33,50 zł
Bezkompromisowa i przejmująca wiwisekcja rodzinnych więzi, społecznych przesądów i ślepego fanatyzmu religijnego Prawda, której się nam odmawia, boli aż do ostatniego dnia. Na śmietnisku zostaje odnalezione zwęglone i poćwiartowane ciało siedemnastolatki. Trzydzieści lat później zbrodnia nadal pozostaje niewyjaśniona, a bliscy ofiary – każdy na swój sposób – próbują ułożyć sobie życie na nowo. Każdy człowiek ukrywa jakiś sekret, który pewnego dnia przyniesie mu hańbę. Jednak nie wszyscy członkowie rodziny radzą sobie z tym balastem. Dzięki uporowi ojca ofiary prawda w końcu wychodzi na jaw. W Boga nie wierzę od trzydziestu lat. A dokładniej mówiąc, trzydzieści lat temu odważyłam się do tego przyznać. Być może nie wierzyłam już znacznie wcześniej. Człowiek nie traci „wiary” z dnia na dzień. Prawda ta odsłania koszmar dotąd skrywany za fasadą pozorów: okrucieństwo, do którego mogą doprowadzić religijny fanatyzm i bezmyślne posłuszeństwo, współudział tych, którzy się bali, i tych, którzy pozostali obojętni, wreszcie zaś – samotność i rozpacz nielicznych, którzy ośmielają się podążać swoją drogą, nie przyjmując narzuconych norm.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 364
Catedrales
© Claudia Piñeiro
c/o Schavelzon Graham Agencia Literaria
www.schavelzongraham.com
Copyright © 2021 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga
Copyright © 2021 for the Polish translation by Tomasz Pindel
(under exclusive license to Wydawnictwo Sonia Draga)
Projekt graficzny okładki: Mariusz Banachowicz
Redakcja: Justyna Chmielewska
Korekta: Iwona Wyrwisz, Marta Chmarzyńska, Aleksandra Pietrzyńska
Obra editada en el marco del Programa “Sur” de Apoyo a las Traducciones del Ministerio de Relaciones Exteriores y Culto de la República Argentina.
Książka wydana w ramach Programu Wspierania Tłumaczeń „Sur”, realizowanego przez Ministerstwo Spraw Zagranicznych i Wyznań Republiki Argentyńskiej.
ISBN: 978-83-8230-227-1
Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Szanujmy cudzą własność i prawo!
Polska Izba Książki
Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl
WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.
ul. Fitelberga 1, 40-588 Katowice
tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28
e-mail:[email protected]
www.soniadraga.pl
www.facebook.com/WydawnictwoSoniaDraga
E - wydanie 2021
Chcę tak myśleć, chcę w to wierzyć, ale boję się, że poniosę porażkę. Zastanawiam się, czy jeśli tak bardzo pragnie się wierzyć, to nie dowód, że już się nie wierzy…
EMMANUEL CARRÈRE, Królestwo
1
W Boga nie wierzę od trzydziestu lat. A dokładniej mówiąc, trzydzieści lat temu odważyłam się do tego przyznać. Być może nie wierzyłam już znacznie wcześniej. Człowiek nie traci „wiary” z dnia na dzień. W każdym razie w moim przypadku tak to nie wyglądało. Pojawiały się pewne sygnały, pomniejsze symptomy, szczegóły, które z początku wolałam ignorować. Tak jakby w moim wnętrzu kiełkowało nasionko, które prędzej czy później pęknie i przebije się na powierzchnię jako delikatny zielony pęd, wciąż jeszcze słaby, ale już zdecydowany, że urośnie i każdemu, kto zechce słuchać, wykrzyczy: „Nie wierzę w Boga!”.
Z początku, kiedy ta świadomość zaczęła do mnie docierać, poczułam dyskomfort, który z czasem rozpoznałam jako lęk. Co się stanie, jeśli się przyznam do niewiary? Co będę musiała za to oddać? Odpychałam te pierwsze wątpliwości jak zły sen, z którego lepiej się obudzić, albo jak niedorzeczną myśl, myśl, której trzeba się od razu pozbyć i poczekać na następną, trochę rozsądniejszą. Aż pewnego dnia spadło to na mnie jak cios, od którego mnie zamroczyło, stanęłam naga przed światem, nie mogłam pojąć, co się właściwie wokół mnie dzieje, a przede wszystkim dlaczego; od tego momentu zaczęło mnie to tak mocno uwierać, że nie mogłam dłużej udawać nieistniejącej wiary. Nie wierzyłam w Boga. Przekonałam się o tym w chwili, kiedy poinformowano mnie o znalezieniu ciała mojej młodszej siostry Any. Wypowiedziałam to na głos następnego dnia, podczas czuwania przy jej zwłokach.
Ana, „nasza kruszynka” – jak mówił do niej tata – ta, z którą dzieliłyśmy pokój, która podkradała mi ciuchy i pakowała mi się do łóżka, żeby opowiedzieć o swoich tajemnicach nieznanych nikomu oprócz mnie. Po południu zjawił się proboszcz, chciał złożyć kondolencje i odmówić modlitwy; towarzyszył mu Julián, wtedy jeszcze był w seminarium duchownym. Rodzice poprosili, żebym przyłączyła się do modlitwy przy zamkniętej trumnie. Odmówiłam. Upierali się, powtarzali, że to mi dobrze zrobi, pytali, dlaczego nie chcę. Raz czy dwa uchyliłam się od odpowiedzi, aż wreszcie nie wytrzymałam: „Bo nie wierzę w Boga”. Powiedziałam to bardzo cicho i z opuszczoną głową. Podniosłam wzrok, wszyscy się na mnie gapili, wtedy powtórzyłam to głośniej. Moja matka podeszła bliżej, złapała mnie za podbródek, zmusiła, żebym spojrzała jej w oczy i kazała powtórzyć. Zupełnie jak Święty Piotr, tyle że z przekonaniem i bez wyrzutów sumienia, wyparłam się po raz trzeci. „Wspomniał Piotr na słowa Jezusa, który mu powiedział: «Zanim kogut zapieje, trzy razy się Mnie wyprzesz»” (Mt, 26,75). Trzydzieści lat jawnego ateizmu, a ja wciąż potrafię cytować Ewangelię z pamięci. Jakby mi ją wypalono na skórze gorącym żelazem. Numeru rozdziału i wersetu nie pamiętam, szukam ich w tekście, jeśli potrzebuję użyć cytatu – mam nadzieję, że to ze względu na zboczenie zawodowe, a nie przez zaburzenia obsesyjno-kompulsywne. Dlaczego wciąż to pamiętam? Za sprawą jakich gróźb tak mocno wryło mi się to w pamięć? „Wyszedł na zewnątrz i gorzko zapłakał”. W odróżnieniu od Piotra ja nie płakałam. Nogi mi drżały, ale mimo to czułam się silna, panowałam nad sobą, choć przecież byłam w wieku, kiedy ma się same wątpliwości.
Moja ateistyczna deklaracja wprawiła zebranych w zakłopotanie. Wszystkich oprócz księdza, który zachowywał się tak, jakby go to nie dotyczyło. Ojciec Manuel z jakoby wyrozumiałym uśmiechem stwierdził, że moje słowa to efekt nastoletniego buntu, reakcja zrozumiała i ulotna, zważywszy na drastyczne okoliczności śmierci Any. Matka, słysząc tę interpretację, uspokoiła się, aczkolwiek dodała, że chodzi mi tylko o to, żeby zwrócić na siebie uwagę – nawet w obliczu tragicznego zgonu siostry nie potrafię powstrzymać potrzeby gwiazdorzenia. „Typowa środkowa córka”, powtarzała, kiedy ją czymś rozzłościłam. Tamtego dnia te słowa nie padły, ale na pewno tak pomyślała. Nie pojmowałam, skąd matka czerpie siły na cokolwiek innego niż rwanie włosów z głowy dzień po śmierci najmłodszej córki. Ojciec, który znał mnie lepiej i dobrze wiedział, że powiedziałam to na serio, wziął mnie na bok i poprosił, żebym się jeszcze zastanowiła, a na razie przynajmniej określała się jako agnostyczka. Carmen, nasza starsza siostra, bardzo poruszona podczas całego czuwania, ale nawet na sekundę niewychodząca z roli zaklinaczki węży, ciągle pozująca na najmocniej dotkniętą nieszczęściem, skorzystała z okazji, żeby wyrównać ze mną stare porachunki. Wybuchła płaczem, chroniąc się w objęciach przyjaciół z Akcji Katolickiej, i od tego dnia przestała się do mnie odzywać.
Jedyną osobą, która jak pamiętam, w tamtej chwili udzieliła mi wsparcia, była Marcela, najlepsza przyjaciółka Any. Wymieniłyśmy spojrzenia. Siedziała na podłodze, kilka metrów od trumny, oparta o ścianę, żeby nie upaść, na uboczu, oszołomiona, i jasno sygnalizowała, że nie chce, żeby ktokolwiek ją dotykał czy pocieszał. Nie mogła przestać płakać, była rozbita podobnie jak ja – tyle że ja z suchą twarzą, ona zaś zalana łzami. Obie ostentacyjnie stałyśmy po tej samej stronie. W jej oczach dostrzegałam nie tylko wspólny nam ból i przerażenie, ale także niejasną prośbę, żądanie, które nie zostało do końca sformułowane, jakby chciała mi powiedzieć coś, czego sama do końca nie rozumiała. Być może prosiła, żebym ją stamtąd zabrała; może ona też nie wierzyła w Boga. Nie zapomnę jej spojrzenia, tych oczu wbitych w moją twarz, kiedy tak siedziała, bawiąc się pierścionkiem na serdecznym palcu, kręciła nim, ale go nie zsuwała. Poznałam ten przedmiot dopiero po chwili: to był mój pierścionek z turkusem, za duży jak na nasze dłonie. Ana uznała go za „pierścionek szczęścia” i podkradała mi go, kiedy potrzebowała, jak na to mówiła, mojej „siły”. Jaką siłę dostrzegała we mnie Ana, skoro ja niczego takiego nie widziałam? Brała pierścionek, kiedy szła na egzamin, kiedy spotykała się z chłopakiem, który się jej podobał, albo kiedy grała w turnieju siatkarskim z reprezentacją szkoły – kiedyś wyznała mi, że podczas meczów wsadza go sobie w majtki, żeby nie przeszkadzał w grze, na co ja wykrzyknęłam: „Fuj!”. Ana musiała dać go przyjaciółce albo zostawić w jej domu. Tylko jakie znaczenie ma pierścionek, który nie zdołał ochronić mojej siostry przed śmiercią? Tamtego dnia nie podeszłam do Marceli, a potem gdzieś przepadła, zdiagnozowano u niej amnezję w wyniku traumy wywołanej przez śmierć Any oraz mocne uderzenie w głowę. Nie zdołałam już z nią porozmawiać. Śmierć Any naznaczyła nas wszystkich.
Od kiedy oznajmiłam, że jestem ateistką, rodzina czuwała nie tylko nad ciałem Any, lecz także nad moją wiarą. Czy naprawdę trzeba było to mówić podczas żałobnej ceremonii? Nie wątpię, że tak, powiedziałam to w tamtej chwili i w takich okolicznościach, bo byłam jej to winna, bo chciałam to powiedzieć na głos, zanim jej ciało – czy też jego resztki – zostanie zakopane i skazane na wieczne przebywanie pod ziemią, zanim jeszcze na zawsze się z nią pożegnam. Tego popołudnia nauczyłam się, że „ateista” to brzydkie słowo. I że większość wierzących może żyć obok ludzi wierzących w innych bogów, ale nie obok osób, które w ogóle nie wierzą. Wierzący mówią to wprost albo eufemistycznie, lecz bez wątpienia uznają ateistów za ludzi „błędnych”. Więcej nawet, niektórzy zakładają, że brak wiary jest równoznaczny z nieuchronnym złem: ktoś, kto nie wierzy w żadnego boga, nie może być dobrym człowiekiem.
Próbuję nie myśleć o tamtym dniu. Staram się, by moja siostra Ana pozostała w moich wspomnieniach tą, która włazi mi do łóżka i zwierza się z tajemnic. Wszystkie moje pytania złożyłam na karb wiary czy też jej braku. Od kiedy odmówiłam modlitwy przy zamkniętej trumnie, odrzucam wszelkie narracje, niezależnie od tego, z jakiej religii się wywodzą, w ramach których nawet teraz, w XXI wieku, przedstawia się pewne fikcyjne fakty tak, jakby były prawdą. Peszy mnie moja niezdolność zrozumienia, co takiego sprawia, że tylu ludzi tysiące lat później nadal wierzy w historie, które nie wytrzymują najmniejszej próby wiarygodności, jakiej domagamy się od najbanalniejszej fikcji. Być może trzymają się tego, bo wątpliwości co do zakorzenionych wierzeń wiążą się z obawą o utratę pobocznych korzyści: prezentów od Świętego Mikołaja i Zajączka, pieniążków podrzucanych pod poduszkę przez myszkę albo Wróżkę Zębuszkę, raju czekającego na nas po Sądzie Ostatecznym. Dlaczego piszę „Sąd Ostateczny” dużymi literami, skoro ten cały sąd nic dla mnie nie znaczy? Kto przestaje wierzyć w Boga, nie ma co liczyć na życie wieczne ani na ochronę ze strony anioła stróża, a tym bardziej na aprobatę otoczenia. W świecie, w którym korupcję uznaje się za zło konieczne, bez wątpienia istnieją ludzie pozorujący wiarę, byle tylko móc się cieszyć przywilejami. Ja nie byłam w stanie tego robić. Nieoczekiwane wydarzenie zdarło zasłonę oddzielającą codzienne życie od tego, co brutalne i dzikie, a wtedy nie było już miejsca na symulowanie wiary, której nie miałam.
To właśnie powiedziałam przed wszystkimi, kiedy zaczęli odmawiać „Zdrowaś Mario” wokół trumny Any, jakbym chciała dowieść, że moja bezczelność jest wyrazem nie tyle młodzieżowego buntu, ile prawdziwego przekonania. Po raz czwarty wyparłam się wiary, nawet Piotr się na tyle nie odważył. Kiedy tylko padły słowa: „błogosławiony owoc żywota Twojego, Jezus”, przepchnęłam się bliżej trumny, położyłam dłonie na błyszczącym drewnianym wieku, pod którym spoczywały poćwiartowane szczątki mojej siostry, i cicho, ale zdecydowanie powiedziałam, jakbym też się modliła: „Nie wierzę w owoc zrodzony z brzucha jakiejkolwiek dziewicy, nie wierzę, że istnieje jakieś niebo i piekło, nie wierzę, że Jezus zmartwychwstał, nie wierzę w anioły ani w ducha świętego”. Powtarzałam to długie zdanie raz za razem, niczym mantrę. „Nie wierzę w owoc zrodzony z brzucha jakiejkolwiek dziewicy, nie wierzę, że istnieje jakieś niebo i piekło, nie wierzę, że Jezus zmartwychwstał, nie wierzę w anioły ani w ducha świętego”. Najpierw, zmyleni ogólnym pogłosem mamrotania, pozostali myśleli, że modlę się razem z nimi, ale niektórzy zwątpili i nadstawili ucha. Potem usłyszała to kolejna osoba, i kolejna, aż w końcu jeden po drugim wszyscy zamilkli i słychać było tylko mój głos. Ksiądz się przeżegnał. Matka zrobiła w moją stronę trzy szybkie kroki i już miała strzelić mnie w twarz, gdy ojciec złapał ją za rękę. Nic by jej z tego nie przyszło – nawet gdyby mnie uderzyła, ja i tak nie wierzyłam, po prostu dlatego, że już się nie bałam. A skoro nie bałam się Boga, to nikt nie był mi straszny. Cóż gorszego może mnie spotkać, skoro straciłam wiarę? Zmasakrowane ciało Any znaleziono na pustym terenie między domami i ten właśnie koszmar sprawił, że nagle ujrzałam to bardzo wyraźnie: moja wiara została zbudowana na strachu, na obawie, że jeśli nie będę wierzyć w tego domniemanego Boga, w którego wierzą wszyscy w moim otoczeniu – lub ewentualnie w jakiegoś innego – może stać się coś złego, coś strasznego: koniec świata. Tak mnie wychowano, w nabożnym lęku przed Stwórcą. Teraz jednak zamordowano moją siostrę, próbowano spalić jej ciało, poćwiartowano jej zwłoki – cóż koszmarniejszego może się wydarzyć, jeśli przestanę wierzyć?
Nie płakałam na jej pogrzebie, nie mogłam. Gniew i trwoga były tak silne, że odebrały mi łzy. Moim płaczem była cisza. Prawda jest taka, że przez te trzydzieści lat bardzo rzadko zdarzało mi się płakać; skoro nie zrobiłam tego po jej śmierci, jakie inne powody mogły mnie do tego skłonić? Wściekłość, a nawet nienawiść, jaką czułam do tego, kto ją zabił, przyćmiła i nadal przyćmiewa ból. Od tamtego dnia przestałam jednak chodzić na msze i się modlić, nigdy więcej nie powiesiłam sobie na szyi krzyżyka, nawet jako ozdoby, nigdy więcej nie opowiadałam żadnemu księdzu o moich rzekomych grzechach ani nie przyjmowałam hostii, która nie może być przecież niczyim ciałem. Wyleczyłam się ze zbiorowej nerwicy, zdeklarowałam się jako ateistka. I poczułam się wolna. Samotna, odrzucona, ale wolna.
Wraz z upływem miesięcy miałam coraz bardziej dość tych wszystkich spojrzeń – ludzie patrzyli na mnie jak na wybrakowaną. Miałam dość tego, że Carmen nie odzywa się do mnie nawet słowem, miałam dość potępiającej miny matki i rzekomej neutralności ojca, który nie był w stanie zaangażować się w kolejny konflikt w obliczu takiego cierpienia. A przede wszystkim nie mogłam znieść braku Any oraz tego, że nikt nie umiał mi powiedzieć, kto ją zamordował ani dlaczego, kto ją spalił, kto odpiłował jej nogi i głowę, kto porozrzucał części ciała mojej siostry na pustym terenie, gdzie miejscowi wyrzucają śmieci. Wyprowadziłam się z domu, z miasta, z kraju, zostawiłam wcześniejsze życie. I rozpoczęłam nowe, tysiące kilometrów dalej, w Santiago de Compostela. Ana oglądała kiedyś film dokumentalny o pielgrzymkach do grobu Świętego Jakuba i od tego czasu jej marzeniem było, żebyśmy kiedyś przeszły razem tę trasę. Byłyśmy wtedy jeszcze nastolatkami, taka podróż mogła dojść do skutku dopiero, kiedy zaczniemy pracować i zaoszczędzimy na bilet, kiedy będziemy już „duże”. Jej jednak nie pozwolono dorosnąć, ja z kolei zrobiłam to nagle tamtego dnia. Znalazłam pracę jako recepcjonistka w przychodni i odkładałam pieniądze tak długo, aż stać mnie było na tani bilet do Hiszpanii, a potem na najtańszy pociąg z Madrytu do Santiago de Compostela; zatrzymywał się na prawie każdej stacji. To była moja pielgrzymka do Santiago – z Buenos Aires i wcale nie pieszo. Krótko po dotarciu do miasta znalazłam pracę, także jako recepcjonistka, tyle że w hotelu, w którym codziennie meldowali się pielgrzymi pełni wiary, której ja nie miałam. Być może przyjechałam właśnie tu nie tylko po to, żeby spełnić życzenie Any, ale także żeby pojąć, dlaczego niektórzy wciąż wierzą w historyjkę opowiadaną tysiąc i jeden raz od tylu wieków.
Dziś nadal mieszkam w tym mieście i prowadzę tu księgarnię. Kiedy odeszłam z pierwszej pracy w hotelu, na wiele lat zatrudniłam się tu jako ekspedientka, a potem awansowałam na kierowniczkę. Po śmierci właściciela jego spadkobiercy zaproponowali mi bardzo korzystne warunki odkupienia firmy, do dziś jestem im ogromnie wdzięczna za tę szansę. Nie mam cienia wątpliwości, że tu, w mojej księgarni, dożyję ostatniego dnia, to jest moje miejsce na świecie. Znajduje się przy ulicy, przez którą dzień w dzień przechodzą pielgrzymi. Nie zaglądają tu ani nie kupują książek przed dotarciem do celu, czyli do katedry Świętego Jakuba; co najwyżej rzucają okiem na witrynę. Za to później, kiedy już wprowadzą się do hotelu czy schroniska, część z nich przychodzi do księgarni i wybiera sobie jakąś książkę. Jeśli nie znają języka, biorą przynajmniej widokówki. Tu kończy się ich trasa, więc nie boją się ciężkich bagaży. Słyszę, jak rozmawiają, rozpoznaję ich gesty, czasami także język. Nie mam wątpliwości, że wielu z tych piechurów także nie wierzy w żadnego boga, że są ateistami jak ja. To nie religia pcha ich na drogę Świętego Jakuba. Maszerują, żeby dotrzeć do konkretnego miejsca, szukają celu, pewności. I chcą się sprawdzić, udowodnić, że potrafią sprostać wyzwaniu. Wierzą w samych siebie, w swoją wytrwałość, w fizyczną i duchową siłę, która pozwoli im dotrwać do końca. Na tym polega ich wiara – na nich samych. Taka wiara wydaje mi się znacznie bliższa mojej. Mogłabym być jednym z tych pielgrzymów ateistów.
– Przepraszam, Lía… – Ángela, kierowniczka księgarni, bez pukania otwarła drzwi mojego gabinetu.
– Tak? – odpowiedziałam, maskując irytację, w jaką wprawiło mnie jej wtargnięcie.
– Pytają o ciebie przy kasie.
– A kto? – zapytałam niespecjalnie zainteresowana.
– Jakaś Carmen Albertín.
Potrzebowałam chwili, żeby przyswoić sobie to, co Ángela właśnie powiedziała. Imię mojej siostry zestawione z nazwiskiem Juliána mocno mnie zaskoczyło. Wiedziałam, że pobrali się jakiś czas po jego odejściu z seminarium, ojciec napisał mi o tym w liście. Wkurzyła mnie ta wiadomość, bo wprawdzie zgodziłam się na sporadyczną, choć naładowaną emocjami korespondencję z ojcem, ale przecież umówiliśmy się, na moją prośbę, że dopóki nie dowiemy się, kto zamordował Anę, dopóty nasze listy mają być pozbawione wszelkich osobistych informacji na ich i mój temat. Taki zawarliśmy pakt, taka była umowa między tymi, którzy wciąż szukali prawdy. Poza tym nie byłam gotowa na żadne wieści, które przenosiły mnie do tamtych wydarzeń sprzed lat, nie miałam też ochoty wyjawiać szczegółów swojego nowego życia. Chciałam tylko utrzymać kontakt z ojcem, potrzebowałam jego głosu choćby na piśmie. Wiedziałam więc, że Carmen wyszła za Juliána, ale nigdy nie zestawiałam imienia siostry z jego nazwiskiem: Carmen Albertín. Byłyśmy zawsze siostrami Sardá. Carmen, Lía i Ana Sardá. Śliczna Ana o niebieskich oczach, która rumieniła się, kiedy tata przy osobach trzecich mówił o niej „kruszynka”, i chowała wtedy twarz za kurtyną kasztanowych włosów.
Ángela oczekiwała odpowiedzi. Mnie tymczasem zamurowało, nie wiedziałam, co powiedzieć. A ona nalegała:
– Jak się przedstawiała, dodała też, że są twoją rodziną.
– Dlaczego użyłaś liczby mnogiej? Ktoś jeszcze jest z Carmen?
– Jej mąż. Chyba. Nie przedstawiła go, ale wyglądają na małżeństwo. Mam zapytać?
Nie było takiej potrzeby, sprawa wydawała się jasna. To byli oni, moja siostra postanowiła jednak się do mnie odezwać po trzydziestu latach, a ja musiałam zdecydować, czy wchodzę w tę jej grę, czy nie. Już w dzieciństwie to Carmen zawsze decydowała, w co będziemy się bawić, kiedy oraz jaka rola przypadnie każdej z nas. Nie miałyśmy z Aną żadnego prawa sprzeciwu wobec jej decyzji. Jeśli nasza starsza siostra zechciała spędzić z nami trochę czasu, to już było wystarczająco wiele, powinnyśmy być jej wdzięczne, nawet jeśli ciągle wyznaczała mi rolę „ciotki – starej panny”. Zmiana planów, czegokolwiek by dotyczyła, nie mieściła się w jej światopoglądzie. Świat Carmen był „carmenocentryczny”, a jeśli my, młodsze siostry, ośmielałyśmy się zlekceważyć którąś z jej wskazówek, nieposłuszeństwo spotykało się z karą w postaci milczenia, kpiny lub zesłania do najciemniejszych i najbardziej odizolowanych zakątków domu. W dzieciństwie i na początku okresu dorastania byłyśmy jej niemal ślepo posłuszne. Carmen nie tylko była najstarsza; to jej bałyśmy się z Aną najbardziej ze wszystkich domowników. Takiego strachu nie czułyśmy przed rodzicami, nawet przed matką, która naprawdę robiła wiele, żebyśmy się jej bały. Poza domem moja siostra była inną osobą i nigdy nie rozumiałam, jakim cudem staje się tak charyzmatyczna, miła i uwodzicielska, ledwie przekroczy próg domu. Daję głowę, że gdyby zapytać Ángelę, jakie wrażenie zrobiła na niej Carmen podczas tego pierwszego spotkania, moja pracownica odpowiedziałaby: „Bardzo fajna!”. To chyba właśnie ta zdolność mojej starszej siostry do bycia dwiema różnymi osobami – inną wobec nas, a inną przy wszystkich pozostałych – tak bardzo mnie w niej drażniła.
Ale teraz, kiedy Carmen objawiła się w moim świecie, nasze dzieciństwo było już przecież przeszłością. Podobnie moje lęki i złość. W każdym razie tak mi się wydawało.
– Przyprowadzić ich, Lía? Czy wolisz z nimi porozmawiać w sklepie?
2
Ángela ponownie otwarła drzwi gabinetu i usunęła się na bok, żeby przepuścić Carmen i Juliána. Moja siostra podziękowała jej uprzejmie, a uśmiech mojej pracownicy upewnił mnie, że faktycznie, tak jak się tego obawiałam, uznała Carmen za „bardzo fajną”. Przygotowałam się na ich przyjęcie, przybrałam czujną pozę, ale w chwili, kiedy ich zobaczyłam, poczułam, że brakuje mi powietrza. Wstałam zza biurka, a oni podeszli do mnie, na razie nikt nie powiedział nawet słowa. Noga zaczęła mi drżeć, starałam się nad nią zapanować, lekko uniosłam stopę i zgięłam kolano; zezłościłam się na własne ciało, że tak absurdalnie reaguje na obecność Carmen. Milczenie, które przez ostatnie lata stało się dla nas czymś naturalnym, teraz, w moim niewielkim gabinecie i w obecności Juliána stało się niezręczne. Podejrzewam, że każde z nas na różne sposoby zastanawiało się, kto zrobi pierwszy krok po tych wszystkich latach bez słowa.
– Cześć, Lía, piękną masz księgarnię – odezwał się w końcu Julián. Być może uznał, że jako mężczyzna musi się wykazać inicjatywą. Ta jego postawa i pojednawczy ton zamiast przynieść ulgę, jeszcze bardziej mnie rozzłościły.
– Cześć – odpowiedziałam, sucho i zimno.
– Tyle lat… – włączyła się po kilku sekundach Carmen. Mówiła tym swoim uprzejmym, lecz wyniosłym tonem, którego, z czego w tej chwili zdałam sobie sprawę, nigdy nie zapomniałam.
Bez słowa wskazałam im miejsca, żeby usiedli, chciałam uniknąć dalszych formalnych powitań. Julián podsunął krzesło Carmen i odczekał, aż ona usiądzie. Na pozbawionym jakiegokolwiek uroku biurowym fotelu, odziedziczonym po poprzednich właścicielach, wyglądała jak królowa.
Nie było pocałunków ani uścisków. Nawet rąk sobie nie podaliśmy.
Carmen wciąż była sobą.
Jej włosy zachowywały kolor dzięki regularnemu farbowaniu, choć utraciły młodzieńczy blask. Zrobiła się szersza w biodrach. Skóra na szyi zwisała luźno za jedwabną chustką, która nie wywiązywała się ze swojego zadania i nie zasłaniała defektu. Mimo to rozpoznałabym ją w tłumie. To jej wyzywające spojrzenie, głowa lekko przechylona w bok, grymas na ustach gdzieś w pół drogi między uśmiechem a wyrzutem. I srebrny krzyżyk, szeroki i masywny, niegdyś należący do naszej matki, a teraz spoczywający na jej dekolcie.
Natomiast Juliána chybabym nie rozpoznała, gdyby pojawił się bez uprzedzenia. Nie tylko dlatego, że nie nosił już mdłych szarych, czarnych albo granatowych ubrań, po których nawet bez sutanny i koloratki znać było, że to ksiądz, lecz dlatego, że stał się mężczyzną. I ten fakt – to, że zmężniał – zmienił go zdecydowanie w inną osobę. Można było się domyślać, że jego cera jest szorstka i matowa, na skroniach pojawiła się siwizna, a na czole dwie głębokie zmarszczki niepasujące do jego wieku. Tym jednak, co najbardziej różniło tego mężczyznę – siedzącego teraz przede mną i prócz zdania: „Cześć, Lía, piękną masz księgarnię” nieodzywającego się więcej nawet słowem – od chłopaka, którego poznałam w parafii w Adrogué, były jego brązowe oczy: nie drżały już tak, kiedy patrzył. Nie było w nich już tej mimowolnej niepewności, która sprawiała, że wydawały się wyjątkowe. Dawniej najpierw lekko się przymykały, jakby zaskoczone, jakby nie rozumiał za dobrze, a potem otwierały się szeroko, kiedy mówiłyśmy, Ana albo ja, coś niemądrego lub niestosownego w obecności „naszego księżulka”. Często gadałyśmy takie rzeczy tylko po to, żeby zobaczyć tę jego minę i błysk w oczach.
Myślę, że Ana podkochiwała się w Juliánie. Na swój sposób wszystkie się w nim durzyłyśmy – to była taka sekretna fantazja, odkrywanie zakazanego erotyzmu, zainteresowanie mężczyzną, który nie podkreślał własnej męskości w czasach, kiedy role mężczyzn i kobiet były wyraźnie rozgraniczone. Tyle że wydaje mi się, że Ana zakochała się naprawdę. Jestem przekonana, że to właśnie o tym chciała mi opowiedzieć tego wieczoru, dwa dni przed śmiercią, kiedy zapytała, czy może wejść do mojego łóżka i wyjawić mi sekret, a ja odpowiedziałam, że nie, że jestem zmęczona, już zasypiam, więc lepiej jutro. Czasami jutra nie ma. Tylko skąd człowiek ma to wiedzieć? Ana nie nalegała i to było dziwne, bo zawsze upierała się przy swoim. Źle się czuła, tak powiedziała, ale nawet najsilniejszy ból brzucha nie powstrzymałby jej, gdyby naprawdę chciała mi powiedzieć. Może nie miała aż takiej pewności, żeby zdobyć się na wyznanie. Może nawet jej ulżyło, kiedy stwierdziłam, że nie, że jutro. W nocy wydawało mi się, że słyszę jej płacz; spojrzałam w jej stronę, ale cała była przykryta kołdrą i drżała. Po chwili jednak ucichła, zaczęła głębiej oddychać i się uspokoiła. Próbowałam zasnąć, musiałam rano bardzo wcześnie wstać, czekał mnie pierwszy egzamin na uniwersytecie, a potem kolejne przez wszystkie dni tygodnia. Wiedziałam, że z moją siostrą coś jest nie tak, ale uznałam, że muszę się wyspać. To, że ona, siedemnastolatka, zakochała się w facecie, który ma zostać księdzem i nawet nie wie, jak mamy na imię, nie wydawało mi się aż tak poważne. Gorzej jest zabujać się w kimś, kto mógłby odwzajemnić uczucie, ale interesuje się kimś innym, ja wtedy właśnie przez coś takiego przechodziłam. Mogłyśmy pogadać, ale taka rozmowa trochę by potrwała, a ja musiałam być rano wypoczęta. „Jutro”, pomyślałam, zamykając oczy. Do dziś robię sobie przez to wyrzuty; wysłuchanie jej nie zmieniłoby tego, że niewiele później została zamordowana, ale miałabym inne wspomnienie naszej ostatniej wspólnej chwili. Zamiast odrzuconej prośby pamiętałabym nasz uścisk, jej dłoń na moim ramieniu. Może bawiłaby się moimi włosami, przytulona do mnie, ciepła, i szeptałaby mi do ucha coś, czego nikt prócz mnie w naszym domu nie mógł wiedzieć.
– Musisz być zaskoczona naszym widokiem – odezwała się Carmen.
To prawda, byłam zaskoczona nie tylko tym, że ich widzę, ale też tym, że widzę ich razem.
– Czy znaleźli zabójcę Any? – zapytałam bez ceregieli, a ona nabrała powietrza, wyprostowała się, po czym spojrzała na mnie uważnie, z góry, ale nie odpowiedziała.
Nie musiała, wiedziałam, że nie to jest powodem, dla którego znaleźli się w moim gabinecie. Powiedziałam to, żeby poczuła się niepewnie, żeby zrozumiała, że jedyne, co może mnie interesować z ich strony, to odpowiedź na pytanie: „Czy znaleźli zabójcę Any?”. Nie miałam pojęcia, w jakim celu moja siostra mnie odwiedza. Przypomniałam sobie, że Carmen zawsze wybiera kręte ścieżki, by dojść do interesujących ją tematów, a także to, jak bardzo irytował mnie jej zwyczaj paplania o niczym, zanim przejdzie do sedna. Od dziecka miała skłonność do gadulstwa, uwielbiała sama siebie słuchać i być słuchaną. Uważała, że to ciekawe, jeśli opowieść o tym, co robiła wieczorem, zacznie od wzmianki o porannym myciu zębów. Domyślałam się, że i tym razem nie będzie inaczej. Wreszcie po chwili denerwującego milczenia powtórzyła moje pytanie pod nosem: „Czy znaleźli zabójcę Any?”; a potem odezwała się głośno:
– Lía, na tym etapie śmierć Any to zamknięty rozdział, nikt już nie szuka domniemanego sprawcy. A ty wciąż? Naprawdę? Po trzydziestu latach?
– Tak, wciąż, naprawdę, po trzydziestu latach.
Atmosfera między nami gęstniała. Julián wyraźnie czuł się niezręcznie, nie na miejscu, niemal jak piąte koło u wozu. Przyznaję, nie ułatwiałam sprawy, ale to Carmen powinna była się postarać i poprawić klimat. To ona do mnie przyszła; gdyby to ode mnie zależało, nie siedziałaby teraz w moim gabinecie. Nie interesowali mnie ani oni, ani miejsce, które zostawiłam trzy dekady temu. Moim jedynym żywym połączeniem z tamtym światem był ojciec. Ta więź nie dopuszczała jednak żadnych wieści, tylko obecność, słowa, czułość. Ostatni list od niego dostałam trzy albo cztery tygodnie wcześniej, odpisałam kilka dni temu, za tydzień albo dwa przyjdzie odpowiedź.
Gwałtowny gest Carmen – poruszyła się na krześle, ale Julián uspokoił ją, kładąc jej dłoń na udzie – uzmysłowił mi, że moja siostra czegoś ode mnie chce, bo inaczej wstałaby i wyszła bez wahania w chwili, kiedy wypowiedziałam słowa: „Tak, wciąż, naprawdę, po trzydziestu latach”. Wymaszerowałaby z pomieszczenia, dumna i wściekła, ciągnąc za sobą męża, niedoszłego księdza. Jeśli nadal tu siedzi, to znaczy, że mnie potrzebuje, i to bardzo. Moja siostra znów umościła się na krześle, tak jakby chciała zasygnalizować, że ten ruch oznacza nowe otwarcie. Julián opuścił głowę i westchnął. Przez chwilę patrzył w podłogę, potem uniósł czoło i spojrzał mi w oczy już bez dawnego drżenia, prosząc o zawieszenie broni. Wytrzymałam jego spojrzenie, nie odezwałam się ani słowem, ale przybrałam minę dającą do zrozumienia, że przyjmuję tę prośbę – ze względu na niego, nie na nią. Wtedy Julián najwyraźniej uznał, że już mu wolno, i przeszedł do kwestii, która ich tu przywiodła.
– Mamy syna, ma na imię Mateo i właśnie skończył dwadzieścia trzy lata.
Nic mnie nie obchodziło, że mają syna. Nie obchodziło mnie to i nie chciałam tego wiedzieć. Ale nie zaskoczyło mnie, że ochrzcili go imieniem apostoła; mógłby być jeszcze Jesús, albo María, gdyby urodziła im się dziewczynka. Nic nie powiedziałam i nie zadawałam żadnych pytań o chłopaka, o którego istnieniu do dziś nie miałam pojęcia, nie ucieszyło mnie to i nie poczułam się wcale czyjąś ciotką. W pierwszej chwili błędnie jednak odczytałam tę wypowiedź Juliána; myślałam, że to po prostu próba rozładowania napięcia, i nie przeczułam, że jest inaczej, że to właśnie syn stanowi powód ich wizyty. Tak czy inaczej, naprawdę nie ciekawiło mnie ani to, ani żadne inne szczegóły z życia mojej siostry. Jeśli nie przyjechała tu z Juliánem, żeby powiedzieć mi, kto jest winny śmierci Any, nie miałam pojęcia, czego szukają w mojej księgarni, ani też jak ustalili, gdzie mnie szukać. Byłam pewna, że ojciec utrzymał tajemnicę. Obiecał. Jako adres zwrotny wpisywałam skrytkę pocztową, żeby nikt mnie nie namierzył. Nie podałby im namiarów na mnie, nawet miasta, w którym mieszkam. Musieli dotrzeć do mnie jakąś inną drogą.
Postanowiłam zdobyć się na nieco więcej cierpliwości. Carmen zaraz dołączyła do Juliána, jak zawsze było jej bardzo pilno, żeby zabrać głos.
– Mateo wybrał się w podróż, żeby pooglądać katedry. Studiuje architekturę, ale od małego przejawia wielkie zainteresowanie budowlami stawianymi na chwałę Pana. Wychowaliśmy go prawdziwie po katolicku, zgodnie z naszymi przekonaniami. No a w Europie jest wiele cudownych katedr. Wspólnie doszliśmy więc do wniosku, że ta podróż jest ważna dla jego wykształcenia i dla naszej wiary.
Moja siostra zrobiła wyraźną przerwę po słowie „wiara”. Nie wątpiłam, że robi to celowo, żeby podkreślić najważniejszą różnicę między nami. Na chwilę ponownie zapadła cisza. Jeśli Carmen zatrzymała się w tym miejscu właśnie dlatego, że ta wzmianka mogła mnie zdenerwować, w żadnym razie nie zamierzałam zdradzać irytacji, tym bardziej jednak nie należało się po mnie spodziewać, że będę rzucać jakieś frazesy i banały, byle tylko uniknąć krępującego milczenia. Julián tym razem nie starał się zatuszować pauzy; pewnie w jakimś momencie uznał, że nie będzie się już mieszał w grę między siostrami, które każdym wypowiedzianym słowem zdawały się mierzyć wzajemnie swoje siły. Wstałam, zaparzyłam im kawy i podałam ją na biurko. Bez słowa. Carmen zamieszała łyżeczką w filiżance i podjęła wątek. Ewidentnie czegoś ode mnie chciała.
– Jakiś czas temu Mateo przestał się do nas odzywać. Jego telefon jest wyłączony. Najpierw myśleliśmy, że poza Argentyną nie chciał się łączyć z siecią, żeby go to za dużo nie kosztowało. Że się odezwie, jak już się rozejrzy i podłączy do wi-fi. Pierwszy dzwonek alarmowy włączył się nam, kiedy nie odezwał się w dniu swoich urodzin. Potem odkryliśmy, że zamknął też swoje konto mejlowe i profile na portalach społecznościowych. Zniknął ze wszystkich miejsc w sieci, przez które moglibyśmy nawiązać z nim jakiś kontakt. Nie mamy żadnych wieści od… – przerwała.
Wydawało mi się, że załamał się jej głos, ale wcale mnie to nie wzruszyło.
Carmen nie była w stanie kontynuować. Uniosła wzrok i poszukała okna, przez które mogłaby wyjrzeć, ale w gabinecie mam tylko jedno, i to malutkie; pewnie uznała, że nie wystarczy. Gestem poprosiła o szklankę wody, wstałam, podałam jej i czekałam, aż wróci do tematu. Moja siostra upiła parę łyków, ale nadal nie mogła mówić. Wtedy opowieść przejął Julián, ratując ją z opresji i z tej tak dla niej niezwykłej słabości – w każdym razie z mojego punktu widzenia taka się wydawała. Zaczęłam poznawać Carmen w roli matki.
– Zatrudniliśmy specjalistę, żeby ustalił, co mogło się stać. Wiemy, że żyje, i to jest najważniejsze. Obawiamy się, że mógł przejść jakieś załamanie. To bardzo wrażliwy chłopak, a zbyt wrażliwi ludzie czasem stąpają po bardzo cienkiej granicy między rzeczywistością i własnymi myślami. Mieszkał z nami, po powrocie z Europy miał do nas wrócić. To nie jest normalne, że uciął wszelkie kontakty, i to bez żadnych wyjaśnień. Wcześniej nie doszło między nami do żadnej awantury ani nawet kłótni.
– Byłoby to dziwne, nawet gdyby podał jakiś powód – uściśliła moja siostra. Trochę się już pozbierała. – Jesteśmy sobie bardzo bliscy we trójkę, byliśmy szczęśliwi, w tym jego zniknięciu nie ma żadnej logiki.
Miałam swoje wątpliwości. Nikt naprawdę szczęśliwy nie obnosi się tak ze swoim szczęściem, a już na pewno nie w tak dramatycznych okolicznościach. A tu nagle moja siostra rozwodzi się nad wspaniałością ich rodzinnego życia, nie zauważając, że wcale nie brzmi to wiarygodnie; zdawałam sobie sprawę, że ona próbuje oszukać nie mnie, tylko siebie. To był nie tyle opis stanu rzeczy, ile raczej alibi, żeby mieć poczucie własnej niewinności. Jeśli rodzice odpowiadają za to, kim stają się ich dzieci, a Mateo okazał się chłopakiem zdolnym do porzucenia rodziców, Carmen chciała dać jasno do zrozumienia, że ani ona, ani Julián nie ponoszą odpowiedzialności za ten czyn, w ich opinii nienaturalny, szalony, sprawiający ból i niesprawiedliwy, któremu bez wątpienia zamierzali przeciwdziałać.
– Ale jak do mnie trafiliście? Co ja mam z tym wspólnego?
– Nasz detektyw sprawdził operacje na koncie bankowym Matea. Okazało się, że ostatnie zakupy zrobił tu, w tej księgarni. Wcześniej wiedzieliśmy tylko, że przebywa w Santiago de Compostela, co specjalnie nas nie zdziwiło, zważywszy na cel jego podróży – wyjaśnił Julián.
– Nie dziwne też, że kupował książki, to dla niego typowe, czyta wręcz chorobliwie – dodała Carmen, a ja się zastanawiałam, jaka niby miałaby to być choroba. Co znaczy dla niej „chorobliwie czytać”? Ile godzin dziennie? Ile książek na miesiąc? Czy ona zdaje sobie sprawę, że mówi to mnie, właścicielce księgarni?
– Byliśmy jeszcze bardziej zaskoczeni – ciągnął Julián – kiedy detektyw postanowił ustalić, dlaczego robi zakupy właśnie tu. Wtedy dowiedzieliśmy się, że to ty jesteś właścicielką – oświadczył, a ja dostrzegłam w oczach swojej siostry gniewne błyski, jakbym to ja, niemająca o tym wszystkim bladego pojęcia, ponosiła jakąś winę.
– I…? – zapytałam.
– Wiesz, gdzie jest nasz syn? – Tym razem Carmen nie owijała w bawełnę.
– Właśnie się dowiedziałam, że macie syna. Jeśli pojawił się w mojej księgarni, to nigdy się nie przedstawił. Być może nawet nie wie, że sklep należy do siostry jego matki. Mógł tu trafić przypadkiem, zrządzeniem losu.
– Oczywiście, bierzemy to pod uwagę – stwierdziła Carmen. – Że Bóg postawił go na twojej drodze.
– Może to Bóg chciał, żebyśmy się spotkali, Lía – dodał Julián.
– Wiecie dobrze, że nie wierzę w Boga.
– Ale może…
– Nie wierzę – powtórzyłam, zanim zdążyli cokolwiek dodać. Nie musiałam się go wypierać po raz trzeci ani czwarty, bo moje zaprzeczenie zabrzmiało tak stanowczo i kategorycznie, że dłużej nie naciskali.
Carmen pogrzebała w torebce. Wyjęła parę rzeczy i położyła na biurku, żeby łatwiej jej było znaleźć to, czego szukała. Choć musiała w tym celu przesunąć kilka książek i papierów, nie zapytała, czy może, co utwierdziło mnie w przekonaniu, że moja siostra pozostała sobą. W końcu podała mi zdjęcie syna. Spojrzałam, bardzo przystojny chłopak, wręcz nieprzyzwoicie. Byłam pewna, że nigdy dotąd go nie widziałam; na pewno bym go zapamiętała.
– Nie kojarzę go – stwierdziłam.
– Gdybyś mogła sprawdzić w dokumentacji, jakie kupił książki, może to by nam pozwoliło wyciągnąć jakieś wnioski – zasugerowała Carmen i dodała coś bardzo dla niej nietypowego: – Proszę, Lía.
Przez chwilę wierzyłam, że ta prośba mojej siostry jest rzeczywiście szczera. Prawie udało jej się mnie wzruszyć, prawie uwierzyłam, że jest taką Carmen, jaką widzą inni. Wtedy jednak wydobyła chusteczkę i wysmarkała nos w tak teatralny sposób, tak niepotrzebnie przesadzony, jak to często robiła w dzieciństwie, kiedy chciała nabrać Anę i mnie, że coś jej dolega, więc musimy spełniać jej zachcianki, bo ona cierpi. Przypomniały mi się te wszystkie chwile, kiedy udawało się jej uśpić moją czujność i znienacka serwowała mi cios prosto w twarz, więc obiecałam sobie, że tym razem na to nie pozwolę. Tyle że obietnica okazała się na nic, bo Carmen i tak po chwili uderzyła. I to jak.
– Mogę spróbować, ale to trochę zajmie, zanim przejrzę rachunki i ustalę, co kupił wasz syn.
– Sądzimy, że on tu wróci… – przerwał mi Julián. – Zatrzymamy się w okolicy i spróbujemy go namierzyć. Oczywiście jeśli go zobaczysz, jeśli uda ci się z nim porozmawiać, będziemy wdzięczni za każdą informację. Nie wydaje nam się, żeby groziło mu coś poważnego, że ktoś lub coś mu zagraża, nic z tych rzeczy. Czasami jednak własny umysł okazuje się największym niebezpieczeństwem i każe nam wierzyć w bzdury, w jakieś szaleństwa.
– Albo nie wierzyć – dodałam z przekąsem, mając na myśli bardziej siebie niż tego nieznanego mi chłopaka. Wtedy, podczas czuwania przy Anie, kiedy oświadczyłam, że jestem ateistką, Carmen i Julián, niebędący jeszcze parą, każde na własny rachunek zapewne uznali mnie za wariatkę.
– Pewnie się pogubił. To minie. Wierzę w wychowanie, które mu daliśmy, ale przede wszystkim wierzę w moc wiary – oświadczyła Carmen, a zanim zdążyłam rzucić: „A ja nie”, dodała: – Zostawiam ci swoje namiary, żebyś mogła się z nami skontaktować. – Spomiędzy wyłożonych na biurko przedmiotów moja siostra wybrała etui na wizytówki. Otwarła je, wyjęła jedną, niebieską, i mi wręczyła. – Zdjęcie zachowaj, zrobiłam kilka kopii, może mogłabyś je pokazać swoim pracownicom. Może akurat one go widziały. My wolelibyśmy ich nie wypytywać, nie chcemy robić afery. Jesteśmy skromnymi ludźmi, sama wiesz…
W jej oczach znów zaiskrzyło. Domyślałam się, że kryją się za tym różne urazy, ten skandal podczas czuwania, kiedy powiedziałam o swoim braku wiary, a potem mój wyjazd z Adrogué i to, że nigdy nie wróciłam. Z pewnością zdaniem Carmen zabójstwo Any nie mieściło się w kategorii „rodzinny skandal”, bo ten fakt nie wpływał na reputację ani dobre imię rodziny, co najwyżej czynił z jej członków bohaterów tragedii.
W końcu moja siostra spakowała swoje drobiazgi z powrotem do torebki, jeden po drugim, wstała dostojnie i gestem nakazała Juliánowi, żeby zrobił to samo. On się zawahał, tak jakby zamierzał posiedzieć jeszcze chwilę, powiedzieć coś więcej po tych trzydziestu latach bez żadnych wieści. Carmen jednak nie spuszczała z niego wzroku, dopóki nie wstał i nie ruszył za nią.
Pożegnaliśmy się rozdzieleni biurkiem. Żadnych uścisków, żadnego dotykania, tak samo jak na powitanie: parę słów i skinięcie głową. Zauważyłam, że moja siostra zostawiła na biurku jakieś metalowe pudełeczko, i przypomniałam jej o nim.
– A nie, to dla ciebie – rzuciła. – To prochy taty.
– Co takiego? – wydusiłam oszołomiona. Na moment straciłam czujność, więc siostra natychmiast zadała mi cios prosto w twarz. Czułam, że zaraz zemdleję.
– Połowa, bo drugą rozsypałam na grobie mamy. Ona chciała spocząć w ziemi, jak katoliczka, taka była jej wola. On poprosił o kremację. Zrobiliśmy tak, wbrew sobie. Pomyślałam, że będziesz chciała to zachować. Myliłam się?
Nie odpowiedziałam. Ledwie trzymałam się na nogach. Ta wiadomość mnie znokautowała. Kręciło mi się w głowie, usiadłam. Ojciec umarł, a moja siostra mówi mi o tym na pożegnanie, kiedy już uznałam, że ich wizyta nie ma z nim żadnego związku. Rzuciła to przy okazji, jakby wszystko to, o czym opowiadała mi w gabinecie, było ważniejsze niż fakt, że nasz ojciec nie żyje. Matka umarła dla mnie już dawno, to, że nie znałam dokładnej daty, było bez znaczenia. Ale tata przecież żył. Poczułam nienawiść, mocną nienawiść do swojej siostry, tyle że – w odróżnieniu od starych urazów – było to nowe, świeże uczucie, dopiero co zrodzone. Nigdy nie wybaczę jej tej lekceważącej formy, w jakiej przekazała mi tak bolesną wiadomość.
Mimo bólu, jaki przyniosła wieść o jego śmierci, i nienawiści do siostry za jej zachowanie, musiałam przyznać, że to wszystko było całkiem spójne: Carmen wciąż jest sobą. Nie przyszła powiedzieć mi o ojcu, tylko porozmawiać o synu, a prochy przyniosła tak, jak w Argentynie przynosi się ciastka, gdy idzie się do kogoś z wizytą, niemal jakby to była forma podziękowania za poświęcony jej czas.
– Kiedy umarł? – zapytałam, kiedy byłam już w stanie coś z siebie wydusić.
– Dwa miesiące temu, kilka dni przed tym, jak Mateo wyruszył w podróż – odpowiedział Julián, a ja policzyłam w pamięci i zdałam sobie sprawę, że jego ostatni list przeczytałam, kiedy już nie żył. – Przeżył dłużej, niż spodziewali się lekarze i my wszyscy.
– Chorował. Nie wiedziałaś? – zapytała Carmen.
– Nie, nie wiedziałam – odparłam.
– Rak. Guz mózgu, szybko go zabił, a co gorsza, w ostatnim czasie sprawił, że tata przestał być sobą – wyjaśniła moja siostra.
– Jak to „przestał być sobą”?
– Mówił od rzeczy, konfabulował, kłamał. Ale nie celowo, to przez ten guz.
– Nie wiedziałam. Tak mi przykro.
– Pewnie, skąd miałabyś wiedzieć. Tak to jest, jak ktoś sobie wyjeżdża i ucina wszelkie więzi. Wtedy o pewnych sprawach, dobrych czy złych, po prostu się nie wie – podsumowała.
Julián przysłuchiwał się naszej wymianie zdań z miną, której nie umiałam zinterpretować. Z jednej strony była w tym nagana, jakby chciał, żeby Carmen wreszcie się zamknęła; z drugiej jednak sprawiał wrażenie poruszonego, wydawało mi się, że oczy zaszły mu łzami. Nie miałam pojęcia, jakie relacje mogły łączyć go z moim ojcem. Może szczerze go kochał i jego śmierć naprawdę go zasmuciła, a może płakał, bo miał dość agresji swojej żony. Inna sprawa, że ich wizyta miała przecież konkretny cel, a komentarze Carmen wcale nie pomagały. Pokonali tysiące kilometrów, żeby poprosić mnie o pomoc, ale ona i tak nie była w stanie darować sobie wyrzutów, powstrzymać się przed ranieniem kogoś, kogo przecież potrzebowała. Ten gest mojej siostry ostatecznie obnażył jej intencje. Chciałam, żeby sobie poszła, żeby oboje już poszli, nie było o czym gadać. Pewnie mieli to samo wrażenie, bo po kilku minutach już ich nie było. Zostałam sama. Siedziałam za biurkiem, nie mogłam się poruszyć, wpatrywałam się tylko w metalowe puzderko z prochami ojca.
Zadzwonił telefon, przenikliwy sygnał pomógł mi się jakoś pozbierać. Schowałam pudełko i zdjęcie Matea do szuflady. Wizytówkę Carmen wyrzuciłam do kosza.
Dopiero wtedy podniosłam słuchawkę.
3
Na kilka dni zapomniałam o Mateu. I właściwie o wszystkim innym. Jedyne, co siedziało mi w głowie, to śmierć taty, jego samotność w czasie choroby, nawet jeśli otaczali go ludzie, oraz jego cierpienie albo złość wynikające ze świadomości nieuchronnego końca. Wyrzucałam sobie egoizm, za sprawą którego zabroniłam mu pisać o czymkolwiek, co dotyczyło rodziny, o ile nie będzie to związane z wykryciem mordercy Any. Powinnam była przy nim być, a przynajmniej towarzyszyć mu w cierpieniu poprzez listy, które co dwa tygodnie wysyłałam mu przez ocean. Kilka razy przeczytałam to, co pisał ostatnio. Nie było tam żadnych odniesień ani aluzji do raka, który go zabijał. Nie było też zdań, które potwierdzałyby to, co Carmen powiedziała o jego zaburzeniach. Może czasem niepewny charakter pisma, niemal niedostrzegalna zmiana – zauważyłam to dopiero, gdy porównałam ostatnie listy z wcześniejszymi. Po tym, jak się zezłościłam, kiedy ojciec doniósł mi o ślubie Carmen i Juliána – napisałam mu wtedy, że przerywamy naszą wymianę listów – pewnie panicznie bał się, że znowu zamilknę. Nie nalegał, cierpliwie czekał, żebym to ja pierwsza nawiązała ponownie kontakt. Mimo upływu lat i odległości znał mnie i wiedział, że upór z jego strony może skończyć się tym, że zniknę na zawsze.
Nie pisałam do niego przez kilka miesięcy, aż pewnego dnia, w wiosenne popołudnie, do księgarni wszedł starszy pan, który roztaczał dokładnie taki sam zapach, jaki pamiętałam u swojego ojca, i kiedy mnie minął, ta woń ścisnęła mi żołądek. Zamknęłam się w gabinecie, chciało mi się płakać, ale oczy miałam jak zawsze suche, i napisałam list. Od kiedy podjęliśmy na nowo korespondencję, przybrała ona charakter zwięzłych opisów codziennego życia; byliśmy ostrożni, czujni, jakbyśmy rozmawiali ze znajomym albo sąsiadem, z którym widujemy się raz na jakiś czas, szanujemy go i nie chcemy mu sprawić przykrości. Dystans maskował czułość, czyli to, co naprawdę nas łączyło; udawaliśmy, że nie jesteśmy ojcem i córką, i że nie dzieli nas Atlantyk. Jeden wątek w naturalny sposób pociągał za sobą drugi. Tam, w tych listach, nauczyliśmy się być blisko siebie, ale bez ryzyka, że komuś stanie się krzywda; w ten sposób mogliśmy okazywać sobie miłość bez żadnych świadków. Dotykanie tych listów stało się pieszczotą papieru, który mój ojciec trzymał w ręku, on pewnie odbierał to tak samo. Być może dlatego przez te wszystkie lata żadne z nas nie zaproponowało korespondencji mejlowej ani rozmowy przez telefon.
Pamiętam, że jednym