41,50 zł
Szokująca relacja człowieka, który w starciu z rosyjską machiną rządową przezwyciężył strach i za wszelką cenę walczy o sprawiedliwość Rok 2009, Siergiej Magnitski, młody rosyjski prawnik Billa Browdera, zostaje brutalnie zamordowany w moskiewskim więzieniu. Od tej pory misją życia brytyjskiego biznesmena staje się odnalezienie morderców Siergieja i ustalenie, na czyje konto trafiło 230 milionów dolarów wyłudzonych wskutek przestępstwa korupcyjnego, które ujawnił Magnitski. Kiedy Browder wraz z zespołem namierzył pieniądze wyprowadzone z Rosji, znalazł również dowody na to, że jednym z beneficjentów przestępstwa jest sam Władimir Putin. Gdy zachodnie instytucje wymiaru sprawiedliwości zaczęły zamrażać wyprane pieniądze, Putin rozpoczął wendetę. Na jego zlecenie Rosjanie próbowali skompromitować Browdera, mordowali jego sprzymierzeńców, pozyskiwali zachodnich polityków oraz werbowali najlepszych zachodnich prawników. Jak ujawniaMafia Putina, to między innymi z powodu działalności Browdera rosyjski prezydent ingerował w kampanię przedwyborczą prezydenta Stanów Zjednoczonych w 2016 roku.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 421
Freezing Order: A True Story of Money Laundering, Murder,
and Surviving Vladimir Putin’s Wrath
Copyright © Hermitage Media Limited 2022
Copyright © 2022 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga
Copyright © 2022 for the Polish translation by Paweł Cichawa
(under exclusive license to Wydawnictwo Sonia Draga)
Projekt graficzny okładki: Mariusz Banachowicz
Redakcja: Krystyna Podhajska
Korekta: Joanna Rodkiewicz, Iwona Wyrwisz, Aneta Iwan
ISBN: 978-83-8230-392-6
Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórców i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Szanujmy cudzą własność i prawo!
Polska Izba Książki
Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl
WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.
ul. Fitelberga 1, 40-588 Katowice
tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28
e-mail:[email protected]
www.soniadraga.pl
www.postfactum.com.pl
www.facebook.com/WydawnictwoSoniaDraga
E-wydanie 2022
Wiosna 2018
Madryt okazał się nadzwyczaj chłodny jak na koniec wiosny. Przyleciałem na rozmowę z José Grindą, hiszpańskim prokuratorem odpowiedzialnym za zwalczanie korupcji i przestępczości zorganizowanej. Miałem mu przekazać dowody wykorzystania brudnych pieniędzy powiązanych ze śmiercią Siergieja Magnitskiego, mojego rosyjskiego prawnika, na zakup luksusowych nieruchomości na Costa del Sol. Byliśmy umówieni o jedenastej następnego dnia, co w Hiszpanii oznacza wcześnie.
Gdy dotarłem do hotelu, przy kontuarze natychmiast stanął kierownik recepcji i odesłał recepcjonistę na bok.
– Pan Browder? – zapytał.
Skinąłem potakująco głową.
– Miło mi powitać pana w Gran Hotel Inglés. Przygotowaliśmy dla pana specjalną niespodziankę.
Często zatrzymuję się w hotelach. Kierownicy recepcji zazwyczaj nie mają dla mnie niespodzianek.
– Co takiego?
– Zaraz pan zobaczy. Zaprowadzę pana do apartamentu. – Mówił staranną angielszczyzną. – Czy mogę prosić o pański paszport i kartę kredytową?
Wręczyłem mu dokumenty. Zeskanował paszport, po czym wsunął do czytnika moją czarną kartę American Express, którą dopiero niedawno mi zaproponowano. Klucz do pokoju podał mi w złączonych dłoniach, co mogło się odlegle kojarzyć z Japonią, i wyszedł zza kontuaru.
– Pan przodem.
Ruszyłem do windy, kierownika recepcji mając tuż za sobą. Pojechaliśmy na ostatnie piętro.
Kabina stanęła, a on usunął się na bok, żebym wysiadł pierwszy, potem jednak mnie wyprzedził i zatrzymał się przed białymi drzwiami. Przez chwilę majdrował w zamku swoim kluczem uniwersalnym i pokój stanął otworem. Zerknąłem do środka. Podwyższono mi klasę rezerwacji. Nie miałem wątpliwości, że apartament prezydencki dostaję nie dlatego, kim jestem, lecz z powodu nowej American Express. Zawsze mnie ciekawiło, co ludzie widzą w tych kartach. Teraz wiedziałem.
– No, no! – rzuciłem.
Przez hol przeszedłem do białego salonu umeblowanego gustownie i nowocześnie. Na niskim stoliku zobaczyłem półmiski z serami, szynką iberyjską i owocami. Kierownik zapewniał, że goszczenie mnie jest dla hotelu zaszczytem, choć nie wydawało mi się, żeby wiedział o mnie cokolwiek ponad to, jaką kartą kredytową się posługuję.
Oprowadzał mnie po apartamencie, licząc na pochwały. Na stole w jadalni czekały ciasta, czekoladki i szampan w kubełku z lodem. Stamtąd przeszliśmy do małej biblioteki z podręcznym księgozbiorem, dalej do niewielkiego gabinetu z przytłumionym oświetleniem i wreszcie do sypialni, w której pod wysokim oknem umieszczono wolno stojącą wannę.
Musiałem powstrzymywać śmiech. Oczywiście, byłem zadowolony z apartamentu – kto by nie był? – ale przyjechałem do Madrytu służbowo i tylko na jeden dzień. Trzeba by pół tuzina ludzi, żeby zjeść wszystko, co tu przygotowano. Mało tego, gdyby kierownik znał powód mojego przyjazdu – a była nim rozmowa z przedstawicielami prawa o rosyjskich gangsterach, którzy często rezerwowali takie właśnie apartamenty – prawdopodobnie nie okazywałby aż takiego entuzjazmu. Nie zamierzałem jednak zachować się niegrzecznie. Z uznaniem pokiwałem głową.
– To miła niespodzianka. Dziękuję.
Pożegnał się zadowolony i poszedł. Od razu zadzwoniłem do Eleny, mojej żony, która została w Londynie z czwórką naszych dzieci. Opisałem jej apartament, podkreślając, jak bardzo jest wystawny i absurdalny w mojej sytuacji oraz jak bardzo żałuję, że nie mogę dzielić go z nią.
Po rozmowie z żoną przebrałem się w dżinsy i cienki sweter, żeby pospacerować po Madrycie. Chciałem się przygotować psychicznie do jutrzejszego spotkania z José Grindą. Dość szybko straciłem orientację w labiryncie uliczek i placów, więc musiałem złapać taksówkę, żeby wrócić do hotelu.
Następny ranek okazał się pogodny i słoneczny. W odróżnieniu od poprzedniego dnia zanosiło się na upał.
Mniej więcej kwadrans po ósmej sprawdziłem, czy mam wizytówki i wszystkie potrzebne papiery, po czym otworzyłem drzwi, żeby zejść na śniadanie.
Stanąłem jak wryty.
Na progu zobaczyłem kierownika recepcji z ręką podniesioną tak, jakby właśnie zamierzał zapukać. Towarzyszyło mu dwóch umundurowanych funkcjonariuszy o kamiennych twarzach. Naszywki na ich świeżo wyprasowanych granatowych koszulach nosiły napis: POLICIA NACIONAL.
– Przepraszam, panie Browder, ci panowie muszą zobaczyć pański dowód tożsamości – wyjaśnił kierownik ze wzrokiem wbitym w podłogę.
Wręczyłem swój brytyjski paszport wyższemu z policjantów. Ten obejrzał go uważnie, a następnie porównał z kartką trzymaną w drugiej ręce i po hiszpańsku powiedział coś, czego nie zrozumiałem.
Kierownik przetłumaczył
– Przepraszam, panie Browder, ale musi pan iść z tymi policjantami.
– Po co? – zapytałem go.
Odwrócił się do policjanta, któremu podałem paszport, i zaterkotał coś po hiszpańsku. Funkcjonariusz, patrząc mi w oczy, oznajmił:
– Interpol, Rosja.
Kurwa mać!
Rosjanie od lat próbowali mnie aresztować. Teraz w końcu im się udało.
Uderzenie adrenaliny sprawia, że dostrzegamy dziwne szczegóły. Zauważyłem, że w przeciwległym końcu korytarza nie pali się jedna lampa, a na klapie marynarki kierownika recepcji jest mały zaciek. Sam kierownik wyglądał raczej na przejętego niż skruszonego. Mógłbym się założyć, że nie chodziło o mnie. Przejął się, że apartament prezydencki będzie niedostępny, dopóki pozostaną w nim moje rzeczy. Chciał opróżnić pomieszczenia jak najszybciej.
Szybko powiedział coś policjantom, po czym zwrócił się do mnie:
– Panowie dadzą panu chwilę na spakowanie się.
Szybko przeszedłem do sypialni, zostawiwszy nieproszonych gości w drzwiach. Dopiero po chwili uświadomiłem sobie, że jestem sam i mogę to wykorzystać. Wcześniej liczne pokoje wydawały mi się absurdalne, teraz uznałem je za wybawienie.
Zadzwoniłem do Eleny, ale nie odebrała.
Następnie wybrałem numer Ruperto, mojego hiszpańskiego prawnika, który zaaranżował spotkanie z prokuratorem Grindą. On też nie odebrał.
Zacząłem się pakować i wtedy przypomniałem sobie, co powiedziała mi Elena po tym, jak w lutym tego roku zostałem zatrzymany na lotnisku w Genewie: „Jeśli coś takiego się powtórzy, a nie uda ci się do nikogo dodzwonić, opisz wszystko na Twitterze”. Z Twittera zacząłem korzystać kilka lat wcześniej i miałem już około stu trzydziestu pięciu tysięcy obserwujących, w tym wielu dziennikarzy, urzędników państwowych i polityków z całego świata.
Zastosowałem się do tej rady i wysłałem tweet: „Pilne! Zostałem aresztowany w Madrycie przez hiszpańską policję na podstawie nakazu rosyjskiego Interpolu. Wiozą mnie na komisariat”.
Wziąłem torbę podróżną i wróciłem do czekających funkcjonariuszy. Spodziewałem się, że dokonają formalnego aresztowania, ale nie zachowali się jak policjanci na filmach. Nie skuli mnie, nie obszukali ani nie zabrali moich rzeczy. Powiedzieli tylko, żebym poszedł z nimi.
W milczeniu zjechaliśmy na parter. Obydwaj stali za mną, gdy płaciłem rachunek. Inni goście otwarcie gapili się na nas.
Kierownik recepcji, tym razem zza swojego biurka, przerwał ciszę.
– Panie Browder, czy życzy pan sobie, żebyśmy przechowali pańskie rzeczy? Jestem pewien, że sprawa szybko się wyjaśni.
O Putinie i Rosji wiedziałem dostatecznie dużo, żeby nie mieć pewności, czy faktycznie tak będzie.
– Dziękuję, ale zabiorę je ze sobą.
Odwróciłem się do funkcjonariuszy, a ci wzięli mnie między siebie. Gęsiego poszliśmy do małego policyjnego peugeota. Jeden z nich wsadził moją torbę do bagażnika, drugi posadził mnie na tylnym siedzeniu.
Drzwi się zatrzasnęły.
Od policjantów oddzielała mnie przegroda z pleksiglasu. Tylne siedzenie zrobiono z plastiku, jak stadionowe. Od wewnątrz na drzwiach nie zamontowano klamek, okna się nie otwierały. Śmierdziało potem i uryną. Kierowca uruchomił silnik, jego towarzysz włączył koguta i sygnał dźwiękowy. Ruszyliśmy.
Wycie syreny sprawiło, że przyszła mi do głowy przerażająca myśl. A jeśli ci ludzie nie są policjantami? Jeśli jakoś zdobyli policyjne mundury oraz radiowóz i tylko udają policjantów?
Może zamiast na komisariat zawiozą mnie na pas startowy, zapakują do prywatnego odrzutowca i polecimy do Moskwy?
To nie była tylko paranoiczna podejrzliwość. Odebrałem dziesiątki gróźb śmierci i nawet kilka razy przedstawiciele administracji Stanów Zjednoczonych przesyłali mi ostrzeżenia, że planowane są wobec mnie działania pozaprawne.
Serce waliło mi jak młotem. Co mam zrobić, żeby się z tego wyplątać? Przyszło mi do głowy, że przecież ci, którzy przeczytają mój tweet, mogą w niego nie uwierzyć. Bo na przykład dojdą do wniosku, że moje konto zostało zhakowane albo że to jakiś żart.
Na szczęście policjanci – czy kimkolwiek byli – nie odebrali mi smartfonów.
Wyjąłem jeden z kieszeni i przez pleksiglasową przegrodę ukradkiem zrobiłem zdjęcie, kadrując głowy funkcjonariuszy i policyjne radio zamontowane na desce rozdzielczej. W treści tweeta wpisałem: „Siedzę na tyle hiszpańskiego radiowozu w drodze na komisariat z powodu rosyjskiego nakazu. Nie chcą powiedzieć, na który komisariat”.
Jeżeli dotychczas ktoś wątpił, że zostałem zatrzymany, to teraz już nie powinien.
Smartfon miał wyciszony dźwięk, ale w ciągu kilku sekund się rozświetlił. Dzwonili dziennikarze z całego świata. Nie mogłem z nimi rozmawiać. Natomiast gdy zobaczyłem połączenie od swojego hiszpańskiego prawnika, musiałem dać mu znać, co się dzieje. Pochyliłem się za przegrodą i przysłoniłem usta dłonią.
– Zostałem aresztowany – wyszeptałem. – Jestem w radiowozie.
Policjanci mnie usłyszeli. Zjechaliśmy na pobocze. Obydwaj wyskoczyli z radiowozu. Ten wyższy otworzył drzwi i wyciągnął mnie na zewnątrz, obszukał i skonfiskował mi oba smartfony. Był agresywny.
– Żadnych telefonów! – krzyknął niższy. – Areszt!
– Prawnik – odparłem.
– Nie ma prawnika!
Kazali mi wsiąść i zatrzasnęli drzwi. Znów jechaliśmy ulicami madryckiej starówki.
Nie ma prawnika? Co ty wygadujesz, do cholery?! Przecież to kraj Unii Europejskiej. Byłem pewien, że przysługuje mi prawo do obrony.
Obserwowałem mijane budynki, by dostrzec jakiekolwiek oznakowanie policyjnego komisariatu. I nic. Powtarzałem sobie w duchu: „Nie zostałem porwany. Nie zostałem porwany. Nie zostałem porwany”. Niestety, równie dobrze mogło to być tylko pobożne życzenie.
Weszliśmy w ostry zakręt i niespodziewanie utknęliśmy za ciężarówką stojącą na jezdni. Policjanci czekali, a ja wpadłem w panikę i zacząłem desperacko szukać drogi ucieczki. Nie znalazłem żadnej.
W końcu z pobliskiego budynku wyszedł mężczyzna, zauważył migającego koguta, wsiadł do ciężarówki i usunął ją z drogi. Przeciskaliśmy się przez wąskie uliczki jeszcze ponad kwadrans, zanim dojechaliśmy do pustego placu i radiowóz zwolnił.
Zatrzymaliśmy się przed nijakim biurowcem. Wokół nie widziałem nikogo, a na fasadzie nie było oznaczenia, że to komisariat. Funkcjonariusze wysiedli i – stojąc obok siebie – kazali mi opuścić auto.
– Co tu robimy? – zapytałem, gdy wykonałem polecenie.
– Badanie lekarskie – krzyknął niższy policjant.
Badanie lekarskie?Nigdy nie słyszałem, żeby kogoś badano podczas aresztowania.
Poczułem pot zbierający się na dłoniach i mrowienie karku.
Nie było mowy, żebym dobrowolnie wszedł do nieoznakowanego budynku na jakiekolwiek badanie. Jeśli faktycznie mnie porwano, a wydawało mi się to coraz bardziej prawdopodobne, mogłem sobie wyobrazić, co czeka na mnie w środku: pokój ze stalowym łóżkiem oświetlony jaskrawobiałym światłem, stolik z zestawem strzykawek i kilku Rosjan w tanich garniturach. Kiedy dam się tam zaprowadzić, oni coś mi wstrzykną i zanim się obejrzę, wyląduję w moskiewskim więzieniu. Moje życie będzie skończone.
– Żadnych badań lekarskich! – powiedziałem z mocą, instynktownie zaciskając dłonie w reakcji na silny stres. Ostatni raz biłem się na pięści w dziewiątej klasie jako najdrobniejszy mieszkaniec internatu przy szkole w Steamboat Springs w stanie Kolorado, teraz jednak byłem gotów stanąć do walki z tymi facetami, gdybym mógł dzięki temu uniknąć porwania.
Nagle w ich zachowaniu coś się zmieniło. Jeden stanął bliżej mnie, drugi zaś sięgnął po telefon i nerwowo wystukał jakiś numer. Przez kilka minut rozmawiał z kimś, po czym zakończył połączenie i coś napisał. Pokazał mi swój smartfon. Tłumacz Google. Tekst brzmiał: „Badanie lekarskie to standardowa procedura”.
– Gówno prawda! Chcę się skontaktować z prawnikiem. Natychmiast!
Drugi funkcjonariusz powtórzył kategorycznym tonem:
– Nie ma prawnika.
Przywarłem do samochodu i zaparłem się nogami o ziemię. Ten ze smartfonem znów wybrał jakiś numer i rzucił coś po hiszpańsku. Zanim zdążyłem cokolwiek zauważyć, drzwi samochodu się otworzyły i siedziałem w środku.
Włączyli koguta i syrenę. Odjechaliśmy z placu w kierunku przeciwnym do tego, z którego przyjechaliśmy. Niebawem znów utknęliśmy w korku, tym razem przed pałacem królewskim wśród autokarów turystycznych i tłumu młodzieży szkolnej. Zostałem albo porwany, albo aresztowany, lecz ludzie dokoła mnie nie mieli o tym pojęcia i kontynuowali zwiedzanie miasta.
Dziesięć minut później wjechaliśmy w wąską uliczkę pełną radiowozów zaparkowanych po obu stronach jezdni. Ciemnoniebieski napis POLICIA odstawał od fasady zniszczonego budynku z kamienia i czerwonej cegły.
Więc jednak to byli prawdziwi policjanci. Znalazłem się w rękach europejskiego wymiaru sprawiedliwości, nie rosyjskich porywaczy. Mogłem zatem liczyć przynajmniej na rzetelną procedurę, zanim zapadnie jakakolwiek decyzja o wydaniu mnie Moskwie.
Funkcjonariusze wypuścili mnie z samochodu i poprowadzili do budynku. Atmosfera wewnątrz była aż gęsta od emocji. Z ich perspektywy sprawa wyglądała na skuteczne namierzenie i ujęcie zbiega poszukiwanego przez Interpol międzynarodowym listem gończym, co na tym małym komisariacie w centrum Madrytu zapewne nie zdarzało się każdego dnia.
Wprowadzili mnie do dyżurki. Mój bagaż zostawili w rogu, smartfony położyli na biurku ekranem do dołu. Jeden z funkcjonariuszy, którzy dokonali zatrzymania, powiedział przed wyjściem, że nie wolno mi niczego dotykać. Było to trudne, bo smartfony wibrowały i rozświetlały się od nadchodzących wiadomości, tweetów i nieodebranych połączeń. Z ulgą odnotowałem, że moja sytuacja zyskuje tak wiele uwagi.
Siedząc samotnie, powoli zdawałem sobie sprawę z powagi sytuacji. Co prawda nie zostałem porwany, wpadłem jednak w tryby hiszpańskiego wymiaru sprawiedliwości, który zrealizował rosyjski nakaz aresztowania. Do takiej sytuacji przygotowywałem się przez lata. Wtłoczono mi kiedyś do głowy, jak przebiegnie ten proces. Państwo, które dokonało aresztowania, dzwoni do Moskwy i mówi: „Pojmaliśmy waszego zbiega. Co mamy z nim teraz zrobić?”. Rosjanie odpowiadają: „Przeprowadźcie ekstradycję”. Rosja będzie miała czterdzieści pięć dni na wystąpienie z formalnym wnioskiem, następnie ja dostanę trzydzieści dni na odpowiedź, a Rosjanie następne trzydzieści, żeby się do niej odnieść.
Przy nieuniknionych opóźnieniach czekało mnie co najmniej sześć miesięcy spędzonych w zaduchu hiszpańskiego więzienia, zanim zostanę albo uwolniony, albo wysłany do Rosji.
Pomyślałem o Jessice, swojej dwunastoletniej córce. Ledwie tydzień wcześniej zabrałem ją do Cotswolds na długo odkładaną wycieczkę po górach tylko we dwoje. Pomyślałem o Weronice, swojej dziesięcioletniej córce, której obiecałem podobną wyprawę i która chyba musi poczekać na nią jeszcze dłużej. Pomyślałem o Davidzie, który zaczął studia pierwszego stopnia na Stanfordzie i zarabiał na swoje utrzymanie. Dotychczas dobrze sobie radził z moimi rosyjskimi problemami, ale byłem pewien, że widział mój wpis na Twitterze i teraz się martwi.
Pomyślałem o swojej żonie. Co ona teraz czuje?
Dwadzieścia długich minut później do dyżurki weszła młoda kobieta i usiadła obok mnie.
– Jestem tłumaczką – oznajmiła angielszczyzną bez hiszpańskiego akcentu.
– Kiedy będę mógł porozmawiać ze swoim adwokatem?
– Przykro mi, jestem tłumaczką. Chciałam tylko się przedstawić. – Wstała i wyszła. Nie powiedziała nawet, jak ma na imię.
Musiało upłynąć dziesięć kolejnych minut, zanim wróciła z policjantem wyglądającym na starszego rangą. Położył przede mną napisaną po angielsku listę zarzutów, które mi stawiano. Prawo unijne wymaga, żeby każda aresztowana osoba mogła się zapoznać z zarzutami w swoim ojczystym języku.
Pochyliłem się nad kartką. Był to standardowy formularz zawierający puste miejsce na wyliczenie przestępstw, których rzekomo się dopuściłem. Rubrykę wypełniono tylko jednym słowem: oszustwo. Nic więcej.
Odchyliłem się na oparcie. Drewniane krzesło zaskrzypiało. Popatrzyłem na policjanta i tłumaczkę. Najwyraźniej oczekiwali jakiejś reakcji. Cóż, przez wszystkie te lata Rosjanie oskarżali mnie o znacznie poważniejsze przestępstwa, więc zwyczajne oszustwo prawie mnie nie obeszło. Byłem wręcz zaskoczony, że licytują tak nisko.
Raz jeszcze zapytałem, czy mogę porozmawiać z adwokatem.
– Wszystko w swoim czasie – odpowiedziała tłumaczka.
Po jej słowach w korytarzu zapanowało jakieś zamieszanie. Chwilę później do sąsiedniego pomieszczenia pełnego umundurowanych policjantów wpadł jak burza funkcjonariusz, którego wcześniej nie widziałem. Zatrzasnął za sobą drzwi. Tłumaczka i policjant popatrzyli na siebie, po czym zniknęli. Znów zostałem sam.
Pięć minut później drzwi prowadzące do pokoju z policjantami się otworzyły. Funkcjonariusze wyszli. Zawołałem tłumaczkę.
– Co się dzieje? – zapytałem.
Zignorowała moją ciekawość i odeszła.
Niedługo potem wrócił policjant wyższy rangą, który przedstawił mi zarzuty, a wraz z nim wróciła tłumaczka. Obydwoje mieli spuszczone głowy. Powiedział do niej coś po hiszpańsku, ona zaś odwróciła się do mnie i oznajmiła:
– Panie Browder, Sekretariat Generalny Interpolu w Lyonie właśnie przesłał nam polecenie, żeby pana zwolnić. Nakaz aresztowania jest nieważny.
Mój nastrój natychmiast się zmienił. Po raz kolejny zawibrował smartfon. Wstałem z krzesła.
– Czy mogę zadzwonić?
– Sí.
Nie potrzebowałem tłumaczenia.
Wziąłem kartkę z zarzutami i sięgnąłem po smartfon. Miałem sto siedemdziesiąt osiem nieodebranych połączeń. Wśród SMS-ów była wiadomość od Borisa Johnsona, ministra spraw zagranicznych Wielkiej Brytanii, który napisał, żebym się z nim skontaktował, jak tylko będę mógł. Wszystkie najważniejsze media – w tym ABC, Sky News, BBC, CNN, „Time” i „Washington Post” – prosiły o informację, co się stało. Odezwali się też Elena, David i przyjaciele z całego świata, między innymi z Rosji. Wysłałem wiadomość do Eleny, że nic mi nie jest i niedługo do niej zadzwonię. Później napisałem podobne SMS-y do Davida oraz współpracowników z biura w Londynie.
Przeszedłem do ogólnodostępnej części komisariatu. Nastrój funkcjonariuszy wyraźnie się pogorszył. Byli pewni, że schwytali współczesnego Carlosa znanego jako Szakal, tymczasem się okazało, że odejdę wolny.
W końcu mogłem się skontaktować ze swoim hiszpańskim prawnikiem. Podczas gdy ja siedziałem na komisariacie, on obdzwaniał wszystkich znajomych w hiszpańskim wymiarze sprawiedliwości. Bezskutecznie.
Ocalił mnie Twitter. Moje tweety spowodowały setki telefonów do Interpolu oraz do władz Hiszpanii, które szybko zdały sobie sprawę, do czego przyłożyły rękę.
Opuściłem komisariat. Podeszli do mnie ci sami policjanci, którzy mnie zabrali z hotelu, oraz tłumaczka.
– Chcieliby, żeby pan usunął tweet z ich zdjęciem. Czy pan się zgodzi? – zapytała.
– Czy złamię prawo, jeśli odmówię?
Przetłumaczyła moje pytanie. Policjanci tylko wzruszyli ramionami.
– W takim razie niczego nie będę usuwał. (Tweet wisi na moim profilu do dzisiaj).
Później zaproponowali, że odwiozą mnie do hotelu.
Roześmiałem się.
– Nie, dziękuję. Przez całe to nieporozumienie jestem czterdzieści pięć minut spóźniony na spotkanie. Czeka na mnie José Grinda.
Na dźwięk tego nazwiska pobledli. Jeden przez drugiego oferowali mi transport do biura prokuratora.
Przyjąłem ofertę, a samochód tym razem okazał się przyjemniejszy.
Niespełna pół godziny później radiowóz zaparkował przed biurem prokuratora. W holu czekał na mnie sam José Grinda. Z całego serca przepraszał, zawstydzony, że jego koledzy aresztowali mnie na zlecenie tych samych rosyjskich przestępców, przeciwko którym miałem zeznawać na jego prośbę.
Zaprowadził mnie do swojego gabinetu. Opowiedziałem mu historię Siergieja Magnitskiego, mojego rosyjskiego prawnika, którą opowiadałem już tylu ludziom przed nim. Wyjaśniłem, jak w 2008 roku Siergiej stał się zakładnikiem skorumpowanych rosyjskich oficjeli, a później został zabity w więzieniu za to, że był moim pełnomocnikiem. Mówiłem o ludziach, którzy zamordowali Siergieja i zarobili dwieście trzydzieści milionów dolarów na ujawnionym przez niego oszustwie podatkowym. Wyjaśniłem też, w jaki sposób część tych pieniędzy wykorzystano do zakupu wartej trzydzieści trzy miliony dolarów nieruchomości na hiszpańskiej riwierze.
Błysk w oku pozwolił mi sądzić, że prokurator Grinda zamierzał poważnie potraktować moje słowa. Gdy spotkanie się skończyło, byłem pewien, że zyskaliśmy kolejnego sojusznika na Zachodzie – wątpliwa wiarygodność putinowskiej Rosji została zaś nadszarpnięta jeszcze trochę bardziej.
1975
Co wpędziło mnie w takie tarapaty?
Wszystko zaczęło się od fletu. Dokładnie rzecz ujmując, od fletu poprzecznego z czystego srebra. Dostałem go na jedenaste urodziny w prezencie od swojego ulubionego wujka, także o imieniu Bill, flecisty amatora i profesora matematyki w Princeton.
Uwielbiałem swój flet. Podobał mi się jego wygląd, lubiłem czuć go w dłoniach. Kochałem dźwięki, które wydawał. Ale wirtuozem nie byłem. Ćwiczyłem, ile mogłem, i udało mi się nawet usiąść na piątym, ostatnim, krześle dla flecistów w szkolnej orkiestrze, odbywającej próby trzy razy w tygodniu.
Prowadzona pod patronatem Uniwersytetu Chicagowskiego szkoła mieściła się w dzielnicy Hyde Park, leżącej w części Chicago zwanej South Side. Moja rodzina mieszkała w domu z czerwonej cegły cztery przecznice od uniwersytetu, na którym mój ojciec był profesorem matematyki – jak jego brat, wujek Bill. Tamte okolice nie należały wówczas do bezpiecznych. W dzieciństwie ciągle słyszałem, że nie wolno przekraczać 63. ulicy na południu, Cottage Grove na zachodzie ani 47. ulicy na północy. Od wschodu było jezioro Michigan. W trosce o bezpieczeństwo swoich profesorów i ich rodzin uniwersytet utrzymywał imponujących rozmiarów policję uczelnianą i zainstalował telefony alarmowe niemal na każdym rogu. Łącznie z funkcjonariuszami Chicago Police Department (CPD) na głowę mieszkańca dzielnicy Hyde Park przypadało więcej stróżów prawa niż gdziekolwiek indziej w całych Stanach Zjednoczonych.
Ze względu na te środki bezpieczeństwa rodzice pozwalali mi chodzić do szkoły bez opieki.
Któregoś ranka wiosną 1975 roku w drodze do szkoły natknąłem się na trzech nastolatków, każdy był znacznie większy ode mnie. Jeden z nich wskazał na futerał z fletem w mojej lewej ręce i zapytał:
– Ej, dzieciaku, co masz w tej walizce?
Chwyciłem futerał obiema rękami.
– Nic.
– Jestem pewien, że nie nic – odparł, śmiejąc się. – Pokaż mi, co tam trzymasz.
Zanim zdążyłem zareagować, drugi chłopak przytrzymał mnie za ramiona, a trzeci sięgnął po futerał. Próbowałem się wyrwać – bez skutku. Ich było trzech, a ja miałem zaledwie jedenaście lat. W końcu najwyższy z nich chwycił futerał, szarpnął mocno i wyrwał mi go z ręki. Zaraz potem wszyscy się odwrócili i uciekli.
Biegłem za nimi przez kilka przecznic, ale przekroczyli linię 63. ulicy, więc się zatrzymałem. Popędziłem do najbliższego telefonu i zgłosiłem, co się stało. W ciągu kilku minut nadjechały dwa patrole policji uniwersyteckiej i zaraz po nich radiowóz CPD.
Dwaj funkcjonariusze CPD odwieźli mnie do domu, doprowadzili do drzwi wejściowych i zadzwonili. Otworzyła moja matka.
– Co się stało? – zapytała z progu, nerwowo lustrując wzrokiem twarze nas trzech.
Zacząłem łkać.
– Jacyś chłopcy ukradli pani synowi instrument muzyczny – odpowiedział jeden z policjantów.
Matka podziękowała za odwiezienie mnie do domu, po czym wciągnęła mnie do środka. Gdy zamykała drzwi, policjant zapytał, czy zgodzę się złożyć zeznania i opisać napastników. Nie odpowiedziała od razu. Wiedziałem, że wolałaby, żebym tego nie robił. Otarłszy łzy, oznajmiłem:
– Chcę złożyć zeznania, Ewo. (Mój brat i ja mieliśmy nietypowy zwyczaj zwracania się do naszych rodziców po imieniu).
Wymieniliśmy kilka zdań, zanim matka ustąpiła i niechętnie zaprowadziła policjantów do stołu w kuchni.
Odpowiedziałem na wszystkie pytania, a jeden z nich notował wszystko, co mówiłem. Po ich wyjściu matka stwierdziła, że zapewne ostatni raz rozmawialiśmy z chicagowską policją na temat mojego fletu.
Ku jej zaskoczeniu miesiąc później policja się odezwała. Aresztowali trzech chłopców próbujących sprzedać w lombardzie skradzione instrumenty muzyczne. Pasowali do opisu, który podałem. Mojego fletu dawno się pozbyli, ale policjanci zapytali, czy zgodzę się przyjechać na komisariat, jeśli zorganizują okazanie.
Chociaż matka nie chciała żadnych kłopotów, nie ustępowałem. Niedługo potem siedzieliśmy w naszym starym buicku century w drodze na policję.
Młody funkcjonariusz przeprowadził nas przez kilka brudnych korytarzy do małego, zaciemnionego pokoju ze szklanym oknem wychodzącym na sąsiednie pomieszczenie. Wyjaśnił też, że chociaż my widzimy młodych mężczyzn stojących po drugiej stronie szyby, oni nas nie widzą.
– Czy wśród nich są ci, którzy ukradli twój flet? – zapytał.
Obok kilku innych stali wszyscy trzej. Jeden miał nawet tę samą czerwoną bluzę z krótkim rękawem co wtedy.
– To oni. – Wskazałem ich po kolei.
– Jesteś pewien?
– Tak, jestem całkiem pewien. – Nigdy nie zapomnę ich twarzy.
– Dobrze – odparł policjant, po czym zwrócił się do mojej matki: – Chcielibyśmy, żeby pani syn złożył zeznania w sądzie.
– Wykluczone!
Pociągnąłem ją za rękaw.
– Ja chcę zeznawać. – Ci chłopcy zrobili coś złego i uważałem, że powinni za to zapłacić.
Dwa miesiące później pojechaliśmy do Sądu dla Nieletnich Hrabstwa Cook, nowiutkiego budynku niedaleko Roosevelt Road, naprzeciwko chicagowskiej filii FBI. Rozprawa odbyła się w dużej, nowoczesnej sali w obecności ledwie garstki osób: trzech chłopców, ich matek, sędziego, obrońcy z urzędu, zastępcy prokuratora okręgowego oraz mnie i mojej matki.
Wszyscy trzej chłopcy zachowywali się tak, jakby nie mieli najmniejszych powodów do zmartwienia. Wygłupiali się nawet po tym, jak sędzia zaczął rozprawę. Ciągle chichotali do chwili, kiedy prokurator poprosił, żebym ich zidentyfikował. Uciszyli się i wpatrywali we mnie gniewnym wzrokiem.
Nie mieli niczego na swoją obronę. Gdy opisałem, co się stało, sędzia uznał ich za winnych rabunku. Zamiast jednak posłać wszystkich trzech do domu poprawczego, zawiesił wykonanie kary, czyli za kratki nie powędrowali.
Nigdy nie odzyskałem srebrnego fletu, a cały ten incydent zniechęcił mnie do muzyki.
Zachęcił mnie za to do czegoś zupełnie innego: zainteresowałem się egzekwowaniem prawa.
Obsesyjnie wręcz śledziłem wszystko, co w jakikolwiek sposób wiązało się z policją.
Co dzień w drodze do szkoły na 57. ulicy mijałem tanią grecką restaurację o nazwie Agora. Zauważyłem, że zawsze parkują przed nią radiowozy. Często się zastanawiałem, co policjanci tam robią.
Pewnego dnia zebrałem się na odwagę, żeby wejść do środka i zobaczyć to na własne oczy. Zapytałem kasjerkę, czy mogę skorzystać z łazienki. Zgodziła się. Idąc tam, zauważyłem dwie grupki policjantów pijących kawę i przeglądających kartki ze zdjęciami przerażających twarzy kobiet i mężczyzn.
Wracałem z toalety, wycierając ręce o nogawki spodni, i zerknąłem ukradkiem na papiery policjantów. Kim byli ludzie na tych zdjęciach?
Dotarłem do domu, przeczesałem swój pokój w poszukiwaniu drobniaków i następnego dnia po szkole znów zaszedłem do Agory. Tym razem usiadłem przy stoliku obok policjantów, zamówiłem piwo korzenne i ukradkiem zerkałem na tajemnicze kartki.
Nie byłem chyba zbyt dyskretny. Krępy funkcjonariusz w średnim wieku zauważył, co robię, i powiedział poważnym głosem:
– Hej, nie możesz na to patrzeć. To tajne dokumenty.
Wpatrywałem się w swoje piwo korzenne i wypiłem długi łyk.
Policjanci wybuchnęli śmiechem, po czym odezwał się jeden z nich:
– Podejdź tu, chłopaku.
Byłem pewien, że narobiłem sobie kłopotów, ale tamten zaraz dodał:
– Nie słuchaj mojego kolegi. On żartuje. Chcesz popatrzeć?
Nieśmiało skinąłem głową. Pokazał mi coś, co nazwał „kartoteką dzienną”. Na jednej stronie znajdowały się numery rejestracyjne niedawno ukradzionych samochodów, na drugiej zdjęcia policyjne i opisy zbiegów poszukiwanych przez chicagowską policję wraz z listą przestępstw, których mieli się dopuścić. Tamtego dnia kartoteka dzienna obejmowała dwóch mężczyzn poszukiwanych za morderstwo, jednego poszukiwanego za gwałt i jednego – za rozbój kwalifikowany.
Nie wiedziałem, co to dokładnie znaczy, ale brzmiało niebezpiecznie. I ekscytująco. Każde zdjęcie było oknem na straszną historię, o której chciałem się dowiedzieć czegoś więcej.
Przyjaźnie nastawiony policjant zauważył moje zainteresowanie.
– Chcesz jedną? – zapytał.
Odpowiedziałem skinieniem głowy.
– Jest twoja. Przyjdź jutro, jeśli chcesz dostać kolejną.
Tak zrobiłem. Do swojej kolekcji dodałem drugą kartkę, potem jeszcze jedną i kolejne. W czerwcu tamtego roku miałem już ponad sto kartotek dziennych. Okazywałem tyle entuzjazmu, że jeden z policjantów zaproponował, żebym dołączył do Młodzieżowego Patrolu Policji Chicago.
Nie zapytałem nawet, co to za organizacja, i wykrzyknąłem:
– Tak!
Przez następny rok szkolny razem z dzieciakami z całego Chicago w każdy czwartek po południu uczestniczyłem w zajęciach o przestępczości, porządku publicznym i pracy w policji.
Jednak moje zainteresowanie policją – jak wiele innych dziecięcych pasji – się wypaliło i ostatecznie z niego wyrosłem.
Nie miałem wtedy pojęcia, że wiele lat później egzekwowanie prawa stanie się jednym z najważniejszych aspektów mojego życia.
1989–2008
Minęło czternaście lat. Ukończyłem Stanford Business School. Był rok 1989, w którym runął mur berliński. Trzy lata po studiach pojechałem do Londynu, gdzie podjąłem pracę w wydziale wschodnioeuropejskim amerykańskiego banku inwestycyjnego Solomon Brothers. Możliwości w tej części świata były tak wielkie, że w 1996 roku przeniosłem się do Moskwy i tam założyłem fundusz hedgingowy Hermitage Fund. Nazwa nawiązywała do petersburskiego muzeum Ermitaż, gdzie Rosja przechowuje najcenniejsze skarby sztuki.
Prowadzenie funduszu to nie była bułka z masłem. Firmy, w które inwestowaliśmy, bezczelnie okradali rosyjscy oligarchowie i skorumpowani przedstawiciele państwa.
Moi rodacy na rynkach finansowych przyjmowali to bez emocji jako koszt prowadzenia interesów w Rosji – nikt nie protestował. Natomiast ja nie potrafiłem się pogodzić z faktem, że mała grupa ludzi może ukraść dosłownie wszystko i dosłownie każdemu, w dodatku całkowicie bezkarnie. Podobnie czułem się wtedy, gdy zabrano mi flet, tylko teraz kradzież była na znacznie większą skalę.
Postanowiłem walczyć. Zamiast się skupić na analizie dochodów oraz zestawieniach aktywów i pasywów poszczególnych firm, co normalnie robi szef funduszu, razem ze swoim zespołem sprawdzałem, ile pieniędzy ukradziono, jak złodzieje dokonywali kradzieży i kto zagarniał przejęte pieniądze. Później wykorzystywaliśmy te informacje w procesach sądowych, podczas zabiegów o pozyskanie pełnomocnictwa akcjonariuszy oraz do uświadamiania przedstawicielom rządu ogromnej skali szkód wyrządzanych państwu.
Dzięki tym działaniom odnosiliśmy pewne sukcesy, ale najskuteczniejszą bronią w nagłaśnianiu sprawy prania brudnych pieniędzy okazały się międzynarodowe media.
Nie musiałem powstrzymywać złodziejskiego procederu całkowicie, chciałem tylko wywrzeć nacisk, który spowoduje drobne, stopniowe zmiany. Ceny akcji spółek, w które inwestowaliśmy, były określone tak nisko, że każda poprawa znacząco zwiększała ich wartość.
Taktyka publicznego zawstydzania okazała się naprawdę zyskowna i Hermitage Fund stał się jednym z najlepiej działających funduszy na świecie. U szczytu kariery odpowiadałem za 4,5 miliarda dolarów zainwestowanych w rosyjskie spółki.
Oczywiście demaskowanie skorumpowanych oligarchów nie przysporzyło mi popularności w Rosji. Z czasem moje działania przyniosły serię fatalnych konsekwencji.
W listopadzie 2005 roku Putin uznał mnie za zagrożenie dla bezpieczeństwa narodowego i zostałem wydalony z Rosji. Żeby chronić aktywa klientów, nakazałem swoim ludziom upłynnić rosyjskie akcje w portfelu Hermitage Fund. Przeprowadziłem też ewakuację do Londynu swoich pracowników wraz z rodzinami, w tym Iwana Czerkasowa, dyrektora operacyjnego funduszu, i Wadima Kleinera, szefa działu badania rynku. Decyzja o ich wyjeździe z Rosji okazała się prorocza.
Osiemnaście miesięcy później nasza moskiewska siedziba została przeszukana przez dziesiątki funkcjonariuszy kierowanych przez podpułkownika Artema Kuzniecowa. Równocześnie funkcjonariusze Ministerstwa Spraw Wewnętrznych zrobili nalot na moskiewską kancelarię moich prawników. Wśród zatrzymanych wtedy przedmiotów znalazły się stemple i pieczęcie firmowe oraz certyfikaty potwierdzające nasze prawo własności do spółek, w które zainwestowaliśmy. (Pieczęcie odbijane na dokumentach były niezbędne, ponieważ bez nich nie dało się przeprowadzić żadnej czynności urzędowej). I dokumenty, i pieczęcie trafiły następnie do Ministerstwa Spraw Wewnętrznych w ręce majora Pawła Karpowa. Tam wykorzystano je do dokonania oszustwa, które polegało na przepisaniu własności naszych inwestycyjnych spółek holdingowych na grupę agresywnych, wcześniej karanych sądownie przestępców.
Ponieważ zdążyliśmy upłynnić aktywa tych spółek, kradzież nie była poważnym ciosem finansowym. Niewykluczone, że zostawiłbym tę sprawę, ale rosyjskie władze wszczęły dochodzenie prokuratorskie przeciwko mojemu koledze Iwanowi Czerkasowowi, żeby zyskać pretekst do tych nalotów. Gdyby Iwan nadal przebywał w Rosji, miałoby to dla niego katastrofalne skutki. Z całą pewnością zostałby zatrzymany i uwięziony. W Londynie był bezpieczny, mimo to musieliśmy go bronić, żeby ta sprawa nie zemściła się na nim w przyszłości.
Wynajęliśmy więc zespół rosyjskich prawników. Dzieląc się obowiązkami, szybko znaleźli dowody, że oskarżenie przeciwko Iwanowi sfabrykowano.
Poszukiwania doprowadziły ich do szokującego odkrycia: ludzie, którzy ukradli nasze inwestycyjne spółki holdingowe, sfabrykowali dokumenty dowodzące, że spółki były winne miliard dolarów trzem firmom wydmuszkom. Niedługo potem rzekomi wierzyciele pozwali nasze spółki w trzech różnych rosyjskich sądach o ten fikcyjny miliard dolarów. Prawnicy z tej samej kancelarii reprezentowali zarówno powodów, jak i pozwanych, a ci przyznali się do winy. Na koniec skorumpowani sędziowie bez zadawania zbędnych pytań po zaledwie pięciominutowych przesłuchaniach zatwierdzili oszukańcze roszczenia.
Nie potrafiliśmy przewidzieć rozwoju sytuacji, ale mieliśmy nadzieję, że skoro sprawą zajmowali się skorumpowani policjanci, wystarczy powiadomić rosyjski wymiar sprawiedliwości, a funkcjonariusze oraz ich przestępczy partnerzy zostaną aresztowani i skazani, co zakończy sprawę Iwana.
Na początku grudnia 2007 roku złożyliśmy trzy osobne zawiadomienia o popełnieniu przestępstwa i wskazaliśmy rosyjskiemu wymiarowi sprawiedliwości nazwiska funkcjonariuszy zamieszanych w oszustwo, wśród nich Kuzniecowa i Karpowa. Ministerstwo, zamiast wszcząć prawdziwe dochodzenie, powierzyło prowadzenie sprawy Karpowowi, czyli zadecydowano, że będzie on sprawdzał siebie samego. Pierwszym posunięciem Karpowa w ramach tego niby-śledztwa było wszczęcie postępowania przeciwko mnie. Później wpisał mnie na listę poszukiwanych przez rosyjską policję.
Im głębiej nasi prawnicy kopali, tym gorsze rzeczy wychodziły na jaw. W styczniu 2008 roku jeden z nich, Siergiej Magnitski, odkrył, że przestępcy wykorzystali ukradzione nam spółki do wyłudzenia prawie dwustu trzydziestu milionów dolarów ze zwrotów podatkowych. Dokładnie tyle nasze spółki zapłaciły w 2006 roku jako podatek po upłynnieniu akcji w Rosji. Wniosek o wypłatę zatwierdzono w jeden dzień, Wigilię w 2007 roku, i zrealizowano dwa dni później. Duża część tej kwoty została przelana do mało znanego rosyjskiego banku o nazwie Uniwiersalnyj Bank Sbierieżenij (UBS).
UBS należał do podejrzanego osobnika o nazwisku Dmitrij Klujew. Plasował się na dziewięćset dwudziestej pozycji listy największych banków w Rosji, miał tylko jeden oddział i kapitał założycielski o wartości półtora miliona dolarów. Bardziej przypominał specjalizującą się w praniu pieniędzy firmę wydmuszkę niż legalną instytucję finansową.
Nasi prawnicy złożyli nowe zawiadomienia. Mieli nadzieję, że tym razem reakcja będzie inna. Nawet jeśli rząd rosyjski nie przejmuje się okradaniem obcokrajowca, to powinien zareagować na kradzież pieniędzy skarbu państwa. Zamiast tego znów nastąpiły działania odwetowe.
Przestępcy wysłali do Londynu dwóch swoich współpracowników, którzy z punktu nadawczego DHL w Lambeth, dzielnicy położonej naprzeciwko Westminsteru po drugiej stronie Tamizy, wysłali na adres jednego z naszych rosyjskich prawników w Moskwie dokumenty wykorzystane do popełnienia oszustwa. Jako adres zwrotny podali „Hermitage Capital Management, 2 Golden Square, London, England”. Chodziło o stworzenie wrażenia, jakoby korespondencję w sprawie oszustwa przesłano z naszego biura w Londynie do naszych prawników w Moskwie.
Niemal natychmiast po dostarczeniu przesyłki Ministerstwo Spraw Wewnętrznych zarządziło nalot na kancelarię naszego prawnika w Moskwie, żeby przechwycić sfałszowane dokumenty.
Następnie nasi prawnicy zostali wezwani na przesłuchanie do tegoż ministerstwa. Sytuacja stawała się jasna. Przeciwnicy zamierzali wrobić nas w kradzież dwustu trzydziestu milionów dolarów, a nasi prawnicy znaleźli się na pierwszej linii. Dwóch natychmiast uciekło do Londynu pod osłoną nocy, lecz jeden został – Siergiej Magnitski. Błagaliśmy go, żeby też opuścił Rosję, jednak on nie chciał wyjeżdżać. Wierzył, że jego ojczyzna zmienia się na lepsze i ostatecznie prawo go ochroni.
Skoro chciał zostać i walczył, to potrzebował wsparcia.
Na świecie nie brakuje obrońców, ale my potrzebowaliśmy obrońcy, który potrafi atakować. Zacząłem poszukiwania kogoś odpowiedniego i cztery osoby niezależnie od siebie podały mi to samo nazwisko: John Moscow. Za każdym razem się śmiałem.
John Moscow przez trzydzieści trzy lata pracował w biurze prokuratora okręgowego w Nowym Jorku i był tam jednym z najbardziej agresywnych oskarżycieli zajmujących się walką z korupcją oraz międzynarodową przestępczością finansową. Zyskał sławę jako główny oskarżyciel w sprawie Bank of Credit and Commerce International, który znalazł się w centrum jednego z największych w historii skandali związanych z praniem brudnych pieniędzy. Stanął też na czele zespołu prokuratorów oskarżających zarząd amerykańskiego konglomeratu przemysłowego Tyco. Doprowadził wówczas do skazania dyrektora zarządzającego i dyrektora finansowego Tyco za kradzież setek milionów dolarów na szkodę firmy, którą kierowali. Na początku tego wieku John Moscow rozpoczął praktykę prywatną, by ostatecznie dołączyć do nowojorskiego biura BakerHostetler, prestiżowej amerykańskiej kancelarii prawnej o zasięgu międzynarodowym.
We wrześniu 2008 roku skontaktowałem się z kancelarią BakerHostetler, żeby się umówić na rozmowę z Johnem Moscowem. Zbieg okoliczności sprawił, że właśnie wybierał się on do Wielkiej Brytanii na organizowane w Cambridge sympozjum na temat przestępczości gospodarczej, i sekretarka oznajmiła, że zorganizuje jego wizytę u nas w trakcie tego pobytu.
Mężczyzna, który przybył do naszej siedziby kilka dni później, nie wyglądał na bezwzględnego pogromcę przestępców. Był wzrostu mniej niż średniego, miał siwe włosy i leniwe spojrzenie, a jego zachowanie opisałbym jako niezgrabne.
Próbowałem na początek prowadzić z nim rozmowę towarzyską, ale albo nie chciał, albo nie potrafił brać w niej udziału. Dopiero gdy wręczyłem mu przygotowaną w PowerPoincie prezentację chronologicznie opisującą poszczególne etapy oszustwa w Rosji, wyraźnie się ożywił i zaczął zadawać pytania.
– Ten podpułkownik Kuzniecow… – zaczął, dotykając palcem zdjęcia funkcjonariusza, który kierował przeszukaniem naszych siedzib. – Musimy udowodnić wszystko, co się stało podczas nalotu, zwłaszcza to, co wam wtedy zabrał i gdzie skonfiskowane rzeczy wypłynęły później.
– To nie jest problem – odparłem. – Zostawili nam spis wszystkiego, co zajęli.
Mój gość się uśmiechnął.
– Czy to oficjalny dokument?
– Tak. – Rosyjscy biurokraci słyną z pedanterii. Dokumentują wszystko.
– To bardzo pomocne. – Przejrzał kilka kolejnych stron prezentacji. – No dobrze, a te pieczęcie i certyfikaty…
– Zostały użyte do przeniesienia własności naszych spółek.
– Jeśli ta sprawa kiedykolwiek trafi do sądu w Stanach Zjednoczonych, będzie potrzebny ktoś, kto zna rosyjskie prawo i opisze, jak się korzysta z pieczęci firmowych. Ma pan kogoś takiego?
Spodobał mi się sposób myślenia tego faceta. Rozprawa przed sądem amerykańskim nie przyszła mi nawet do głowy, gdy postanowiłem się z nim skontaktować.
– Jestem pewien, że Siergiej Magnitski mógłby zeznawać – odpowiedziałem. – Jest jednym z najlepszych rosyjskich prawników.
– Dobrze. Kluczem do sukcesu oskarżenia jest jakość przedstawionych dowodów i wiarygodność świadków.
– Czy nie martwi pana, że wystąpimy przeciwko naprawdę groźnym ludziom?
– Przez długi czas wsadzałem za kratki groźnych ludzi. Na tym polega moja praca.
Zrozumiałem, skąd się wzięła jego reputacja.
Zdecydowanie chciałem mieć go po naszej stronie.
Lato 2008–jesień 2009
Drugiego października Ministerstwo Spraw Wewnętrznych Rosji wszczęło śledztwo przeciwko dwóm naszym prawnikom, którzy uciekli do Londynu. Obydwu zarzucono posługiwanie się sfałszowanymi pełnomocnictwami do złożenia zawiadomień o kradzieży spółek należących do Hermitage Fund. Usłyszeli, że niezgodnie z prawem reprezentują nasze spółki, ponieważ te spółki już do nas nie należą. Zupełnie jakby ministerstwo twierdziło, że kradzież samochodu może zgłosić tylko ten, kto go ukradł.
Cynizm władzy tak bardzo uraził Siergieja, że pięć dni później, lekceważąc oczywiste ryzyko, udał się do Komitetu Śledczego Federacji Rosyjskiej (odpowiednik amerykańskiego FBI), żeby przedstawić stan faktyczny. Chcąc oczyścić z zarzutów swoich kolegów, poinformował śledczych, że grupa przestępcza, która ukradła nasze spółki, wyłudziła też dwieście trzydzieści milionów dolarów zwrotu podatkowego1.
Już po złożeniu tego zeznania Siergiej dokonał kolejnego oszałamiającego odkrycia. Znalazł dokumenty, z których wynikało, że przed wyłudzeniem dwustu trzydziestu milionów dolarów ta sama grupa przestępcza oszukała skarb państwa na sto siedem milionów dolarów, bo wystąpiła o nienależny zwrot podatku zapłaconego przez inną firmę. Gdybyśmy potrafili udowodnić, że rok wcześniej podobne przestępstwo zostało popełnione przez tę samą grupę z wykorzystaniem firmy, która nie miała z nami nic wspólnego, znacznie utrudnilibyśmy naszym przeciwnikom przypisanie nam kradzieży tych dwustu trzydziestu milionów. Musieliśmy więc jak najszybciej upublicznić tę informację.
Zatelefonowałem do szefa moskiewskiego biura „Business Week”, Anglika Jasona Busha. Znałem go z czasów Hermitage, gdy zajmował się ujawnianiem korupcji w takich firmach jak Gazprom.
Jason się zaciekawił i przez kilka tygodni badał sprawę. Im głębiej kopał, tym bardziej szokujące informacje odkrywał. Przestępcy przesłali miliardy rubli do firm wydmuszek, które według dokumentów miały siedziby w rozwalających się ruderach. Często też były likwidowane natychmiast po otrzymaniu zwrotu podatku.
Przed publikacją Jason chciał porozmawiać z osobą, która odkryła to oszustwo, umówiłem go więc na spotkanie z Siergiejem.
W połowie października Jason zebrał dokumenty i wybrał się do kancelarii Siergieja. Przy herbacie wypakował swoje papiery i obok nich położył na stole dyktafon.
– Przepraszam, wolałbym, żebyś tego nie używał – powiedział Siergiej. – To informacje, które nie mogą zostać nagrane.
Jason wsunął dyktafon z powrotem do kieszeni marynarki.
– Rozumiem.
– Trochę się boję, szczerze mówiąc – dodał Siergiej przepraszająco.
– Oczywiście, to zrozumiałe. – Jason przeszedł do tematu spotkania. – Czy możemy zacząć od przejrzenia tych wyciągów?
– Tak.
Kolejne pół godziny spędzili, wertując zebrane dowody. Gdy dotarli do dokumentów dotyczących zwrotu stu siedmiu milionów dolarów podatku, Jason zapytał:
– Może istnieje jakieś niewinne wytłumaczenie?
– Też się nad tym zastanawiałem – odparł Siergiej. – Niestety, to najbardziej ponure jest jedynym możliwym.
– Czyli mamy kolejne oszustwo podatkowe takie jak w przypadku Hermitage?
– Tak.
I faktycznie, żadnego innego wytłumaczenia nie było. Zebrane dokumenty wskazywały jednoznacznie: ta sama grupa, ci sami prawnicy, ten sam urząd skarbowy, te same sądy i ta sama technika, żeby okraść skarb państwa na sto siedem milionów dolarów rok wcześniej. Przestępcy wykorzystali nawet te same dokumenty, zmieniwszy tylko daty i nazwy przedsiębiorstw.
Artykuł Jasona ukazał się miesiąc później. Nasi przeciwnicy stanęli wobec całkiem nowych problemów. Teraz ryzykowali, że zostaną zdemaskowani jako złodzieje nie tylko dwustu trzydziestu, lecz także stu siedmiu milionów dolarów.
Szesnaście dni po publikacji Ministerstwo Spraw Wewnętrznych przeprowadziło nalot na mieszkanie Siergieja i aresztowało go na oczach Nataszy, jego żony, i Nikity, siedmioletniego syna. Do wykonania tego zadania wyznaczony został podpułkownik Artem Kuzniecow, a więc oficer, który wcześniej przeprowadził nalot na naszą siedzibę i przeciwko któremu Siergiej zeznawał.
Do tamtego momentu nasze problemy z Rosjanami były wirtualne. Teraz wzięli zakładnika w realnym świecie.
Jedną z pierwszych osób, do których zatelefonowałem, był John Moscow. Wyraził współczucie i wyjaśnił sposób działania przestępców. Rozumiał go lepiej niż większość z nas.
– Wykorzystają go jako kartę przetargową – stwierdził. – Ma żonę? Dzieci?
– Tak, zamierzamy ich wspierać. Dostarczymy pomoc prawną i wszystko, czego będą potrzebowali.
– Pan osobiście się tam nie wybiera, prawda?
– Nie, oczywiście, że nie.
– To dobrze, ponieważ będziemy o tych ludziach mówić rzeczy, które z pewnością nie przysporzą panu akceptacji społecznej.
– No tak – rzuciłem.
Później Moscow wyłożył swoją strategię.
– Zamierzam się dowiedzieć, kto dostał te pieniądze. Pamięta pan film Jerry Maguire? „Pokaż pieniądze!”
– Problem polega na tym, że pieniądze przesyłano od jednego banku do drugiego – podkreśliłem. – Jak prześledzimy całą tę drogę?
– Ponieważ to przelew dolarowy, zachowały się ślady w Nowym Jorku.
Wyjaśnił, że możemy prześledzić drogę tych pieniędzy dzięki Artykułowi 1782. Chociaż nigdy o nim nie słyszałem, wydał się obiecujący. Pomysł polegał na wykorzystaniu mało znanej funkcji międzynarodowego systemu bankowego. Ilekroć przelewane są kwoty w dolarach, nawet między bankami w Rosji, transakcja na ułamek sekundy trafia do amerykańskiego banku kliringowego, w którym zostawia trwały ślad. Banki kliringowe mieszczą się na Manhattanie, więc podlegają amerykańskiej jurysdykcji. Jeśli wezwiemy te banki do przedstawienia dowodów w sądzie, będziemy mogli wykorzystać tak zdobyte informacje, żeby odtworzyć drogę naszych pieniędzy.
– Zrobimy to krok po kroku – zapewnił z przekonaniem.
– Zgoda.
– Jest dobra wiadomość: chodzi nam o kwoty tak duże, że przelewy raczej da się namierzyć. Czasy są takie, że nawet milion można dostarczyć gotówką, co w kategoriach dowodowych oznacza prawdziwy niefart.
– Mówimy tutaj o dwustu trzydziestu milionach, więc…
– Tak – przerwał mi w pół zdania. – Trudniej przejść po zaśnieżonym polu z dwustoma trzydziestoma milionami dolarów i nie zostawić śladów stóp.
To był mądry plan. Gdybyśmy zdołali ustalić, kto otrzymał wyłudzone pieniądze, mielibyśmy argument, żeby naciskać na zwolnienie Siergieja z więzienia.
Ale 11 grudnia Bernie Madoff został zatrzymany w Nowym Jorku i niebawem usłyszał zarzuty w związku z największą na świecie piramidą finansową, ponieważ oszukał klientów swojego funduszu hedgingowego na zawrotną kwotę 64,8 miliarda dolarów. Dlaczego o nim wspominam? Ponieważ tak się składa, że ten skandal jest związany z naszą historią.
Mniej więcej w tym czasie John Moscow stał się praktycznie nieuchwytny. Próbowałem skontaktować się z nim telefonicznie i czasem musiałem czekać tygodniami, zanim oddzwonił. Zdarzało się też, że nie oddzwaniał wcale.
Początkowo byłem skonsternowany. Chyba wszyscy mamy znajomych, którzy z jakiegoś powodu przestali się do nas odzywać, tyle że z Johnem Moscowem nie łączyła mnie znajomość. Był moim prawnikiem, ja byłem jego klientem i płaciłem mu sześćset dolarów za godzinę. Moja konsternacja szybko przerodziła się we frustrację, ponieważ go potrzebowaliśmy, a przede wszystkim potrzebował go Siergiej. Gdy Moscow nadal ignorował próby kontaktu, miejsce frustracji zajął gniew. Chyba nigdy w życiu nie widziałem, żeby prawnik tak dziwacznie postępował. Czułem się jak nastolatek ostentacyjnie zlekceważony przez dziewczynę, w której się zadurzył.
W styczniu wszystko się wyjaśniło. Kancelaria BakerHostetler, w której pracował John Moscow, została syndykiem masy upadłościowej Madoffa. Rozeszła się plotka, że za tę pracę miała otrzymać sto milionów dolarów. (Do dnia, w którym piszę te słowa, kancelaria BakerHostetler zarobiła półtora miliarda dolarów za działania związane z bankructwem Madoffa). Przy takiej kwocie honorarium w wysokości dwustu tysięcy dolarów, które mieliśmy wypłacić, stawało się śmieszne, bo nie byłoby nawet błędem zaokrąglenia.
Od prawników, w odróżnieniu od ludzi biznesu, oczekuje się profesjonalizmu. Naiwnie zakładałem, że raz zatrudniony prawnik powinien się zajmować swoim klientem bez względu na okoliczności – tak jak lekarz, bo przecież lekarz nie zostawia jednego pacjenta tylko dlatego, że drugi pacjent płaci mu więcej za bardziej skomplikowaną procedurę.
Jeszcze gorzej ocenialiśmy to zachowanie późną wiosną, gdy zaczęły do nas docierać strzępki informacji o torturach stosowanych w więzieniu wobec Siergieja. Trafiał on do czternastoosobowych cel, w których znajdowało się tylko osiem łóżek, a światło paliło się przez dwadzieścia cztery godziny na dobę, co miało pozbawić osadzonych snu. Zimę spędził w nieogrzewanych celach o oknach bez szyb i przez moskiewski mróz omal nie zamarzł na śmierć. Zamiast sedesu miał w podłodze dziurę, z której wybijały ścieki.
Jego porywacze próbowali osiągnąć dwa cele. Po pierwsze, by wycofał zeznania przeciwko Kuzniecowowi i Karpowowi. Po drugie, by przyznał się do winy i podpisał niezgodne z prawdą zeznanie, że ukradł dwieście trzydzieści milionów dolarów i zrobił to na moje polecenie.
Siergiej był prawnikiem, pracownikiem umysłowym, który w dni powszednie nosił granatowy garnitur i czerwony krawat, a w weekendy razem z żoną i synem rozkoszował się muzyką klasyczną w konserwatorium. Jego oprawcy zapewne sądzili, że się złamie nawet pod delikatną presją – źle go oceniali. Dla Siergieja myśl, że mógłby się dopuścić krzywoprzysięstwa i złożyć fałszywe zeznanie, była boleśniejsza od fizycznych cierpień, które mu zadawali. Nie złamał się.
Mimo to nie uniknął skutków tortur. Po siedmiu miesiącach poważnie podupadł na zdrowiu. Schudł prawie osiemnaście kilogramów i cierpiał z powodu straszliwego bólu brzucha.
Popadaliśmy w coraz większą desperację. Musieliśmy wydostać go z więzienia. Robiliśmy wszystko, co w naszej mocy. Skontaktowaliśmy się z Międzynarodowym Stowarzyszeniem Prawników, Brytyjskim Towarzystwem Prawniczym, Zgromadzeniem Parlamentarnym Rady Europy i wieloma innymi organizacjami. Chociaż część z nich podjęła interwencję w sprawie Siergieja, dla Rosjan była to co najwyżej wrzawa i mogli sobie pozwolić na ignorowanie naszych działań. Nigdy w życiu nie czułem się bardziej bezradny.
Musieliśmy odnaleźć te dwieście trzydzieści milionów dolarów.
Zanim John Moscow nas zlekceważył, zdążył przygotować wnioski na podstawie Artykułu 1782 dotyczące dwóch banków kliringowych, które pośredniczyły w przelewach wyłudzonej kwoty: JPMorgan i Citibank. Nadszedł czas, żeby wystąpić do sądu.
W tym celu zatrudniliśmy nową kancelarię prawną. Zanim wnioski zostały złożone, Siergiej poważnie zachorował. Zdiagnozowano u niego zapalenie trzustki oraz kamienie żółciowe. Wymagał operacji, którą zaplanowano na 1 sierpnia 2009 roku.
Tydzień przed operacją porywacze znów się pojawili w jego celi i ponownie próbowali go zmusić, żeby podpisał fałszywe zeznanie. Tym razem też odmówił. W odwecie przenieśli go z aresztu tymczasowego z oddziałem medycznym na Butyrkach do prawdziwego piekła, więzienia o zaostrzonym rygorze, uznawanego za jedno z najgorszych w Rosji. Dla Siergieja największe znaczenie miał brak odpowiedniej opieki medycznej. Stan jego zdrowia jeszcze się pogorszył. Ból nękał go bez przerwy i stał się nieznośny, mimo to odmówiono mu leczenia.
Nasi nowi amerykańscy prawnicy złożyli wnioski do sądu 28 lipca i sędzia szybko je zatwierdził.
Dwa tygodnie później, gdy Siergiej gnił na Butyrkach, JPMorgan i Citibank przysłały nakazane dokumenty. Odżyła w nas nadzieja, zaraz się jednak okazało, że odpowiedzi były potwornie niekompletne. Obydwa banki pominęły całe kategorie informacji i kluczowe dla nas przedziały czasowe, więc ani trochę nie przybliżyliśmy się do odkrycia, kto otrzymał wyłudzone pieniądze.
Nasi prawnicy zażądali od banków należytego wykonania wezwania sądowego, to jednak wymagało czasu, a Siergiejowi czas się kończył.
Mieliśmy jeszcze ostatnią nadzieję. Zgodnie z rosyjskim prawem tymczasowe aresztowanie może trwać najwyżej rok. Potem władze muszą albo złożyć w sądzie akt oskarżenia, albo zwolnić podejrzanego. Tyle że w przypadku Siergieja nie mogli ryzykować rozprawy. Gdyby do niej doszło, Siergiej zyskałby możliwość, żeby na cały świat nagłośnić wyłudzenie dwustu trzydziestu milionów dolarów, wyłudzenie stu siedmiu milionów dolarów oraz nazwiska rosyjskich urzędników, którzy wyłudzili nienależny zwrot podatkowy. Sąd mimo to mógłby go skazać – i zapewne by skazał – co jednak by go nie uciszyło.
Musieli więc uciszyć go inaczej.
Nocą 16 listopada 2009 roku, trzysta pięćdziesiąt osiem dni po zatrzymaniu, stan zdrowia Siergieja stał się krytyczny. Władze więzienia na Butyrkach nie chciały dłużej ponosić za niego odpowiedzialności, nakazały więc wsadzić go do ambulansu i przewieźć na drugi koniec miasta do placówki penitencjarnej, w której znajdował się szpital więzienny. Tam Siergiej trafił nie do ambulatorium, lecz do celi izolacyjnej. Najpierw przykuto go do łóżka, a później ośmiu funkcjonariuszy ochrony więzienia biło go gumowymi pałkami, aż zmarł.
Miał tylko trzydzieści siedem lat.
Jesień 2009–wiosna 2010
O siódmej czterdzieści pięć następnego ranka odebrałem telefon.
Tamta rozmowa wciąż należy do najtragiczniejszych, najbardziej przygnębiających i wzruszających wydarzeń w moim życiu. Nic nie mogło przygotować mnie na to, że stracę kolegę w taki sposób. Siergiej został zabity, ponieważ chciał postąpić właściwie. Został zabity, ponieważ pracował dla mnie. Poczucie winy, które wtedy przeniknęło każdą komórkę mojego organizmu, towarzyszy mi do dzisiaj.
Kiedy zdołałem zapanować nad histerią i smutkiem, mogłem zrobić tylko jedno: wszystkie inne rzeczy w życiu odsunąć na bok, a całą energię i całe zasoby poświęcić na wymierzenie sprawiedliwości wszystkim, którzy byli zamieszani w zatrzymanie Siergieja pod fałszywymi zarzutami i przyczynili się do jego śmierci, oraz tym wszystkim, którzy otrzymali choćby część wyłudzonych dwustu trzydziestu milionów.
Przez następne lata właśnie tym się zajmowałem.
Po zamordowaniu Siergieja organy ścigania w Rosji zasypaliśmy wnioskami i skargami, w których domagaliśmy się sprawiedliwości. Dysponowaliśmy całą górą dowodów. Przez trzysta pięćdziesiąt osiem dni pozbawienia wolności Siergiej i jego prawnicy napisali czterysta pięćdziesiąt skarg dotyczących znęcania się albo złego traktowania. Jego prawnicy dostarczyli nam kopię każdego z tych pism, dzięki czemu łamanie praw człowieka w Rosji mogliśmy udokumentować najlepiej od trzydziestu pięciu lat. Rosjanie musieli coś z tym zrobić.
Nie robili. Za to cały system zwarł szeregi i władze rosyjskie rozpoczęły szeroko zakrojoną akcję zacierania śladów. Dwadzieścia cztery godziny po zamordowaniu Siergieja Ministerstwo Spraw Wewnętrznych zmieniło przyczynę zgonu ze wstrząsu toksycznego na zatrzymanie akcji serca. Później nie wyrażono zgody na niezależną sekcję zwłok i zaprzeczono, jakoby Siergiej wcześniej chorował. Te i inne kłamstwa powtarzali wszyscy: od funkcjonariuszy najniższego szczebla do najwyższych dygnitarzy rządowych.
Wkrótce poznaliśmy więcej szczegółów na ten temat. Dwa tygodnie po zamordowaniu Siergieja Jewgienija Albac z redakcji „Nowoje Wriemia”, należąca do elity rosyjskich dziennikarzy śledczych, ujawniła, że funkcjonariusze Federalnej Służby Bezpieczeństwa Federacji Rosyjskiej, następczyni sowieckiej KGB, przyjęli sześć milionów dolarów łapówki za aresztowanie Siergieja i zatuszowanie wyłudzenia dwustu trzydziestu milionów dolarów.
Stało się jasne jak słońce, że Siergieja zamordowano dla pieniędzy. Musieliśmy raz jeszcze zwrócić się do JPMorgan i Citibanku, żeby ujawniły wszystkie dokumenty. To były już nie tylko brudne pieniądze, to były pieniądze splamione krwią.
Tym razem amerykańskie banki potraktowały nas poważnie i umieściły na liście każdą płatność dolarową dokonaną przez dziesiątki banków w Rosji i dawnym Związku Radzieckim w ciągu dwudziestu ośmiu miesięcy. Aż takiego sukcesu się nie spodziewaliśmy. Do naszej dyspozycji oddano bazę danych obejmującą ponad 1,3 miliona transakcji wielu rosyjskich banków.
Początkowo myśleliśmy, że to będzie klucz do rozwiązania zagadki prania pieniędzy, lecz gdy zaczęliśmy przeglądać otrzymane wykazy, zdaliśmy sobie sprawę, że informacji jest zbyt dużo. Mieliśmy dziesiątki tysięcy nazw przedsiębiorstw i spółek, numerów rachunków i kwot, ale absolutnie żadnego kontekstu. Bez klucza, który pozwoliłby połączyć te dane z dwustoma trzydziestoma milionami wyłudzonymi od fiskusa, mieliśmy niewielkie szanse na sukces.
Skoro nie mogliśmy ustalić, dokąd trafiły brudne pieniądze, postanowiliśmy się skupić na oczywistych sprawcach w Rosji: majorze Pawle Karpowie, podpułkowniku Artemie Kuzniecowie i Dmitriju Klujewie, właścicielu banku UBS, do którego przelano znaczną część wyłudzonego zwrotu podatku.
Nie mieliśmy już w zespole eksperta w dziedzinie prania brudnych pieniędzy tak wybitnego jak John Moscow, mimo to znaliśmy się na prowadzeniu śledztw finansowych, zwłaszcza w Rosji. Szukanie śladów przestępstw stanowiło znaczący element modelu biznesowego Hermitage Fund i wykorzystanie tamtych doświadczeń do tego zadania nie wymagało wielkiej filozofii.
Oprócz doświadczenia mieliśmy jeszcze dwa atuty: mojego kolegę Wadima Kleinera oraz fakt, że w Rosji ochrona danych praktycznie nie istnieje.