Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Z przysypanej śniegiem gospody wysoko w Alpach czwórka nieprawdopodobnych sojuszników wyruszy przeciwko potędze Bizancjum, żeby zapewnić tron Ryszardowi księciu Gloucester i uczynić go Ryszardem III. Arystokratyczny bizantyjski najemnik. Florencka lekarka. Wiekowy walijski czarnoksiężnik Tajemniczy książę Sforza. Razem zmienią los milionów...Gdyby [John M. Ford] wziął "Czekanie na smoka" i napisał pięć kolejnych książek o tym świecie, z taką samą mocą, stałby się George'em R.R. Martinem. Neil GaimanNajlepsze połączenie historii z historyczną magią, jakie kiedykolwiek widziałem Gene Wolfe
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 506
Scott Lynch
I. Corax (Kruk)
Zaczynamy od sztuczki: John M. (Mike) Ford rozkłada Bizancja na stole i prezentuje je szerokimi gestami magika, poruszając przy tym brwiami.
– Patrzcie uważnie na moje przygotowania, szlachetnie urodzeni. Bacznie obserwujcie prawdziwe miasto Konstantyna – mówi, nie przestając tasować.
Jego brwi mają dwa tryby: pół-Gandalf i cały Gandalf, a te zmieniają się jak dźwignie rozjazdów, kiedy Mike rozkłada miasta przed tobą (albo przede mną; przyjmijmy jako układ odniesienia, że „ty” obejmuje wszystkie istoty we wszechświecie, które nie były, nie są i nigdy nie będą Mikiem Fordem). Jego palce wydają się zamazaną plamą, ale są aktorami czy dystraktorami? Oto Bizancja, cuda świata, miasta, które nazywają Miastem.
Bizancjum, w którym wampiry i czarnoksiężnicy są prawdziwi. Bizancjum, w którym chrześcijaństwo zostało osłabione, a zakorzenił się juliański pluralizm religijny, w którym tajemnicze kulty, takie jak ten poświęcony Mitrze, rozprzestrzeniły się i przetrwały. Bizancjum, w którym islam nigdy się nie rozwinął i nie napierał od południa. Bizancjum, w którym Francja nigdy nie stała się Francją, w którym Galowie zostali podzieleni między cesarstwo na wschodzie i Anglię na zachodzie. Bizancjum, w którym Rzym upadł, ale cesarstwo rządziło przez co najmniej tysiąc kolejnych lat.
Pięć Bizancjów minimum, z obietnicą następnych. Potem Mike robi coś palcami albo może brwiami i na stole zostaje tylko jedno.
– O, cholera! – mówisz. – Niezła sztuczka. To samo miejsce. Wszystkie miasta złożone w jedno.
– Miasta? – powtarza Mike.
Opuszczasz wzrok. Bizancjum zniknęło. W jego miejscu jest teraz kilka akapitów na papierze maszynowym, parę nabazgranych notatek, trochę cienkich linijek tekstu rozrzuconych po porysowanym blacie stołu.
– O to chodziło? – szepczesz. – Wyczarować Miasto, tyle miast, z takiego lichego materiału. Niesamowita sztuczka.
– Tak? – Brwi opuszczają się jak markizy. Mike wyciąga rękę, delikatnie stuka palcem w bok twojej głowy i odwraca się z uśmiechem. – Ale masz wyobraźnię, dzieciaku.
II. Nymphus (Oblubieniec)
Jeśli istnieje taka rzecz jak „album powieści fantastycznych lat osiemdziesiątych w stylu Velvet Underground”, to trzymasz ją w ręce. Czekanie na smoka, wydane pierwszy raz w tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym trzecim roku, od razu stało się przedmiotem kultu, wzbudziło fascynację, zdumienie i nabożny lęk. Mam nadzieję, że przynajmniej jedno z tych uczuć was ogarnie, kiedy będziecie je czytać. Prawdę mówiąc, mam nadzieję, że one wszystkie wami zawładną, tak jak tyloma z nas, którzy już weszliśmy do tej jaskini, poczuliśmy krąg ognia, nauczyliśmy się paru tajnych uścisków dłoni. Nie zrozumcie mnie źle; nie zamierzam twierdzić, że pokochacie tę książkę. Żadne z dotychczas napisanych dzieł nie ma takiej mocy, żeby to zagwarantować. Ale zapewniam, że Czekanie na smoka jest godne uwagi. Jedyne w swoim rodzaju. Tak piekielnie, tak bardzo wyjątkowe, otwarcie flirtujące z każdym gatunkiem fantastyki. I choć na koniec wieczoru nie idzie do domu z żadnym z nich, z każdym pozostaje w dobrych stosunkach.
To historia alternatywna, podbudowana głęboką znajomością realiów, usiana znaczącymi szczegółami i gęstymi aluzjami. To oschle żartobliwa idealizacja tych realiów, której mimo to udaje się stać jedną stopą twardo na ziemi. Odwaga jest odwagą, niebezpieczeństwo niebezpieczeństwem, świat ma krew, choroby i ważkość we wszystkich właściwych miejscach. To mentalna gra w tenisa, Materia Brytanii przeciwko Tajemnicom Rzymu z Williamem Szekspirem jako sędzią liniowym. Są intrygi, zabójstwa, spiski, spotkania w gospodach – najlepsze melodramatyczne klisze namalowane kochającą dłonią i zaaranżowane dla naszej przyjemności. Jest wampir rusznikarz, który dostaje wszystkie najlepsze kwestie wypowiadane ze śmiertelną powagą. Chwileczkę. Wampir rusznikarz… śmiertelna powaga. Niewiarygodne. Jest styczeń dwa tysiące dwudziestego roku i właśnie do mnie dotarło. Czy Mike wiedział, co robi, kiedy wymyślał ten skojarzeniowy kalambur prawie czterdzieści lat temu? Jakby w ogóle ktoś mógł wiedzieć…
Są w Czekaniu na smoka koncepty, rozgałęzione fabuły i liczne gdybania, wystarczające, żeby stać się kręgosłupem dla pół tuzina innych powieści, ale w tej jednej wszystkim udaje się tańczyć ze sobą, a jednocześnie między nimi zostaje miejsce dla świętych duchów kilku religii. To kolejny trik autora: wypełnić świat aż do pęknięcia i porzucić go z dręczącym uczuciem niezbadania. Mike Ford był eklektycznym wędrowcem, którego napędzał jeden z najbardziej zdyscyplinowanych kaprysów (a może kapryśna dyscyplina), znanych na polu fantastyki. Nie wystarczyło, że jego dzieło jest o Czymś, ono musiało roić się od tłumu Czegoś, i nie wystarczyło wcisnąć tego nadmiaru we wszelką dostępną przestrzeń, nawet jeśli on sam był już dostatecznie imponujący. Te Cosie musiały być katalizatorem, czynić widzialne i niewidzialne cuda, musiały wydzielać narracyjny odpowiednik promieniowania Czerenkowa.
Gdy Mike wykłada przed wami kolejne akapity, możecie poczuć niewidzialne, dalekie poruszenie w ziemi, kiedy coś gdzieś się przemieszcza. Podwójne znaczenia to standard, potrójne znaczenia są rozgrzewką. Mike Ford był poetą i wszystko, co stworzył, miało poetycką gęstość, służącą za konstrukcję nośną dla meritum w niepoznawalnej liczbie wymiarów.
III. Miles (Żołnierz)
Jakim był poetą?
Pozwólcie, że opiszę inną sprytną sztuczkę.
Jestem głodny chwały. A wy?
Wyobraźcie sobie, że ruszamy na wysokie zbocza Helikonu starożytną brukowaną drogą, po pokruszonych kamieniach, a miejsce roi się od pisarzy, całej naszej wygłodniałej bandy autorów szukających muzy albo chociaż jej śladu. Wszyscy się tutaj przywlekliśmy, z desperacją wypatrując choćby mrugnięcia zza drzewa, delikatnych odcisków stóp w pyle, czegokolwiek. Tysiące nas na swobodzie, powyżej linii drzew, a wszyscy mają jakiś plan, łzawą historyjkę, układ do zaproponowania. Wszyscy pragniemy szprycy ze słodkiego źródła Hippokrene. Wszyscy chcemy, żeby z naszych palców wystrzeliła błyskawica i spłynęła na klawiatury, ale muzy to rynek sprzedawcy, a my po prostu się nie łapiemy. Oferujemy nasze nadzieje, marzenia, czas, pieniądze, groźby, lęki, zdrowie, życie, dusze. I nic, nawet krztyny. Stara świątynia na szczycie jest zamknięta na kłódkę, elegancki napis na drzwiach brzmi: „Usługa okresowa”.
Nagle z doliny niesie się dźwięk, zagłusza słabe beczenie pasących się owiec. Silnik! To John M. Ford w małym czerwonym sportowym samochodzie! Nawet ma opuszczony dach! Pędzi zniszczoną drogą, zręcznie omijając popękane kamienie, i zatrzymuje się z poślizgiem w cieniu starej świątyni. Trąbi dwa razy, wysiada z samochodu i rzuca kluczyki w powietrze.
– Oto deal – mówi. – Pozwolę ci pojeździć. Dokądkolwiek chcesz, jak długo zechcesz.
Brzęczące klucze nie spadają na ziemię. Lądują w smukłej dłoni, która pojawiła się nie wiadomo skąd.
Jakaś postać wsuwa się za kierownicę, kimkolwiek jest. Kluczyki znowu pobrzękują. Silnik mruczy jak chmury burzowe. Mike sprawia wrażenie cholernie swobodnego, rozparty na siedzeniu pasażera. Osoba za kierownicą podaje mu laurową laskę, prosi, żeby przez jakiś czas jej popilnował. Ruszają z rykiem silnika, w fontannie kurzu, starożytną kamienną drogą, roztrącając biednych zdemoralizowanych poszukiwaczy muz. Mike macha do nas ręką.
– Sukinsyn – mamroczecie.
Ale w tym słowie nie ma jadu. Tak naprawdę nie możecie żywić urazy do tego gościa. On po prostu wiedział, co powiedzieć, więc do końca życia to będzie on, poza wszelkimi rozkładami, nerwowy, chaotyczny, błyskotliwy. Owce znowu beczą. Mike zniknął w oddali. To mógłby równie dobrze być jego autorski portret: on znika w oddali, zostawia resztę nas osłupiałych i mówiących: „Jak on to zrobił, do diabła?”.
Takim właśnie poetą był Mike Ford. Może najlepszym w swoim czasie i miejscu, i zdecydowanie ostatnim, który wiedział, gdzie skończy.
IV. Leo (Lew)
Na tej mapie jest więcej budowania świata niż przestrzegania wymiarów, choć Mike wyjątkowo się starał. Z tej troski wyrasta kolejna cecha Czekania na smoka: błyskotliwe je ne sais quoi, coś, co można by nazwać teksturą dla mózgu. Wspomniałem, że w tym fikcyjnym świecie, Julian (Mądry) nie dostał włócznią w brzuch po ucieczce z pola bitwy bez zbroi, tak jak w naszym Julian (Apostata), i dzięki temu mógł powstrzymać rozwój chrześcijaństwa wspierany przez cesarza Konstantyna. Cesarstwo w Czekaniu na smoka jest mozaiką kultów i teizmów, a żadna wiara nie jest faworyzowana przez prawo. To nadzwyczajne, że ta powieść, osadzona w czasach prawie tysiąc lat późniejszych od kluczowej historycznej dywergencji, wydaje się autentycznie, znajomo średniowieczna. Wszystko, od słów w ustach postaci po wartości w ich umysłach, od prostych gospód Walii po wyuzdane przyjęcia we Florencji, jest właśnie takie, dostosowane do potrzeb, na tyle autentyczne w tym pogańskim krajobrazie, że „alternatywność” tego świata mogłaby umknąć waszej uwadze.
Jeśli naprawdę zapomnicie, że Ryszard III nie wyszedł cało z bitwy pod Bosworth, nie martwcie się. Nie jesteście jedyni. Właśnie tak działa ta sztuczka, pamiętacie? Mike Ford z jego grą w Pięć Bizancjów. Czasami on wykłada na stół również Medyceuszy, Peredurów i Woodville’ów. Nie możecie skupić spojrzenia na rzeczach prawdziwych, bo wzrok nie ma z tym nic wspólnego.
Ale brwi? Hmm, cóż.
V. Pers
John M. Ford zmarł nagle i o wiele za wcześnie (zawsze byłoby za wcześnie) w dwa tysiące szóstym roku, zostawiając prawnie nieważny testament, który wysadził jego literacką spuściznę w powietrze. Wydawało się, że to sytuacja bez wyjścia, że większość jego prac nie zostanie opublikowana do chwili wygaśnięcia praw autorskich, czyli tuż po trzechsetletnich urodzinach Stanów Zjednoczonych Ameryki. Ale czasami światło przedziera się przez mrok. Czasami ludzie zadają pytania i zaczynają delikatnie rozplątywać supły minionych nieporozumień. Już trzymacie w rękach dobrą wiadomość, nowiutkie wydanie skarbu, z błogosławieństwem rodziny Mike’a, dzięki wielkiemu poświęceniu jego przyjaciół i czytelników.
Nigdy nie poznałem Mike’a osobiście (żal, z definicji, przychodzi za późno). Byłem niedojrzały i nie miałem pojęcia, co tracę. Później fortunne okoliczności mojego życia i kariery dały mi przyjaźń wielu ludzi, którzy go kochali, i okazję, by zobaczyć jego ducha ich oczami. Wiem, że nie jest moim zadaniem umieszczanie nowego epitafium na tych stronicach, ale znowu jestem zły, że straciłem Mike’a, zanim go poznałem, i bardzo chcę opisać go dla was słowami jak najbardziej zbliżonymi do jego własnych, w sposób, na jaki zasługuje. Jaki wyglądałby stosowny pomnik? Może słup płonącego światła bijący z nieba, dostatecznie jasny i gorący, żeby zmienić ołów w parę? Czy potrafiłbym go opisać? Jak stworzyć taką rzecz w porównaniu z nim?
Wyobraźcie sobie, że stoję na pustym polu. Gromadzę wszystko, co mam, całą ognistą moc swojego głosu. Unoszę szkło powiększające i skupiam przezroczystą wić żaru. Jestem jak dziecko robiące miotacz promieni z dwóch palców. „Pifpaf – mógłbym powiedzieć. – Pifpaf”.
Podnoszę wzrok.
I jest, na Boga. Szeroka na kilometr, bijąca z miejsca, gdzie błękit spotyka się z czernią, płynne złoto, falujące w mgiełce żaru. Kolumna światła. Najskromniejsze przypomnienie dla wszechświata, że kiedyś potrząsnął kubkiem z kośćmi i wyrzucił coś tak dobrego jak Mike Ford.
Nie ja ją tam umieściłem.
Oczywiście. Oczywiście. Mike kręci się po drugiej stronie tej gigantycznej, przeszywającej niebo złotej lancy, bazgrze coś na odwrocie starej mapy ze stacji benzynowej. Nigdy nie potrzebował, żebym pisał dla niego absurdalne, płonące literackie epitafium. Sam stworzył jedno z wyprzedzeniem i zgodnie z własnym kaprysem, gdy wydawało się, że powinien, i ono tam się wznosiło, aż przyszedł czas, że inni ludzie je zauważyli. Jest to w najwyższym stopniu dzieło Mike’a Forda.
– Mike! – wrzeszczę. – Cześć! Nie poznałeś mnie, ale czasami staję przed lustrem i próbuję samego siebie przekonać, że w jakiś sposób odziedziczyłem po tobie brwi. Skąd, do diabła, wiedziałeś, że akurat w tym rozdziale będę potrzebował jaśniejącego złotego snopu łączącego ziemię i niebo?
– A, to? – Mike zerka na wielką jasność i robi to coś z brwiami. Teraz naprawdę mam nad oczami dwa śmieszne nastroszone kosmyki, parę przypadkowych muśnięć ołówkiem roztargnionego artysty, ale te Mike’a są dla zwykłego śmiertelnika tym, czym jest Kirby Hand wobec ludzkiej pięści. – Nie mam pojęcia, kiedy ani dlaczego to tutaj umieściłem, naprawdę. Może do mnie wróci.
– Co? Zaczekaj. Żarty sobie ze mnie stroisz? Robisz tę sztuczkę z podwójnie błędnymi wskazówkami, podważaniem pewności i znajdowaniem własnej odpowiedzi? Mnie? Kiedy ciebie opisuję?
– To interesujące pytania, prawda? – Mike się uśmiecha, a ja lubię myśleć, że to nie dlatego, że go opisuję. – Teraz jestem zajęty. Prawie skończyłem pewien drobiazg. „Pięćdziesiąt zabawniejszych rzeczy do robienia w domu laurową laską”. Jestem przy czterdziestej siódmej. Może napiszę dla ciebie postscriptum, kiedy skończę.
– Albo to ta część, kiedy stukasz mnie w głowę i mówisz, jaką to mam wyobraźnię, sugerując, że wyczarowuję niestworzone rzeczy dzięki twoim wskazówkom? Jak ta wielka jasność…
– To brzmi, jakbyś wpadł z deszczu pod rynnę. A w ogóle to jaka wielka jasność? – Mike niedbale macha ręką.
Ogromny pomnik ze złotego płomienia już zniknął jakiś czas temu. Na jego miejscu jest mała notatka skreślona w rogu mapy ze stacji benzynowej.
[Niektóre słowa] i [co w nie wniosłeś].
On już znika w oddali.
Jak, do diabła, to zrobił?
VI. Heliodromus (Słoneczny Biegacz)
Może po dwóch dekadach dwudziestego pierwszego wieku uczciwie będzie powiedzieć, że w komercyjnej fantastyce można się spodziewać pewnych kształtów i tekstur, a przyzwyczajeni do tego stylu mogą uznać, że Czekanie na smoka jest pod pewnymi względami wymagające. Autora zbytnio nie obchodzą jednoznaczne odpowiedzi. Można wręcz stwierdzić, że w tej powieści one nie występują. Istnieje pewien rodzaj pojęciowo hermetycznej prozy, graniczącej z determinizmem, w którym wszystko jest wyjaśniane na bieżąco, opisana każda siła, każdy rezultat odnotowany, każda kwestia jasno rozstrzygnięta przed ostatnią stroną. Muszę wam powiedzieć, że stoi to w sprzeczności z częścią literatury zwaną „Wszystko, co napisał Mike Ford”. Nie szukajcie tutaj zdań i akapitów połączonych ze sobą tak ściśle, że nic nie może wymknąć się przez szczeliny. Dzieło Mike’a jest pełne dziur, dziur najlepszego rodzaju. To coś przeświecające przez wszystkie pęknięcia w konstrukcji? To światło, przyjaciele.
Jak Ford sam powiedział w dwa tysiące drugim roku w wywiadzie, który przeprowadzili z nim Fred Bush i Mary Anne Mohanraj: „Ideałem jest, wydaje mi się, pokazać dziejące się rzeczy i pozwolić czytelnikowi zdecydować, co one znaczą. Czasami czytelnik dojdzie do wniosku innego niż intencja autora; z pewnością jest to prawda, jeśli chodzi o próby empirycznego odczytania rzeczywistości”.
Nie oznacza to, że Czekanie na smoka jest niezrozumiałe. Przeciwnie. Opisałbym je jako gładką w czytaniu prozę o nadzwyczajnej precyzji. Istnieje kilka doskonałych powieści historycznych, na pozór opartych na teorii, że rzucenie czytelnika na głęboką wodę i przytrzymanie go pod nią kilkuset kilogramami ołowiu jest skutecznym sposobem zachęcenia go, żeby wyhodował sobie skrzela. Przychodzi tu na myśl seria Patricka O’Briana o przygodach kapitana Aubreya i Maturina, a także Kroniki Lymond Dorothy Dunnett. Cenię sobie obie te rzeczy, ale przyznaję, że ich krzywe uczenia się potrafią być strome. Mike jest nie mniej obeznany z ezoteryką, ale gra w inny zestaw gier.
W tej dziedzinie było niewielu pisarzy zdolnych konsekwentnie dorównać Fordowi w precyzyjnej obróbce skrawaniem. Budując historie i tematy jak magik albo impresario, ciął zdania jak chirurg. Jego awersja do łagodzenia prozy wyjaśnieniami dawała w rezultacie zdumiewającą gęstość informacji. Znajdziecie tu wiele krótkich zdań albo zwięzłych opisów, które pełnią funkcję niewidzialnych stron. Przy tworzeniu atmosfery ta technika jest sugestywna. Przy opisywaniu ludzkich dusz jest zwodnicza, nawet niepokojąca. Ford pisał sceny akcji, a także leniwe rozmowy z elegancką oszczędnością mistrza sztuk walki, który istnieje tylko w literaturze i który spokojnie pokonuje każdego przeciwnika jednym precyzyjnym ruchem nadgarstka, jednym śmiertelnym dźgnięciem małego palca. Rozkoszujcie się jego prozą, obracajcie zdania w swoim umyśle, szukajcie wszystkich rzeczy niewypowiedzianych i nienapisanych, które – w wielu wypadkach – są przyjemnościami nie mniej celowo zaplanowanymi niż te uwiecznione atramentem.
Wytrwajcie, jeśli kiedyś poczujecie się zagubieni, wytrwajcie, ponieważ wszystko to jest jasne i piękne, bo niewiele powieści wynagrodzi was tak bardzo i sowicie jak właśnie ta.
VII. Pater (Ojciec)
No i proszę. Ostatnia sztuczka. Dostąpiliście tajemnic Kruka, Oblubieńca, Żołnierza, Lwa, Persa, Słonecznego Biegacza, Ojca. Doznaliście objawienia, otrzymaliście obietnice i ostrzeżenia, zawieszono was w ciemności, otoczonych kręgiem wiatru i ognia. Nie zwracajcie uwagi na ruchliwe brwi człowieka stojącego przy urządzeniach kontrolnych. To wszystko jest częścią przedstawienia. Szeptałem do waszych uszu, kiedy czekaliście, mówiłem wam o Czekaniu na smoka więcej, niż potrzebowalibyście wiedzieć. Teraz ono powie wam o sobie mniej, niż byście chcieli, bo w jego świecie są dziury, luki najlepszego rodzaju, wszystkie te otwory, które Mike zainstalował, żeby przeciekła przez nie tajemnica. Niestety muszę was uprzedzić, że nigdy się nie dowiecie, które z tych rozproszonych Bizancjów jest najbardziej realistyczne, bo teraz możecie sami dostrzec szóste Bizancjum, siódme Bizancjum, ósme i dziewiąte i tak dalej aż do nieskończoności. Im więcej wyczytacie między wersami, tym więcej wersów pojawi się do przeczytania. To jest ostatnia niespodzianka awansu na Ojca… naprawdę jesteście większym Krukiem niż wcześniej.
– Cóż – mówi Mike, kłaniając się w cieniu. – Nie można kierować tajemniczym kultem, nie rozbijając paru jaj.
Sio. Zmykaj, bracie Kruku. Opuść jaskinię. Inicjacja się skończyła. Jest tutaj coś wielkiego, dźwięcznego i wartego wszystkich uderzeń twojego serca, których potrzeba, żeby to przeczytać. To coś było zamknięte przed światem, zniknęło na jakiś czas, ale jest tu znowu.
Śmiało, czytajcie. Zazdroszczę wam. A kiedy skończycie, kiedy byty się rozmnożą, jakże koniecznie, kiedy wszystkie stronice zostaną odwrócone, lecz możliwości nadal będą tańczyć, wtedy zrozumiecie. I będziecie wiedzieli rozkosznie mniej niż kiedyś.
Podobnie jak ja będziecie mogli powiedzieć:
Mam tyle pytań.
Jak, do diabła, on to zrobił?
Massachusetts, styczeń 2020
Cesarstwo trwało w narzuconym porządku, wyimaginowana strefa czystego światła wokół tronu tętniła niebiańską aktywnością; postacie szambelanów, logotetów, nuncjuszy, przybywały i odchodziły…
Mieszkali w Bizancjum…
Ale w umyśle cesarstwa tkwił inny rodzaj opowieści niż ta o świętym Graalu.
Charles WilliamsRegion letnich gwiazd
W drugim wieku naszej ery Lukian z Samosaty napisał: „Wszyscy teraz piszą historię, a ja nie chcę być wykluczony z tego poruszenia”. Lukian, znany również jako Lukian Szyderca, stworzył opowieść fantastyczną zatytułowaną Prawdziwa historia.
Powstał utwór, który wykorzystuje postacie historyczne i miejsca akcji typowe dla dramatu. Niektóre wydarzenia i wszystkie dialogi są wymyślone, podobnie jak, oczywiście, otwarcie fantastyczne elementy. Jest w nim tyle technicznych anachronizmów, ile się da, choć niektóre techniki nie były znane w miejscach, gdzie toczy się akcja, i w tamtych czasach.
Cytaty na początku każdego rozdziału pochodzą z Ryszarda III Szekspira. Ta sztuka oraz wiele innych dzieł historycznych zapewniły atmosferę obecnej książce, ale wszystkie interpretacje postaci, zwłaszcza najczęściej reinterpretowanych angielskich królów, są naturalnie moje własne.
Moim celem była rozrywka, a nie podnoszenie problemów do godności historycznych kontrowersji. Jak napisał Nenniusz dwanaście wieków temu, jeśli w ogóle istniał taki człowiek: „Ustępuję temu, kto wie więcej o tych rzeczach niż ja”.
JMF/1982
w kolejności, w jakiej się pojawiają
Postacie historyczne
Dla tych, którzy mają trudności ze śledzeniem licznych tytułów szlacheckich z tamtego okresu albo po prostu interesują ich takie listy, poniżej niekompletne zestawienie prawdziwych postaci historycznych występujących w powieści. Brak nazwiska niekoniecznie oznacza, że postać nie jest historyczna, i jak zostało wcześniej wyjaśnione, w dość dowolny sposób wybrano tych, którzy pojawiają się niżej.
Anglicy i Szkoci
Cecylia, księżna Yorku i jej trzech synów, którzy przeżyli:
Ryszard Plantagenet, książę Gloucester, późniejszy król Ryszard III
Jerzy Plantagenet, książę Clarence
Król Edward IV
Ryszard, książę Yorku
Anna Neville, żona Ryszarda Gloucestera
Elżbieta Woodville, królowa Edwarda IV
James Tyrell, zaufany rycerz Ryszarda
Richard Ratcliffe, jak wyżej
Francis Lovell, jak wyżej
Alexander Stuart, książę Albany, brat króla Szkocji Jerzego III
Anthony Woodville, lord Scales, hrabia Rivers, brat królowej Elżbiety
Edward, książę Walii, późniejszy król Edward V
Doktor John Morton
Henry Stafford, książę Buckingham
William Hastings, lord Hastings, królewski szambelan Edwarda IV
Edward Middleham, syn Ryszarda Gloucestera
Henry Tydder (czyli „Tudor”, według ówczesnej prawidłowej wymowy)
Francuzi
Król Ludwik XI
François Villon, poeta i nicpoń
Małgorzata Andegaweńska, żona króla Anglii Henryka VI
Włosi
Luigi Pulci, poeta
Marsilio Ficino, poeta i filozof
Julian Medyceusz, brat Wawrzyńca
Wawrzyniec Medyceusz, zwany Wspaniałym (oficjalny tytuł szefa Banku Medyceuszy)
Alessandra Scala, aktorka
Girolamo Savonarola
Galeazzo Maria Sforza, książę Mediolanu
Federigo da Montefeltro, kondotier, książę Urbino
Dominic Mancini, dyplomata
Doktor John Argentine, lekarz
Dzieci cesarstwa
Bo się pod dobrą nie rodzili gwiazdą… Nieodwrócone są zrządzenia losu.
akt IV, scena 4 (przeł. Józef Paszkowski)
Gwynedd
Droga, którą zbudowali Rzymianie, przecinała północną Walię, biegnąc między pogodą Morza Irlandzkiego a górami Gwynedd i Powys; obok miedzi i ołowiu, których pożądało cesarstwo głodne podróży. Wiodła na drugą stronę rzeki Conwy w Caerhun i na drugą stronę Clwyd w Asaph poświęconym Esusowi. Rzymscy inżynierowie poprowadzili ją przez wzgórza, ponad wybrzeżem i pod szczytami, nigdy nie docierając do kręgosłupa kraju. Nie znaczy to, że wewnątrz nie było szlaków, a jedynie to, że Rzymianie ich nie znaleźli.
Droga przetrwała od Caernarfon do Chester, w Caerhun w dolinie Conwy zostały z niej fragmenty murów i proste rowy w miejscu, gdzie brodu strzegł fort legionistów. Rzymskie kamienie, ale żadnych Rzymian od tysiąca lat.
Za Caerhun droga wiła się przez półtora kilometra pod górę do gospody Biały Jeleń. W wieku jedenastu lat mieszkał tam Hywel Peredur, dziewięćset dziesięć lat po Triumfie Artura, w tysiąc dziewięćdziesiątym piątym roku istnienia Miasta Konstantyna. Tego marcowego popołudnia Hywel stał na rzymskim bruku poniżej dziedzińca gospody i był królem Rzymian.
Przed nim i pod nim ciągnęły się bez końca pola jego dominium, obsadzone drzewami, które z tej wysokości wyglądały jak kępki na patchworkowej tkaninie zieleni i brązów. Conwy była wyszytą na tej tkaninie szeroką wstęgą o łagodnych zakolach. Marcowe powietrze pachniało torfem, wilgocią i swoją własną chłodną czystością początku wiosny.
Miejsce, w którym stał Hywel, nazywało się Pen-y-Gaer, Głowa Fortecy. Kiedyś, jeszcze przed przybyciem legionów, wznosiła się tutaj twierdza, ale po niej również zostały tylko kamienie, fragmenty muru i obwałowania. A także obronny charakter zbocza, pola ostrych głazów ułożonych rzędami biegnącymi w dół wzgórza.
Hywel stał na drodze i rozkazywał kamieniom, żołnierzom bez strachu przed śmiercią, takim jak mityczni wojownicy wyhodowani z zębów smoka; każdy atak na nich się załamywał, wrogowie pierzchali. Na znak dowódcy konny legion puszczał się galopem z Caerhun i zmiatał zaskoczonego przeciwnika; oszczędzano tylko szlachtę dla okupu i daniny. Kapitanowie w fioletach i złocie, dosiadający białych koni, prowadzili przed nim pojmanych lordów, krzycząc: „Peredur! Peredur!”, żeby wszyscy wiedzieli, kto tutaj jest zwycięzcą.
Niedaleko stał przy drodze kamień milowy: zniszczony i ledwo czytelny. Hywel nie znał łaciny, ale potrafił odszyfrować imię Constanti. Konstantyn. Cesarz. Założyciel Pięknego Miasta, a teraz bóg, jak Juliusz Cezar, jak król Brytanii Artur. Kiedy Hywel mijał kamień, przesuwał palcami po wyrytych literach imienia, dotykał figury boga.
Trzy lata wcześniej, w majowe kalendy, ogłuszył wróbla kamieniem z procy, związał mu skrzydła i zaniósł go do kamienia milowego. Ptak drżał pod jego koszulą, a potem, kiedy chłopiec go położył, stał się dziwnie nieruchomy, jakby czekał. Ale Hywel nie miał noża, a bał się użyć gołych dłoni. Kiedy znalazł dwa płaskie kamienie i zrobił, co musiał, nie mógł sobie przypomnieć modlitwy, którą zamierzał odmówić.
Na nisko stojące słońce nasunęły się chmury, rysując na ziemi wzory z cieni. Rzeka pociemniała na kolor łupka, potem rozbłysła srebrnym błękitem. Wydawało się, że kamienie ruszyły i teraz maszerują, w salucie biją włóczniami o tarcze. Wróble zostały zapomniane, kiedy Hywel wysłał swoje kohorty do boju jako żołnierz, król i bóg.
Gdy nagle na drodze wzbił się kurz i do jego wizji z błyskiem stali wkroczyli żywi ludzie, prawdziwi żołnierze zmierzający do gospody, Hywel tylko patrzył i słuchał, wiedząc, że go nie zauważą, jeśli będzie całkiem nieruchomy. Słyszał skrobanie pik o bruk, tupanie obutych stóp, brzęk wleczonych łańcuchów. Wiatr przyniósł ich głosy, słowa nierozpoznawalne, ale o wyraźnym rytmie: angielskie, nie walijskie. Kiedy przybysze pokonali ostatni zakręt drogi, Hywel dostrzegł ich odznaki. Wtedy odwrócił się i pobiegł lekko do bramy Białego Jelenia. Gdy przecinał dziedziniec, pies podniósł głowę, oczekując poklepania, ale na próżno. Wróble wzbiły się z trzepotem spod krokwi.
W sali jadalnej z ciemnymi belkami stropowymi panował popołudniowy mrok. W powietrzu wisiał słaby zapach dymu torfowego. Dafydd, właściciel gospody, rozpalał ogień, a Glynis, ładna barmanka, wycierała kubki. Oboje podnieśli wzrok, Glynis się uśmiechnęła, Dafydd nie.
– No, panie północy, wchodź, a jakże! Kiedy ty byłeś ze swoimi doradcami, ogień prawie…
– Żołnierze na drodze – powiedział Hywel po walijsku. – Ludzie lorda Irlandii z Caernarfon. – Wiedział, że gniew Dafydda jest tylko udawany. Kiedy oberżysta był naprawdę zły, stawał się śmiertelnie spokojny i małomówny.
– Więc będą chcieli ale – stwierdził Dafydd. – Idź napełnić kociołek.
– Przynieść masło? – spytał Hywel z szerokim uśmiechem.
Właściciel gospody odpowiedział uśmiechem.
– Nie mamy zjełczałego. A teraz utocz ale. Oni nie będą chcieli czekać.
– Ie.
– I przy żołnierzach mów po angielsku.
– Ie.
– I spraw sobie lanie, chłopcze, bo ja nie mam czasu!
Hywel zatrzymał się na szczycie piwnicznych schodów.
– Jest z nimi jeniec. Czarodziej.
Dafydd odłożył pogrzebacz, wytarł ręce w fartuch.
– W takim razie to dla kogoś zła wiadomość – stwierdził cicho.
Hywel pokiwał głową, choć nie zrozumiał, i ruszył w dół po schodach. Nalał ale do czarnego żelaznego kociołka, postawił go w windzie i posłał na górę. Dopiero wtedy, stojąc w cichej piwnicy, uświadomił sobie, co wcześniej powiedział. Na drodze słyszał łańcuchy, bez wątpienia, ale przecież nie widział, kogo w nie zakuto.
Ośmiu ludzi i jeszcze coś stanęło na dziedzińcu gospody.
Mężczyźni byli odziani w skórzane kurtki, uzbrojeni w miecze i topory. Dwóch miało przewieszone przez plecy długie łuki. Jeden, wyjątkowy służbista w hełmie, niósł przy boku długą skórzaną sakwę, a na jego pasie z rzeźbionej skóry wisiały na sznurkach małe drewniane butelki. Hywel widział, że to ładunki prochowe do ręcznego działka z sakwy.
Na odznakach żołnierzy widać było warczącego psa, który stał na tylnych łapach; talbota od nazwiska namiestnika Irlandii. Sir John Talbot zdusił powstanie rebeliantów z Côtentin na rozkaz Henryka V. Mówiono, że matki z Andegawenii uciszały dzieci, strasząc je Jehanem Talbo. Teraz, kiedy Henryk V nie żył, niech żyje Henryk VI, doradcy trzyletniego króla mieli nadzieję, że Pies Wojny uciszy również Irlandczyków.
Czterech żołnierzy trzymało na łańcuchach istotę, która kucała na ziemi, czarna i bezkształtna. Hywel pomyślał, że to pewnie jakiś wielki pies myśliwski, może talbot albo bestia z Irlandii po drugiej stronie morza. Potem stworzenie wystawiło jasną łapę, rozpostarło długie palce i Hywel zobaczył, że to klęczący człowiek wsparty na rękach, w łachmanach i czarnym płaszczu.
Chude dłonie zostawiły ślady krwi na ziemi. Grawerowane kajdany na nadgarstkach i kostkach były połączone z łańcuchami. Głowa się odwróciła, czarny kaptur opadł do tyłu, odsłaniając matowe żelazo na szyi więźnia. Obroża również miała grawerunek. Nad nią Hywel zobaczył zmierzwioną siwą brodę, nozdrze z zaschniętą krwią.
Ciemne oko było szkliste od gorączki albo obłędu. Nie mrugało. Spękane usta się poruszyły.
– Nic z tego! – krzyknął żołnierz i pociągnął za łańcuch, tak że mężczyzna padł płasko na ziemię. Inny żołdak wbił trzonek topora w żebra jeńca. Jego kompan nachylił się i potrząsnął łańcuchem. – Tylko spróbuj swojego zawodzenia, a utniemy ci język.
Dla Hywela ta groźba brzmiała zupełnie jak pokrzykiwania żony Daffyda Nansi na kury, że się nie niosą. Jeniec leżał całkiem bez ruchu.
– Ale! Gdzie jest ale? – zakrzyknęli żołnierze, odwracając się od nieszczęśnika.
Daffyd zjawił się z tacą pełną kufli parującego grzanego piwa z brązową pianą na wierzchu.
– Trzymaj, Hywelu. I pamiętaj, że Ogmius podsuwa nam właściwe słowa.
Gdy chłopak zaniósł tacę na dziedziniec, powitały go wiwaty – właśnie jego, uświadomił sobie i przez jedną krótką chwilę znowu był Cezarem. Potem zaczęto wyrywać mu kufle.
– Tutaj, chłopcze, tutaj!
– Na brodę Jowisza, dobre!
– Jowisz porazi cię piorunem, to nie jest angielskie piwo. – Mówiący mrugnął do Hywela – Ale i tak jest dobre.
Hywel nie zwrócił na niego uwagi. Wpatrywał się w zakutego w kajdany człowieka, który nie poruszał się i oddychał ciężko. Spod płaszcza wystawał rękaw koszuli z tkaniny haftowanej w misterny deseń, nie taki jak celtycka robota, którą Hywel znał, ale podobne, przeplatające się wzory.
Biały Jeleń był gospodą z tradycjami. Hywel wcześniej dwa razy widział jedwab, na żonach lordów.
– Uważaj na naszego psa, chłopcze – powiedział żołnierz, który wcześniej do niego mrugnął. – To czarownik ze wschodu. Z samego Miasta, powiadają.
Miasto Konstantyna.
– Co on zrobił?
– Ano czarował, chłopcze, cóżby innego? Odprawiał czary dla irlandzkich buntowników przeciwko królowi Henrykowi, niech spoczywa w spokoju. Pięć lat ukrywał się w irlandzkich górach, rzucał czary i mącił. Ale go złapaliśmy. Lord Jack go schwytał i teraz on jest psem Talbota.
– Tom – rzucił ostro sierżant.
Żołnierz stanął na baczność. Po chwili znowu mrugnął do Hywela i wcisnął pusty kufel w jego ręce.
– Spójrz tutaj, chłopcze – powiedział. Chwycił kajdany na lewym nadgarstku czarownika i pociągnął je w górę, jakby nie były połączone z człowiekiem. – Widzisz tego węża wyrytego w żelazie? To wąż druidzki, bo ma moc wiązania czarodziejów. Stary Irlandczyk Patryk przegonił wszystkie węże z Irlandii dla dobra swoich magicznych towarzyszy. Ale my zabraliśmy ze sobą parę gadzin. Ze skóry i żelaza. Żołnierz puścił łańcuchy, a te opadły z przytłumionym brzękiem. Jeniec nie wydał żadnego dźwięku. Hywel stał zafascynowany i myślał.
– Oberżysto! – zawołał sierżant.
Dafydd zjawił się po krótkiej chwili, wycierając ręce w fartuch.
– Tak, kapitanie?
Sierżant go nie poprawił.
– Macie tutaj kowala? Ten buntownik jest raczej nieszkodliwy, ale ucieknie, jeśli dać mu choć cień szansy. Chcemy przykuć go do czegoś solidnego.
– Więc zostaniecie tu jakiś czas?
– Nie śpieszy się nam. Jeniec ma być dostarczony do Yorku na egzekucję.
– Morze Irlandzkie było dostatecznie głębokie – wtrącił jakiś żołnierz.
– Nie na tyle, żeby pogrzebać jego klątwę, szeregowy – uciął sierżant. – Zabicie go zostawmy jemu podobnym. – Odwrócił się do Daffyda. – Nie obawiaj się tych chłopców, oberżysto. Są grzeczni i będę mnie słuchać. – Położył lekki nacisk na ostatnie słowa. – I są też piekielnie zmęczeni pilnowaniem tego buntownika.
– Hywelu, biegnij i powiedz Siônowi Mawrowi, że jest tu potrzebny z młotem i obcęgami – polecił właściciel gospody.
– I powiedz mu, że nie chodzi o podkucie konia – zawołał za nim żołnierz o wysokim głosie. – Zda się młot do łańcuchów…
Hywel pobiegł. Nie oglądał się za siebie. Bał się. Pośród tych wszystkich żołnierskich pokrzykiwań, głosu Dafydda, własnego oddechu, słyszał jeszcze inny, szepczący, natarczywy, niczym tętno krwi w uszach, kiedy panuje cisza. Słyszał go przez cały czas, odkąd wargi czarownika poruszyły się bezdźwięcznie.
Ty, który mnie słyszysz, przyjdź do mnie. Podążaj za moim głosem.
I kiedy Hywel biegł w gęstniejącej ciemności, wydawało mu się, że sięgają po niego jakieś ręce, chwytają go, próbują przyciągnąć z powrotem.
Nansi dotknęła obroży turnspita. Zwierzę zatrzymało się na kole obrotowym, żona oberżysty odcięła kawałek piekącego się baraniego udźca. Pies na nowo zaczął obracać rożen z mięsem. Nansi położyła baraninę na drewnianym talerzu razem z pełną łyżką gotowanej kukurydzy i kawałkiem miękkiego, brązowego chleba.
– Żołnierze nie zapłacili za mięso dla niego – odezwał się kuchcik Dai.
– Nie musisz mi mówić, za co nie zapłacili. – Nansi przykryła talerz serwetką. – Mam nadzieję, że ten człowiek ma zęby. Nie śmiałam posłać mu noża. Masz, Dai, idź szybko, żeby nie ostygło.
– Dlaczego go biją, skoro on nie może rzucać czarów?
– Nie wiem, Dai – powiedziała Nansi z zatroskaną miną. – Zanieś mu to natychmiast.
– Ja wezmę kolację – rzucił Hywel, stając w drzwiach kuchni.
Dai otworzył usta, ale zaraz je zamknął. Żona oberżysty się odwróciła.
– Dałem mu wodę – powiedział Hywel. – Nie boję się go. A ty się boisz, Dai?
Kuchcik zacisnął pulchne dłonie. O rok starszy od Hywela również był sierotą. Dafydd i Nansi, którzy nie mieli dzieci, przygarnęli ich razem i starali się wychować jak braci. Hywel już nie pamiętał, jak to było, nawet kiedy próbował sobie przypomnieć.
– Ie – odpowiedział Dai dość wystraszonym tonem. – Ty daj mu jeść.
Podał mu talerz, a Hywel wziął go i skinął głową. Nie czuł nienawiści do Daia; zwykle go lubił. Ale nie byli braćmi.
Po wyjściu z kuchni Hywel podniósł lampę i kufel ale, które wcześniej zostawił przy drzwiach, i ruszył do stodoły. Do jej wnętrza wpadał blask księżyca. Czarownik siedział przy słupie, biało-czarny w świetle lampy. Lekko odwrócił głowę. Hywel znieruchomiał. Ujrzał trupią czaszkę o błyszczących oczodołach.
Zawiesił lampę na kołku i otworzył osłonę. Czarownik skrzywił się i odwrócił twarz.
Tylko ją mógł odwrócić. Łańcuch przewleczony przez obrożę dwukrotnie oplatał słup i górną część tułowia, tak że przytrzymywał więźnia w pozycji wyprostowanej. Łańcuchy na kostkach były przymocowane do dwóch kół starego wozu. Hywel widział, jak Siôn Mawr wraca do domu, i nie mógł nie dostrzec morderczego spojrzenia, które rzucił mu kowal. Teraz je zrozumiał.
– Więc to byłeś ty – odezwał się jeniec, a Hywel omal nie upuścił talerza. – To dla mnie?
Hywel zrobił krok w jego stronę. Głos w jego głowie ucichł, ale on nadal czuł przyciąganie czarownika. Zatrzymał się.
– Żołnierze mówią, że już nie może pan robić czarów w tych łańcuchach.
– Ale ty wiesz swoje, prawda? – W jego angielskim była jedynie odrobina obcego akcentu. – Cóż, w dużym stopniu mają rację. Niewiele mogę zrobić i naprawdę nie dam rady uciec. Podejdź tu, chłopcze. – Czarodziej poruszył rękami.
Hywel odwrócił się, żeby nie widzieć znaku.
– Przynajmniej przysuń mi kolację. Potem możesz iść. Proszę.
Hywel podszedł bliżej, ostrożnie zerknął na czarownika. Na ziemi leżał rozpostarty płaszcz podszyty lśniącą czernią… jeszcze więcej jedwabiu. Pod nim mężczyzna nosił ciemnozieloną szatę z ciężkiego brokatu, rozdartą na wszystkich szwach, tak że widać było białą jedwabną koszulę. Szata i koszula były całe wyhaftowane złotą i srebrną nicią w przeplatające się linie, z żywszymi kolorami pomiędzy nimi. Wzory przyciągnęły wzrok Hywela, choć tego nie chciał. Postawił talerz na słomie i zdjął serwetkę. Mężczyzna przesunął językiem po bardzo białych zębach, teraz jednak brudnych, jego oczy rozszerzyły się i zwilgotniały. Wyciągnął rękę. Hywel zobaczył, że łańcuch zatrzaśnięty na nadgarstku jest przymocowany za jego plecami. Czarownik postawił sobie talerz na kolanach. Jego delikatne palce zawisły nad nim jak szpony. Nie mógł sięgnąć po jedzenie obiema rękami.
Hywel pomyślał, że go nakarmi, ale jakoś nie potrafił się zmusić, żeby mu to zaproponować.
Ręce znowu próbowały dosięgnąć jedzenia. Czarownik wziął serwetkę, strzepnął ją i zakrył nią lśniącą, brudną koszulę najlepiej, jak potrafił. Potem chudymi palcami chwycił ziarno kukurydzy i uniósł je do spuchniętych ust. Przeżuł je bardzo wolno.
Starając się nie patrzeć na jego oczy ani na ręce, Hywel otworzył kufel ale. Z sakiewki przy pasie wyjął kawałek zatłuszczonego papieru, rozwinął go i wrzucił do piwa białe masło. Zamieszał w kuflu czystą słomą i podsunął go więźniowi najbliżej, na ile się odważył. Czarownik zaczekał, aż chłopiec się cofnie, po czym podniósł kufel i spróbował ale. Zamknął oczy i oparł głowę o słup, tak że nacisk żelaza na chwilę zelżał.
– Nektar i ambrozja – powiedział. – Dziękuję, chłopcze.
Więzień odstawił ale i sięgnął po baraninę. Zaczął ją jeść małymi, ostrożnymi kęsami.
– Wezwałeś mnie magią, panie – odezwał się w końcu Hywel. – Nikt inny nie mógł usłyszeć… Dlaczego?
Mężczyzna przestał jeść, wytarł ręce i usta.
– Myślałem, że jesteś… kimś innymi. Kimś, kto mógłby pomóc.
– Myślał pan, że jestem czarownikiem?
– Wezwałem talent. Ale zabrakło mi sił, zanim usłyszałem odpowiedź. Trudno pracować, gdy ma się but na żebrach. – Czarownik sięgnął po chleb, skubnął kawałek.
– Nie jestem czarownikiem – oświadczył Hywel.
– Nie. Przykro mi. Ale cieszę się, że przyniosłeś mi kolację.
Siedzieli w ten sposób przez jakiś czas. Czarodziej pożywiał się wolno. Hywel obserwował go, kucając. Wydawało mu się, że więzień chciałby, żeby kolacja trwała całą noc.
– Myślałeś, panie, że jestem czarownikiem – powtórzył.
– Chyba już to wyjaśniłem – odparł mężczyzna cierpliwie. – Już późno. Nie powinieneś spać?
– Dafydda to nie obchodzi, póki ogień nie wygasa. Mówiłeś, panie, że wołałeś kogoś innego. Ale ja cię usłyszałem. Zawołałeś mnie. Więzień przełknął, oblizał spuchnięte wargi.
– Wezwałem talent. Moc. Ona… promieniuje jak światło świecy. Wyczułem ją i odpowiedziałem. To wszystko.
– Więc jestem czarodziejem – stwierdził Hywel bez tchu, triumfująco.
Mężczyzna pokręcił głową, łańcuchy zagrzechotały.
– Magus latens… nie. Pewnego dnia możesz nim zostać, jeśli będziesz szkolony. Ale teraz… – W jego gardle zabrzmiało coś w rodzaju śmiechu. – Teraz zostałeś przebudzony. Ja to zrobiłem, choć nie chciałem.
– Mógłbyś mnie uczyć, panie? – zapytał Hywel.
Odpowiedział mu zduszony śmiech.
– Jak myślisz, chłopcze, dlaczego jestem w łańcuchach? Już byłbym martwy, gdyby oni tak bardzo nie bali się mojej klątwy, ale mój język i oczy mogą nie przetrwać jutra. Idź do łóżka, chłopcze.
Hywel postawił stopę na kole wozu, do którego była przykuta noga czarownika. Pchnął je, Łańcuch się przesunął; za chwilę miał się napiąć. Okazało się to zdumiewająco łatwe.
– Proszę, nie rób tego – powiedział czarownik. W jego głosie nie było błagania ani rozkazu.
Hywel się odwrócił, zobaczył czarne oczy obwiedzione bielą i czerwienią, twarz białą jak naga kość. Przestał pchać koło. Może gdyby wróble umiały mówić…
– Jestem bardzo zmęczony – powiedział czarodziej. – Przyjdź jutro, proszę, a wtedy z tobą porozmawiam.
– Opowiesz mi o magii, panie? – Hywel nadal trzymał stopę na kole, ale nagle ona stała się bardzo ciężka i niezdolna do ruchu.
Głos jeńca był słaby, ale jego oczy czarne i płonące.
– Przyjdź jutro, a powiem ci wszystko, co wiem o magii.
Hywel wziął talerz, serwetkę i kufel. Wstał, ruszył tyłem do drzwi.
– Nazywam się Kallian Ptolemeusz – rzekł czarownik. – Pisane literą pi, jeśli potrafisz pisać.
Chłopak nic nie odpowiedział. Wszyscy wiedzieli, że czarownicy zyskują moc, poznając imiona. Zdjął lampę z kołka i ją zamknął.
– Dobranoc, Hywelu Peredur – rzucił Kallian Ptolemeusz.
Hywel nie wiedział, czy zadrżeć, czy krzyczeć z radości.
Hywel nie spał za wiele. „Wszystko, co wiem”, obiecał Ptolemeusz. Może nie był potężnym czarownikiem. Ostatecznie pojmało go i zakuło w łańcuchy kilku żołnierzy.
Owain Glyn Dŵr był potężnym czarodziejem, Hywel to wiedział. Wszyscy w Walii wiedzieli. Glyn Dŵr i kilku angielskich lordów omal nie odebrali korony królowi Henrykowi IV, choć Henryk był człowiekiem z Monmouthshire. Glyn Dŵr przez lata zasiadał w Harlech jako król z własnymi lordami i armią.
Anglicy w końcu rozpędzili jego żołnierzy, ale nie dopadli jego samego i nikt nie widział, jak Owain umiera. Mówiono, że wcale nie zginął, że śpi jak Artur, że wróci, kiedy przyjdzie pora.
Hywel pamiętał syna Owaina Meredydda, który odwiedził Białego Jelenia. Wysoki mężczyzna o szerokich ramionach wyglądał bardziej jak wojownik niż wielki czarodziej. Ale był czarodziejem. Zrobił szklaną kulkę z powietrza i dał ją Hywelowi, trzymał go za rękę i traktował jak wodza Walii.
A Dafydd był zły, milcząco zły, kiedy Meredydd ap Owain wyjechał.
Hywel ubrał się przed świtem. Powietrze było spokojne i chłodne, księżyc zaszedł, niebo miało kolor czarnego szkła. Hywel poruszał się głównie dzięki dotykowi i pamięci. Zajął się ogniem w sali jadalnej, pogrzebał w popiele i wyrównał warstwę torfu. Czerwony żar wydawał się pełen tajemnic i mocy. Wszystko, co wie o magii. Hywel zastanawiał się, czy będzie potrafił zamieniać ołów w złoto. Czy będzie potrafił latać.
O świcie zajrzał do Ptolemeusza. Czarodziej nie spał, wyglądał na niespokojnego.
– Wcześnie przyszedłeś na lekcje – zauważył na powitanie.
– Nie… ja… ee…
– Zaraz się upaprzę… Gdybyś mógł mi pomóc…
Hywel przyniósł wiadro, a następnie odrobinę poluzował kajdany na nogach Ptolemeusza i pomógł mu unieść się na słupie na tyle, żeby czarownik dał radę ukucnąć.
– Co to za hałasy? – Tom, żołnierz, który wcześniej rozmawiał z Hywelem, wsadził głowę do środka. Zobaczył Ptolemeusza z opuszczonymi spodniami i uniesioną szatą, walczącego z grawitacją i żelastwem, Hywela trzymającego go od tyłu pod pachami. – Wy, brudne…
Kiedy zrozumiał, parsknął śmiechem. Hywel podsunął wiadro bliżej, czarownik skorzystał z niego hałaśliwie. Żołnierz wciągnął powietrze, jakby wąchał kwiaty, po czym odwrócił się i wyszedł, krztusząc się ze śmiechu.
Hywel pomógł Ptolemeuszowi doprowadzić do porządku ubranie. Żaden z nich się nie odzywał. Gdy czarownik usiadł z powrotem na ziemi, rzucił cicho:
– Przepraszam.
Hywel pokręcił głową, wziął wiadro.
– To jedyny strój, jaki mam – zaczął się tłumaczyć Ptolemeusz. – Ja…
– Powiesz mi, panie, następnym razem – uciął Hywel i poszedł do gnojnika.
Słońce oświetlało góry, niebo było idealnie błękitne. Zapowiadał się najdłuższy dzień w życiu Hywela.
– I wtedy se pomyślałem: wiadomo, że to Grek, ale…
Żołnierze ryknęli śmiechem i zaczęli stukać kuflami o blat, rozlewając piwo. Annie, brzydka barmanka, ruszyła wokół stołu, żeby na nowo napełnić kufle. Po drodze była podszczypywana i obmacywana. Dafydd odesłał Glynis do Caerhun „na jakiś czas”.
– A chłopak? Wyglądał na zadowolonego, Tom?
– Jak angielska żona. Niezadowolona, ale ochotna.
Hywel odwrócił się z płonącymi policzkami – choć nikt na niego nie patrzył – i zszedł do piwnicy. Za sobą usłyszał jeszcze:
– Nic dziwnego, że walijscy buntownicy walczą tak nieczysto…
Na dole Dafydd czyścił ryby umieszczone w lodzie i trocinach. Podniósł wzrok na chłopaka i zaraz wrócił do pracy.
– Nic nie zrobiłem – zapewnił Hywel po walijsku. Oczy go piekły, głos się załamywał.
– Wiem, co zrobiłeś – odparł Dyfydd po angielsku.
Hywel czekał, walcząc z łzami. Oberżysta nic więcej nie dodał.
– On szukał tutaj czarownika – powiedział w końcu Hywel. – Ciekawe, czy szukał Glyna Dŵra, żeby mu pomóc.
Dafydd przestał oprawiać ryby. Uniósł nóż, spojrzał na błyszczące ostrze.
– Tak powiedział?
– On… – Gniew Hywela zmienił się w strach przed nagłą łagodnością Dafydda. – Mówił, że szuka czarownika.
– Dobrze. Miejmy nadzieję, że ten jego „przyjaciel” go znajdzie. Gdzieś indziej niż tutaj, jak bogowie dadzą.
Daffyd pociął jeszcze trochę ryby, wrzucił ją do kuchennej windy i ruszył w górę po schodach, z wściekłością wycierając ręce w fartuch. Hywel się rozpłakał.
Słońce schowało się za górami. Hywel poszedł do kuchni, żeby zanieść Ptolemeuszowi kolację, kiedy jakaś dłoń dotknęła jego ramienia.
– Spokojnie, chłopcze! Nie chciałem cię przestraszyć.
To był Tom. Przez plecy miał przewieszony łuk. Zdjął go teraz i pokazał chłopakowi. – Używałeś kiedyś takiego?
Hywel pokręcił głową.
– Wymaga praktyki – powiedział Tom. – My mówimy, że żeby zrobić z kogoś łucznika, trzeba zacząć od jego dziadka. Idę postrzelać, póki zostało trochę światła dziennego… Chcesz pójść ze mną? Cisowa Alice jest dla ciebie za długa, ale…
– Nie. Nie mogę.
Łuk był biały i piękny. Hywel oczywiście już wcześniej takie widywał, ale nigdy nie miał okazji z żadnego postrzelać.
– Nie powinienem się z ciebie śmiać. Sierżant tak powiedział. Ja… nie miałem nic złego na myśli.
Hywel nagle sobie uświadomił, że Tom jest starszy od niego zaledwie o cztery albo pięć lat.
Wszystko, co wiem o magii.
– Jutro? – spytał cicho.
– Jutro mnie tu nie będzie. Tak mówił sierżant.
Więc Ptolemeusz też odejdzie i już naprawdę nie będzie żadnej okazji. Hywel próbował nienawidzić Toma za jego drwiny, ale to było niemożliwe, podobnie jak nienawidzenie Daia albo Dafydda dłużej niż dwie godziny po laniu…
– Mam robotę – powiedział Hywel.
I opuścił Toma i jego piękną Alice. Kiedy wyszedł z kuchni, już nie było ich na dziedzińcu.
Ptolemeusz nie jadł już tak wolno jak poprzedniego wieczoru. Kiedy skończył, wytarł usta, wysikał się do wiadra i skinął na Hywela, żeby usiadł naprzeciwko niego. Poprawił zniszczone ubranie.
– W Irlandii wydawało się takie szykowne – powiedział. – Kiedy już wiedziałem, że w końcu mnie dopadną, włożyłem swoje najlepsze rzeczy. Nie wydaje się, żeby zrobiły na nich wrażenie. Czy angielscy lordowie są tacy wytworni?
– Noszą jedwabie – odparł Hywel.
– O, wiem. Nasze jedwabie. Cały jedwab przechodzi w którymś momencie przez Bizancjum, wiedziałeś?
Hywel pokręcił głową.
– Uważasz, że moje ubranie jest wykwintne, to znaczy, było?
– Tak, bardzo.
– Zwyczajna rzecz na ulicach Miasta.
– Miasta Konstantyna? Bizancjum?
– Nie ma innego miasta na świecie.
– Jest tam wielu czarowników?
– Tam jest wszystko. Czarownicy, kupcy, kapłani… królowie przybywają do Miasta i mówią, że woleliby być żebrakami w Bizancjum niż królami w swoich własnych krajach…
Ptolemeusz zaczął opowiadać o Pięknym Mieście. Hywel słuchał, początkowo z grzeczności, potem z zachwytem, o kilometrach potrójnych murów, patrolowanych przez ludzi w zbrojach z młotkowanego złota, przeciętych przez siedem razy po siedem bram plus jedna, ale nigdy nie zburzonych przez machiny wroga. Były w nim armie gladiatorów, którzy walczyli na arenie w stylu rzymskim, ale większej niż ta w Rzymie.
Szerokie ulice Bizancjum spotykały się na forach z kolumnami z porfiru, kości słoniowej i złota, przechodziły pod łukami głoszącymi wielkość i mądrość Miasta i jego budowniczych, wiły się przez bazary, gdzie można było kupić wszelkie owoce świata i wytwory człowieka, za monety, które Brytyjczycy, Chińczycy, Słowianie, Afrykanie, Germanie, Portugalczycy i Duńczycy przyjmowali jako prawdziwe i za które handlarze przywozili towary do bram i do siedmiu portów otoczonych murami.
Kamienne akwedukty doprowadzały do Miasta czystą wodę. Wykopane przez człowieka tunele odprowadzały nieczystości. W Bizancjum było więcej pałaców niż świątyń w innych miastach i więcej świątyń niż domów tamże. W sercu konurbacji wznosił się cud na cudami, panteon Kyklos Sophia, Krąg Mądrości.
– Jego kopuła mogłaby zakryć każdą świątynię w Brytanii; sięga do nieba, do gwiazd. I zawiera gwiazdy: tysiąc złotych latarń, każda poświęcona innemu bóstwu. Samo wejście do niego jest oddaniem hołdu.
– Kto jest waszym bogiem? – zapytał Hywel prawie szeptem.
– Ten sam, którego czcili budowniczowie Kyklos Sophii. Perfekcja łuku. Spotkanie kamieni. Czas, energia i precyzja; to są prawdziwi bogowie czarowników, choć śmiem twierdzić, że inni bardziej nadają się do rzucania klątw.
Hywel nagle wrócił do rzeczywistości.
– Opowiedz mi o magii, panie.
Ptolemeusz westchnął.
– Zabierają mnie do Eboracum, waszego Yorku, żeby mnie zabić. Może York, gdzie też jest panteon, przypomni mi o Mieście, zanim umrę.
– Powiedziałeś, panie, że będziesz mnie uczył.
– Powiedziałem, że powiem ci wszystko, co wiem.
Hywel pokiwał głową.
– Magia niszczy – rzekł Ptolemeusz. – Każdy czar, urok, klątwa stopniowo niszczy rzucającego. Jeśli masz silną wolę, niszczenie trwa trochę dłużej… ale koniec jest taki sam.
Ptolemeusz umilkł. Hywel czekał, nagle zdjęty strachem, że czarownik powie to, czego się spodziewał. I rzeczywiście to zrobił.
– To wszystko, co wiem.
Hywel zadrżał. Tym razem nie miał trudności z nienawidzeniem. Spojrzał na łańcuchy opasujące pierś Ptolemeusza. Oczy go piekły. Poruszył dłońmi, zgiął palce.
Łańcuch zagrzechotał i napiął się mocno, ściskając pierś czarownika.
Na koszuli i szacie pojawiły się zmarszczki niczym rysy.
Hywel głośno wciągnął powietrze. Zacisnął palce.
To samo zrobiły łańcuchy. Bez dotyku jego rąk.
Ptolemeusz odwrócił głowę.
– Jeśli mnie zabijesz… – zaczął, a potem stracił dech.
Hywel rozprostował palce. Łańcuchy się poluzowały. Ptolemeusz gwałtownie zaczerpnął tchu.
Hywela rozbolała głowa. Ciało wydawało się słabe, bezwładne, serce łomotało, jakby szybko biegł. Próbował wstać, ale opadł na słomę, gdy ugięły się pod nim nogi. Wiedział, że Ptolemeusz teraz go zabije. Próbował odpełznąć na rękach miękkich jak wosk.
Nie zrobię ci krzywdy, nowicjuszu, odezwał się głos w jego głowie. Siły ci wrócą. To twoja pierwsza lekcja.
Hywel odwrócił się do Ptolemeusza, który siedział z głową przekrzywioną w bok. Oczy więźnia były czarne i bardzo głębokie. – Czas i energia – powiedział cicho czarownik. – Nigdy sama energia. Duch ma się do materii tak jak… zapomniałem liczb, ale to jakiś zadziwiający stosunek. Nie zburzysz kamiennego muru gołymi rękami… lecz jeśli poczekasz i znajdziesz kamień węgielny, twój wysiłek może przynieść rezultat, jakiego oczekujesz. Podobnie jest z magią. A spadając, kamienie coś zmiażdżą. Podobnie jest z magią. Możesz teraz chodzić, Hywelu?
Chłopiec stwierdził, że może.
– A więc dobranoc… nowicjuszu.
Hywel wyszedł chwiejnie ze stodoły, nie zabierając talerza ani lampy. Obejrzał się raz na Ptolemeusza. Czarownik uśmiechał się do niego, błyskając białymi zębami, a w jego spojrzeniu nie było miłości.
Kiedy Hywel wszedł do kuchni słabo oświetlonej przez kaganek, zastał tam Dafydda i Nansi. Oberżysta pił ze szklanego pucharka. W powietrzu unosił się silny zapach brandy.
– Powinieneś być w łóżku – odezwała się Nansi.
– Ja… – Hywel trzymał się niepewnie na nogach jak wtedy, gdy raz wypił za dużo piwa. – Ja rzucałem czary.
– Bezant? – Dafydda zacisnął dłoń na szkle, jakby zamierzał nim rzucić.
– Robiłem to. Jestem… czarownikiem.
Dafydd jeszcze mocniej napiął mięśnie. Nansi dotknęła jego nadgarstka, a jej mąż się rozluźnił… nie, osunął się na krześle, jakby umierał.
– Twój wuj – powiedział słabym głosem.
– Mój wuj był czarownikiem?
Dafydd nigdy nie mówił o przodkach Hywela z wyjątkiem tego, że wszyscy zginęli w walce.
– Twoja babka była siostrą Owaina Glyna Dŵra – oznajmiła Nansi zwyczajnym tonem, jakby nigdy nic.
– Posłuchaj, Hywelu… synu – rzekł Dafydd zachrypniętym, zmęczonym głosem. – Glyn Dŵr sprzymierzył się z Bizantyjczykami. Oni przysłali czarowników, żołnierzy. Powiedzieli, że pomogą mu uwolnić Walię. On im zaufał… a zaufania Owaina nie zdobywało się łatwo, ja to wiem. – Napił się brandy. – Nie wiem, czy rzeczywiście zamierzali pomóc i czy to zrobili, czy po prostu naprawdę się zagubili… ale przeszli do wrogiego obozu. Faktem jest, że pomogli Owainowi. A on potem zniknął. Za to cesarstwo z pewnością nie. Niech mnie Ogmius udusi, jeśli pokocham angielskich żołnierzy, a Sucellus niech mi urwie głowę, jeśli pokłonię się angielskiemu królowi… ale jeśli chcą ściąć głowę temu czarownikowi, mogą wziąć moją siekierę i niech Esus pobłogosławi cios.
Hywelowi tym razem nie groziły łzy, taki był zmęczony. I teraz przynajmniej wiedział, komu może ufać.
Nikomu, zupełnie nikomu.
Bez słowa poszedł do łóżka, usiadł na nim i zdjął buty. Następnie padł na poduszkę i zasnął.
Węże wiły się wokół Hywela, oplatały jego ramiona i nogi, próbowały go ściągnąć i wydusić z niego życie.
W ręce trzymał miecz; biały miecz, który lśnił w ciemności. Węże cofały się przed tym blaskiem chwilę przed tym, jak Hywel jednym ciosem ucinał im łby z kłami.
Cięcie, świst i jego lewa noga była wolna; kolejny zamach, prawa uwolniona. Krótkie ciachnięcia jak przy krojeniu nerek na pieczeń i kawałki wężowego ogona zsunęły się, wijąc, z jego ramienia. Ale pozostałe gady nadal zwisały z jego uzbrojonej ręki, wyciskały z niego krew, łuskami drapały skórę.
Światło odbiło się od rękojeści sztyletu przy pasie. Hywel dobył go lewą ręką. Jego prawe ramię było wijącą się masą splątanej zieleni. Odciął ją nożem, jakby skórował zająca, i nawet się przy tym nie zadrasnął.
Coś ukłuło go w kark. Największy wąż, zielono-czarne monstrum o długości wielu metrów, owinął się wokół jego szyi. Smukła głowa pojawiła się przed twarzą Hywela, czarne oczy spojrzały w jego oczy, zęby wysunęły się jak zakrzywione sztylety. Z każdego spadła kropla jadu, czerwona jak krew i wrząca.
Hywel uniósł nóż i miecz jednocześnie, skrzyżował klingi i chwycił między nie głowę węża. Sploty się zacisnęły. Oczy Hywela wyszły na wierzch, powietrze przestało dopływać do płuc. Hywel opuścił oba ostrza. Dymiąca krew ściekła po jego ręce i parzyła skórę. Wpół odcięta głowa węża obróciła się w bok, wystawiła rozdwojony język, sięgnęła do ust człowieka.
Kość pękła, głowa odpadła. Cielsko zacisnęło się w ostatnim spazmie na szyi Hywela, a on pomyślał, że zaraz obaj umrą. Rzucił broń, chwycił nagle bezwładne zwoje i już był wolny…
Obudził się zlany zimnym potem. Ramiona miał rozrzucone na łóżku. Poruszały się, ale wolno, bez sił. Hywel położył dłonie na kroczu. Nie, nie to. Czuł się, jakby unosiła go woda, aż jego mięśnie zapomniały pracować…
Tak jak czuł się po magii.
Próbował wstać, ale nie mógł i bał się. Im usilniej próbował, wciąż bezskutecznie, tym bardziej się bał. Widział konie zajeżdżone na śmierć, pokryte pianą, leżące w drgawkach na ziemi, piękne konie zmienione jedną lekkomyślną jazdą w dyszące, umierające istoty ze strasznym wyrazem w oczach.
Jakoś udało mu się wciągnąć buty i wstać. Świat zawirował i krzyknął w jego uszach.
Część świateł i hałasu, jak zrozumiał po chwili, była prawdziwa: pochodnie i okrzyki żołnierzy na dziedzińcu.
Daffyd wszedł do jego izdebki w koszuli i spodniach, niosąc lampę na olej rybny, która migotała i potwornie cuchnęła.
– Jesteś – powiedział niepewnym głosem. – To już coś.
– Co…?
– Czarownik zniknął. Jakoś się uwolnił. – Dafydd zmierzył go od stóp do głów i ściszył głos: – Uwolniłeś go?
– Nie. – Ale mówiąc to, Hywel wiedział, że kłamie.
Dafydd pokiwał głową.
– Nie, oczywiście. Przepraszam, synu. Ja…
Boi się, pomyślał Hywel.
– Twój wuj Owain był…
Tego zdania Dafydd również nie dokończył. Wytarł wolną rękę w połę koszuli i wyszedł.
Hywel czekał, słuchając jego cichnących kroków. Potem zaczął pakować do worka rzeczy ze schowka. Włożył najlepszy płaszcz i zszedł cicho na dziedziniec.
Wykrzykując rozkazy, sierżant słał swoich ludzi na poszukiwania. Lampy się kołysały, metal połyskiwał żółto. Żołnierze tupali i wydychali parę w chłodne nocne powietrze. Hywel mocniej otulił się płaszczem i przemknął obok nich niezauważony.
Nie był pewien, jak znaleźć Ptolemeusza. Iść w góry, w stronę rzeki, drogami, ukrywając się na poboczach, kiedy ktoś będzie nadjeżdżał? Stał nieruchomo.
Doliną, pomyślał, do Aberconwy i do morza. Potem statek, jak mi się uda. Wypłynąć z tej złej krainy…
Zamrugał. To nie była jego myśl, choć znalazła się w jego głowie.
– Jak blask świecy – powiedział cicho i stłumił chichot.
Znał tę część Dyffryn Conwy lepiej niż angielscy żołnierze. Znajdzie Ptolemeusza. Podąży za talentem.
Hywel zmarzł bardzo szybko. Mokre ubranie było lodowate i sztywne, każdy oddech wyziębiał go jeszcze bardziej. Tak dobrze mu znany teren w nocy wyglądał inaczej, pustkę wypełniała czerń. Nie miał lampy ani ognia. Tylko blask świecy Ptolemeusza.
Jeśli był bardzo cicho i myślał intensywnie, wydawało mu się, że widzi światło tańczące powoli nad krzakami i kamieniami. Czarodziejski ogień, pomyślał. A potem z całą jasnością dotarło do niego, że podążył za czarodziejskim ogniem, a zanim wróci, miną lata; wszyscy, których znał, będą od dawna martwi. Ale on przybędzie jako czarodziej.
Było mu przykro, że już nigdy nie zobaczy Nansi i Dafydda, Daia, Glynis i Annie. Położył rękę na wypchanej sakwie i poczuł żal, że nie mógł zabrać więcej rzeczy; cynowego talerza, na którym Siôn Mawr wybił jego imię, wełnianego swetra i szala, które wydziergała mu Annie, kiedy Nansi nauczyła ją robić na drutach, wykonanych nierównym ściegiem, ale ciepłych. Bardzo chciałby mieć je teraz ze sobą. Również pies stróżujący, choć zwyczajny kundel, byłby dobrym towarzyszem.
Ale trzeba umieć rezygnować z różnych rzeczy. Jak z ofiar składanych na ołtarzu, kiedy chcesz, żeby Ogmius pomógł ci z literami albo Esus pobłogosławił twoje jedzenie. Nie można ich później odebrać. Oszukani bogowie mścili się i przeklinali człowieka na wieki. We wszystkich tych historiach czarodzieje i herosi musieli być… musieli być…
Rozgrzeszeni. To było to słowo, którego szukał. Hywel podziękował za nie Ogmiusowi. Potem się zatrzymał i wyjął z sakwy szklaną kulkę Owaina. Zrobił kciukiem dziurę w ziemi, wrzucił do niej kulkę i ją zasypał. Uznał, że ofiara jest właściwa, wspominając historię Greka, który rozmawiał z ustami pełnymi marmurków.
Światło, głos albo czymkolwiek było to, za czym podążał, stawało się silniejsze. Po jakimś czasie Kallian Ptolemeusz się zatrzymał. Może upadł, może był ranny. Hywel nie wiedział, co zrobi, jeśli magia nie uzdrowi czarodzieja. Z pewnością miała taką moc. Nawet stare kobiety umiały się nią posłużyć! A może – choć nie miał odwagi o tym myśleć – Ptolemeusz zrobił postój, żeby Hywel go dogonił.
– Tak – przemówiła noc. – Czekam. Pośpiesz się, Hywelu ap Owain.
Zaskoczony zarówno głosem, jak i użytym imieniem, wcisnął się do małej rozpadliny w zboczu góry. Na skale w blasku księżyca siedział Ptolemeusz.
– Przyniosłeś mi późną kolację, chłopcze? – Mówił po walijsku po raz pierwszy, odkąd się poznali.
Hywel podszedł bliżej, ukląkł.
– Proszę, panie. Przyszedłem, żeby za tobą pójść do Miasta Konstantyna, jeśli tam zmierzasz. Będę twoim uczniem.
– To absurd – stanowczo rzekł czarodziej.
– Panie – powiedział Hywel, jednocześnie buntowniczo i z szacunkiem – mówiłeś, że mógłbym zostać czarownikiem. Chciałbym.
– Dlaczego? Bo takie życie cię pociąga? Romantyzm, przygoda? Łańcuchy i brudna słoma, żołnierze plujący ci w twarz? – Ptolemeusz spojrzał na ziemię i pokręcił głową. – W Irlandii nie oddają czci Thotowi. Może on tam nie bywa. Mnie z pewnością opuścił. – Popatrzył na Hywela. Jego twarz była w połowie oświetlona. – Przybyłem tutaj w sprawach cesarstwa. Jadłem ich jedzenie, piłem ich whisky, mieszkałem w ich domach, spałem z wieloma ich kobietami… a potem pewnego dnia stwierdziłem, że walczę w ich wojnie. Z czasem polubiłem tych… barbarzyńców tak bardzo, że przestałem czynić magię, która mogłaby im zaszkodzić… co oznaczało, że w ogóle każdą magię. I wtedy angielscy żołnierze od razy zakuli mnie w żelazo. Nie rozumiesz ani słowa z tego, co mówię, prawda, chłopcze?
Hywel się zbliżył.
– Uwolniłem cię, panie.
– Nieraz słyszałem to w Irlandii – stwierdził Ptolemeusz. – Jeśli kiedyś dotrzesz do Bizancjum, nie pozwól, jeśli cenisz wartość tego, co nazywasz wolnością, żeby usłyszeli, jak to mówisz. Rozumiesz, uwolnienie kogoś to w najwyższym stopniu ludzki czyn. I w Mieście znają różnicę między aktorami a reżyserami. Ta różnica to serce i umysł cesarstwa. Ten kraj jest pełen aktorów, wiem dobrze; a czy któryś przyszedł mi z pomocą, podobnie jak Thot, któremu oddawałem cześć?
– Bizantyjczycy jak ty, panie? – Hywel przypomniał sobie, co mówił Dafydd o Glyn Dŵrze i Bizantyjczykach.
– To jest Brytania, a nie część Bizancjum, prawda? Więc oczywiście oni tu przybyli, żeby to zmienić. Tak jak ja do Irlandii, aż moi reżyserzy stali się nieprzydatni.
– Jeśli nie chcesz mnie uczyć, panie, zabierz mnie przynajmniej do Miasta. Uwolnię cię…
– Oczywiście nic z tego – przerwał mu Ptolemeusz ze znużeniem. – Nie jesteś dostatecznie świadomy, że to zagrożenie dla twojej duszy. A gdybyś nawet miał tę świadomość, to i tak nie zrezygnowałbyś z mocy. Zastanawiam się, czy w ogóle jakikolwiek człowiek jest w stanie zrezygnować z władzy. Stary Klaudiusz próbował wyrzec się boskości i mu się to nie udało… – Ptolemeusz ujął na chwilę głowę w dłonie. – Ach, nic z tego. Gdybym zmienił się w Irlandii, nigdy bym cię nie wezwał. Po prostu pozwoliłbym, żeby wrzucili mnie do morza, i błogosławiłbym ich, tonąc. A tamten nieokrzesany łucznik miał całkowitą rację: jesteś kusicielem. Podejdź tutaj, nowicjuszu.
Hywel wstał. Ptolemeusz podniósł się ze skały. Jego twarz znalazła się w cieniu, kiedy położył dłoń na karku chłopca i przemówił czystym, doskonałym walijskim.
– Hywelu Peredur ap Owain, przysięgniesz na każdego boga, którego czcisz i się boisz, że skupisz się na lekcjach, których ci udzielę, że w pełni pojmiesz znaczenie każdej z nich i nigdy ich nie zapomnisz?
– Przysięgam – powiedział Hywel piskliwie.
Głos Ptolemeusza stał się zimny i martwy.
– Więc oto lekcja natury czarnoksięstwa i czarowników, prawda o każdej magii.
Boleśnie ścisnął jego kark. Hywel próbował się odwrócić, ale w ogóle nie mógł się poruszyć. Koniec palca wskazującego Ptolemeusza zajaśniał w ciemności, czerwony i gorący jak pogrzebacz w ogniu. Hywel wytrzeszczył oczy i jak we śnie nie mógł ich zamknąć. Płonący palec przeszył jego oko, sycząc jak atakujący wąż.
Galia
Dimitrios Ducas miał dziesięć lat, kiedy cesarz Bizancjum mianował jego ojca gubernatorem nadgranicznej prowincji. Ten dzień na zawsze wrył się w jego pamięć: jasne słońce wokół rodzinnej willi, błękit Morza Egejskiego w dole, wiatr o zapachu morza i drzew oliwnych.
Ojciec pozwolił mu dotknąć cesarskiego rozkazu, a on zapamiętał wagę dokumentu, czerwoną woskową pieczęć na fioletowej jedwabnej wstążce. Pachnąca cynamonem, ukazywała cesarza z dużym nosem i małymi oczami (być może wosk niedokładnie wypełnił stempel) oraz zawierała datę: 1135.
Była też druga pieczątka, dużo mniejsza, złota z odciskiem znaku o trzech czubkach, którą ojciec nazwał kwiatem Galii, oraz z inskrypcją: „Trzechsetny rok po podziale”.
Przede wszystkim jednak Dimi pamiętał rodziców. Jego ojciec Cosmas stał w atrium w luźnej codziennej todze i w ukośnym świetle wyglądał jak Apollo.
– Będę strategosem na zachodzie. To zaszczyt. Prowincja jest ważna: wschodnia część starej Lugudunensis, którą Galowie nazywają Burgundią. Naszą stolicą – spojrzał na syna – będzie Alezja. Jeśli Cosmas Ducas był Apollem, jego żona Ifigenia z pewnością była Herą.
– Galia? Jak możesz nazywać to zaszczytem, kiedy bardzo dobrze wiesz, co to jest? Paleologowie nadal boją się Ducasów. Kradzież Tronu Świata naszemu rodowi nigdy im nie wystarczyła. Teraz uwalniają się od swoich słusznych obaw, pozbywając się nas, wysyłając, żebyśmy umarli z zimna i odosobnienia. Jeśli wcześniej nie zostaniemy zamordowani przez barbarzyńców w spodniach albo nie umrzemy od zarazy… Odesłano nas, żebyśmy nigdy nie wrócili!
– Skoro taki jest rozkaz mojego cesarza – powiedział Cosmas.
– Cesarza? Uzurpatora! Ty bardziej jesteś cesarzem niż on, ty, Ducas…
Kłótnia trwała długo. Dimitrios pamiętał, że ciągnęła się całe godziny, choć może to jego pamięć rozwlekła ją w czasie. Alezja, pomyślał. Juliusz Cezar…
Na koniec okazało się, że oboje, Cosmas i Ifigenia, mieli rację. Rodzina Ducasów pojechała do Galii i nikt o ich nazwisku nigdy już nie wrócił do Grecji.
Dimitrios pierwszy dotarł na szczyt. Rzucił spojrzenie za siebie, by się upewnić, że inni nie mogą go zobaczyć, a wtedy pochylił głowę na koński kark i słowami nakłonił klacz do galopu.
„Czasami trzeba użyć ostróg, synu”, mówił Cosmas Ducas, „ale pamiętaj, że kierujesz głosem i ciałem, a nie metalem”.
Dimi był już daleko w dolinie, kiedy jego towarzysze pokonali wzniesienie. Słyszał ich krzyki, protesty koni i łoskot kopyt daleko w tyle. Roześmiał się i wyszeptał do białej Luny:
– Nakarmimy ich kurzem przed kolacją, co, dziewczynko?
Po jego obu stronach przemykały niekończące się rzędy zielonej winorośli rozpiętej na drewnianych podporach. Małorolni z drewnianych bud pracowali na polach, kapelusze o szerokich rondach zasłaniały im twarze. Kilku ukłoniło się synowi gubernatora, kiedy ich mijał, lśniący, w zbroi z jasnych stalowych płyt.
Dimi usłyszał za sobą tętent innego konia, o wiele za blisko. Obejrzał się. Doganiał go jabłkowity ogier. Jeździec miał powiewające czarne włosy i szeroki uśmiech widoczny z daleka.
Dimitrios roześmiał się i mu pomachał. Charles, oczywiście. Tylko on mógł tak bardzo się do niego zbliżyć.
– Ale nie bardziej, co, Luno? – rzucił Dimi. – Galopuj, dziewczyno.
Klacz zareagowała, szybka jak biała chmura na rozległym błękitnym niebie.
Tuż przed nim gruntowy szlak dochodził do cesarskiego traktu.
– Wystarczy, Luno.
Dimitrios wiedział, że nie można zajeździć konia, i wiedział również, że lepiej bez dobrego powodu nie galopować po królewskiej drodze, zmuszać podróżnych do pierzchania na boki.
Luna zwolniła do stępa tuż przed tym, jak jej podkowy dotknęły kamieni brukowych. Wtedy Dimi usłyszał za sobą po lewej stronie łoskot kopyt i obrócił się w siodle.
Charles na niego pędził, stojąc w strzemionach. Dimi krzyknął, Luna uskoczyła w bok. Francuz ostro zawrócił konia i ruszył ponownie.
Dimitrios pozwolił się zrzucić z siodła. Obaj potoczyli się w pyle drogi. Kiedy Charles próbował przyszpilić do ziemi jego ramiona, Dimi zahaczył palce stopy pod jego kolanem, wystawił w bok drugą nogę dla równowagi i przewrócił ich obu. Następnie położył kolano na piersi Francuza i szybko przeciągnął kciukiem po jego szyi.
Charles sapnął, a potem się roześmiał.
– Ave, Ceasar – powiedział – morituri salutandum.
– Już jesteś martwy – rzekł Dimi i też się roześmiał.
Wstał, pociągając Charlesa ze sobą. Otrzepali się nawzajem z kurzu, a konie ich obserwowały.
Pozostali, wszyscy chłopcy w wieku Dimiego, nadjechali wkrótce potem. Wysoki, chudy Robert, hałaśliwy Jean-Luc, cichy Leon, bliźniacy Remy, zupełnie do siebie niepodobni: Alain włochaty i brodaty, Michael mały i gibki jak cyrkowy karzeł. Mieli na sobie płócienne koszule, skórzane kamizelki jak Charles i szarfy z fioletowego jedwabiu, które Dimitrios zwędził matce. Byli jego pretorianami, jego cohors equitata.
– Kto wygrał? – zapytał Jean po francusku. – Gdyby nie zbroja Dimiego, nie potrafilibyśmy was rozróżnić.
– I wszystko zasłaniał kurz – dodał Robert.
– Wyścig ja wygrałem – oznajmił Charles.
– Jak Kantabryjczyk! – zakrzyknęli wszyscy. Dimi również.
– Walkę wygrał Dimitrios.
– Jak cesarz!
Charles i Dimi wsiedli z powrotem na konie i kohorta ruszyła do miasta cesarską drogą przez dolinę Ozerain. Przed nimi wznosił się płaskowyż Alezja o wysokości czterystu metrów, mniejsze wzgórza wokół niego ginęły w letniej mgiełce. Słońce odbijało się od heliostatu na szczycie, ustawionego na miejscu triumfu starego cesarstwa. Bo to była Alezja, gdzie Wercyngetoryks wystąpił po raz ostatni przeciwko boskiemu Juliuszowi. Po lewej stronie wznosiła się Mont Rea, na którą Juliusz przybył z odsieczą dla swoich kohort, ze strażą przyboczną, tak jak teraz jechał Dimitrios.
Dotarli do miejskiego muru, przy bramie zwolnili do stępa. Strażnicy nosili brązowe zbroje i szkarłatne opończe, dzierżyli złocone włócznie z orłami w miejscu jelca. Zasalutowali synowi gubernatora, a on i jego towarzysze wyprostowali się w siodłach, przejeżdżając obok wartowników.
Mijali zadbane domy z drewna albo bielonej gliny, o pochyłych dachach krytych gontem, dachówkami albo nawet ołowiem, bo Alezja kwitła. Dwaj najbogatsi kupcy winni w mieście i żydowski bankier pobudowali się z kamienia z Narbo leżącego na południu, z Lyonu, jak nazywali go Francuzi. Ulice były na tyle szerokie, że mogły się na nich minąć dwa wozy, nie przeszkadzając pieszym, i miały rynsztoki, które odprowadzały ścieki do podziemnych sklepionych kanałów. W powietrzu unosiły się zapachy gotowanego jedzenia, pyłu drzewnego i kamiennego, a teraz jeszcze spoconych koni, ale żadnego odoru latryn jak w prowincjonalnych miasteczkach i wsiach.
Z glinianych kominów unosiły się białe pióropusze dymu. Wzdłuż szczytów dachów ustawiono beczki i kadzie z wodą, pomysł jednego z inżynierów Ducasa. Gdyby wybuchł pożar i spłonął dach, woda spadłaby na płomienie i je ugasiła. Próby na modelach rozczarowały, ale ktoś zauważył, że mały domek został szybciej strawiony przez ogień niż prawdziwy, a modelowa beczka zawierała dużo mniej wody niż normalna – pierwiastek sześcienny jej wymiarów. Gdy inżynier zaproponował zbudowanie i podpalenie prawdziwego domu, gubernator pozwolił mu umieścić beczki na dachach obywateli, którzy wyrazili na to zgodę, i zaczekać na dowód empiryczny. Jean-Luc ściągnął wodze, kiedy grupa mijała jego dom.
– Ave atque vale – powiedział.
Pozostali pożegnali go tymi samymi słowami. Jeźdźcy jeden po drugim – albo po dwóch jak w wypadku Remych – odłączali się od grupy aż do bram pałacu gubernatora, gdzie zostali tylko Dimitrios i Charles.
– Minęliśmy twój dom – zauważył Dimitrios, siląc się na niedbały ton.
– Chcę, żebyś poprosił swojego ojca. Dzisiaj, Dimi.
– Dlaczego dzisiaj? Grudzień jest za pół roku…
– Nie chcesz go poprosić? – Charles nie śmiał się ani nawet nie uśmiechał.
– Oczywiście. – Nie chcę usłyszeć, jak on mówi „nie”, a nie zrobi tego, póki go nie zapytam. Spojrzał na słońce, modląc się w duchu, żeby ta obawa nie odbiła się na jego twarzy. – Zatem chodź ze mną.
– Co? Nie. Zobaczymy się jutro.
Charles cmoknął na jabłkowitego konia, odwrócił się i popędził ulicą z niedozwoloną szybkością.
Wtedy Dimitrios zrozumiał, że jego przyjaciel boi się tak samo jak on, i wszystko – nawet sama odmowa – jakoś ułożyło się w jego głowie. Przejechał przez bramę pałacu, żeby poszukać ojca.