ta kobieta chce mi odebrać męża, tak samo jak tobie odebrano twojego.
Teraz Inés poczuła ukłucie w sercu, to nie jest już po prostu zawrót głowy. Odkrycie, że pani Bonar wie o niej tak wiele, to prawdziwy cios. Ból jest prawdziwy, jakby klientka wbiła jej w mostek niewidzialny sztylet. I to właśnie dziś, myśli z przykrością, w dniu tej niewypowiedzianej rocznicy, pod datą, której nie ośmiela się napisać w swoim planie zajęć. Wierzyć się nie chce, nie wiadomo, czy należy to przypisywać układowi planet, karmie, przypadkowi czy skrajnemu wyrachowaniu tej kobiety, której zaczyna się bać. Czy pani Bonar wie, jaki dziś jest dzień? – zastanawia się. Jak dużo wie o jej historii z Ernestem? A o Charo? Nagle znów czuje zawroty głowy i ponownie odstawia pojemniki. Pani Bonar to zauważa i wie, że ta oznaka słabości może okazać się szansą, by się przebić, przeniknąć przez pancerz, za którym Inés próbuje się schować, więc naciera ponownie:
– Nie dziw się, nie denerwuj. Miałam wrażenie, że skądś cię znam, kiedy tylko przekroczyłaś próg mojego domu. Pamiętałam, że gdzieś już widziałam twoją twarz. Nie było łatwo to ustalić, bo zmieniłaś nazwisko, ale w sumie trudno też nie było. Jestem producentką telewizyjną, na pewno widziałaś jakiś mój program. Są popularne, wszyscy je oglądają. Zajmowałam się wszystkim, co tylko ci przyjdzie do głowy: modą, sportem, rozrywką i różnymi innymi rzeczami, ale teraz skupiam się na programach informacyjnych. Stoję po drugiej stronie kamery, dlatego mało kto zna moją twarz, jestem taką szarą eminencją. Kilka lat temu miałam zastępstwo w wieczornym wydaniu wiadomości, tym głównym, i mówiliśmy o twojej sprawie. Wtedy dopiero zaczynałam, każdy przygotowywany materiał to było dla mnie ważne doświadczenie. A o tobie nigdy nie zdołałam zapomnieć. Czułam, że mogłabym się znaleźć na twoim miejscu. To było jak przeczucie, bo w końcu tak właśnie się stało.
Inés nie ma pojęcia, o jakich programach mówi ta kobieta. Przypomina sobie teraz korytarz na piętrze i zdjęcia w ramkach, całą tę galerię mężczyzn i kobiet. Czy są to ludzie sławni, popularni, hollywoodzkie gwiazdy, książęta czy inni celebryci – tego nie wie i mało ją to obchodzi. Nigdy nie przyglądała się tamtym fotografiom, patrzyła tylko, czy przy ramkach nie widać pajęczyn, bo te mogłyby oznaczać obecność białych jajeczek, z których po pewnym czasie wyjdą malutkie pajączki. Na uwiecznionych tam ludzi nie zwróciła jednak uwagi. A nawet gdyby, pewnie i tak by ich nie rozpoznała – włącza telewizor co najwyżej po to, żeby sprawdzić prognozę pogody albo dowiedzieć się, czy nie ma informacji o przerwach w dostawie prądu.
Pani Bonar upija wina, w kieliszku zostało jej na jeden łyk, a Inés ma już tylko dwie minuty.
– Wierzę w odkupienie win i przebaczenie. Rozpoznałam cię, wiem, co zrobiłaś, i mimo to dalej korzystam z twoich usług. Sama widzisz, że nie osądzam ludzi ze względu na ich przeszłość.
– Tak, widzę.
– Ale wiem też, że jesteś osobą, która może mi pomóc.
– W jaki sposób?
– Załatw mi truciznę, której potrzebuję, żeby skończyć z tamtą kobietą.
Głowę Inés wypełniają fale nakładających się na siebie wspomnień: stoi za drzewem i przygląda się spotkaniu Ernesta z jego sekretarką, mieszkanie Alicii, broń, rękawiczki, kelner w barze, pocałunek jej byłego męża i Charo na lotnisku, to wtedy zrozumiała, że to ona jest jego kochanką, nie Alicia, Ernesto i Charo wchodzący do hotelu na godziny, samochód na parkingu, oczekiwanie za bagażnikiem, strzał. Wydaje się jej, że Bonar powiedziała coś jeszcze, ale nie wie co, nie słyszała. Kręci głową, bardzo szybko, żeby odpędzić te wspomnienia, dużo bardziej natarczywe niż muchy.
– Potrzebuję perfenu – oświadcza pani Bonar i teraz Inés nie ma wątpliwości, że kobieta dobrze wie, o czym mówi, że to nie jest żadna improwizacja, że zadając tamte wcześniejsze pytania, wcale nie chciała dowiedzieć się czegoś o truciznach, tylko ją wybadać, wysondować możliwą reakcję.
Jeśli miałaby jeszcze jakieś wątpliwości co do kompetencji pani Bonar w tych kwestiach, kolejna replika wszystkie by je rozwiała:
– Perfen będzie dla mnie idealny: biała emulsja, prawie bezwonna, nie wywołuje podrażnień, nie plami. Niedawno na potrzeby mojego programu zamówiłam szczegółowy raport na temat domowych trucizn, po prostu żeby się dobrze przygotować i móc wybrać najlepiej. Ot, jeden z przywilejów ludzi takich jak ja.
– Nie używam tego produktu.
– Ale możesz go kupić. Ja bym nie mogła, sprzedają to wyłącznie zawodowcom. Istnieją specjalne rejestry branżowe i ty na pewno jesteś do takiego wpisana.
– Nie świadczę takich usług.
– Jak na razie. Pomyśl o tym. Jeśli my, kobiety, nie będziemy sobie pomagać…
Minuta. Inés szacuje, że została jej jedna minuta, jeśli nie chce się spóźnić na kolejne spotkanie. I nie ma ani czasu, ani ochoty na dyskusje z panią Bonar na temat tego „my, kobiety”, które chyba jednak nie do końca ją obejmuje.
– Jestem gotowa zrobić wszystko, byle zatrzymać męża. Włącznie z eliminacją osoby, która chce mi go zabrać i zabić mnie za życia.
– Wolę nie wiedzieć o pani planach.
– Potrzebuję tej trucizny.
– Są inni ludzie.
– Nie mogę pójść do sklepu ogrodniczego i kupić trutki na szczury. Taką truciznę trzeba podawać wielokrotnie w małych dawkach, żeby sprawa się nie wydała. Nie będę mieć takiej możliwości. Perfen jest idealny. To będzie one shot.
– Niech pani poprosi kogoś znajomego.
– Ludzie z branży zaraz na mnie doniosą. Ktoś, kto nie zna tego bólu, zaraz pójdzie na policję. Za to ty powinnaś mnie zrozumieć.
Jasne, Inés ją rozumie. Minęło szesnaście lat, zapłaciła za to, co zrobiła, nie ma ochoty, żeby ta kobieta czy ktokolwiek inny wywlekał jej tamte wspomnienia, ale za późno: stało się. Mimo że umie postawić się w sytuacji pani Bonar, mimo że zna ten ból, choć to ona mogłaby pić pinot noir i opowiadać innej kobiecie, że mąż ją zdradza, że być może ją porzuci i jak bardzo przez to cierpi, Inés zamierza odejść stąd razem ze swoimi truciznami, i to natychmiast. Już się zbiera, ale pani Bonar wyciąga ostatnią kartę: rzuca na stolik kopertę. Odgłos paczuszki upadającej na blat i przesuwającej się po drewnie sprawia, że Inés się zatrzymuje.
– To żebyś się zastanowiła. Bezzwrotna zaliczka, nie wlicza się do wynagrodzenia. Tylko po to, żebyś przemyślała moją prośbę przed następnym zamówieniem z hurtowni. Przelicz. To dolary, dużo dolarów. Dam ci to i tyle, ile będzie trzeba.
Inés po raz pierwszy się waha, zatrzymuje się, choć już nie ma czasu. Któż nie zawahałby się, słysząc zdanie: „To dolary, dużo dolarów”, nawet jeśli to oznacza spóźnienie na kolejną wizytę. Od kiedy przestała być żoną i sama musi się utrzymać, wie, że należy się cieszyć z każdej oferty pracy i dobrze ją przemyśleć, zanim się powie „tak” albo „nie”. Przede wszystkim jednak należy je doceniać. Czy zakup trucizny dla kogoś to praca? Czy zakup trucizny dla kogoś jest przestępstwem, czy tylko wykroczeniem? Sprawdzi to z Rączką. Ona będzie wiedziała, a jeśli nie, to sprawdzi. Podchodzi do koperty, otwiera ją, bardzo dyskretnie, tylko dwoma palcami, maca, co jest w środku. To faktycznie dolary, zielone banknoty. Rozsądek bierze jednak górę i ich nie przelicza; gdyby to zrobiła, pani Bonar uznałaby, że zlecenie zostało przyjęte. Czas ucieka. Inés oddala się od stołu i zamierza wyjść.
– Weź to, bez żadnych zobowiązań. To nie jest część zapłaty za zakup. Potraktuj to jako drobiazg, takie podziękowanie za to, że poświęciłaś mi kilka minut swojego czasu. To dla ciebie w zamian za wysłuchanie i przemyślenie, i tyle. Weź.
Inés kręci głową. Nikt jej nigdy nie płacił za słuchanie i myślenie. I to jeszcze w dolarach – tak to w ogóle za nic jej dotąd nie płacono. Wsadza sobie spryskiwacz pod pachę i mocno łapie drugi. Obraca się na pięcie, robi dwa, trzy kroki w stronę wyjścia. Pani Bonar kolejny raz dźga niewidzialnym sztyletem.
– Jesteś pewna?
Nie, nie jest pewna. Bo skąd tu brać pewność?
Zawraca. Bierze kopertę i wsuwa ją do kieszeni.
– Przemyślę to, dziękuję – odpowiada.
I wtedy już faktycznie – z plikiem dolarów i sprzętem do oprysku – Inés wychodzi.
Powtarzam: widzę muchę.
Ja, Inés Experey, widzę muchę.
Ten niewielki owad lata tuż przed moim lewym okiem. Entomolodzy i okuliści mogą go nazywać jak chcą, zaprzeczać jego istnieniu, a nawet sugerować, że wcale niczego nie widzę – ale jest. Mucha. Czarna, bardzo czarna; nie czarniawa czy szara. Po prostu czarna. Lata w górę i w dół, z jednego boku w drugi, zupełnie jakby pływała w basenie. Przypomina jedną z tych muszek, które latem kręcą się przy owocach. Za pierwszym razem chciałam ją przepędzić (BANG). Wtedy jeszcze siedziałam, byłam akurat na spacerniaku otoczonym pawilonami o wysokich zakratowanych oknach. Machnęłam ręką przed twarzą, potrząsałam nią, a mucha nic. Przestraszyłam się, ogarnęło mnie złe przeczucie. Każdy wie, że jak się machnie ręką obok muchy, to ona przecież odleci, nie jest głupia. A ta nie, ani drgnęła. Poprosiłam jedną koleżankę, żeby sprawdziła, czy coś nie wpadło mi do oka. Może mucha przykleiła się do gałki ocznej. Kobieta zbliżyła się za bardzo (stop!). Tam w środku wszystkie za bardzo się zbliżały. Wszystkie oprócz Rączki. Raz tylko powiedziałam: „Ograniczasz mi przestrzeń osobistą, Rączka”, i potem trzymała się już z dala, respektowała dystans, moją cielesną i fizyczną przestrzeń. Inne bywały uparte, a ja wyczuwałam od nich taką jakby wibrację, która mnie denerwowała, coś ni to gejowskiego, ni to lesbijskiego. W moich czasach mówiono po prostu „lesby”, wiem, że teraz tak nie wolno, tak jak nie można mówić „strażniczka” na pracownicę zakładu karnego. Ja jestem jak gąbka, szybko się uczę. A tej wibracji nie lubię (tym bardziej wilgoci). Chociaż na tym etapie już się przyzwyczaiłam i umiałam sobie radzić. Rączki nie miałam pod ręką (proszę wybaczyć powtórzenie), a poza tym nawet jeśli we mnie też by zawibrowało, to wtedy akurat potrzebowałam się upewnić, czy widzę to, co widzę, czy może zaraz dostanę jakiegoś ataku. Jestem kobietą raczej nerwową, chłodną, no i też kalkulującą na zimno – Ernesto rzucił mi to w twarz podczas jednego z przesłuchań sądowych w mojej sprawie, czy też w sprawie Charo, bo w końcu to ona nie żyła – ale jedno drugiemu nie przeczy. Zimna, wyrachowana, nerwowa, porywcza. Ale nie chora. Koleżanka delikatnie odciągnęła mi dolną powiekę, potem uniosła górną. Jej palce czuć było papierosami, tak samo oddech. Boże, jak one tam paliły. Te skazane – tak chyba można powiedzieć. Bo „więźniarki” to już nie; „pozbawione wolności”, tak się powinno mówić. „Skazane” może i można, ale to względne, bo dalece nie wszystkie siedziałyśmy tam z wyrokiem. Wymiar sprawiedliwości pakuje nas za kraty, ale nie śpieszy się z osądzeniem, więc wiele osób trwa w takim limbo między przestępstwem a wyrokiem, wydostają się z niego dopiero po upływie jakiegoś terminu, którego nikt nie ogarnia, tak jakby o ich winie przesądzała niewydolność systemu. Stała tam przede mną, prawie się o mnie ocierała cyckami (niektórym tam z czasem naprawdę rośnie biust; są dość męskie, ale piersiaste), a potem powiedziała: „Nic” i oblizała wargi. Podczas gdy ona powtarzała „nic” i cmokała, jakby próbując wyssać sobie coś spomiędzy zębów, ja cały czas widziałam tę małą muchę, przemieszczała mi się w oku z prawa na lewo, lekko ku górze. „Eppur si muove”, powiedziałam, na co ta druga, nieobeznana z Galileuszem i jego perypetiami, odpowiedziała skołowana: „Co mówisz, Ine?”. To mnie dobiło. Wiele osób stamtąd tak do mnie mówiło, „Ine” bez końcowego es, z akcentem nad i zamiast nad e. Koszmar, no ale co miałam powiedzieć? W sumie to nie wiem, czy nie wolałam już po nazwisku, Lamas, tak jak wołały na mnie strażniczki. Nie odpowiedziałam. Koleżanka stwierdziła, że powinnyśmy poprosić jeszcze kogoś innego, żeby sprawdził; odmówiłam. Gdybym na to pozwoliła, zaraz miałabym na głowie cały harem bab wygłaszających opinie o czymś, o czym nie mają pojęcia. I niepotrzebnie się o mnie ocierających (przestańcie na mnie zionąć tytoniem! Stop, kobieto! Żadnej wilgoci!). Jeśli ona niczego nie widzi, inne też nie zobaczą.
Poszłam do ambulatorium, żeby sprawdzili. Lekarka dyżurna nie miała specjalizacji okulistycznej, a do tego była bardzo młoda – zaangażowana, ale bez doświadczenia; mówiła, żebym się nie martwiła, że wiele osób widzi takie „muchy” przed oczami; jedni zwracają na nie uwagę, inni nie. Też mi pocieszenie. „Ciało szkliste”, powiedziała i wyjaśniła, że to „martwe komórki”, „galaretowata substancja, która w pewnym wieku zaczyna się oddzielać”. „Wszystkie jesteśmy w pewnym wieku”, odparowałam, na co pani doktorka zrobiła się czerwona. „Tak, tak, to się pojawia z czasem”, próbowała tłumaczyć, ale nie przemyślała tego za dobrze, bo zaraz dodała: „Niekoniecznie musi to być dużo czasu”. Spojrzałam na nią wymownie, ona spuściła oczy, żeby coś tam zanotować w papierach, i już więcej nie podniosła wzroku. Nie wiem, czy w tej dokumentacji mają zapisane, za co każda z nas tu siedzi, ale jeśli ta medyczka wiedziała, że dostałam wyrok za zabójstwo, to pewnie ten szczegół sprawił, że rumieniec zniknął z jej policzków – w ciągu paru sekund zrobiły się zupełnie blade. Większość moich koleżanek siedziała za przemyt, przewoziły coś przez granicę albo sprzedawały prywatnie nielegalne substancje, małe ilości. Zabójstwo miały na koncie nieliczne, lekarka pewnie była tego świadoma. Nadal na mnie nie patrząc, zapewniła, że po upływie paru tygodni, może miesięcy, mucha osiądzie w miejscu, w którym nie będę jej więcej widzieć, bo mózg zastosuje mechanizm wymazywania. „A co to jest?”, zapytałam. „Po prostu pewnego dnia mózg znuży się jej widokiem i przestanie ją zauważać. Uzna, że już jej nie ma”. Pomyślałam sobie wtedy: Inés, w takim razie nie masz się co przejmować, bo jeśli chodzi o niedostrzeganie tego, czego dostrzec nie chcesz, jesteś przecież ekspertką. Zawsze tak było. Wystarczy przypomnieć sobie moje małżeństwo.
Tym razem jednak nie poszło tak łatwo. Przeceniałam się. Albo nie doceniałam – zależy, jak człowiek na to spojrzy, szklanka może być w połowie pełna bądź pusta. Byłam kimś innym, jestem kimś innym. Teraz też bym nie powiedziała, że chcę wszystko widzieć; może nie tak do końca, nie ma co się oszukiwać. Ale piętnaście lat za kratami robi swoje. Być może teraz widzę nawet wtedy, kiedy nie chcę. Tak czy inaczej, mam nadzieję, że mucha wciąż tam jest z jakiegoś innego, przyjemniejszego powodu: polubiłam ją, a człowiek nie pozbywa się tego, co lubi. Póki się to lubi. Bo jak sympatia znika, jest się zdolnym do wszystkiego. Wymazywanie to małe piwo.
Ta moja mucha na swój sposób wskazała mi drogę i sprawiła, że jestem, jaka jestem. Nie wiem, jak by wyglądało moje życie, kiedy już znalazłam się na wolności, gdybym nie wiedziała tak wiele o muchach i innych owadach. Zmiana nazwiska i wiedza na temat insektów pomogły mi wymyślić samą sobie na nowo. I jeszcze Rączka, moja prawdziwa przyjaciółka; nie lubię prawić jej komplementów, nigdy jej nie chwalę w jej obecności, ale muszę przyznać, że jej towarzystwo to była podpora. Gdyby wyszła przede mną, na pewno stałaby przed bramą i czekała na mnie w dniu mojego zwolnienia. Ja natomiast nie poszłam, nie okazuję tak bardzo przywiązania, zapominam o takich szczegółach. I jestem twardsza, stwardniałam od tych wszystkich ciosów. „Jesteś elastyczna”, powtarzała mi więzienna psycholożka. Potakiwałam, bo zależało mi na tym, żeby wystawiła mi dobrą ocenę w raporcie – to daje szansę na przedterminowe zwolnienie za dobre sprawowanie, choć właściwie nie do końca rozumiałam, co chce mi powiedzieć. Wyjaśniła, o co jej chodzi, na co ja stwierdziłam: „A, w sensie, że mam wolę przetrwania”. Odpowiedziała, że nie, to nie jest całkiem to samo. Nie bardzo łapałam różnicę, ale nie zamierzałam wdawać się w dyskusję z kimś, kto miał mi wystawić pozytywną notę, żebym mogła wyjść: jeśli ona chce użyć tego słowa, nawet głupawego i dziwnego, politycznie poprawnego i psycho-jakiegoś-tam, niech sobie używa. Teraz chyba często ludzie o to właśnie toczą boje, o słowa, których się używa, z tego też powoli zaczynałam zdawać sobie sprawę. A ja już dość się nawojowałam, oszczędzam siły na sytuacje, których nie da się uniknąć (chcesz napisać „elastyczna”, to sobie pisz!).
To właśnie ta psycholożka zasugerowała, żebym zapisała się na warsztaty czytelnicze, które odbywały się co czwartek w jednym z pawilonów. Od jakiegoś czasu raz w tygodniu zjawiała się tam dziewczyna, zawsze przynosiła książki, porządkowała je i stopniowo urządzała biblioteczkę. Nie interesowało mnie nic z tego, co ona czytała i dawała nam do czytania: te wszystkie powieści, opowiadania, czyjeś biografie i tego rodzaju wymysły w najmniejszym stopniu mnie nie ciekawiły. Zmyślać to ja sama potrafię. Ale i tak chodziłam na jej zajęcia, miałam nadzieję, że w ten sposób zdobędę trochę punktów u psycholożki. Dziewczyna nie odpuszczała i zamierzała przekonać mnie do czytania, mówiła: „Ta cię wciągnie” albo: „Tamta zrobi na tobie wrażenie”. Nic z tych rzeczy, nigdy nie trafiała. Na mnie już od pewnego czasu nic nie robi wrażenia. Ani Twoja siedząca w samochodzie mojego męża (i moim – wspólnota majątkowa), ani strzał w skroń (BANG!). Nic. Gapiłam się na tę dziewczynę od książek, udając zainteresowanie, którego wcale nie czułam, przewracałam po parę kartek i po chwili oddawałam mój egzemplarz. Nie chciałam być niegrzeczna, nigdy nie byłam i za kratkami nie zamierzałam tego zmieniać. Widać było, że dziewczyna się angażuje, no ale przecież nie będę czytać pięciuset stron jakiegoś gniota, żeby jej zrobić przyjemność i oszczędzić frustracji. Jednego dnia przyłapała mnie z książką do góry nogami, tytuł na dole, numer strony na górze – udawałam wielkie skupienie, choć tak naprawdę po prostu zabijałam czas. Wyjęła mi książkę z rąk, zamknęła ją i powiedziała: „Pomóż mi jakoś, powiedz, co cię interesuje, tak najbardziej na świecie?”. W tej chwili przed moim okiem pojawiła się czarna plama, więc odpowiedziałam bez wahania: „Muchy”. „Muchy? Muchy?”, zapytała, jakby nie dosłyszała za pierwszym razem albo zwątpiła, czy dobrze zrozumiała. „Tak, muchy”, powtórzyłam i zatrzepotałam rękami, jakby to były skrzydełka. Zamyśliła się i po chwili dodała: „Obiecuję, że za tydzień przyniosę ci coś o muchach”.
I dotrzymała słowa, ale kiepsko zaczęła. Bardzo kiepsko. Żeby zarazić mnie swoim entuzjazmem, oznajmiła, że ma dla mnie książkę „wyjątkowej” francuskiej pisarki – tak ją określiła. „Marguerite Duras, jej najsłynniejsza powieść to Kochanek”. Nie musiała mi wyjaśniać, wiedziałam, kto to jest ta Duras, nic nie czytałam, ale kojarzyłam postać (Indochiny, starszy pan, dziewczynka, co to, do cholery, ma wspólnego z muchami?). To częsty stereotyp, że my, ludzie, którzy byli, są albo będą za kratkami (nawet za zabójstwo), nie mamy wykształcenia. Jeśli Blanca, moja matka, zrobiła coś dobrego, to na pewno można tak potraktować decyzję, żebym poszła do liceum San Isidro, znacznie lepszego niż spora część prywatnych szkół z okolicy, obiecujących wyższy poziom angielskiego (the cat is under the table) i niewiele więcej. Dziewczyna od książek słabo zaczęła, a potem szło jej jeszcze gorzej, bo akurat wyjeżdżanie mi z kochankami to był kiepski pomysł. „Słuchaj, młoda, nie wiem, czy wiesz, ale zabiłam kochankę mojego męża”; fantazjowałam, że tak jej powiem, neutralną hiszpańszczyzną jak z serialu, a ona, słysząc to, zemdleje i padnie prosto na tę jej z takim staraniem kompletowaną biblioteczkę, spocznie pod stosem książek i trzeba będzie sprowadzać dźwig, żeby ją spod nich wyciągnąć, po czym, wciąż jeszcze żywa, ale na krawędzi śmierci, spojrzy na mnie z nienawiścią (a ja puszczę do niej oko, jakbym mówiła: „No, to jesteśmy kwita”