Czerwony alert. Jak zostałem wrogiem numer jeden Putina - Bill Browder - ebook + audiobook

Czerwony alert. Jak zostałem wrogiem numer jeden Putina ebook

Bill Browder

4,8
36,00 zł

-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

„Tę książkę czyta się jak najlepszy thriller, chociaż to sama prawda”. Lee Child Prawdziwa historia o wielkich pieniądzach, zbrodni i samotnej walce o sprawiedliwość Listopad 2009. Młody prawnik Siergiej Magnitski zostaje śmiertelnie pobity przez ośmiu funkcjonariuszy policji w moskiewskim więzieniu. Jego zbrodnia? Zeznania złożone przeciwko rosyjskim urzędnikom, którzy byli zamieszani w kradzież pieniędzy z podatków. Łącznie 230 milionów dolarów. Do dziś w sprawie Magnitskiego nie było żadnego dochodzenia, nikt też nie został pociągnięty do odpowiedzialności za tę zbrodnię. Bill Browder wciąż domaga się sprawiedliwości dla swojego zamordowanego prawnika i przyjaciela. Ta publikacja to mająca swój początek w Stanach Zjednoczonych, przez Londyn lat 90., Europę Wschodnią, Polskę – Browder brał udział m.in. w restrukturyzacji polskiej fabryki autobusów w Sanoku – emocjonująca podróż prowadząca do mrocznego serca Kremla. Oszustwa, korupcja, łapówkarstwo i tortury są tu na porządku dziennym. Szokujący polityczny rollercoaster

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 568

Oceny
4,8 (410 ocen)
355
40
9
5
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Joemonster

Nie oderwiesz się od lektury

Niesamowicie wciągająca! Prawda o rosyjskim systemie władzy, którą powinien poznać każdy Polak, szczególnie w czasie inwazji Rosji Na Ukrainę, dokonanej na żądanie tego samego potwora, który kazał zabić Siergieja Magnickiego. Władimira Putina.
20
Natalia_Calgary

Nie oderwiesz się od lektury

Lektura obowiązkowa
10
JDGawron

Nie oderwiesz się od lektury

Super!!!
10
PI33059

Nie oderwiesz się od lektury

polecam ,super książka
00
jarekjot

Nie oderwiesz się od lektury

Warto poznać „praworządność” w Rosji z tej perspektywy.
00

Popularność




Red Notice: How I Became Putin’s No. 1 Enemy

Copyright © Hermitage Media Limited 2015

Copyright © 2015, 2021 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga

Copyright © 2014 for the Polish translation by Wydawnictwo Sonia Draga

Projekt graficzny okładki: Mariusz Banachowicz

Redakcja: Jacek Ring

Korekta: Anna Just, Iwona Wyrwisz, Aneta Iwan

ISBN: 978-83-8230-217-2

Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórców i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Szanujmy cudzą własność i prawo!

Polska Izba Książki

Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl

WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.

ul. Fitelberga 1, 40-588 Katowice

tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28

e-mail:[email protected]

www.soniadraga.pl

www.postfactum.com.pl

www.facebook.com/WydawnictwoSoniaDraga

www.facebook.com/WydawnictwoSoniaDraga

E - wydanie 2021. Wydanie II

Siergiejowi Magnitskiemu,

najodważniejszemu człowiekowi, jakiego poznałem.

Chociaż opowiedziana w tej książce historia jest prawdziwa, bez wątpienia wywoła oburzenie pewnych bardzo wpływowych i groźnych ludzi. Dla bezpieczeństwa niewinnych osób niektóre nazwiska i nazwy miejsc zostały zmienione.

Czerwony alert – ogłaszany przez Interpol komunikat z żądaniem aresztowania poszukiwanej osoby celem dokonania ekstradycji. Czerwony alert Interpolu jest formalnie najbardziej zbliżoną do międzynarodowego nakazu aresztowania procedurą, jaka jest obecnie stosowana.

ROZDZIAŁ 1Persona non grata13 listopada 2005

Jestem człowiekiem, który przywiązuje wagę do liczb, toteż zacznę od kilku, które mają duże znaczenie: 260, 1 i 4 500 000 000.

A oto co się za nimi kryje: co drugi weekend latałem z Moskwy, gdzie mieszkałem, do Londynu, który uważałem za swój dom. W ciągu ostatnich dziesięciu lat przemierzyłem tę drogę 260 razy. Celem numer jeden każdej z tych podróży była dla mnie wizyta u syna, Davida, wówczas ośmioletniego, który mieszkał z moją byłą żoną w Hampstead. Kiedy się rozwiodłem, podjąłem zobowiązanie, że bez względu na wszystko będę go odwiedzał co drugi weekend. Nigdy nie złamałem tej obietnicy.

Miałem 4 500 000 000 powodów, by za każdym razem wracać do Moskwy. Tyle wynosiła w dolarach całkowita wartość aktywów, którymi zarządzała moja firma, Hermitage Capital. Byłem jej założycielem i prezesem, a w ciągu ostatniej dekady pomogłem wielu ludziom zarobić mnóstwo pieniędzy. W 2000 roku spółka ta została uznana za najbardziej wydajny z funduszy inwestycyjnych, jakie działają na rynkach wschodzących. Inwestorom, którzy byli z nami od 1996 roku, kiedy to rozpoczęliśmy działalność, zapewniliśmy zyski rzędu 1500 procent. Sukces firmy znacznie przerósł moje najbardziej optymistyczne założenia. Postsowiecka Rosja stanęła w obliczu imponujących możliwości w historii rynków finansowych, a praca w tym kraju była w równym stopniu wyzwaniem – czasem niebezpiecznym – jak rentownym interesem. Nigdy nie groziła nam nuda.

Podróżowałem z Londynu do Moskwy tyle razy, że znałem już na wylot każdy szczegół. Wiedziałem, ile zajmie kontrola na Heathrow, po jakim czasie znajdę się w samolocie Aerofłotu i jak długo będę czekał, zanim maszyna oderwie się od ziemi i odleci na wschód, do pogrążającego się w wieczornym mroku kraju, gdzie w połowie listopada zaczynała się już mroźna zima. Lot trwał 270 minut. To wystarczyło, żeby przejrzeć „Financial Times”, „Sunday Telegraph”, „Forbesa” i „WallStreetJournal”, a także jakieś ważne dokumenty i e-maile.

Kiedy samolot wznosił się w powietrze, otworzyłem aktówkę i wyjąłem z niej swoją lekturę. W środku obok pliku akt, gazet i kolorowych magazynów spoczywała mała skórzana saszetka. Mieściła 7500 dolarów w studolarowych banknotach. Dzięki nim byłbym w o wiele lepszym położeniu, gdybym musiał opuścić Moskwę na zawsze, podobnie jak ci, którym udało się umknąć z Phnom Penh albo Sajgonu, zanim wszystko dookoła pogrążyło się w chaosie i obróciło w ruinę.

Ale ja nie uciekałem z Moskwy. Co więcej, wracałem tam. Wracałem do pracy i dlatego chciałem być na bieżąco z wydarzeniami ostatniego weekendu.

Moją uwagę zwrócił artykuł w magazynie „Forbes”, który przeczytałem pod koniec podróży. Opowiadał o Amerykaninie chińskiego pochodzenia, niejakim Judzie Shao, który podobnie jak ja ukończył studia podyplomowe w zakresie zarządzania na Uniwersytecie Stanforda. Nie znałem go, bo studiował kilka lat później, lecz tak samo jak ja był odnoszącym sukcesy biznesmenem w obcym kraju. W jego przypadku w Chinach.

Shao popadł w konflikt ze skorumpowanymi chińskimi urzędnikami i w kwietniu 1998 roku został aresztowany, ponieważ odmówił wręczenia poborcy podatkowemu z Szanghaju łapówki w wysokości 60 tysięcy dolarów. Ostatecznie na podstawie sfabrykowanych zarzutów skazano go na szesnaście lat więzienia. Kilku absolwentów Stanforda zorganizowało kampanię na rzecz jego uwolnienia, ale ich wysiłki nic nie dały. Jak się dowiedziałem, Shao nadal gnił w jakimś odrażającym chińskim więzieniu.

Czytając ten artykuł, poczułem zimny dreszcz. Jeśli chodziło o robienie interesów, Chiny były dziesięć razy bezpieczniejsze od Rosji. Kiedy samolot zaczął schodzić do lądowania w kierunku położonego trzy tysiące metrów niżej moskiewskiego lotniska Szeremietiewo, zastanawiałem się przez kilka minut, czy aby nie jestem głupcem. Od lat moje podejście do inwestowania polegało w głównej mierze na aktywnym korzystaniu z praw przysługujących udziałowcom. W Rosji było to równoznaczne z prowokowaniem korupcji wśród oligarchów, grupy około dwudziestu ludzi, którzy po upadku komunizmu podobno zagrabili 39 procent majątku państwowego i niemal z dnia na dzień stali się miliarderami. To do nich należała większość spółek obracających udziałami na rosyjskim rynku giełdowym i często oligarchowie okradali je bez skrupułów. Przeważnie wygrywałem utarczki z nimi i chociaż dzięki takiej strategii mój fundusz cieszył się powodzeniem, to przysporzyłem sobie przez nią wielu wrogów.

Skończyłem czytać artykuł o Shao i pomyślałem: Może powinienem przystopować. Mam dla kogo żyć. Oprócz Davida w Londynie mieszkała moja nowa żona. Elena była Rosjanką, piękną i niezwykle inteligentną kobietą, która właśnie spodziewała się naszego pierwszego dziecka. Może powinienem wrzucić na luz.

Ale gdy koła podwozia dotknęły pasa startowego, odłożyłem gazety, włączyłem blackberry’ego i zamknąłem aktówkę. Zacząłem przeglądać e-maile. Porzuciłem rozmyślania o Shao i oligarchach, żeby zająć się tym, co przegapiłem, będąc w powietrzu. Musiałem przejść odprawę celną, dostać się do samochodu i wrócić do domu.

Port lotniczy Szeremietiewo to dziwne miejsce. Terminal, z którym byłem obeznany najlepiej, Szeremietiewo 2, został wybudowany z okazji olimpiady w Moskwie w 1980 roku. Kiedy oddawano go do użytku, musiał robić imponujące wrażenie, ale w 2005 roku był już mocno nadgryziony zębem czasu. We wnętrzu unosiła się woń potu i tanich papierosów, a sufit zdobiły rzędy metalowych cylindrów, które wyglądały jak zardzewiałe puszki. Nie było kolejki do kontroli paszportowej, więc podróżny musiał zająć miejsce w tłumie ludzi i pilnować, żeby nikt nie wepchnął się przed niego. I Boże uchowaj przed odprawą bagażową. Nawet mając już podstemplowany paszport, trzeba było czekać kolejną godzinę na odbiór walizki. Takie powitanie z Rosją po trwającym przeszło cztery godziny locie nie było wcale zabawne, zwłaszcza gdy przechodziło się przez to wszystko co drugi weekend, jak ja.

Podróżowałem w taki sposób od 1996 roku, ale po kilku latach jeden z moich przyjaciół powiedział mi o tak zwanym serwisie VIP-ów. Pozwalał on za niewielką dopłatą zaoszczędzić godzinę, a czasem nawet dwie. Wprawdzie nie zapewniał żadnych luksusów, ale był wart swojej ceny.

Z samolotu udałem się prosto do poczekalni dla VIP-ów. Jej ściany i sufit były pomalowane na kolor zielonego groszku, a podłogę pokrywało beżowe linoleum. Obite czerwonobrązową skórą fotele były nawet dosyć wygodne. Oczekującym podróżnym serwowano słabą kawę albo zbyt mocno zaparzoną herbatę. Poprosiłem o herbatę z plasterkiem cytryny, po czym wręczyłem paszport urzędnikowi służby migracyjnej i natychmiast sięgnąłem po smartfon.

Zaabsorbowany przeglądaniem poczty elektronicznej nie zwróciłem nawet uwagi, że pojawił się mój kierowca, Aleksiej, któremu wolno było wchodzić do poczekalni, i wdał się w rozmowę z urzędnikiem. Czterdziestojednoletni Aleksiej był moim rówieśnikiem, ale w przeciwieństwie do mnie miał prawie dwa metry wzrostu, ważył ponad sto kilo i był blondynem o grubo ciosanych rysach twarzy. Ten były pułkownik moskiewskiej drogówki nie znał ani słowa po angielsku, ale nigdy się nie spóźniał i zawsze udawało mu się wyłgać od mandatu, kiedy milicja zatrzymywała go za jakieś drobne wykroczenia.

Nie zwróciłem uwagi na rozmowę Aleksieja z urzędnikiem i popijając letnią herbatę, odpowiadałem na e-maile. Po jakimś czasie ogłoszono przez megafon, że bagaże z mojego lotu są gotowe do odbioru.

Wtedy to uniosłem wzrok i pomyślałem: Czy ja tu siedzę od godziny?

Spojrzałem na zegarek. Faktycznie minęła godzina. Samolot wylądował o 19.30, a była 20.32. Dwaj inni pasażerowie, którzy przylecieli wraz ze mną i również czekali w saloniku dla VIP-ów, dawno już wyszli. Popatrzyłem na Aleksieja, a on odpowiedział mi spojrzeniem, które mówiło: „Zaraz to wyjaśnię”.

Gdy mój kierowca dyskutował z urzędnikiem, zadzwoniłem do Eleny. W Londynie była dopiero 17.30 i wiedziałem, że zastanę ją w domu. Rozmawiając z żoną, nie spuszczałem oka z Aleksieja i urzędnika służby migracyjnej. Ich wymiana zdań szybko przybrała burzliwy charakter. Aleksiej raz po raz uderzał dłonią w blat biurka, a jego rozmówca przeszywał go gniewnym wzrokiem.

– Coś nie gra – powiedziałem do Eleny.

Wstałem z fotela i skierowałem kroki w stronę biurka, bardziej poirytowany niż zaniepokojony, żeby dowiedzieć się, o co chodzi. Kiedy podszedłem bliżej, zdałem sobie sprawę, że wystąpił jakiś poważny problem. Przełączyłem telefon na tryb konferencyjny, żeby Elena mogła tłumaczyć. Języki obce nigdy nie były moją mocną stroną i nawet po dziesięciu latach w Rosji znałem tylko podstawowe zwroty.

Rozmowa ciągnęła się w nieskończoność. Jak na meczu tenisowym obracałem głowę to w jedną, to w drugą stronę.

– Myślę, że chodzi o wizę, ale ten człowiek nic o tym nie wspomina – wyjaśniła Elena w pewnym momencie.

Chwilę później do poczekalni weszło dwóch umundurowanych urzędników służby migracyjnej. Jeden z nich wskazał na mój telefon, a drugi na bagaż.

– Każą mi się rozłączyć i iść za nimi – zwróciłem się do Eleny. – Zadzwonię do ciebie, jak tylko będę mógł.

Zakończyłem rozmowę, a jeden z mężczyzn wziął moje walizki. Drugi trzymał moje dokumenty. Zanim opuściłem poczekalnię w ich towarzystwie, spojrzałem na Aleksieja. Stał przygarbiony ze spuszczonym wzrokiem i lekko rozchylonymi ustami. Sprawiał wrażenie zagubionego. Wiedział, że kiedy w Rosji coś zaczyna się psuć, zazwyczaj psuje się już na dobre.

Dwaj urzędnicy poprowadzili mnie bocznymi korytarzami budynku lotniska do ogólnej hali odpraw. Zadawałem im pytania łamanym rosyjskim, oni jednak nie odezwali się ani słowem. Odeskortowali mnie do izby zatrzymań i tam zostawili. W jaskrawo oświetlonym wnętrzu stało kilka rzędów przymocowanych do podłogi plastikowych krzeseł, a ze ścian tu i ówdzie odłaziły złuszczone płaty beżowej farby. Na krzesłach siedzieli w nonszalanckich pozach inni zatrzymani, każdy z gniewną miną. Żaden się nie odzywał i wszyscy palili papierosy.

Na przeciwległym krańcu pomieszczenia za oszklonym kontuarem siedziało kilku urzędników w mundurach. Zająłem miejsce w pobliżu nich i usiłowałem zrozumieć, co się dzieje.

Z jakiegoś powodu pozwolono mi zatrzymać wszystkie rzeczy włącznie z telefonem komórkowym, który nie stracił zasięgu. Poczytałem to za dobry znak. Próbowałem jakoś się odnaleźć w tym położeniu, ale wtedy przypomniał mi się artykuł o losach Jude’a Shao.

Spojrzałem na zegarek. Była 20.45.

Ponownie zadzwoniłem do żony. Elena nie była zmartwiona. Oznajmiła mi, że właśnie przygotowuje notę dla brytyjskiej ambasady w Moskwie, którą wyśle faksem, kiedy tylko będzie gotowa.

Zadzwoniłem również do Ariela, byłego agenta Mosadu, który pracował dla mojej firmy jako doradca do spraw bezpieczeństwa. W Rosji uchodził za jednego z najlepszych specjalistów w branży i byłem przekonany, że zdoła rozwiązać mój problem.

Ariel był zaskoczony, kiedy mu opowiedziałem, co się wydarzyło. Oznajmił, że musi skontaktować się z kilkoma osobami, a potem odezwie się do mnie.

Około 22.30 zadzwoniłem do ambasady brytyjskiej, gdzie połączono mnie z Chrisem Bowersem z sekcji konsularnej. Bowers otrzymał faks od Eleny i znał już moją sytuację, a przynajmniej wiedział tyle co ja. Jeszcze raz potwierdził wszystkie moje dane – datę urodzenia, numer paszportu i datę wydania wizy. Uprzedził mnie, że prawdopodobnie niewiele da radę zdziałać, ponieważ jest niedziela wieczorem, ale będzie się starał.

– Panie Browder – odezwał się na koniec. – Czy dali panu coś do jedzenia albo picia?

– Nie – odparłem.

Bowers wydał cichy pomruk, a ja podziękowałem mu i pożegnałem się.

Próbowałem rozsiąść się wygodnie na plastikowym krześle, ale było to niemożliwe. Czas płynął powoli. Wstałem i zacząłem się przechadzać po sali w kłębach tytoniowego dymu. Starałem się unikać bezmyślnych spojrzeń innych mężczyzn, którzy też zostali zatrzymani. Zadzwoniłem do Ariela, ale nie odbierał telefonu. W końcu podszedłem do przepierzenia i kalecząc rosyjski, zacząłem mówić do urzędników za szybą. Nie zwracali na mnie uwagi. Dla nich byłem nikim. Co gorsza stałem się już więźniem.

Warto nadmienić, że prawa jednostki nie cieszą się w Rosji zbytnim poważaniem. Ludzi poświęca się dla kraju, wykorzystuje w charakterze żywych tarcz, kart przetargowych albo zwykłego mięsa armatniego. Każdego można było się pozbyć, jeżeli zachodziła taka konieczność. Słynna wypowiedź Stalina trafiała w samo sedno: „Nie ma człowieka, nie ma problemu”.

Wtedy to znów przypomniałem sobie artykuł z „Forbesa” o losach Jude’a Shao. Czy w przeszłości powinienem był zachować większą ostrożność? Zdążyłem już przywyknąć do zwalczania oligarchów i skorumpowanych rosyjskich urzędników, toteż uodporniłem się na myśl, że ja również mógłbym zniknąć, gdyby ktoś bardzo tego chciał.

Pokręciłem głową, aby odegnać myśli o Shao. Znów podszedłem do strażników, żeby spróbować dowiedzieć się od nich czegokolwiek, ale na próżno. Wróciłem na krzesło i ponownie wybrałem numer telefonu Ariela. Tym razem odebrał.

– Co się dzieje? – zapytałem.

– Zadzwoniłem do kilku osób, ale nikt nie chce o tym mówić.

– Co chcesz przez to powiedzieć?

– To, że nikt nie chce o tym mówić. Przykro mi, Bill, ale potrzebuję więcej czasu. Jest niedziela wieczór. Tak naprawdę wszyscy są nieosiągalni.

– Dobra. Daj mi znać, kiedy tylko czegoś się dowiesz.

– Jasne.

Rozłączyłem się i ponownie zadzwoniłem do ambasady. Brytyjscy dyplomaci również nie posunęli się ani o krok. Albo natrafiali na opór nie do przezwyciężenia, albo moje dane jeszcze nie zostały wprowadzone do systemu, albo jedno i drugie.

– Czy dali panu coś do jedzenia albo picia? – znów zapytał konsul, kiedy nasza rozmowa dobiegła końca.

– Nie – odpowiedziałem.

Pytanie to wydawało się zgoła bez znaczenia, ale Chris Bowers był całkowicie odmiennego zdania. Zapewne miał już wcześniej do czynienia z sytuacją tego rodzaju, ja zaś odniosłem wrażenie, że takie przetrzymywanie ludzi bez posiłku i wody to typowo rosyjska taktyka.

Minęła północ, a pomieszczenie wypełniali kolejni zatrzymani. Wszyscy byli mężczyznami i wyglądali na mieszkańców dawnych republik radzieckich – Gruzinów, Azerów, Kazachów i Ormian. Ich bagaż, o ile mieli jakikolwiek, stanowiły zwykłe worki marynarskie lub potężnych rozmiarów dziwaczne nylonowe torby na zakupy poowijane taśmą klejącą. Wszyscy bez przerwy palili, niektórzy rozmawiali szeptem, ale nikt nie okazywał żadnych emocji i nie wyglądał na zmartwionego. Podobnie jak strażnicy, oni również zdawali się mnie nie zauważać, choć wyraźnie nie pasowałem do otoczenia – byłem podenerwowany, nosiłem granatową marynarkę, używałem smartfona i miałem czarną walizkę na kółkach.

Po raz kolejny zadzwoniłem do żony.

– Coś nowego u ciebie?

– Nie. – Elena westchnęła. – A u ciebie?

– Też nic.

Musiała usłyszeć troskę w moim głosie, bo dodała:

– Wszystko będzie dobrze, Bill. Jeżeli faktycznie chodzi tylko o wizę, wrócisz tu jutro, żeby wszystko wyjaśnić. Jestem tego pewna.

Jej spokój zaczął mi się udzielać.

– Wiem – powiedziałem, spoglądając na zegarek. W Anglii była 22.30. – Idź spać, kochanie. Ty i dziecko potrzebujecie odpoczynku.

– Dobrze. Zadzwonię do ciebie, kiedy tylko czegoś się dowiem.

– Ja również.

– Dobranoc.

– Dobranoc – odrzekłem. – Kocham cię – dodałem, lecz Elena już się rozłączyła.

W mojej głowie zaczęły się lęgnąć wątpliwości. A jeżeli to nie jest zwyczajny problem z wizą? Czy kiedykolwiek zobaczę jeszcze Elenę? Czy kiedykolwiek zobaczę nasze dziecko, którego się spodziewamy? Czy zobaczę jeszcze mojego syna, Davida?

Zmagając się z posępnym nastrojem, zwinąłem marynarkę, która miała mi posłużyć za poduszkę, i próbowałem ułożyć się wygodnie na twardych krzesłach, jednak zostały one tak zaprojektowane, by nie dało się na nich spać. Poza tym otaczała mnie zgraja ludzi o złowieszczym wyglądzie. Jakże miałbym zasnąć, gdy kręcili się w pobliżu?

Porzuciłem ten zamiar.

Usiadłem z powrotem, sięgnąłem po blackberry’ego i zacząłem sporządzać listę osób, które poznałem, przebywając w Rosji, Wielkiej Brytanii oraz Ameryce, i które mogłyby mi teraz pomóc – polityków, biznesmenów i dziennikarzy.

Jeszcze raz zadzwonił do mnie Chris Bowers, który właśnie kończył dyżur w ambasadzie. Zapewnił mnie, że człowiek, który zajmie jego miejsce, zostanie dokładnie poinformowany o mojej sytuacji. Nadal był zainteresowany, czy dostałem jakiś posiłek lub wodę. Odpowiedziałem, że nie. Przeprosił mnie, choć nic nie mógł na to zaradzić. Najwyraźniej skrzętnie notował wszelkie uchybienia, na wypadek gdyby mogło to okazać się przydatne. Cholera jasna – zakląłem w myślach, kiedy skończyliśmy rozmowę.

Była druga albo trzecia w nocy. Wyłączyłem smartfon, by nie rozładować baterii, i znów postanowiłem się zdrzemnąć. Wyjąłem z walizki koszulę i zakryłem sobie nią oczy. Połknąłem na sucho dwie tabletki nurofenu, żeby uśmierzyć ból głowy, który zaczął mi doskwierać. Próbowałem zapomnieć o tym wszystkim. Starałem się przekonać samego siebie, że z rana znów będę w podróży. Że to tylko problem z wizą. Że w taki czy inny sposób zdołam wydostać się z Rosji.

Chwilę później zasnąłem.

Obudziłem się około 6.30, kiedy do sali weszła kolejna grupa mężczyzn. Nie różnili się od pozostałych. Nie zauważyłem nikogo, kto wyglądałby podobnie jak ja. Pomieszczenie wypełniły stłumione szepty i kłęby tytoniowego dymu. Odór spoconych ciał przybrał na sile. W ustach czułem nieświeży posmak i po raz pierwszy zdałem sobie sprawę, że bardzo chce mi się pić. Chris Bowers nie bez przyczyny dopytywał, czy mnie nakarmiono i napojono. Mogliśmy korzystać z toalety, ale ci dranie powinni dać nam jakiś posiłek i wodę.

Mimo to obudziłem się z głębokim przeświadczeniem, że to wszystko jest skutkiem jakiegoś biurokratycznego nieporozumienia. Zadzwoniłem do Ariela. Nie zdołał jeszcze ustalić, co się dzieje, ale poinformował mnie, że najbliższy samolot do Londynu odlatuje o 11.15. Miałem tylko dwa wyjścia. Albo mogłem zostać aresztowany, albo deportowany, toteż utwierdzałem się w przekonaniu, że odlecę tym samolotem.

W miarę możliwości starałem się nie próżnować. Odpowiedziałem na kilka e-maili, jakbym zaczynał zwykły dzień roboczy. Skontaktowałem się z ambasadą. Pełniący dyżur konsul zapewnił mnie, że kiedy tylko zacznie się pora urzędowania, zajmą się moją sprawą. Pozbierałem swoje rzeczy i jeszcze raz spróbowałem rozmówić się z urzędnikami. Poprosiłem ich o mój paszport, ale również tym razem nie zwrócili na mnie uwagi. Jakby całe ich zadanie ograniczało się do siedzenia za szybą i ignorowania zatrzymanych.

Zacząłem przechadzać się po sali, co jakiś czas zerkając na zegarek. 9.00. 9.15. 9.24. 9.37. Stawałem się coraz bardziej poirytowany. Miałem ochotę porozmawiać z Eleną, ale o tej porze w Londynie dopiero świtało. Odezwałem się do Ariela, lecz on nadal nie miał dla mnie żadnych wiadomości. Przestałem wydzwaniać do ludzi.

O 10.30 zacząłem walić pięścią w szybę, jednak urzędnicy nadal ignorowali mnie z pełnym profesjonalizmem.

Zadzwoniła Elena. Tym razem nie zdołała mnie uspokoić. Obiecała wyjaśnić, co się dzieje, ale zaczynałem nabierać przekonania, że to nic nie da. Oczyma wyobraźni coraz wyraźniej widziałem, jak spotyka mnie los Jude’a Shao.

10.45. Na dobre zaczęła mnie ogarniać panika.

10.51. Jak mogłem być tak głupi? Jak zwykły facet z Chicago mógł sobie uroić, że gnębienie rosyjskich oligarchów ujdzie mu na sucho?

10.58. Głupi, głupi, głupi! Jesteś głupi i arogancki, Bill! Arogant i skończony głupiec!

11.02. Trafię do rosyjskiego więzienia. Trafię do rosyjskiego więzienia. Trafię do rosyjskiego więzienia.

11.05. Do sali wpadli dwaj strażnicy w butach z cholewami i klucząc między zatrzymanymi, podeszli do mnie. Pozbierali moje rzeczy, chwycili mnie pod ręce i wyprowadzili z sali. Szliśmy długimi korytarzami, a potem w górę po schodach. A więc to tak. Teraz wepchną mnie do samochodu i gdzieś wywiozą. No to się doigrałem.

Jeden ze strażników kopniakiem otworzył drzwi i znaleźliśmy się w hali odlotów. Moje serce zaczęło uderzać szybciej, kiedy idąc żwawym krokiem, mijaliśmy bramki i ospałych pasażerów. Dotarliśmy do punktu odprawy na rejs do Londynu o 11.15, przepuszczono nas na drugą stronę i po chwili weszliśmy na pokład samolotu. W pośpiechu minęliśmy przedział klasy biznesowej i strażnicy posadzili mnie w fotelu od strony przejścia w przedziale klasy ekonomicznej. Żaden nie odezwał się do mnie ani słowem. Włożyli moją walizkę do skrytki bagażowej pod sufitem i wyszli. Nie dostałem z powrotem paszportu.

Inni pasażerowie z trudem powstrzymywali wścibskie spojrzenia, ale czyż mogłem im się dziwić? Nie zwracałem na nich uwagi. Uniknąłem rosyjskiego więzienia.

Wysłałem do Eleny wiadomość tekstową, informując ją, że wracam do domu i wkrótce się zobaczymy. Napisałem też, że ją kocham.

Wystartowaliśmy. Kiedy koła maszyny z głuchym łoskotem schowały się w komorach podwozia, ogarnęła mnie taka ulga, jakiej nigdy dotąd nie zaznałem. Nawet to, co przeżywałem, zarabiając i tracąc setki milionów dolarów, nie umywało się do tego uczucia.

Samolot wzniósł się na wysokość przelotową i zaczęto podawać posiłki. Nie miałem nic w ustach od dwudziestu czterech godzin. Tego dnia lunch składał się z jakiegoś paskudztwa przypominającego boeuf Strogonow, ale odnosiłem wrażenie, że w życiu niczego lepszego nie jadłem. Zjadłem trzy dodatkowe bułki, wypiłem cztery butelki wody, a potem zasnąłem.

Obudziłem się, dopiero kiedy wylądowaliśmy w Londynie. Samolot kołował, a ja układałem w myślach listę rzeczy, z którymi musiałem się uporać. Przede wszystkim czekało mnie przejście przez odprawę bez paszportu, ale spodziewałem się, że będzie to dosyć łatwe. Anglia była moim domem, a od końca lat dziewięćdziesiątych, kiedy uzyskałem obywatelstwo brytyjskie, moją przybraną ojczyzną. Dużo większy problem stanowiła Rosja. Co miałem zrobić, żeby wyplątać się z tych tarapatów? Kto za to wszystko odpowiadał? U kogo mogłem szukać pomocy w Rosji? A u kogo na Zachodzie?

Samolot zatrzymał się, z głośnika dobiegł dźwięczny sygnał i wszyscy rozpięli pasy. Gdy przyszła kolej na mnie, ruszyłem między fotelami w stronę wyjścia. Byłem całkowicie pogrążony w myślach, toteż zbliżając się do drzwi, nie zauważyłem pilota, który przyglądał się opuszczającym pokład pasażerom. Kiedy go mijałem, wyrwał mnie z zadumy, wyciągając rękę w moją stronę. Opuściłem wzrok i zobaczyłem, że trzyma mój brytyjski paszport. Zabrałem go bez słowa.

Odprawa celna zajęła pięć minut. Wsiadłem do taksówki i pojechałem do mojego londyńskiego mieszkania. Gdy dotarłem na miejsce, długo tuliłem Elenę w objęciach. Nigdy tak bardzo nie doceniałem bliskości drugiej osoby.

Powiedziałem jej, że bardzo ją kocham. Uśmiechnęła się, patrząc na mnie wielkimi sarnimi oczami. Rozmawialiśmy o moich przejściach i trzymając się za ręce, weszliśmy do naszego wspólnego gabinetu. Zasiedliśmy przy biurkach, włączyliśmy komputery, sięgnęliśmy po telefony i przystąpiliśmy do pracy.

Musiałem znaleźć jakiś sposób, żeby wrócić do Rosji.

ROZDZIAŁ 2Jak być buntownikiem w rodzinie komunistów?

Gdybyście teraz mnie usłyszeli, prawdopodobnie nasunęłoby się wam pytanie: „Jak ten facet z amerykańskim akcentem i brytyjskim paszportem został jednym z największych zagranicznych inwestorów w Rosji, którego wydalono z tego kraju?”.

To długa historia, która tak naprawdę ma swój początek w Stanach Zjednoczonych, w pewnej niezwykłej amerykańskiej rodzinie. Mój dziadek, Earl Browder, który pochodził z Wichita w stanie Kansas, był założycielem związków zawodowych. Działał tak aktywnie, że dostrzegli go komuniści i w 1926 roku zaprosili do Związku Radzieckiego. Wkrótce po przybyciu na miejsce dziadek zrobił to, co zrobiłby każdy dziarski Amerykanin w Moskwie – poznał atrakcyjną Rosjankę. Nazywała się Raisa Berkman i była jedną z pierwszych prawniczek w tym kraju. Zapałali do siebie uczuciem i pobrali się. Mieli trzech synów, a pierwszy z nich, Felix, który przyszedł na świat w stolicy Rosji w lipcu 1927 roku, został moim ojcem.

W 1932 roku Earl wrócił do Stanów Zjednoczonych, by zamieszkać wraz z rodziną w Yonkers w stanie Nowy Jork, i został przewodniczącym Komunistycznej Partii Stanów Zjednoczonych. Dwukrotnie, w 1936 i 1940 roku, startował w wyborach prezydenckich z ramienia swojej partii. Choć w każdej z tych kampanii uzyskał zaledwie około 8 tysięcy głosów, jego kandydatura zwróciła uwagę pogrążonej w kryzysie Ameryki na wady dominującego kapitalizmu i zmusiła wszystkich polityków do zmiany nastawienia wobec lewicy. Był tak przebojowy, że w 1938 roku na okładce magazynu „Times” pojawiło się jego zdjęcie podpisane „towarzysz Earl Browder”.

Jego przebojowość działała również na nerwy prezydentowi Rooseveltowi. W 1941 roku mój dziadek został aresztowany i skazany na cztery lata więzienia za „oszustwa paszportowe”. Rozpoczął odsiadkę w federalnym zakładzie karnym w Atlancie, ale na szczęście za sprawą wojennego przymierza Stanów Zjednoczonych ze Związkiem Radzieckim ułaskawiono go rok później.

Po zakończeniu wojny Earl spędził kilka lat w politycznej próżni, dopóki senator Joseph McCarthy nie rozpętał haniebnego polowania na czarownice, usiłując oczyścić kraj z komunistów. Lata pięćdziesiąte w Ameryce były paranoicznym okresem i nie miało znaczenia, czy ktoś był dobrym czy złym komunistą. Earl przez wiele miesięcy był nękany wezwaniami i przesłuchiwany przez Komisję Izby Reprezentantów do spraw Badania Działalności Antyamerykańskiej.

Prześladowania polityczne i poglądy mojego dziadka odcisnęły swoje piętno na pozostałych członkach rodziny. Moja babka była rosyjską intelektualistką żydowskiego pochodzenia i nie życzyła sobie, aby jej synowie angażowali się w nieczyste rozgrywki polityczne. Dla niej najwyższym powołaniem była kariera akademicka, zwłaszcza w dziedzinie nauk matematycznych. Felix, mój ojciec, spełniał jej oczekiwania, a nawet je przerósł, kiedy w wieku szesnastu lat dostał się na studia w Massachusetts Institute of Technology. Co znaczące, ukończył je w ciągu zaledwie dwóch lat, po czym podjął studia podyplomowe w Princeton i uzyskał doktorat jako dwudziestolatek.

Chociaż mój ojciec należał do najbardziej obiecujących młodych matematyków w Ameryce, nie zmieniało to faktu, że był synem Earla Browdera. Kiedy po zakończeniu II wojny światowej prezydent Truman wprowadził powszechny obowiązek służby wojskowej, Felix ubiegał się o odroczenie, ale Instytut Badań Zaawansowanych w Princeton, w którym był zatrudniony, odmówił mu wstawiennictwa. Żaden z jego przełożonych nie chciał, aby odnotowano, że ujął się za synem znanego komunisty. Nie uzyskawszy odroczenia, Felix natychmiast został wcielony do wojska i rozpoczął służbę w 1953 roku.

Po wstępnym szkoleniu otrzymał przydział do jednostki wywiadu wojskowego w Fort Monmouth w stanie New Jersey, gdzie pracował przez kilka tygodni, zanim dowódca zwrócił uwagę na jego nazwisko. Potem wszystko potoczyło się szybko. Pewnej nocy zerwano go z pryczy, wsadzono do samolotu transportowego i wysłano do Fort Bragg w Karolinie Północnej, gdzie przez kolejne dwa lata obsługiwał pompę na stacji paliw położonej na obrzeżach bazy.

Gdy w 1955 roku wyszedł do cywila, zgłosił swoją kandydaturę na pierwszy uczelniany wakat, jaki znalazł – stanowisko adiunkta na Uniwersytecie Brandeis. Naukowcy z Brandeis nie mogli uwierzyć w swoje szczęście, dowiedziawszy się, że wybitny matematyk z Princeton chce z nimi pracować. Kiedy jednak zarekomendowali go władzom uczelni, te nie chciały wspierać syna byłego przywódcy partii komunistycznej.

W owym czasie radą nadzorczą uniwersytetu kierowała Eleanor Roosevelt i chociaż to jej mąż był odpowiedzialny za wtrącenie mojego dziadka do więzienia, ona sama stwierdziła: „najbardziej antyamerykańskie, co moglibyśmy zrobić, to odmówić zatrudnienia wielkiemu naukowcowi z powodu tego, kim był jego ojciec”. Felix otrzymał w końcu tę posadę, dzięki której później trafił do Yale, Princeton i na Uniwersytet Chicagowski, gdzie ostatecznie został dziekanem wydziału matematycznego. Jego długoletnia kariera obfitowała w liczne sukcesy i w 1999 roku prezydent Clinton uhonorował go Narodowym Medalem Nauki, najwyższym amerykańskim wyróżnieniem za osiągnięcia w dziedzinie matematyki.

Życie mojej matki było równie niepospolite. Eva przyszła na świat w 1929 roku w Wiedniu jako córka samotnej Żydówki. W 1938 roku antysemicka polityka nazistów nie pozostawiała żadnych złudzeń i każdy Żyd, który miał taką możliwość, starał się znaleźć jak najdalej od Europy. Ponieważ tak wiele osób uciekało do Stanów Zjednoczonych, że uzyskanie amerykańskiej wizy graniczyło z niemożliwością, moja babka podjęła bolesną decyzję i oddała swoją córkę do adopcji, aby zapewnić jej szansę na lepsze życie za oceanem.

Applebaumowie, miłe żydowskie małżeństwo z Belmont w stanie Massachusetts, zgodzili się przyjąć Evę do siebie. Dziewięcioletnia dziewczynka samotnie przejechała Europę pociągiem, a następnie popłynęła statkiem do Ameryki, gdzie czekała na nią nowa rodzina. Dotarłszy do celu podróży, czuła się oszołomiona światem, w którym znalazła schronienie. Przez kilka kolejnych lat moja matka mieszkała w wygodnym domu, w którym miała własny pokój i mogła się bawić z cocker spanielem na zadbanym trawniku w ogrodzie, z dala od morderczego szaleństwa wojny.

Podczas gdy Eva przyzwyczajała się do nowego życia, moja babka, Erna, zdołała uciec z Austrii i trafiła do Wielkiej Brytanii. Rozłąka z córką była dla niej nie do zniesienia, toteż każdego dnia starała się o wizę amerykańską, aby móc odzyskać małą Evę. Wreszcie po trzech latach jej starania zakończyły się sukcesem. Przybyła do Bostonu i zapukała do drzwi domu Applebaumów w Belmont, spodziewając się radosnego powitania. Tymczasem prawie nie poznała swojego dziecka. Na miejscu zastała amerykańską dziewczynkę, która tak się zaaklimatyzowała w nowym domu, że nie chciała go opuszczać. Po burzliwej kłótni moja babka postawiła na swoim i zabrała córkę ze sobą. Zamieszkały w wynajętym pokoju w Brookline. Erna pracowała w szwalni po osiemdziesiąt godzin tygodniowo, żeby zarobić na utrzymanie, ale doskwierała im taka bieda, że największym luksusem była dla nich porcja pieczeni wołowej z tłuczonymi ziemniakami, którą raz w tygodniu zjadały do spółki w miejscowym barze. Zamiana ubóstwa na dostatek, a potem znów powrót do ubóstwa okazały się tak silnym wstrząsem, że po dziś dzień moja matka zbiera saszetki z cukrem, a w restauracji wykrada bułki z koszyczków na pieczywo i chowa je do torebki. Pomimo ciężkich warunków, w jakich dorastała, Eva przejawiała wybitne zdolności naukowe i zaproponowano jej pełne stypendium na Massachusetts Institute of Technology. Tam w 1948 roku poznała Felixa i po kilku miesiącach została jego żoną.

W 1964 roku przyszedłem na świat jako dziecko tej dziwnej pary lewicujących naukowców. W naszym domu rozmawiało się przy stole o teoriach matematycznych i o tym, jak nieuczciwi przedsiębiorcy prowadzą świat do zguby. Mój starszy brat, Thomas, poszedł w ślady ojca i wstąpił na uniwersytet w Chicago – w wieku piętnastu lat! Ukończył wydział fizyki, oczywiście z najwyższą lokatą. Jako dziewiętnastolatek uzyskał doktorat i obecnie jest jednym z czołowych fizyków światowej klasy badających cząstki elementarne.

Z kolei ja znalazłem się na przeciwległym krańcu naukowych aspiracji. Kiedy miałem dwanaście lat, moi rodzice oznajmili, że biorą roczny urlop naukowy, i musiałem wybierać, czy przyłączę się do nich, czy pójdę do szkoły z internatem. Zdecydowałem się na to drugie.

Matkę gnębiło poczucie winy, pozwoliła mi więc wybrać szkołę. Ponieważ nie interesowałem się nauką, tylko jazdą na nartach, rozglądałem się za szkołami, które znajdowały się w pobliżu ośrodków narciarskich. Jedną z nich była niewielka Whiteman School w Steamboat Springs w stanie Kolorado.

Moi rodzice tak głęboko tkwili w swoim akademickim świecie, że nie zadali sobie trudu, aby zapoznać się z poziomem tej szkoły. Gdyby to zrobili, dowiedzieliby się, że w owym czasie Whiteman nie stawiała wygórowanych wymagań i trafiało tam wiele trudnej młodzieży – dzieciaki, które zostały wyrzucone z innych szkół albo popadły w konflikt z prawem.

Aby dostać się do szkoły z internatem, musiałem przeskoczyć ósmą klasę, toteż trafiłem do Whiteman School jako niewysoki trzynastolatek. Byłem najmłodszy i najmniejszy. Gdy inni uczniowie zobaczyli takiego chuderlaka w niebieskim blezerku, od razu upatrzyli sobie w nim ofiarę. Już pierwszej nocy grupa chłopców wdarła się do mojego pokoju i zaczęła przekopywać szuflady, zabierając wszystko, co wpadło im w oko. Kiedy zaprotestowałem, rzucili się na mnie i zaczęli krzyczeć: „Odkręcimy ci cycki, Billy Browder! Odkręcimy ci cycki!”.

Takie sceny powtarzały się każdej nocy przez pierwszych kilka tygodni. Byłem posiniaczony i upokorzony, a co wieczór, kiedy gasły światła, czekałem przejęty zgrozą na okrutne niespodzianki, jakie szykowali dla mnie moi prześladowcy.

Na początku października odwiedziła mnie matka. Byłem zbyt dumny, by powiedzieć jej o tym, co się dzieje. Wszystko to napawało mnie wstrętem, ale myślałem, że zdołam wytrzymać.

Jednak kiedy tylko wsiadłem do samochodu matki, którym mieliśmy udać się na kolację, puściły mi nerwy. To wzbudziło jej niepokój i zapytała, co mi jest.

– Nie zniosę tego dłużej! – wykrzyczałem przez łzy. – Tu jest okropnie!

Nie wyznałem jej, jak się nade mną znęcali, i nie miałem pojęcia, czy czegokolwiek się domyślała, ale odpowiedziała:

– Billy, jeżeli nie chcesz tu dłużej być, po prostu powiedz. Zabiorę cię ze sobą do Europy.

Nie odpowiedziałem od razu i zacząłem rozważać tę propozycję. Kiedy już dojeżdżaliśmy do restauracji, podjąłem decyzję, że choć perspektywa powrotu do maminej spódnicy jawi się kusząco, nie mogę opuścić Whiteman School jako pokonany oferma.

Usiedliśmy przy stoliku i złożyliśmy zamówienie. Kiedy jedliśmy, uspokoiłem się trochę i w połowie kolacji uniosłem wzrok znad talerza.

– Wiesz, myślę, że zostanę – oznajmiłem. – Dam sobie radę.

Wspólnie spędziliśmy weekend i w niedzielę wieczorem matka odwiozła mnie z powrotem do szkoły. Kiedy się pożegnaliśmy i szedłem do swojego pokoju, mijając sypialnie drugoklasistów, usłyszałem, jak dwaj chłopcy mówią szeptem:

– Billy, pora na odkręcanie cycków.

Przyspieszyłem kroku, ale tamci ruszyli za mną. Gniew i poniżenie wypełniły mnie do tego stopnia, że zamiast skręcić do swojego pokoju, zawróciłem i rzuciłem się na mniejszego z prześladowców. Uderzyłem go w nos. Chłopak przewrócił się, a ja usiadłem na nim i zacząłem okładać go pięściami, aż zalał się krwią i dopiero jego kolega chwycił mnie za ramiona i odciągnął na bok. Potem obaj spuścili mi solidne lanie, aż przyszedł dozorca, który nas rozdzielił.

Ale od tamtej chwili już nikt w Whiteman School nie ważył się mnie tknąć.

Spędziłem tam cały rok i poznałem wszystko to, o czym dotychczas nie miałem pojęcia. Zacząłem palić papierosy i wymykałem się w nocy, by przemycać alkohol do internatu. Tyle razy pakowałem się w różne tarapaty, że pod koniec roku usunięto mnie ze szkoły. Wróciłem do domu rodzinnego w Chicago, ale nie byłem już tym samym Billym Browderem.

Moja rodzina wyznawała pogląd, że jeśli dziecko nie jest wybitnie utalentowane, nie ma dla niego miejsca na ziemi. Tak bardzo odstawałem od tego ideału, że rodzice nie wiedzieli, co ze mną zrobić. Posyłali mnie do różnych psychiatrów, terapeutów i specjalistów, którzy mieli znaleźć sposób, żeby mnie „wyprostować”. Im dłużej to trwało, tym zacieklej się buntowałem. Wydalenie ze szkoły było dobre na początek, ale skoro naprawdę miałem pognębić moich rodziców, musiałem wymyślić coś więcej.

Olśnienie przyszło pod koniec szkoły średniej. Postanowiłem ubrać się w garnitur, zawiązać krawat i zostać kapitalistą. Nic nie mogło ich bardziej wkurzyć.

ROZDZIAŁ 3Chip i Winthrop

Istniał tylko jeden problem, gdyż miałem tak słabe oceny, że każda uczelnia, na której chciałem studiować, odrzucała moje podania. Dopiero po interwencji pedagoga szkolnego przyjęto mnie w trybie odwoławczym na uniwersytet stanu Kolorado w Boulder. Wprawdzie fakt, że z ledwością dostałem się na studia, był dość upokarzający, lecz szybko odzyskałem rezon, dowiedziawszy się, że według rankingu „Playboya” jest to najbardziej rozrywkowy uniwersytet w kraju.

Wiele razy oglądałem film Menażeria, uznałem więc, że skoro trafiłem na imprezową uczelnię, powinienem również wstąpić do bractwa studenckiego. Zapisałem się do bractwa Delta Upsylon i po przejściu wymaganych rytuałów inicjacyjnych zostałem jego członkiem. Każdy z nas miał jakiś przydomek – Fircyk, Wonny, Bambosz, Chudy – a mnie ze względu na czarne kręcone włosy nazywali Brillo.

Jako Brillo bawiłem się świetnie, ale po kilku miesiącach nadużywania alkoholu, uganiania się za dziewczynami, płatania figli i wylegiwania się godzinami przed telewizorem zacząłem dochodzić do wniosku, że jeśli dalej będę tak się prowadził, zamiast zostać kapitalistą, skończę, pobierając opłaty na parkingu. Miarka się przebrała, gdy pewien kolega z naszego bractwa, którego uważałem za swojego idola, okazał się tak silnie uzależniony od kokainy, że postanowił obrabować miejscowy bank, żeby zdobyć pieniądze na narkotyki, i został schwytany na gorącym uczynku. Kiedy skazano go na długą odsiadkę, zadziałało to na mnie jak kubeł zimnej wody. Uzmysłowiłem sobie, że jeśli nie zmienię swojego postępowania, to jedyną osobą, której mój bunt da się we znaki, będę ja sam.

Od tamtej pory przestałem imprezować, każdy wieczór spędzałem w czytelni i zacząłem zdobywać najwyższe oceny. Pod koniec drugiego roku rozesłałem zgłoszenia do najlepszych uczelni w kraju i zostałem przyjęty na Uniwersytet Chicagowski.

W Chicago jeszcze bardziej przykładałem się do pracy, a moje aspiracje rosły. Jednak kiedy zbliżałem się do ukończenia studiów, narastało we mnie przemożne pragnienie, by określić, co będę dalej robił w życiu. Czym będę się zajmował jako kapitalista? Kiedy nad tym rozmyślałem, natknąłem się na ogłoszenie o wykładzie dziekana podyplomowej szkoły biznesu. Jako że planowałem zająć jakąś pozycję w świecie biznesu, postanowiłem wybrać się na wykład. Dziekan mówił o karierach zawodowych absolwentów chicagowskiej szkoły biznesu, z których każdy robił coś ważnego i otrzymywał za to dobre wynagrodzenie. Wydawało się oczywiste, że następnym krokiem na mojej drodze będzie taka szkoła.

Zdaniem dziekana najlepszym sposobem na to, aby zostać przyjętym do którejś z czołowych szkół biznesu, było przepracowanie dwóch lat w takiej firmie jak McKinsey, Goldman Sachs albo jednej z dwudziestu pięciu innych o podobnym profilu. Zasypałem je wszystkie listami i wydzwaniałem do nich, prosząc, aby mnie zatrudniono. Ale oczywiście to nie było takie proste, ponieważ każdy student o podobnych ambicjach postępował tak samo. Koniec końców dostałem dwadzieścia cztery odpowiedzi odmowne i jedną jedyną ofertę pracy od Bain & Company z Bostonu, firmy należącej do amerykańskiej czołówki w branży zarządzania i konsultingu. Nie było dla mnie do końca jasne, jak przeszedłem selekcję, ale jakoś mi się udało i skwapliwie przyjąłem tę propozycję.

Spółka Bain wybierała studentów renomowanych uczelni z najlepszymi lokatami, którzy byli gotowi przez dwa lata pracować po szesnaście godzin dziennie siedem dni w tygodniu. W zamian dawała im szansę na studia w jednej z czołowych szkół biznesu. Był jednak pewien szkopuł. Interesy Bain & Company rozwijały się tak prężnie, że firma musiała zatrudnić stu dwudziestu „studenckich niewolników” zamiast tylko dwudziestu, jak wszystkie inne firmy, w których można było odbyć staż. Niestety stanowiło to naruszenie nieformalnej umowy, jaką spółka zawarła ze szkołami biznesu. Szkoły te w rzeczy samej mogły przyjąć młodych konsultantów z Bain, jednak równie dobrze mogły wybrać tych z McKinsey, Boston Consulting Group, Morgan Stanley, Goldman Sachs czy dziesiątek innych firm, w których harowali za półdarmo ambitni młodzi kapitaliści. Zatem w najlepszym wypadku miejsc na studiach podyplomowych wystarczało tylko dla dwudziestu stażystów z Bain & Company, a nie wszystkich stu dwudziestu. Krótko mówiąc, można było urobić sobie ręce po same łokcie za 28 tysięcy dolarów rocznie, zyskując przy tym 16 procent szans na Harvard czy Stanford.

W efekcie proces rekrutacji do szkół biznesu doprowadził do kryzysu wśród nas. Całymi tygodniami popatrywaliśmy na siebie podejrzliwie i każdy próbował znaleźć sposób, by się jakoś wyróżnić. Ja z pewnością w niczym nie byłem lepszy od moich kolegów. Wielu z nich ukończyło Harvard, Princeton lub Yale i niejeden przewyższał mnie pod względem efektywności pracy.

Ale potem zaświtała mi w głowie pewna myśl. Może i każdy z moich konkurentów mógł się poszczycić większymi osiągnięciami, ale który był wnukiem lidera Partii Komunistycznej Stanów Zjednoczonych? Nikt inny, tylko ja.

Złożyłem wniosek o przyjęcie do dwóch szkół biznesu, harwardzkiej oraz stanfordzkiej, i podzieliłem się z nimi historią mojego dziadka. Harvard niezwłocznie odrzucił moją kandydaturę, za to, ku memu zdumieniu, znalazło się dla mnie miejsce w Stanfordzie. Należałem do zaledwie trzech stażystów Baina, którzy tego roku dostali się do Stanfordu.

Pod koniec sierpnia 1987 roku zapakowałem swój dobytek do toyoty tercel i pojechałem na drugi koniec kraju, do Kalifornii. Gdy dotarłem do Palo Alto, zjechałem z autostrady El Camino Real w prawo, na drogę Palm Drive, która prowadziła prosto do głównego kampusu. Po obu stronach drogi ciągnęły się rzędy palm i budynków w hiszpańskim stylu o dachach pokrytych glinianymi dachówkami, które połyskiwały w słońcu na tle błękitnego nieba. To była Kalifornia, a ja miałem wrażenie, jakbym znalazł się w raju.

Wkrótce przekonałem się, że jestem w raju. Powietrze było czyste, pogoda słoneczna, a każdy dzień upływał w błogim nastroju. Wszyscy studenci zarzynali się, żeby tutaj trafić, pracowali za nędzne wynagrodzenie po osiemdziesiąt godzin tygodniowo, ślęczeli nad dokumentami i przysypiali na biurkach, poświęcając wszelkie przyjemności na ołtarzu sukcesu. Wszyscy harowaliśmy jak niewolnicy i konkurowaliśmy ze sobą, aby się tutaj dostać, ale gdy już osiągnęliśmy ten cel, świat ukazał się nam z zupełnie innej perspektywy. Stanford nie zezwalał, aby absolwenci pokazywali swoje oceny potencjalnym pracodawcom, którzy decyzje o zatrudnieniu podejmowali na podstawie rozmów kwalifikacyjnych i doświadczeń zawodowych kandydata. W rezultacie miejsce typowej akademickiej konkurencji zajęło coś, czego żaden z nas się nie spodziewał – atmosfera współpracy, koleżeństwa i zaufania. Szybko uświadomiłem sobie, że w Stanfordzie tajemnica sukcesu nie polega na tym, żeby się spisać jak najlepiej. Sukcesem było samo to, że tam studiowaliśmy. Cała reszta stanowiła dodatek. Zarówno dla mnie, jak i dla wszystkich moich kolegów były to najlepsze dwa lata w życiu.

Pobyt w Stanfordzie był nie tylko przyjemnością samą w sobie, miał również na celu pomóc nam w wyborze dalszej drogi po ukończeniu szkoły biznesu. Ale jedno wiedziałem na pewno. Od chwili przybycia do Stanfordu niemal każdego dnia chodziliśmy na sesje informacyjne dla studentów organizowane przez korporacje, spotkania rekrutacyjne przy lunchu, wieczorne przyjęcia, kolacje i rozmowy kwalifikacyjne, aby spośród tysięcy dostępnych posad wybrać tę odpowiednią.

Stałem w wypełnionej po brzegi sali i słuchałem, jak trzy specjalistki od marketingu z Procter & Gamble w plisowanych niebieskich spódnicach, białych bluzkach i krawatkach opowiadają podekscytowanym tonem, używając korporacyjnego żargonu, o wszystkich tych fantastycznych metodach sprzedaży mydła.

Poszedłem też na przyjęcie koktajlowe, które urządziła firma Trammell Crow. Czułem się na nim tak obco, że przestępowałem z nogi na nogę, podczas gdy wygadani i eleganccy Teksańczycy poklepywali się nawzajem po plecach i gadali pierdoły o baseballu, wielkich pieniądzach i branży nieruchomości, w której działała spółka Trammell Crow.

Potem znalazłem się na bankiecie wydanym przez Drexel Burnham Lambert, gdzie walczyłem z sennością, kiedy kilku łysiejących maklerów w drogich garniturach ględziło o pasjonującym świecie wysokodochodowych obligacji, którymi handlowali w swoim biurze w Beverly Hills.

Nie, dzięki – pomyślałem. Nie, nie i jeszcze raz nie.

Im częściej brałem udział w takich wydarzeniach, tym bardziej obco się czułem, co w szczególności dało o sobie znać w trakcie pewnej rozmowy kwalifikacyjnej. Dotyczyła ona letniego stażu zawodowego w JP Morgan. Nie paliłem się zbytnio, by dla nich pracować, ale jakże mógłbym nie skorzystać z szansy, jaką dawała jedna z czołowych spółek na Wall Street?

Wszedłem do małej sali w ośrodku rozwoju zawodowego, gdzie powitało mnie dwóch wysokich mężczyzn po trzydziestce o kwadratowych szczękach i rozłożystych ramionach. Jeden z nich miał jasne włosy, drugi brązowe, a obaj nosili koszule z monogramami, ciemne garnitury od Brooks Brothers i czerwone szelki. Kiedy blondyn podawał mi rękę, zauważyłem na jego nadgarstku rolexa, który musiał sporo kosztować. Obaj wręczyli mi swoje wizytówki, które czekały przygotowane w niewielkich stosikach na blacie biurka. Ich nazwiska brzmiały mniej więcej jak Jake Chip Brant III i Winthrop Morgan IV.

Rozmowa zaczęła się od najbardziej standardowego pytania:

– Dlaczego chcesz pracować w JP Morgan?

Rozważałem odpowiedź: „Bo mnie tu zaprosiliście, a ja potrzebuję jakiejś pracy na lato”, ale zdawałem sobie sprawę, że nie powinienem tego mówić. Zamiast tego rzekłem:

– Ponieważ JP Morgan łączy w sobie najlepsze cechy banku inwestycyjnego i komercyjnego, co moim zdaniem stanowi niezawodną receptę na sukces na Wall Street.

Czy ja naprawdę to powiedziałem? – pomyślałem. Co to, do cholery, w ogóle znaczy?

Chipowi i Winthropowi moje wyjaśnienie nie przypadło do gustu. Zadali mi jeszcze kilka równie standardowych pytań, a ja udzielałem im równie niestrawnych odpowiedzi. Na koniec Winthrop, chcąc mi ułatwić nawiązanie porozumienia, wkroczył na bardziej neutralny grunt.

– A możesz mi powiedzieć, Bill, jakie sporty uprawiałeś na studiach? – zapytał.

Odpowiedź była prosta – nie uprawiałem żadnych sportów. Byłem takim kujonem, że ledwie znajdowałem czas, żeby coś zjeść i pójść do łazienki, nie mówiąc już o sporcie.

– Cóż, tak naprawdę żadnych… Ale lubię narty i piesze wycieczki – odparłem beznamiętnie, licząc, że takie formy aktywności fizycznej spodobają się moim rozmówcom.

Przeliczyłem się. Żaden z nich nie odezwał się już słowem ani nawet nie zadał sobie trudu, by unieść wzrok znad sterty życiorysów. Rozmowa była skończona.

Wychodząc na ulicę, zdałem sobie sprawę, że tych facetów nie obchodziło to, co mówię. Chcieli jedynie sprawdzić, czy „pasuję” do środowiska JP Morgan. Najwyraźniej nie pasowałem.

Zażenowany i zniechęcony skierowałem kroki w stronę bufetu. Stanąłem w kolejce, wybrałem posiłek, po czym zająłem miejsce przy stoliku i w roztargnieniu zacząłem jeść. Przełykając ostatni kęs kanapki, zauważyłem, że do baru wszedł mój serdeczny przyjaciel, Ken Hersh. Miał na sobie garnitur, co oznaczało, że też był na jakiejś rozmowie kwalifikacyjnej.

– Cześć, Ken – zagadnąłem. – Gdzie byłeś?

Mój przyjaciel odsunął krzesło i przysiadł się do mnie.

– Właśnie wracam z rozmowy z JP Morgan.

– Naprawdę? Też poznałeś Chipa i Winthropa? Jak ci poszło?

Ken roześmiał się, słysząc te przezwiska, po czym wzruszył ramionami.

– Nie jestem pewien. Układało się raczej niespecjalnie, dopóki nie powiedziałem Chipowi, że tego lata może korzystać z moich koni do polo w klubie w Hamptons. Od tej pory zrobiło się całkiem miło. – Ken uśmiechnął się. Był niewysokim facetem żydowskiego pochodzenia, wywodził się z klasy średniej, a jego rodzina mieszkała w Dallas w Teksasie. Z końmi do gry w polo najwięcej miał w życiu do czynienia, gdy zobaczył logo sklepu Ralpha Laurena w galerii handlowej w Dallas. – A tobie jak?1

– A więc będziemy pracować razem! Wiedziałem, że dostanę tę robotę, kiedy tylko obiecałem Winthropowi, że zabiorę go na rejs moim jachtem, który trzymam w klubie Kennebunkport.

Żadnemu z nas nie zaoferowano wtedy pracy, ale od tamtej pory Ken nazywał mnie Chipem, a ja jego Winthropem.

Po doświadczeniu z JP Morgan bez ustanku zachodziłem w głowę, czemu naraziłem się na odrzucenie ze strony wszystkich Chipów i Winthropów świata. Nie byłem do nich podobny i nie chciałem dla nich pracować. Wybór drogi życiowej, jakiego dokonałem, był reakcją na moich rodziców i wychowanie, jakie odebrałem, ale nie zmieniało to faktu, że wciąż pozostawałem jednym z Browderów.

Od tamtej pory zacząłem szukać pracy, która bardziej odpowiadała mojej osobowości. Poszedłem na odczyt, który wygłaszał przewodniczący związków zawodowych przemysłu metalurgicznego, i ogarnął mnie zachwyt. Miałem wrażenie, że słyszę głos mojego dziadka, siwowłosego, wąsatego mężczyzny, którego z rozrzewnieniem wspominałem, jak siedział w swoim gabinecie pełnym książek, roztaczając dookoła słodkawą woń dymu fajkowego. Odczyt tak mnie zainspirował, że po wszystkim podszedłem do prelegenta i zapytałem go, czy nie zechciałby mnie zatrudnić, abym pomagał związkom zawodowym negocjować z korporacjami, które wyzyskują pracowników. Przewodniczący podziękował mi za zainteresowanie, wyjaśnił jednak, że dla związków pracują tylko ludzie z branży metalurgicznej.

Nie ulegając zniechęceniu, przyglądałem się innym aspektom biografii mojego dziadka, które mogłyby posłużyć mi za drogowskaz, i wtedy pomyślałem o Europie Wschodniej. Znaczącym okresem w jego życiu był pobyt w krajach bloku sowieckiego, a doświadczenia, które tam zdobył, wywindowały go na pozycję o światowym znaczeniu. Skoro właśnie tam znalazł dla siebie odpowiednie miejsce, to może i mnie by się udało.

Pochłonięty takimi refleksjami zacząłem również przeglądać realne oferty pracy na wypadek, gdyby moje poszukiwania utopii spełzły na niczym. Jedna z ofert, którą złożyła spółka Boston Consulting Group, dotyczyła zatrudnienia w siedzibie jej oddziału na Środkowym Wschodzie, mieszczącej się w Chicago. Pochodziłem z tego miasta, a w Bain zajmowałem się doradztwem, co oznaczało, że spełniam wszystkie kryteria stawiane nowym kandydatom.

Tylko że ja nie miałem ochoty wracać do Chicago. Chciałem gdzieś wyjechać i poznawać daleki świat, a co więcej, chciałem pracować w tym dalekim świecie. Tak naprawdę chciałem być jak Mel Gibson w Roku niebezpiecznego życia, moim ulubionym filmie. Aby nakłonić mnie do przyjęcia oferty, Boston Consulting Group zafundowała mi przelot do Chicago, gdzie dołączyłem do pozostałych kandydatów. Młodzi konsultanci z rocznym i dwuletnim stażem jeden po drugim raczyli nas opowieściami o swoim ekscytującym życiu w BCG. Było to sympatyczne, ale nie trafiało mi do przekonania.

Zwieńczeniem całego procesu było spotkanie z szefem oddziału, Carlem Sternem. W tym kulminacyjnym momencie, jak się spodziewano, miałem uścisnąć dłoń tego rosłego mężczyzny, podziękować mu wylewnie i powiedzieć „tak”.

– No i co o tym sądzisz, Bill? – odezwał się Stern życzliwym tonem, kiedy wszedłem do jego gabinetu. – Będziesz z nami pracował? Wszystkim tutaj naprawdę bardzo przypadłeś do gustu.

Czułem się mile połechtany, ale nie mogłem przystać na tę propozycję.

– Niezmiernie mi przykro – odparłem. – Pańscy ludzie przyjęli mnie bardzo serdecznie, ale prawda jest taka, że nie potrafię sobie wyobrazić, abym miał mieszkać i pracować w Chicago.

Stern był nieco zmieszany, gdyż w trakcie rozmów kwalifikacyjnych nie wyraziłem żadnych zastrzeżeń co do Chicago.

– Zatem to nie w BCG tkwi problem?

– Nie, w żadnym wypadku.

Dyrektor pochylił się nad biurkiem.

– W takim razie powiedz mi, proszę, gdzie chciałbyś pracować?

I o to mi chodziło. Skoro faktycznie mógłbym pracować w dowolnym miejscu, nic nie stało na przeszkodzie, abym powiedział mu o swoich planach.

– W Europie Wschodniej.

– Och. – Stern był wyraźnie zaskoczony. Nigdy wcześniej nie słyszał czegoś takiego. Opadł z powrotem na oparcie fotela i spojrzał na sufit. – Niech pomyślę… Tak… Jak ci zapewne wiadomo, nie mamy żadnych oddziałów w Europie Wschodniej, ale w naszym londyńskim biurze pracuje ktoś, kto specjalizuje się w tym regionie. Nazywa się John Lindquist. Moglibyśmy poznać was ze sobą, jeśli sądzisz, że to wpłynie na zmianę twojej decyzji.

– Tak sądzę.

– Wspaniale. Zorientuję się, kiedy jest uchwytny, i zorganizuję wasze spotkanie.

Dwa tygodnie później siedziałem na pokładzie samolotu, który leciał do Londynu.

ROZDZIAŁ 4„Możemy przysłać kobietę, która ogrzeje pana w nocy”

Siedziba londyńskiego oddziału BCG mieściła się tuż nad stacją linii metra Piccadilly Line przy Green Park w ekskluzywnej dzielnicy Mayfair. Przedstawiłem się w recepcji i skierowałem kroki do narożnego biura Johna Lindquista, które przywodziło raczej na myśl pracownię jakiegoś roztargnionego profesora, gdyż wszędzie piętrzyły się stosy książek i dokumentów.

Gdy tylko zobaczyłem Johna, natychmiast dostrzegłem w nim coś nietypowego. W garniturze z Savile Row, krawacie od Hermèsa i okularach w rogowej oprawie wyglądał jak ulepszona wersja Chipa lub Winthropa, ale miał w sobie również nieporadność typową dla naukowców. W przeciwieństwie do swoich młodszych odpowiedników z JP Morgan mówił niemal szeptem i unikał patrzenia prosto w oczy.

– Ludzie z Chicago powiedzieli mi, że chcesz pracować w Europie Wschodniej, tak? – zagadnął, gdy rozsiadłem się w jego biurze. – Nigdy nie spotkałem w BCG nikogo, kto chciałby tam pracować.

– Możesz mi wierzyć albo nie, ale właśnie to chcę robić.

– Dlaczego?

Opowiedziałem mu o moim dziadku; o tym, jak mieszkał w Moskwie, a potem wrócił do Stanów Zjednoczonych, gdzie kandydował na prezydenta i został twarzą amerykańskiego komunizmu.

– Chciałbym robić coś równie interesującego jak on. Coś, co pasuje do mnie i mojego charakteru.

– Cóż, nigdy dotąd nie zatrudnialiśmy komunisty w BCG – rzekł John, puszczając do mnie oko, i wyprostował się na krześle. – W tej chwili nie prowadzimy działalności w Europie Wschodniej, ale coś ci powiem. Jeżeli przyjdziesz do nas pracować, obiecuję ci, że pierwszy interes, jaki trafi się nam na Wschodzie, będzie należał do ciebie, tak?

Szybko się zorientowałem, że John prawie każde zdanie kończy słowem „tak?”, jak gdyby to był jakiś ozdobnik.

Nie potrafiłem wyjaśnić dlaczego, ale polubiłem Johna. Bez ociągania przystałem na jego propozycję i tak oto stałem się pierwszym pracownikiem wschodnioeuropejskiej sekcji BCG.

W sierpniu 1989 roku przeprowadziłem się do Londynu i wynająłem niewielki dom w Chelsea do spółki z dwoma kolegami ze Stanfordu, których również sprowadziła tam kariera zawodowa. Z niecierpliwości skręcało mnie w żołądku, gdy w pierwszy poniedziałek września dziarsko wkroczyłem do wagonu metra na linii Piccadilly, gotów wyruszyć z BCG na podbój Europy Wschodniej.

Tylko że w Europie Wschodniej nie mieliśmy w tamtych czasach nic do roboty. W każdym razie jeszcze nie wtedy.

Ale potem, 10 listopada, kiedy wraz z moimi współlokatorami siedziałem w małym salonie, oglądając telewizję, świat zadrżał pod moimi stopami. Właśnie runął mur berliński. Niemcy ze wschodniej i zachodniej strony przyszli uzbrojeni w młoty i dłuta i zaczęli go rozłupywać kawałek po kawałku. Patrzyliśmy, jak na naszych oczach tworzy się historia. Po kilku tygodniach aksamitna rewolucja ogarnęła również Czechosłowację.

Komunistyczne rządy upadały jak kostki domina i zapowiadało się, że wkrótce cała Europa Wschodnia będzie wolna. Mój dziadek był największym komunistą Ameryki, a ja, przyglądając się tym wydarzeniom, postanowiłem, że zostanę największym kapitalistą Europy Wschodniej.

Pierwszy przełom nastąpił w czerwcu 1990 roku.

– Hej, Bill – powiedział John, zaglądając do mojego biura. – To ty chciałeś pracować na Wschodzie, tak?

Pokiwałem głową.

– Świetnie – ciągnął. – Bank Światowy szuka doradców do spraw restrukturyzacji, którzy pojadą do Polski. Chcę, żebyś sporządził projekt przekształcenia tamtejszej fabryki autobusów, która upada.

– Dobrze, ale ja nigdy wcześniej nie układałem takich projektów. Co mam zrobić?

– Idź do Wolfganga. On ci wszystko powie.

Wolfgang. Wolfgang Schmidt. Już na sam dźwięk jego nazwiska dostawałem gęsiej skórki.

Wolfgang był menedżerem, który na co dzień kierował kilkoma zespołami. Powszechnie uważano go za jednego z najbardziej uciążliwych we współpracy menedżerów w londyńskim oddziale BCG. Ten trzydziestokilkuletni Austriak uwielbiał podnosić głos, zmuszał ludzi do zarywania nocy i mieszał młodych konsultantów z błotem. Nikt nie chciał z nim pracować.

Zdawałem sobie jednak sprawę, że jeśli zależy mi na wyprawie do Polski, będę musiał pomęczyć się z Wolfgangiem. Nigdy nie byłem w jego biurze, ale wiedziałem, gdzie się znajduje. Wszyscy wiedzieli, choćby po to, żeby omijać je szerokim łukiem.

Kiedy przekroczyłem próg, moim oczom ukazał się straszliwy bałagan. Całe pomieszczenie było zawalone pudełkami po pizzy, zmiętymi papierami i stosami dokumentów. Wolfgang pochylał się zgarbiony nad wielkim segregatorem i wodził palcem po kartce papieru. Jego wilgotne od potu czoło połyskiwało w świetle lampy, a zmierzwione włosy sterczały na wszystkie strony. Miał na sobie drogą, szytą na miarę koszulę, a spomiędzy rozpiętych guzików wyzierał okrągły goły brzuch.

Chrząknąłem, żeby zwrócić na siebie jego uwagę.

– Coś ty za jeden? – Wolfgang uniósł głowę i spojrzał w moją stronę.

– Bill Browder.

– Czego chcesz? Nie widzisz, że jestem zajęty?

Przyszło mi na myśl, że powinien być raczej zajęty sprzątaniem tego chlewu, w który zamieniło się jego biuro, ale zachowałem tę refleksję dla siebie.

– Muszę ułożyć projekt restrukturyzacji polskiej fabryki autobusów. John Lindquist kazał mi przyjść z tym do ciebie.

– Chryste – burknął Austriak. – Słuchaj, Browner, na początek znajdź życiorysy naszych konsultantów, którzy mieli do czynienia z ciężarówkami, autobusami, samochodami, czymkolwiek, co według ciebie ma jakiś związek. Zbierz ich jak najwięcej.

– Dobra. Mam tu z nimi wrócić?

– Najpierw je znajdź!

Menedżer znów pochylił się nad segregatorem i wrócił do lektury.

Opuściłem zagracone biuro i udałem się do biblioteki. Przeglądając akta personalne, zdałem sobie sprawę, dlaczego BCG cieszy się na całym świecie tak doskonałą reputacją. Pracowali dla nas ludzie w każdym zakątku świata, mający doświadczenie we wszystkich dziedzinach. Zespół konsultantów z oddziału w Cleveland zrzeszał ekspertów od produkcji samochodów, grupa z Tokio opracowywała strategię zarządzania zapasami dla japońskich koncernów motoryzacyjnych, a kilku konsultantów z Los Angeles specjalizowało się w badaniach operacyjnych. Skopiowałem wszystkie potrzebne życiorysy i niezwłocznie wróciłem do Wolfganga.

– Tak szybko, Brower?

– Nazywam się Browder…

– Tak, tak. Posłuchaj, mamy jeszcze parę innych zleceń w Polsce i faceci, którzy opracowują tamte projekty, wyjaśnią ci, co masz zrobić. Ja nie mam na to czasu. A teraz, gdybyś mógł… – Wolfgang machnął dłonią w stronę drzwi, dając mi do zrozumienia, że powinienem już iść.

Znalazłem potrzebnych mi konsultantów, którzy na szczęście bardzo się ucieszyli, że mogą mi służyć pomocą. Przez następnych kilka tygodni sporządzaliśmy harmonogramy i plany oraz gromadziliśmy informacje o tym, jak wspaniałą firmą jest BCG. Kiedy skończyliśmy, projekt był tak zgrabnie dopracowany, że nie mieściło mi się w głowie, jak można by go odrzucić. Wręczyliśmy efekt naszej pracy Johnowi Lindquistowi, który przekazał go Bankowi Światowemu, i zaczęło się oczekiwanie.

Dwa miesiące później do mojego biura wszedł Wolfgang, który wyglądał zaskakująco schludnie i radośnie.

– Bill, pakuj się. Lecisz do Polski.

– Wygraliśmy?

– Oczywiście! Teraz się zacznie prawdziwa robota.

Wpadłem w euforię.

– Mam zacząć dzwonić do ekspertów, których ujęliśmy w projekcie, żeby się upewnić, czy z nami polecą?

Wolfgang zmarszczył brwi.

– O czym ty mówisz? Jasne, że nie. Tylko ty będziesz pracował nad tą sprawą – odparł, po czym uderzył dłonią we framugę, odwrócił się i odszedł energicznym krokiem.

Nie mogłem w to uwierzyć. Wymieniłem w projekcie tylu imponujących specjalistów, a Polacy wybrali tylko mnie? Konsultanta z zaledwie rocznym stażem, który nie miał zielonego pojęcia o autobusach ani tym wszystkim, co się z nimi wiąże? Przepełniały mnie złe przeczucia, ale zachowałem je dla siebie. To było moje wymarzone zadanie. Musiałem tylko zacisnąć zęby i przystąpić do działania.

Pod koniec października 1990 roku, blisko rok po zburzeniu muru berlińskiego, wraz z Johnem, Wolfgangiem oraz dwoma innymi pierwszorocznymi konsultantami wszedłem na pokład samolotu linii lotniczych LOT, który odleciał do Warszawy. Na miejscu powitali nas czterej przedstawiciele Banku Światowego oraz dwaj pracownicy Autosana, zagrożonej fabryki, którą mieliśmy ratować od bankructwa. Po odprawie bagażowej wsiedliśmy do autobusu marki Autosan i wyruszyliśmy w stronę Sanoka, gdzie mieściła się siedziba przedsiębiorstwa.

To była długa podróż. Warszawa wkrótce ustąpiła miejsca wiejskim terenom, które w jesiennej szacie prezentowały się malowniczo, jednak wywierały również nieco przygnębiające wrażenie. W Polsce niedawno upadł rząd komunistyczny i warunki w tym kraju okazały się cięższe, niż przypuszczałem. To było jak podróż wehikułem czasu do 1958 roku. Samochody na drogach były przestarzałe, a poboczami jeździły furmanki zaprzężone w konie. Wiejskie gospodarstwa przedstawiały obraz nędzy, a domy w miastach, gdzie królowały betonowe bloki w sowieckim stylu, popadały w ruinę. Polacy cierpieli z powodu braku żywności, nadmiernej inflacji, przerw w dostawach prądu i całej masy innych niedogodności.

A mimo to, siedząc w tym rozklekotanym autobusie z czołem przyciśniętym do szyby, myślałem: To jest właśnie to miejsce, w którym chcę pracować. Przede mną rozpościerała się szeroka droga pełna nowych możliwości.

Po sześciu godzinach dotarliśmy do Sanoka, miasta liczącego niespełna 50 tysięcy mieszkańców, położonego wśród zalesionych wzgórz na południowym wschodzie Polski, zaledwie kilkadziesiąt kilometrów od granicy z Ukrainą. Zajechaliśmy przed restaurację należącą do przedsiębiorstwa Autosan i weszliśmy do środka. Na nasze powitanie wydano bankiet, na którym był obecny zarząd spółki oraz delegacja Banku Światowego. Żaden z gości nie odważył się skosztować poczęstunku – ociekających tłuszczem kotletów, rozgotowanych ziemniaków i sztuk wieprzowiny ze smakowicie wyglądającą galaretką. Oprócz zapachu tego niezbyt apetycznego jedzenia w powietrzu unosiła się woń przemysłowych rozpuszczalników dobiegająca z pobliskiej fabryki. Odniosłem wrażenie, że każdy, kto nie pochodzi z Sanoka, chce się stąd jak najszybciej wydostać. Jednak dyrekcja fabryki nie zamierzała nas wypuścić, a toasty i anegdoty ciągnęły się do późnego wieczoru. W końcu o 23.15, kiedy podawano kawę, przedstawiciele Banku Światowego niezgrabnie podnieśli się z krzeseł, pożegnali się i wyszli, by odjechać autobusem do Rzeszowa, najbliższego miasta dysponującego przyzwoitym hotelem.

Moi koledzy z BCG odczekali, aż bankierzy znikną z pola widzenia, po czym również wstali i opuścili salę. Ne zewnątrz Wolfgang zaczął się targować z dwoma taksówkarzami o sześciogodzinny nocny kurs do Warszawy.

Zostałem na placu boju sam jeden – dwudziestosześciolatek z dyplomem w dziedzinie zarządzania i rocznym stażem w firmie konsultingowej – aby ratować to przedsiębiorstwo od katastrofy.

Wypiłem kawę i pożegnałem się z członkami zarządu, którzy zdawali się nie pojmować, że jestem nikim w porównaniu z tymi, którzy właśnie wyszli. Następnie odprowadzono mnie do hotelu Turysta, który przez najbliższych kilka miesięcy miał być moim domem.

Hotel mieścił się w zatęchłym trzypiętrowym budynku z betonowych płyt, który od rzeki San oddzielało tylko parę ulic. Nie było w nim windy, więc musiałem wspinać się po schodach. Wąskim i słabo oświetlonym korytarzem dotarłem do swojego pokoju. W ciasnym pomieszczeniu, przypominającym raczej przedsionek aniżeli pokój, stały przysunięte do przeciwległych ścian dwie wersalki, które zajmowały prawie całą podłogę z wyjątkiem wąskiego przejścia między nimi. Nad jedną z nich stał na przyśrubowanej do ściany półce trzynastocalowy czarno-biały telewizor. Nad wciśniętym pomiędzy wersalki tandetnym stolikiem z małą lampką nocną znajdowało się niewielkie okno, za którym roztaczał się widok na pusty plac.

Odbiegało to znacznie od standardu sieci Four Seasons, ale nie zważałem na to, tak byłem podekscytowany przyjazdem do Polski.

Podniosłem słuchawkę telefonu z obrotową tarczą, aby sprawdzić, czy działa, ale linia była połączona z recepcją, a siedząca tam starsza kobieta nie znała ani słowa po angielsku. Wyjąłem ubrania z walizki i poukładałem w szafie. W pokoju było zimno, a grzejnik nie działał, więc włożyłem kurtkę, którą zabrałem z myślą o nadchodzącej zimie. Włączyłem telewizor, który odbierał tylko trzy programy, jedyne w Polsce. Na jednym były wiadomości, na drugim piłka nożna, a na trzecim jakiś program o hodowli owiec. Zgasiłem odbiornik. Przez chwilę obracałem gałką radia tranzystorowego, które przywiozłem ze sobą, ale nie udało mi się złapać żadnej stacji, więc dałem za wygraną.

Położyłem się do łóżka i próbowałem zasnąć, ale było mi zbyt zimno. Stukałem w grzejnik i kręciłem zaworem przy podłodze, ale temperatura nie rosła. W normalnych warunkach zadzwoniłbym do recepcji, ale tutaj nic by to nie dało ze względu na barierę językową. Włożyłem na siebie jeszcze jedną warstwę ubrania i ściągnąłem z wolnego łóżka narzutę, którą dodatkowo się okryłem, ale nawet to nie pomogło, chociaż wciąż miałem na sobie kurtkę. Całą noc przewracałem się z boku na bok i prawie nie zmrużyłem oka. Kiedy zaczęło świtać, poszedłem do łazienki w nadziei, że chociaż pod prysznicem się ogrzeję. Długo stałem i czekałem na strumień gorącej wody, ale wciąż ciekła zaledwie letnia.

Zrezygnowałem z kąpieli, ubrałem się i zszedłem na dół do małej hotelowej restauracji, gdzie miałem po raz pierwszy spotkać się z moim tłumaczem. Gdy tylko przestąpiłem próg sali, szczupły mężczyzna w źle dopasowanym szarym garniturze z syntetycznego materiału wyprężył się jak struna. Wsunął pod pachę zwiniętą gazetę i podał mi rękę na powitanie.

– Pan William?

– Tak – odparłem, ściskając jego dłoń. – To ja.

– Cześć. Nazywam się Leszek Sikorski – oznajmił z entuzjazmem.

Leszek był kilka lat starszy i nieco wyższy ode mnie, miał jasnobrązowe włosy, zielone oczy i nosił schludnie przystrzyżoną brodę. W innych okolicznościach mógłby uchodzić za przystojnego, gdyby nie fatalny strój i krzywe zęby.

– Siadaj, proszę. – Leszek wskazał na krzesło i zapytał, niemal wykrzykując ostatnie słowo: – Jak się spało?

– Właściwie to zmarzłem. Ogrzewanie w pokoju nie działa.

– Tak. Włączają je dopiero z początkiem zimy! – wyjaśnił, znów podnosząc głos na końcu zdania. Mówił po angielsku tak nienaturalnie, że byłem pewien, iż uczył się tego języka z taśm Berlitza.

Podeszła do nas kelnerka i kiedy nalewała mi herbatę, Leszek odezwał się do niej po polsku.

– Co jej powiedziałeś? – zapytałem, gdy kobieta odeszła.

– Żeby ci przyniosła śniadanie.

– Czy mają tu menu?

– Nie, nie. Śniadanie jest tylko jedno.

Kilka minut później na stół wjechały rozgotowane parówki i jakiś dziwny polski ser topiony. Byłem tak głodny, że łapczywie pochłonąłem to wszystko.

Leszek wytrwale konsumował swoją porcję, nie okazując ani zachwytu, ani obrzydzenia. W trakcie posiłku zagadnął z ustami pełnymi jedzenia:

– Jesteś z Londynu, tak?

– Owszem.

Na jego twarzy pojawił się uśmiech.

– To poproszę cię o przysługę – rzekł i ściszył głos do szeptu. – Mógłbyś mnie poznać z Samanthą Fox?

Samantha Fox była obdarzoną obfitym biustem angielską piosenkarką, która zaczynała swoją karierę od zdjęć topless publikowanych na trzeciej stronie dziennika „Sun”.

– Obawiam się, że nie – odparłem rozbawiony. – Nie znam jej.

Mój tłumacz odchylił się na oparcie krzesła i spojrzał na mnie z niedowierzaniem.