Czeski astronauta - Jaroslav Kalfař - ebook

Czeski astronauta ebook

Jaroslav Kalfař

4,2

Opis

Nieznana kometa wleciała do Drogi Mlecznej i omiotła układ słoneczny burzą intergalaktycznego pyłu. Między Wenus a Ziemią uformowała się chmura nazwana Choprą, która skąpała ziemskie noce w fioletowym świetle, zmieniając wygląd nieba znany od początku dziejów.

 

Wiosną 2018 roku tłum wstrzymał oddech, gdy wahadłowiec Jan Hus 1 wystrzelił w górę, aby zbadać to tajemnicze zjawisko. Na pokładzie ważącego miliony kilogramów statku znajdował się jeden człowiek. Odbył podróż, która miała zmienić losy ludzkości, a zmieniła cały jego świat…

 

Nazywam się Jakub Procházka. To pospolite nazwisko. Rodzice pragnęli dla mnie prostego życia w służbie zjednoczonego w socjalizmie świata. Nikt nie spodziewał się, że zostanę astronautą. Czeskim astronautą.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 290

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (41 ocen)
19
16
3
2
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Dotmagia

Dobrze spędzony czas

Mimo tego, że książka mi się spodobała, mam niejaką trudność w napisaniu o niej kilku zdań. Zwyczajnie nie wiem, co napisać, choć myślę, że "Czeski astronauta" na długo pozostanie w mojej pamięci. Głównie pewnie ze względu na niezwykłość samego pomysłu, wokół którego zbudowana jest cała historia. No bo jak? Czeski astronauta? To samo z siebie śmiesznie brzmi (bez złośliwości). Będę tę książkę wspominał być może i dlatego, że zwyczajnie jest to dobra historia, w której motyw kosmicznej podróży jest jakby obrazem podróży - być może autora - w którą wyruszamy, aby zobaczyć i poznać nieznane, aby szukać nowych wrażeń i doznań, aby zacząć żyć, podczas gdy tak naprawdę zupełnie nie poznaliśmy i nie doceniliśmy zwyczajnego, prawdziwego, "małego" lecz przepięknego życia, które mamy obok, na wyciągnięcie ręki. Morał dla mnie z tego taki, że może niekoniecznie trzeba szukać daleko tego, co jest tuż obok, że czasem wystarczy się tylko dobrze rozejrzeć, żeby w tej swojej zwyczajności dostrzec c...
20
alleformulka

Całkiem niezła

Niestety z całkiem nieźle zapowiadającej się powieści si fi robi się rozwleczona i nudna rozprawa filozoficzna.
10
KarolaSyrena

Nie oderwiesz się od lektury

Fajnie się czytało
00
Iwona_Aleksandra

Z braku laku…

Sięgnęłam po książkę ze względu na film. Film mnie wzruszył , a książkę przekartkowałam .
00
pawelkrysa

Nie oderwiesz się od lektury

To piękna i mądra książka. Świetnie napisana. A wątek science-fiction to tylko pretekst dorozwinięcia fabuły i przekazania głębokich refleksji autora.
00

Popularność




ty­tuł ory­gi­nału

SPA­CE­MAN OF BO­HE­MIA

Co­py­ri­ght © 2017 by Ja­ro­slav Kal­fař

Co­py­ri­ght © 2021 for the Po­lish trans­la­tion by Mar­tyna Tom­czak (un­der the exc­lu­sive li­cense by LE­THE Ja­kub Chmiel­niak)

Co­py­ri­ght © for the Po­lish edi­tion by LE­THE, 2021

This edi­tion pu­bli­shed by ar­ran­ge­ment with Lit­tle, Brown and Com­pany, New York, USA. All ri­ght re­se­rved.

tłu­ma­cze­nie: Mar­tyna Tom­czak

pro­jekt okładki: Ju­styna Ju­cha, ani­mi2

re­dak­cja: Słowne Babki

ko­rekta: Aneta Iwan

opra­co­wa­nie gra­ficzne książki i skład: Ja­ro­sław Ja­błoń­ski, jjpro­jekt.pl

re­dak­tor na­czelna: Mał­go­rzata Ja­siń­ska

wy­dawca

LE­THE Ja­kub Chmiel­niak

ul. Czaj­kow­skiego 15

43-300 Biel­sko-Biała

isbn 978-83-66303-31-7

Ani­mi2 jest im­prin­tem wy­daw­ni­czym Fun­da­cji LE­THE

Na­sze książki znaj­dziesz na animi.pl

Dla mo­jego dziadka, Emila Srba

CZĘŚĆ PIERW­SZA

WZLOT

Strona prze­grana

Nazy­wam się Ja­kub Pro­cházka. To po­spo­lite na­zwi­sko. Ro­dzice pra­gnęli dla mnie pro­stego ży­cia w bra­ter­stwie z kra­jem i są­sia­dami, w służ­bie zjed­no­czo­nego so­cja­li­stycz­nego świata. Aż z głu­chym hu­kiem spa­dła Że­la­zna Kur­tyna, a mój kraj na­je­chało obce stra­szy­dło ze swoim uwiel­bie­niem kon­sump­cji i wol­nym ryn­kiem.

Za­nim zo­sta­łem astro­nautą, stra­szy­dło i jego nowi wy­znawcy za­py­tali, czy chciał­bym zmie­nić na­zwi­sko na bar­dziej eg­zo­tyczne. Bar­dziej za­chod­nie. Ta­kie na miarę bo­ha­tera.

Od­mó­wi­łem. Za­trzy­ma­łem swoje, po­spo­lite, pro­ste, ni­czego w nim nie zmie­nia­jąc.

Wio­sna 2018 roku. W cie­płe kwiet­niowe po­po­łu­dnie oczy cze­skiego na­rodu spo­glą­dały ze wzgó­rza Pe­třin na wa­ha­dło­wiec Jan Hus l, star­tu­jący z pań­stwo­wego kar­to­fli­ska. Dźwięki hymnu na­ro­do­wego, gra­nego przez Cze­ską Or­kie­strę Sym­fo­niczną, nio­sły się wśród go­tyc­kich wież, to­wa­rzy­sząc od­li­cza­niu, aż wresz­cie tłum wstrzy­mał od­dech, gdy wa­ha­dło­wiec we­ssał i spa­lił krio­ge­niczny ma­te­riał na­pę­dowy, po czym wy­strze­lił w górę całą swoją li­czącą dzie­więć mi­lio­nów ki­lo­gra­mów masą, plus mi­nus osiem­dzie­siąt kilo je­dy­nego ludz­kiego za­ło­ganta.

Jan Hus 1 w mgnie­niu oka ob­ry­so­wał mia­sto stu wież go­łę­bim wzor­kiem. Miesz­kańcy i tu­ry­ści ob­ser­wo­wali jego łu­ko­watą wspi­naczkę, do­póki po­jazd nie znik­nął w pro­mie­niach słońca, sta­jąc się je­dy­nie bla­dym cie­niem uchwy­co­nym przez kilka naj­ostrzej­szych obiek­ty­wów. Po­zo­sta­wia­jąc go swo­jemu lo­sowi w prze­stwo­rzach, roz­ga­dani miesz­kańcy mia­sta scho­dzili ze wzgó­rza Pe­třin, aby uga­sić pra­gnie­nie pi­wem.

Oglą­da­łem triumf mo­jego na­rodu na mi­go­czą­cym, bez­dź­więcz­nym mo­ni­to­rze. Do­piero po ja­kiejś go­dzi­nie przy­wy­kłem do wstrzą­sów, które bru­tal­nie si­nia­czyły mi po­śladki. Pas za­bez­pie­cza­jący na piersi prze­ciął mi kom­bi­ne­zon i ob­tarł su­tek, ale nie by­łem w sta­nie go po­lu­zo­wać. Sie­dzia­łem na mostku wiel­ko­ści schowka na szczotki, który skła­dał się z fos­fo­ry­zu­ją­cych ekra­nów, pła­skich pa­neli i tronu astro­nauty. Ma­szy­ne­ria wo­kół, nie­świa­doma swo­jego ist­nie­nia, po ci­chu nio­sła mnie da­leko od domu, obo­jętna na moją nie­wy­godę. Ręce mi drżały.

Przed star­tem od­mó­wi­łem wody, mimo na­le­gań tre­ne­rów. Mój wzlot był speł­nie­niem nie­moż­li­wego ma­rze­nia, do­świad­cze­niem du­cho­wym nie­ma­ją­cym so­bie rów­nych. Czy­stość mi­sji nie mo­gła zo­stać zbru­kana czymś tak nie­god­nie czło­wie­czym, jak mocz wsią­ka­jący w pie­lu­chę pod na­zwą „odzież mak­sy­mal­nego wchła­nia­nia”. Na ekra­nie przede mną ro­dacy wy­ma­chi­wali fla­gami, ści­skali w dło­niach spo­tniałe bu­telki sta­ro­pra­menu, wy­mie­niali ko­rony na pla­sti­kowe statki ko­smiczne i fi­gurki astro­nau­tów. Szu­ka­łem wzro­kiem twa­rzy mo­jej żony Lenki, z na­dzieją, że zo­ba­czę na niej ślad smutku, który przy­po­mni mi, że ktoś mnie ko­cha i się o mnie boi, i utwier­dzi mnie w prze­ko­na­niu, że na­sze mał­żeń­stwo zdoła prze­trwać osiem mie­sięcy roz­łąki albo i coś gor­szego. To nie­ważne, że mia­łem wy­schnięte gar­dło, czu­łem pod ję­zy­kiem szorst­kość dzią­seł, ła­pały mnie skur­cze w na­pię­tych mię­śniach, a ko­lejne war­stwy at­mos­fe­ryczne stop­niowo od­ci­nały mnie od co­dzien­nych ziem­skich wy­gód. Ta hi­sto­ryczna chwila na­le­żała do mnie. Dzieci w szkole przez stu­le­cia będą po­wta­rzały moje na­zwi­sko, a moja po­do­bi­zna bez wąt­pie­nia za­sili za­soby pra­skiego Mu­zeum Fi­gur Wo­sko­wych. Już te­raz kra­jo­braz Czech po ho­ry­zont upstrzony był bil­l­bo­ar­dami z wi­ze­run­kiem mo­jej twa­rzy, wznie­sio­nej ku gó­rze z pa­sją prak­tyka. Pi­sma plot­kar­skie su­ge­ro­wały, że mam cztery ko­chanki i zma­gam się z uza­leż­nie­niem od ha­zardu. Albo że cała mi­sja to oszu­stwo i je­stem za­le­d­wie kom­pu­te­rową po­sta­cią, pod którą głos pod­kłada ak­tor.

Dok­tor Ku­řák, te­ra­peuta przy­dzie­lony mi przez rząd, upie­rał się, że start na­pełni mnie czy­stym prze­ra­że­niem – będę sa­motną ludzką istotą po­dró­żu­jącą ku nie­zna­nemu, zdaną na ła­skę obo­jęt­nej, nie­mej tech­no­lo­gii. Nie lu­bi­łem dok­tora Ku­řáka. Roz­ta­czał woń ogór­ków kon­ser­wo­wych i był pe­sy­mi­stą uda­ją­cym czło­wieka z do­świad­cze­niem. Miał przy­go­to­wać moją de­li­katną psy­chikę do cze­ka­ją­cej mnie mi­sji, jed­nak zaj­mo­wał się głów­nie spi­sy­wa­niem drę­czą­cych mnie lę­ków (za­tru­cie po­kar­mowe; gą­sie­nice; ist­nie­nie za­świa­tów i ewen­tu­al­ność, że od ży­cia nie ma ucieczki), z ta­kim za­pa­łem, jakby miał na­dzieję stać się kie­dyś moim ofi­cjal­nym bio­gra­fem. Po­ra­dził mi, że­bym pod­czas startu spo­ży­wał ulu­bione sło­dy­cze z dzie­ciń­stwa (ta­tranky, wa­felki w cze­ko­la­dzie, które trzy­ma­łem w schowku po le­wej stro­nie) i że­bym roz­my­ślał nad swoją po­win­no­ścią wo­bec świata, głę­bo­kim za­szczy­tem, ja­kim jest zy­ska­nie miana naj­więk­szego cze­skiego od­krywcy od cza­sów Jana Ewan­ge­li­sty Pur­kyně, który zwró­cił uwagę na uni­kal­ność ludz­kich od­ci­sków pal­ców, i Ot­tona Wich­terle, wy­na­lazcy mięk­kich so­cze­wek kon­tak­to­wych. Wy­obraź­nia po­dą­żyła za roz­ocho­co­nym ego i w ci­szy ko­mory za­czą­łem szep­tać mowę no­blow­ską, aż pra­gnie­nie stało się nie do wy­trzy­ma­nia. Zła­ma­łem się i przy­ci­sną­łem gu­zik z na­pi­sem H2O, a ciecz po­pły­nęła z po­jem­nika umiesz­czo­nego pod fo­te­lem przez rurkę, którą mia­łem przy­mo­co­waną do ra­mie­nia. By­łem uza­leż­niony od wła­snej fi­zycz­no­ści, ni­czym ka­rze­łek pnący się po ło­dy­dze fa­soli, by zmie­rzyć się na rękę z ko­lo­sem – ja, or­ga­niczny zle­pek przy­ziem­nych po­trzeb, ta­kich jak od­dy­cha­nie, pi­cie, wy­da­la­nie. „Dość tych czar­nych my­śli, na­pij się wody” – po­wie­dzia­łem sam do sie­bie, czu­jąc, jak stru­mień ad­re­na­liny wy­ostrza mi zmy­sły i tłumi ból w ciele.

Pra­wie pół­tora roku temu nie­znana ko­meta wle­ciała do Drogi Mlecz­nej od strony Karła Wiel­kiego Psa i wy­wo­łała w na­szym ukła­dzie sło­necz­nym bu­rzę in­ter­ga­lak­tycz­nego pyłu. Mię­dzy We­nus a Zie­mią ufor­mo­wała się chmura, nie­znane do­tąd zja­wi­sko, któ­remu jego od­krywcy z New Delhi nadali na­zwę Cho­pra i które ską­pało ziem­skie noce w fio­le­to­wym świe­tle zo­dia­kal­nym, zmie­nia­jąc wy­gląd nieba znany nam od po­czątku dzie­jów. Wszech­świat ob­ser­wo­wany nocą z po­wierzchni Ziemi nie był już czarny. Tym­cza­sem chmura znie­ru­cho­miała. Nie sta­no­wiła bez­po­śred­niego za­gro­że­nia, ale jej sta­tycz­ność drę­czyła na­szą wy­obraź­nię wi­zjami peł­nymi grozy. Różne kraje na wy­ścigi pla­no­wały mi­sje ko­smiczne, by po­chwy­cić czą­steczki ta­jem­ni­czej Cho­pry i prze­ba­dać owe mi­kro­sko­pijne frag­menty nie­zna­nych nam świa­tów w po­szu­ki­wa­niu związ­ków che­micz­nych i śla­dów ży­cia. Wy­słano cztery bez­za­ło­gowe wa­ha­dłowce, aby prze­te­sto­wać wła­ści­wo­ści Cho­pry i spro­wa­dzić próbki na Zie­mię, sondy wró­ciły jed­nak z pu­stymi brzu­chami i bez żad­nych uży­tecz­nych da­nych, zu­peł­nie jakby chmura była fa­ta­mor­ganą, wspól­nym snem mi­liar­dów lu­dzi.

Ko­lejny krok był nie­unik­niony. Nie mo­gli­śmy dłu­żej ufać ma­szy­nom. Wy­strze­lono więc ste­ro­wany z Ziemi prom ko­smiczny z nie­miec­kim szym­pan­sem imie­niem Gre­gor na po­kła­dzie, by spraw­dzić, czy przy od­po­wied­nich środ­kach bez­pie­czeń­stwa czło­wiek bę­dzie w sta­nie prze­żyć we­wnątrz Cho­pry na tyle długo, aby do­ko­nać ob­ser­wa­cji i ręcz­nie prze­ana­li­zo­wać próbki.

Gre­gor wró­cił w swo­jej klatce cały i zdrów, tym­cza­sem za­szło coś no­wego: chmura za­częła sama się po­że­rać, ze­wnętrzne war­stwy roz­pra­szały się i zni­kały w gę­stym ją­drze. Jedni mó­wili o an­ty­ma­te­rii, inni przy­pi­sy­wali chmu­rze wła­ści­wo­ści or­ga­niczne. W me­diach trwały spe­ku­la­cje – które z państw okaże się na tyle zu­chwałe, by wy­słać lu­dzi ku od­da­lo­nemu o cztery mie­siące lotu nie­zna­nemu i po­ten­cjal­nie za­bój­czemu sku­pi­sku ko­smicz­nego pyłu? Po­gło­ski, wciąż tylko po­gło­ski spły­wały od Ame­ry­ka­nów, Ro­sjan, Chiń­czy­ków, a na­wet Niem­ców, któ­rzy ze względu na po­świę­ce­nie Gre­gora uwa­żali się za naj­po­waż­niej za­an­ga­żo­wa­nych w sprawę Cho­pry.

Aż wresz­cie nad­szedł ko­mu­ni­kat wy­dany przez dzie­się­cio­mi­lio­nowy kraj, mój kraj, zie­mie Czech, Mo­raw i Ślą­ska. To Czesi mieli po­le­cieć do Cho­pry i zdo­być jej ta­jem­nice. A ja mia­łem zo­stać ich czem­pio­nem, który wróci do domu w bla­sku na­uko­wej chwały. Zgod­nie ze sło­wami pi­ja­nego ab­syn­tem po­ety, prze­dru­ko­wa­nymi na­stęp­nego dnia we wszyst­kich więk­szych ga­ze­tach: „W Ja­nie Hu­sie 1 leży na­sza na­dzieja na nową su­we­ren­ność i do­bro­byt, gdyż zna­leź­li­śmy się w gro­nie od­kryw­ców ko­smosu. Od­wra­camy się od prze­szło­ści, od cza­sów, gdy inni ro­ścili so­bie do nas prawa i omal nie wy­ko­rze­nili na­szego ję­zyka, a Eu­ropa za­kry­wała oczy i uszy, kiedy bru­tal­nie wy­ry­wano jej samo serce. Przez tę próż­nię wę­dro­wać będą nie tylko na­sza wie­dza na­ukowa i tech­no­lo­gia, ale także czło­wie­czeń­stwo w oso­bie Ja­kuba Pro­cházki, pierw­szego cze­skiego astro­nauty, który po­nie­sie du­cha na­szej re­pu­bliki do gwiazd. Dziś osta­tecz­nie i ab­so­lut­nie ogła­szamy cał­ko­witą nie­pod­le­głość”.

Gdy przy­go­to­wy­wa­łem się do mi­sji, moja co­dzien­ność stała się wła­sno­ścią pu­bliczną. Na ulicy przed blo­kiem, w któ­rym miesz­ka­li­śmy z Lenką, ro­iło się od fur­go­ne­tek te­le­wi­zji i prasy, dzien­ni­ka­rzy je­dzą­cych dru­gie śnia­da­nie, re­por­te­rów opar­tych łok­ciami o sa­mo­chody ni­czym snaj­pe­rzy, pa­łę­ta­ją­cych się dzie­cia­ków, które po­lo­wały na au­to­graf, i zwy­kłych ga­piów – aż po­li­cja mu­siała usta­wić ba­rierki i prze­kie­ro­wać ruch. Mo­głem za­po­mnieć o sa­mot­nych spa­ce­rach po mie­ście i ci­chych roz­wa­ża­niach, które jabłko na targu wy­brać. Przy­dzie­lono mi świtę, która cho­dziła za mną wszę­dzie, dla bez­pie­czeń­stwa (już za­częły spły­wać li­sty od nie­zrów­no­wa­żo­nych fa­nów i kan­dy­da­tek na ko­chanki) oraz żeby mi po­ma­gać – w za­ku­pach, przy­gła­dza­niu nie­sfor­nych wło­sów, wy­po­wie­dziach pu­blicz­nych. Po krót­kim cza­sie nie mo­głem się już do­cze­kać, aż opusz­czę Zie­mię i znów będę mógł cie­szyć się pro­stym do­bro­dziej­stwem sa­mot­no­ści. Ci­szą.

A te­raz ci­sza prze­ro­dziła się w ko­lejny nie­chciany dźwięk. Otwo­rzy­łem scho­wek z prze­ką­skami i od­gry­złem kęs wa­felka. Był za su­chy, zwie­trzały i w ni­czym nie przy­po­mi­nał spo­koju dzie­ciń­stwa, z któ­rym miał się ko­ja­rzyć. Za­pra­gną­łem prze­nieść się gdzie in­dziej, zna­leźć uko­je­nie w cza­sach, które ro­zu­mia­łem, wró­cić do ży­cia, które do­pro­wa­dziło mnie na po­kład Jana Husa 1. Ist­nie­nie na­pę­dzane jest ener­gią, płyn­nym dą­że­niem na­przód, a jed­nak za­wsze szu­kamy źró­dła, Wiel­kiego Wy­bu­chu, który skie­ro­wał nas na nie­unik­nione tory. Wy­łą­czy­łem mo­ni­tor z trans­mi­sją na­ro­do­wego święta i za­mkną­łem oczy. Gdzieś w głę­bo­kich krę­gach czasu, zde­rza­ją­cych się ze sobą w ot­chłani pa­mięci, ty­kał ze­gar.

Mój Wielki Wy­buch na­stą­pił zimą 1989 roku we wsi o na­zwie Středa. Li­ście lip opa­dły i zgniły, te nie­zgra­bione two­rzyły brą­zową breję na wy­bla­kłych źdźbłach trawy. Jest po­ra­nek w dzień Uboju, a ja sie­dzę w pach­ną­cym jabł­kami du­żym po­koju w domu dziad­ków, szki­cu­jąc w bloku por­tret świni Lo­udy. Dzia­dek prze­ciąga no­żem rzeź­nic­kim po owal­nej ostrzałce, raz po raz prze­ry­wa­jąc, żeby ugryźć grubą kromkę chleba ze smal­cem. Bab­cia pod­lewa ro­śliny – bujny gąszcz fio­le­tów, czer­wieni i zie­leni spo­wi­ja­jący wszyst­kie okna – i gwiż­dże do rytmu ty­ka­ją­cego ze­gara. Pod ze­ga­rem wisi czarno-białe zdję­cie mo­jego ojca jako sze­roko uśmiech­nię­tego chłopca o szcze­rym, swo­bod­nym spoj­rze­niu, ja­kiego ni­gdy u niego nie wi­dzia­łem. Spa­siony coc­ker spa­niel Šíma śpi obok mnie, wio­nąc mi w łydkę go­rą­cym, spo­koj­nym od­de­chem.

Oto po­wolny, ci­chy świat ma­łej wsi kilka go­dzin przed ak­sa­mitną re­wo­lu­cją. Świat, w któ­rym moi ro­dzice wciąż żyją. W naj­bliż­szej przy­szło­ści cze­kają na mnie świeżo ugo­to­wany gu­lasz, nóżki wie­przowe z do­mo­wym chrza­nem oraz ka­pi­ta­lizm. Dzia­dek za­bra­nia nam słu­chać ra­dia. Dzień Uboju na­leży do niego. Co­dzien­nie rano i po po­łu­dniu kar­mił wie­prza Lo­udę mie­szanką ziem­nia­ków, wody i ka­szy, dra­piąc zwie­rzę za uchem i z uśmie­chem ła­piąc je za tłu­ste boki. – Lo­uda jest tak gruby, że je­śli go dziś nie za­bi­jemy, pęk­nie – mówi dzia­dek. Po­li­tyka może za­cze­kać.

Może to wła­śnie w tym po­koju, ogrze­wa­nym cie­płem ko­minka, wy­peł­nio­nym dźwię­kami gwiz­da­nej me­lo­dii, ostrzo­nego noża, psiego od­de­chu, skro­ba­nia ołówka o pa­pier, bur­czą­cych brzu­chów – może to gdzieś tu­taj spon­ta­nicz­nie wy­two­rzyła się ener­gia, która przy­pie­czę­to­wała mój los astro­nauty?

Ro­dzice przy­jeż­dżają z Pragi o dru­giej. Spóź­nili się, bo oj­ciec sta­nął obok łąki sto­kro­tek, żeby ze­rwać kilka kwia­tów dla matki. Na­wet w sta­rej nie­bie­skiej kurtce i dre­so­wych spodniach ojca moja matka wy­gląda ni­czym jedna z tych ru­do­wło­sych ak­to­rek o ce­rze gład­kiej jak mleko, gra­ją­cych w te­le­wi­zji role mło­dych to­wa­rzy­szek ki­pią­cych ko­bie­co­ścią i za­wzię­cie od­da­nych Par­tii. Bo­ko­brody ojca są dłuż­sze niż zwy­kle, bo nie musi już się go­lić do pracy. Jest chudy, oczy ma za­puch­nięte od pi­tej przed snem śli­wo­wicy. Zbie­rają się są­sie­dzi, po­nad czter­dzie­ści osób, a wśród nich tu­tej­szy rzeź­nik, który po­może dziad­kowi w świ­nio­bi­ciu. Oj­ciec unika kon­taktu wzro­ko­wego z są­sia­dami, któ­rzy nie wie­dzą, czym się zaj­muje. Je­śli od­kryją, że jest ko­la­bo­ran­tem, człon­kiem taj­nych służb, po­rzucą dziadka i bab­cię i będą pluli na na­sze na­zwi­sko. Nie pu­blicz­nie, lecz z ci­chą wro­go­ścią zro­dzoną ze stra­chu i nie­uf­no­ści wo­bec re­żimu. Ta re­wo­lu­cja to pro­test prze­ciwko wszyst­kiemu, za czym opo­wiada się mój oj­ciec. Są­sia­dów roz­piera głód zmiany, tym­cza­sem on wy­pusz­cza dym spo­mię­dzy bla­dych warg, wie­dząc, że ta wła­śnie zmiana umiej­scowi go po nie­wła­ści­wej stro­nie dzie­jów.

Dłu­gie, wą­skie po­dwó­rze znaj­duje się mię­dzy do­mem dziad­ków a wy­soką ścianą są­sied­niego za­kładu szew­skiego. Zwy­kle za­śmie­cają je nie­do­pałki pa­pie­ro­sów i wa­la­jące się na­rzę­dzia ogrod­ni­cze babci, ale w dzień Uboju zie­mia oraz kępki trawy są za­mie­cione do czy­sta. Wy­soki płot od­dziela po­dwó­rze od ogrodu i chle­wika, wy­zna­cza­jąc arenę, Ko­lo­seum, gdzie od­bę­dzie się ostatni ta­niec dziadka z Lo­udą. For­mu­jemy krąg z prze­rwą na wej­ście Lo­udy. O pią­tej dzia­dek wy­pusz­cza zwie­rzę z za­grody i z pla­śnię­ciem ude­rza je w zad. Pod­czas gdy wieprz biega po po­dwó­rzu, z pod­nie­ce­niem ob­wą­chu­jąc na­sze stopy i go­niąc za ko­tem przy­błędą, dzia­dek ła­duje pi­sto­let skał­kowy pro­chem oraz oło­wianą kulą. Że­gnam się ze zmę­czo­nym już te­raz, spo­wol­nia­łym Lo­udą, kle­piąc go po no­sie, a dzia­dek wy­ciąga go na śro­dek okręgu i po­wala na bok kop­nię­ciem cięż­kiego buta. Przy­kłada Lo­udzie pi­sto­let za ucho; kula prze­bija skórę, mięso, czaszkę. Nogi świni jesz­cze drgają, kiedy dzia­dek prze­cina jej gar­dło nad wia­drem, żeby ze­brać krew na zupę i kieł­basę. Parę me­trów da­lej rzeź­nik wraz z kil­koma męż­czy­znami z wio­ski sta­wiają rusz­to­wa­nie z ha­kiem i na­le­wają wrzątku do me­ta­lo­wego zbior­nika. Oj­ciec ze zmarsz­czo­nymi brwiami za­pala pa­pie­rosa. Nie lubi za­bi­ja­nia zwie­rząt. Ma­wia, że to bar­ba­rzyń­stwo, krzyw­dzić stwo­rze­nia, które chcą po pro­stu so­bie żyć na tym świe­cie. Lu­dzie to dra­nie. Matka upo­mina go wtedy, żeby nie kładł mi do głowy ta­kich rze­czy, a poza tym to chyba nie jest we­ge­ta­ria­ni­nem, prawda?

W zbior­niku od ró­żo­wego ciała Lo­udy od­pa­dają szcze­ci­nia­ste włosy. Wie­szamy go za nogi na haku i prze­ci­namy brzuch, od pa­chwiny do brody. Ścią­gamy skórę, wy­kra­wamy bo­czek, go­tu­jemy łeb. Oj­ciec spo­gląda na ze­ga­rek i wcho­dzi do domu. Przez okno wi­dzę matkę pa­trzącą, jak jej mąż roz­ma­wia przez te­le­fon. Nie, nie roz­ma­wia. Słu­cha. Słu­cha, a po­tem od­kłada słu­chawkę.

Uli­cami Pragi pły­nie rzeka ma­ni­fe­stan­tów, jest ich pięć­set ty­sięcy. Ich droga usłana jest ce­głami i po­pę­ka­nymi mi­li­cyj­nymi tar­czami. Brzę­cze­nie klu­czy i dzwon­ków za­głu­sza ko­mu­ni­katy z ra­dia. Czas słów już mi­nął – te­raz jest ha­łas. Chaos, po­czu­cie ulgi. Pora na nowy nie­po­rzą­dek. Ra­dziecka oku­pa­cja, ma­rio­net­kowy rząd wspie­rany przez Mo­skwę – to wszystko wali się, gdy miesz­kańcy kraju wo­łają o wol­ność ro­dem z Za­chodu. – Do dia­bła z tymi pa­so­ży­tami, nie­wdzięcz­nymi skur­wy­sy­nami – oznaj­mia kie­row­nic­two Par­tii. Niech im­pe­ria­li­ści za­biorą ich pro­sto do pie­kła.

Go­tu­jemy ję­zyk Lo­udy. Od­kra­wam no­żem małe ka­wałki i wkła­dam je do ust, go­rące, tłu­ste, pyszne. Dzia­dek oczysz­cza je­lita octem i wodą. W tym roku to mnie przy­pada za­szczyt ob­słu­gi­wa­nia ma­szynki – wkła­dam pla­stry pod­gar­dla, wą­troby, płuc i mostka wraz ka­wał­kami chleba do ko­mory i do­ci­skam, krę­cąc korbą. Dzia­dek zbiera masę i upy­cha ją w oczysz­czo­nych je­li­tach. Jako je­dyny we wsi na­dal wy­twa­rza ji­tr­nice ręcz­nie, za­miast uży­wać ma­szyny. Są­sie­dzi cze­kają cier­pli­wie na swoje fanty. Gdy tylko bab­cia roz­dziela wciąż pa­ru­jące pa­kunki, lu­dzie za­czy­nają się roz­cho­dzić, znacz­nie wcze­śniej niż zwy­kle, a po­łowa nie jest na­wet pi­jana. Spie­szą się do te­le­wi­zo­rów i od­bior­ni­ków ra­dio­wych, żeby śle­dzić, co się dzieje w Pra­dze. Šíma że­brze o resztki, po­zwa­lam mu zli­zać tłuszcz z mo­jego palca. Matka i bab­cia za­bie­rają mięso do domu, żeby je po­pa­ko­wać i za­mro­zić, tym­cza­sem oj­ciec na ka­na­pie wy­gląda przez okno i pali pa­pie­rosy. Wcho­dzę do środka i z przy­jem­no­ścią wdy­cham ostry za­pach gu­la­szu na obiad.

– Jesz­cze za wcze­śnie, żeby coś stwier­dzić na pewno – mówi matka.

– Tam jest tyle lu­dzi, Mar­kéta. Par­tia chciała wy­słać mi­li­cję, żeby ich roz­go­niła, ale Mo­skwa po­wie­działa „nie”. Wiesz, co to zna­czy? To zna­czy, że już nie wal­czymy. Nie mamy za sobą Ar­mii Czer­wo­nej. To ko­niec. Po­win­ni­śmy zo­stać na wsi, z dala od tego mo­tło­chu.

Wy­cho­dzę z po­wro­tem na ze­wnątrz, do dziadka, który usta­wia na środku po­dwó­rza taczkę pełną su­chych szczap. Używa ich, by roz­pa­lić nie­duże ogni­sko. Zie­mia pod na­szymi sto­pami jest na­są­czona krwią. W pro­mie­niach za­cho­dzą­cego słońca kro­imy i przy­pie­kamy chleb do obiadu.

– Chciał­bym, żeby tata ze mną po­ga­dał – mó­wię.

– Ostatni raz miał taką minę, kiedy był mały i pies ugryzł go w rękę.

– Co te­raz bę­dzie?

– Nie mów nic ojcu, Ja­kub, ale to, co się dzieje, nie jest złe.

– Czyli Par­tia prze­gra?

– Par­tia po­winna już odejść. Czas na coś no­wego.

– Ale to zna­czy, że bę­dziemy im­pe­ria­li­stami?

Dzia­dek się śmieje.

– Chyba tak.

Po­nad drze­wami wzdłuż bramy roz­ciąga się czy­sty nie­bo­skłon pe­łen gwiazd, o wiele przej­rzyst­szy tu, gdzie nie tłumi go świa­tło pra­skich la­tarni. Dzia­dek po­daje mi kromkę chleba z przy­pa­loną skórką, a ja wsu­wam ją do ust, czu­jąc się jak po­stać z te­le­wi­zora. W te­le­wi­zji lu­dzie sto­jący w ob­li­czu nie­zna­nej rze­czy­wi­sto­ści je­dzą po­woli. Może to wła­śnie tu­taj bańka no­wej ener­gii prze­bija mocną za­porę praw fi­zyki i do­ko­nuje tak nie­praw­do­po­dob­nego wy­boru? Może to tu tracę na­dzieję na zwy­czajne ziem­skie ży­cie? Koń­czę jeść. Pora wejść do domu, by usły­szeć mil­cze­nie ojca.

– Za dwa­dzie­ścia lat bę­dziesz się na­zy­wał dziec­kiem re­wo­lu­cji – mówi dzia­dek, od­wra­ca­jąc się i si­ka­jąc na ogni­sko.

Jak zwy­kle ma ra­cję. Nie do­daje tylko, z mi­ło­ści albo przez bo­le­sną na­iw­ność, że je­stem dziec­kiem strony prze­gra­nej.

Cho­ciaż może nie. Mimo że sie­dzia­łem na nie­wy­god­nym tro­nie astro­nauty, mimo stra­chu, by­łem przy­go­to­wany. Słu­ży­łem na­uce, ale czu­łem się ra­czej jak śmiały mo­to­cros­so­wiec sto­jący nad po­tężną ot­chła­nią naj­więk­szego ka­nionu świata, mo­dlący się do wszyst­kich bo­gów we wszyst­kich ję­zy­kach przed wy­ko­na­niem skoku – ku śmierci, chwale albo jed­nemu i dru­giemu. Słu­ży­łem na­uce, nie – wspo­mnie­niu ojca, któ­rego wi­zja świata za­wa­liła się w trak­cie ak­sa­mit­nej zimy, nie – wspo­mnie­niu świń­skiej krwi na mo­ich bu­tach. Nie za­wiodę.

Strzą­sną­łem z ko­lan okru­chy wa­felka. Na czarno-zło­tej kuli ziem­skiej dro­biny świa­tła roz­le­wały się po kon­ty­nen­tach w nie­prze­rwa­nym mi­to­tycz­nym po­dziale, usta­ją­cym gwał­tow­nie tam, gdzie za­czyna się nie­po­dzielne kró­le­stwo mrocz­nych oce­anów. Świat przy­gasł, okru­chy unio­sły się w po­wie­trze. Wzle­cia­łem po­nad zja­wi­sko, które na­zy­wamy Zie­mią.

Świat astro­nauty

Obu­dziw­szy się trzy­na­stegoty­go­dnia w ko­smo­sie, wy­swo­bo­dzi­łem się z Ko­konu i prze­cią­gną­łem, ża­łu­jąc, że nie mogę roz­su­nąć za­słon i usma­żyć boczku na śnia­da­nie. Prze­pły­ną­łem przez ko­ry­tarz nr 2 i wy­ci­sną­łem zia­renko zie­lo­nej pa­sty na nie­bie­ską szczo­teczkę od firmy Su­perZub, wio­dą­cego dys­try­bu­tora ak­ce­so­riów sto­ma­to­lo­gicz­nych i spon­sora mi­sji. Szczot­ku­jąc zęby, ro­ze­rwa­łem pla­sti­kową paczkę z jed­no­ra­zo­wym ręcz­ni­kiem od Ho­do­vny, du­żej sieci hi­per­mar­ke­tów spo­żyw­czych i spon­sora mi­sji. Splu­ną­łem w ręcz­nik, po czym przyj­rza­łem się z bli­ska swoim ró­żo­wym jak u nie­mow­lę­cia dzią­słom i śnież­no­bia­łym zę­bom, które za­wdzię­cza­łem ta­len­towi cze­skich mi­strzów sto­ma­to­lo­gii oraz su­ro­wym za­sa­dom hi­gieny obo­wią­zu­ją­cym na statku. Choć wcze­śniej przy­rze­ka­łem so­bie tego nie ro­bić, po­ma­ca­łem ję­zy­kiem je­den z trzo­now­ców i zna­jomy ból się na­si­lił. Choć przed star­tem den­ty­sta dał mi naj­wyż­sze noty, już w pierw­szym ty­go­dniu po­czu­łem próch­ni­cze ćmie­nie, które jed­nak utrzy­my­wa­łem w ta­jem­nicy. Nie szko­lono mnie z wy­ry­wa­nia zę­bów, a gdzie w ko­smo­sie miał­bym zna­leźć le­ka­rza? I czy przy­niósłby ze sobą wła­sny pod­tle­nek azotu, czy może po­brałby go z za­nie­czysz­czo­nej at­mos­fery ziem­skiej? Po­wstrzy­ma­łem śmiech i tylko uśmiech­ną­łem się do sie­bie. – Ni­gdy się nie śmiej z wła­snych dow­ci­pów – ra­dził dok­tor Ku­řák. – To nie­chybny symp­tom osła­bie­nia władz umy­sło­wych.

Być może naj­bar­dziej szo­ku­jące w ca­łej mi­sji było to, jak prędko przy­wy­kłem do po­kła­do­wej ru­tyny. Pierw­szy ty­dzień w ko­smo­sie spę­dzi­łem w cią­głym na­pię­ciu, jak­bym sie­dział w pu­stej sali ki­no­wej, cze­ka­jąc, aż ekran roz­bły­śnie, a szum pro­jek­tora wy­goni nie­chciane my­śli z głowy. Lek­kość mo­ich ko­ści, nie­za­kłó­cone dzia­ła­nie po­kła­do­wych urzą­dzeń, skrzy­pie­nie i ło­moty jak od są­sia­dów z góry – to wszystko wy­da­wało się eks­cy­tu­jące, warte za­chwytu. Ale już w dru­gim ty­go­dniu zro­dziła się we mnie tę­sk­nota za ja­kąś od­mianą, a plu­cie pa­stą w jed­no­ra­zowy ręcz­nik za­miast do zwy­kłej ziem­skiej umy­walki stra­ciło po­smak no­wo­ści. Z na­dej­ściem trzy­na­stego ty­go­dnia na do­bre już stra­ci­łem ba­nalną wiarę w to, że waż­niej­sza od celu jest sama po­dróż, zaś przed znu­że­niem ru­tyną ra­to­wały mnie tylko dwie rze­czy: myśl o do­tar­ciu do chmury pyłu i ze­bra­niu jej zło­wiesz­czych plo­nów oraz roz­mowy z Lenką, któ­rej głos upew­niał mnie, że wciąż gdzieś jest Zie­mia, a ja mam do­kąd wró­cić.

Prze­pły­ną­łem ko­ry­ta­rzem nr 3, otwo­rzy­łem drzwi spi­żarni i roz­sma­ro­wa­łem kleks nu­telli na ka­wałku pity. Pod­rzu­ci­łem go w górę i pa­trzy­łem, jak drga, czu­jąc się jak mistrz piz­zer­man ob­ra­ca­jący cia­stem. Je­dze­nie było moim ci­chym wspól­ni­kiem w tym od­le­głym lo­cie – przyj­mu­jąc po­karm, świa­do­mie od­da­la­łem od sie­bie śmierć. Sta­tek miał swoje pa­liwo, a ja swoje: pro­te­inowe kostki o smaku cze­ko­lady, lio­fi­li­zo­wane bryłki kur­czaka i po­ma­rań­cze, które dzięki za­mra­żarce po­zo­sta­wały słod­kie i so­czy­ste. Mi­nęły czasy, kiedy astro­nauci byli ska­zani na żyw­ność w proszku, mniej wię­cej tak zdrową i smaczną jak prze­ter­mi­no­wana oran­żada z to­rebki.

Je­dząc, po­stu­ka­łem w mar­twą so­czewkę zgrab­nej ka­merki mo­ni­to­ru­ją­cej od firmy Co­tol, wio­dą­cego pro­du­centa sprzętu elek­tro­nicz­nego oraz spon­sora mi­sji. Ka­mery na statku psuły się jedna po dru­giej, przy­spa­rza­jąc fir­mie wstydu i du­żych strat na gieł­dzie. Nikt nie był w sta­nie do­ciec przy­czyny; pro­du­cent zor­ga­ni­zo­wał na­wet te­le­kon­fe­ren­cję z troj­giem in­ży­nie­rów, któ­rzy mieli krok po kroku prze­pro­wa­dzić mnie przez pro­ces na­prawy, jed­no­cze­śnie pro­wa­dząc trans­mi­sję dla sze­ro­kiej wi­downi – z na­dzieją, że ura­tuje w ten spo­sób wi­ze­ru­nek firmy. Za­da­nie oka­zało się nie­wy­ko­nalne. Oczy­wi­ście nie po­wie­dzia­łem ni­komu, że ile­kroć któ­raś z ka­mer tra­ciła łącz­ność z sie­cią, po statku nio­sło się upo­rczywe skro­ba­nie, które usta­wało, gdy tylko zbli­ża­łem się do za­łomu ko­ry­ta­rza. Dok­tor Ku­řák tłu­ma­czył mi przed star­tem, że tego ro­dzaju ilu­zje słu­chowe są nor­malne, gdyż dźwięk – jako coś, co ko­ja­rzy się z Zie­mią – nie­sie astro­nau­cie po­cie­sze­nie. Nie ma sensu go­nić za du­chami. Poza tym wcale mi nie prze­szka­dzało, że ka­mery nie śle­dzą już każ­dego mo­jego ru­chu – mo­głem w spo­koju ła­mać ści­słą dietę, de­lek­tu­jąc się sło­dy­czami i al­ko­ho­lem. Mo­głem omi­jać tre­ningi. Mo­głem swo­bod­nie de­fe­ko­wać i ona­ni­zo­wać się, nie­pod­glą­dany przez ni­kogo. Wspa­niale było czuć się nie­wi­dzial­nym, zresztą le­piej chyba dzia­łać na zbio­rową wy­obraź­nię lu­dzi, oszczę­dza­jąc im cią­głego wi­doku astro­nauty w por­t­kach od dresu.

Ten dzień miał być przy­jemny. Po wy­ko­na­niu kilku nud­nych za­dań – prze­te­sto­wa­niu Ferdy, urzą­dze­nia zbie­ra­ją­cego pył ko­smiczny, a także od­bęb­nie­niu tre­ningu kar­dio i prze­pro­wa­dze­niu dia­gno­styki ge­ne­ra­tora tlenu – chcia­łem przez kilka go­dzin po­od­po­czy­wać i coś so­bie po­czy­tać, za­nim ubiorę się na spo­tka­nie z żoną. Póź­niej za­mie­rza­łem opić szkla­neczką whi­sky to, że za­le­d­wie cztery ty­go­dnie dzielą mnie od celu – ga­zo­wego ol­brzyma o na­zwie Cho­pra, który zmie­nił wy­gląd ziem­skiego nieba i wy­my­kał się na ra­zie na­szemu ro­zu­mie­niu. Po wnik­nię­ciu w chmurę mia­łem po­brać próbki za po­mocą Ferdy, naj­bar­dziej za­awan­so­wa­nego tech­no­lo­gicz­nie pro­duktu in­ży­nie­rii ko­smicz­nej, jaki kie­dy­kol­wiek po­wstał w Eu­ro­pie Środ­ko­wej, a na­stęp­nie, w dro­dze po­wrot­nej na Zie­mię, prze­ba­dać je w spe­cjal­nie za­pro­jek­to­wa­nym la­bo­ra­to­rium. To wła­śnie dla­tego Pro­gram Ko­smiczny Re­pu­bliki Cze­skiej za­trud­nił mnie, wy­kła­dowcę astro­fi­zyki i do­świad­czo­nego ba­da­cza pyłu ko­smicz­nego z Uni­wer­sy­tetu Ka­rola. Prze­szko­lono mnie w za­kre­sie lo­tów ko­smicz­nych i po­wstrzy­my­wa­nia mdło­ści w wa­run­kach ze­ro­wej gra­wi­ta­cji. Za­py­tano, czy po­dejmę się mi­sji przy za­strze­że­niu, że mogę nie wró­cić. Zgo­dzi­łem się.

My­śli o śmierci na­wie­dzały mnie tylko przed za­śnię­ciem. To­wa­rzy­szący im lekki chłód w ko­niusz­kach pal­ców usta­wał, gdy tra­ci­łem świa­do­mość. Nie mia­łem snów.

Nie wie­dzia­łem, czy bar­dziej się cie­szę na zba­da­nie ta­jem­nic Cho­pry, czy na roz­mowy z Lenką. Dba­nie o ziem­sko-ko­smiczne mał­żeń­stwo za po­mocą co­ty­go­dnio­wego łą­cze­nia wi­deo przy­po­mi­nało pla­no­wa­nie przy­szło­rocz­nych wa­ka­cji przez czło­wieka po­woli zże­ra­nego przez cho­robę. Po tych trzy­na­stu ty­go­dniach czu­łem, jak mia­rowy jest rytm ludz­kiej tę­sk­noty.

Po­nie­dzia­łek, wstępne sta­dium: Ko­cha­nie, tak mi cię bra­kuje. Ma­rzę, żeby rano w łóżku po­czuć na nad­garst­kach twój od­dech.

Wto­rek, no­stal­gia za prze­szło­ścią: Pa­mię­tasz, jak za­trzy­mali nas na chor­wac­kiej gra­nicy i chcieli za­brać ka­napki ze sznyc­lem? Od­pa­ko­wa­łaś jedną i za­czę­łaś jeść, krzy­cza­łaś, że­bym zro­bił to samo, że zjemy wszyst­kie przed gra­nicą, po­ka­żemy tym fa­szy­stom. Już wtedy wie­dzia­łem, że się z tobą oże­nię.

Środa, za­prze­cze­nie: Znajdę się z po­wro­tem w na­szej sy­pialni, je­śli tylko będę tego do­sta­tecz­nie mocno pra­gnął.

Czwar­tek, sek­su­alna fru­stra­cja i bierna agre­sja: Czemu cię tu nie ma? Co ro­bisz ca­łymi dniami, kiedy ja splu­wam w nie­bie­ski ręcz­nik od Ho­do­vny i li­czę go­dziny dzie­lące mnie od po­wrotu do gra­wi­ta­cji?

Pią­tek, lekki obłęd i pi­sa­nie pio­se­nek: Swę­dzi, lecz nie mo­żesz się po­dra­pać. Swę­dzi, lecz nie mo­żesz się po­dra­pać. Mi­łość swę­dzi, lecz nie mo­żesz się po­dra­pać, o-o-oo.

W pierw­szych ty­go­dniach za każ­dym ra­zem prze­kra­cza­li­śmy na­rzu­cony nam pół­to­ra­go­dzinny li­mit. Lenka za­su­wała ciem­no­nie­bie­ską za­słonę i zdej­mo­wała su­kienkę. Za pierw­szym ra­zem była w no­wej bie­liź­nie ku­pio­nej jesz­cze tego sa­mego przed­po­łu­dnia: w czar­nych ko­ron­ko­wych fi­gach i czar­nym sta­niku z ró­żo­wym ob­rąb­kiem. Za dru­gim jej na­gie ciało otu­lała tylko nie­bie­ska po­świata. Petr, kie­row­nik mi­sji, da­wał nam tyle czasu, ile po­trze­bo­wa­li­śmy. Zresztą li­mity nie miały więk­szego sensu – mógł­bym ga­dać z Lenką cały dzień, a au­to­ma­tyczna tra­jek­to­ria wa­ha­dłowca po­zo­sta­łaby nie­za­kłó­cona, ale świat po­trze­bo­wał opo­wie­ści o tra­gicz­nym roz­dzie­le­niu pań­stwa Astro­nau­tów. Jaki byłby ze mnie bo­ha­ter, gdy­bym mógł bez ogra­ni­czeń wi­sieć na te­le­fo­nie?

Ostat­nio jed­nak za­czą­łem się cie­szyć z li­mi­tów. Ku mo­jej roz­pa­czy Lenka mil­kła jesz­cze przed upły­wem pierw­szej go­dziny. Mó­wiła ci­cho i zwra­cała się do mnie po imie­niu za­miast któ­rymś z po­wsta­łych przez lata piesz­czo­tli­wych prze­zwisk. Nie było roz­mów o na­go­ści czy fi­zycz­nym pra­gnie­niu. Nie opo­wia­da­li­śmy so­bie szep­tem ero­tycz­nych snów. Lenka dra­pała się w skraj pra­wego ucha, jakby miała wy­sypkę, i nie śmiała się z mo­ich żar­tów. – Ni­gdy nie żar­tuj w sa­mot­no­ści – ra­dził mi dok­tor Ku­řák. – Wpa­da­jąc w pu­łapkę prze­ko­na­nia, że wy­star­czy ci wła­sne to­wa­rzy­stwo, prze­kra­czasz nie­bez­pieczną gra­nicę mię­dzy za­do­wo­le­niem a obłę­dem. Do­bra rada, choć trudna do zre­ali­zo­wa­nia w próżni. Lenka była je­dyną wi­dow­nią, na któ­rej mi za­le­żało. Pustka ko­smosu nie mo­gła się rów­nać z roz­pa­czą, którą czu­łem, gdy jej śmiech za­stą­piła brzę­cząca ci­sza.

Szu­ka­jąc źró­dła roz­kładu, ob­se­syj­nie wra­ca­łem my­ślami do na­szej ostat­niej nocy i ostat­niego po­ranka na Ziemi. Jed­no­cze­śnie wy­ko­ny­wa­łem żmudne czyn­no­ści po­kła­dowe. Pil­no­wa­łem, by sys­temy fil­tru­jące li­kwi­do­wały w za­rodku wszyst­kie bak­te­rie, które w wa­run­kach ko­smicz­nych mo­głyby zmu­to­wać w spo­sób nie­prze­wi­dziany i za­in­fe­ko­wać mnie z nie­znaną na Ziemi siłą. Dba­łem o re­cy­kling tlenu (w zbior­niku z wodą, w któ­rej czę­sto mia­łem ochotę się za­nu­rzyć ni­czym bez­tro­ski tu­ry­sta w cie­płym mo­rzu) oraz ka­ta­lo­go­wa­łem ma­le­jące za­pasy. Sta­tek szu­miał i gru­chał jed­no­staj­nym ba­ry­to­nem, nie­świa­dom ni­czego, i nie py­ta­jąc o nic, niósł mnie ku na­szemu wspól­nemu ce­lowi. Upew­ni­łem się, czy nie ma za­bu­rzeń tra­jek­to­rii lotu – bez po­trzeby, gdyż kom­pu­ter był lep­szym na­wi­ga­to­rem, niż ja kie­dy­kol­wiek mógł­bym się stać. Gdyby Krzysz­tof Ko­lumb, ten ubó­stwiany po­zer, po­sia­dał na­wi­ga­cję sa­te­li­tarną na ta­kim po­zio­mie wy­ra­fi­no­wa­nia, roz­wa­lony w fo­telu i z kie­lisz­kiem wina w dłoni byłby w sta­nie do­trzeć na do­wolny kon­ty­nent. To zna­czyło, że przez ostat­nich trzy­na­ście ty­go­dni mia­łem mnó­stwo czasu na to, by za­mar­twiać się mo­imi mał­żeń­skimi kło­po­tami.

Trzy dni przed wy­lo­tem po­szli­śmy z Lenką do Ku­ratsu, na­szej ulu­bio­nej ja­poń­skiej re­stau­ra­cji w Vi­noh­ra­dach. Lenka miała na so­bie let­nią su­kienkę w żon­kile i skro­piła się no­wymi per­fu­mami o za­pa­chu cy­na­monu i po­ma­rań­czy na­są­czo­nych czer­wo­nym wi­nem. Mia­łem ochotę wpeł­znąć pod stół i wtu­lić twarz w jej uda. Za­ja­da­jąc z ape­ty­tem ta­tar z tuń­czyka, po­wta­rzała, że moje po­świę­ce­nie jest szla­chetne, że jest w nim po­ezja. Na­sze ży­cie miało stać się sym­bo­lem. Skro­pi­łem ma­ka­ron so­kiem z li­monki i po­ki­wa­łem głową. Głos Lenki za­bu­rzał mi pod­nie­ca­jącą wi­zję pod­boju ko­smosu – nie by­łem pe­wien, czy cały wszech­świat jest wart roz­sta­nia z nią, z jej po­ran­nymi ry­tu­ałami, za­pa­chem per­fum i gwał­tow­nymi ata­kami pa­niki w środku nocy. Kto ją bę­dzie bu­dził, za­pew­nia­jąc, że nie dzieje się nic złego, że świat wcale się nie roz­padł? W pew­nej chwili ośle­pił nas flesz apa­ratu fo­to­gra­ficz­nego. Przy­prawy pa­liły w ję­zyk i po raz pierw­szy nie wie­dzia­łem, co po­wie­dzieć żo­nie. Upu­ści­łem wi­de­lec. Prze­pro­si­łem.

– Wy­bacz – po­wie­dzia­łem. Po­je­dyn­cze słowo rzu­cone w jej kie­runku. Póź­niej długo roz­brzmie­wało mi echem w gło­wie. Wy­bacz, wy­bacz, wy­bacz. Ona też prze­rwała je­dze­nie. Miała smu­kłą szyję i usta pod­kre­ślone am­bitną czer­wie­nią. Nie tylko ja mia­łem po­nieść ofiarę – po­no­si­li­śmy ją ra­zem. Lenka po­zwo­liła mi le­cieć. Ta Lenka, która drze­mała, oparta o moje ra­mię, gdy to­ną­łem w pod­ręcz­ni­kach do astro­fi­zyki i pra­cach stu­den­tów. Która w eks­ta­zie upu­ściła te­le­fon do fon­tanny, gdy jej po­wie­dzia­łem, że wy­brano mnie na za­ło­ganta mi­sji. Nie mó­wi­li­śmy o śmierci, lecz o moż­li­wo­ściach, za­szczy­tach. Lenka nie ko­men­to­wała ne­ga­tyw­nych te­stów cią­żo­wych, które za­peł­niały kosz na śmieci, pod­czas gdy ja ca­łymi dniami oswa­ja­łem się z bra­kiem gra­wi­ta­cji w ba­se­nie PKRC, a do domu wra­ca­łem ze sztyw­nymi mię­śniami, beł­ko­cząc tylko „jeść” i „spać”.

Ni­gdy się nie do­wie­dzia­łem, czy przy­jęła moje prze­pro­siny. Się­gnę­li­śmy po wi­delce i do­koń­czy­li­śmy je­dze­nie w nie­mym to­wa­rzy­stwie ga­piów i ich apa­ra­tów utrwa­la­ją­cych na­sze wi­ze­runki. Ca­ło­wa­li­śmy się, pi­li­śmy sake i roz­ma­wia­li­śmy o tym, że kiedy wrócę, po­le­cimy do Miami. Wresz­cie sami zro­bi­li­śmy zdję­cie na­szej ostat­niej ziem­skiej ko­la­cji i wrzu­ci­li­śmy je na Fa­ce­bo­oka. Czter­dzie­ści sie­dem ty­sięcy laj­ków w ciągu pierw­szej go­dziny.

Gdy tylko we­szli­śmy do domu, po­lu­zo­wa­łem kra­wat i zgią­łem się w ataku tor­sji. Al­ko­hol osła­bił dzia­ła­nie le­ków na nud­no­ści, a or­ga­nizm wró­cił do na­tu­ral­nego stanu buntu prze­ciw ob­cią­że­niom tre­nin­go­wym, ob­ja­wia­ją­cego się cią­głymi wy­mio­tami. Gdy zma­ga­łem się nad ubi­ka­cją ze skrę­tami pu­stego już żo­łądka, Lenka gła­skała mnie po wło­sach. Obie­ca­łem, że spró­bu­jemy jesz­cze raz, wła­śnie te­raz, tylko wy­szczot­kuję zęby i po­zbędę się kwa­śnego od­de­chu. Od­parła, że nie ma pro­blemu. Ale wie­dzia­łem, że był. Cze­kała w łóżku, a ja się umy­łem, po czym drżąc wgra­mo­li­łem się na po­sła­nie i mu­sną­łem ję­zy­kiem jej oboj­czyk. Wy­gięła plecy, przy­ci­ska­jąc się do mnie, pod­czas gdy ja roz­cie­ra­łem jedną ręką zwiot­cza­łego ku­tasa. Pie­ści­li­śmy się, wzdy­cha­jąc i zmie­nia­jąc po­zy­cje, aż w końcu de­li­kat­nie mnie ode­pchnęła, za­uwa­ża­jąc, że po­wi­nie­nem się wy­spać. By­łem pe­wien, że to ide­alny mo­ment, może na­wet prze­zna­cze­nie – mąż i żona pło­dzą dziecko, mąż wy­la­tuje w ko­smos, do­ko­nuje wiel­kich od­kryć, wraca na Zie­mię, a po mie­siącu zo­staje oj­cem. Lenka na­sma­ro­wała ra­miona bal­sa­mem i po­wie­działa, że na pewno nam się uda po moim po­wro­cie. Jesz­cze raz pój­dziemy do le­ka­rza, roz­wią­żemy nasz pro­blem. Uwie­rzy­łem jej.

Jed­nak to nie wspo­mnie­nie tam­tej nocy naj­bar­dziej mnie drę­czyło. Naj­gor­sze było po­gwał­ce­nie ry­tu­ału, któ­rego do­ko­na­łem na­szego ostat­niego ranka. Na Ziemi nie przy­kła­da­łem wagi do po­ran­nych ob­rząd­ków. Po co ga­pić się przez okno, są­cząc pa­rzący płyn, i szy­ko­wać fury je­dze­nia na roz­grza­nych pły­tach, skoro świat na ze­wnątrz tylko czeka, by za­cząć czer­pać z niego gar­ściami? Ale moja żona uwiel­biała po­ranki. Wkła­dała szla­frok (nie można się od razu ubrać?), sma­żyła jajka na boczku, kro­iła bułki, pa­rzyła her­batę (nie le­piej ku­pić pączka z czarną kawą w dro­dze do me­tra?) i mó­wiła o na­szych na­dzie­jach na nad­cho­dzący dzień (o ile nie czeka nas śmierć lub ban­kruc­two – hip, hip, hurra). To­wa­rzy­szy­łem jej w tym bez prze­ko­na­nia. Dla­czego wła­ści­wie nie umia­łem się włą­czyć w tę krótką ce­le­bra­cję do­mo­wych spraw, nie po­zwa­la­łem so­bie roz­luź­nić sztyw­nych mię­śni i po­móc Lence przy ja­jecz­nicy, zer­kać ukrad­kiem na jej smu­kłe kostki, gdy tań­czyła po miesz­ka­niu, od­pra­wia­jąc swoje co­dzienne mi­ste­rium? Sma­żyła grube pla­stry boczku, nie z paczki, tylko od rzeź­nika na rogu, wciąż cuch­nące ży­wym zwie­rzę­ciem. Skła­dała mi je w da­rze, wcią­ga­jąc mnie w swoje po­ranne le­ni­stwo, choć wie­działa, jak tę­sk­nię za pę­dem, jak się rwę, by ła­pać ży­cie za rogi. Wie­działa, że ma tę wła­dzę, moc zwal­nia­nia tempa na­szego ży­cia do ko­ją­cego tańca, re­gu­lo­wa­nia mo­jego tętna przez do­tyk, głos, krą­gło­ści ciała. I przez tłuszcz wie­przowy roz­le­wa­jący się po por­ce­la­nie. Była to jedna z wielu klau­zul na­szej umowy, bo­czek i pełne gra­cji ru­chy w za­mian za moje po­słu­szeń­stwo, a ja ni­gdy jej nie na­ru­szy­łem. Aż do tego ostat­niego wspól­nego śnia­da­nia.

Tam­tego po­ranka po prze­bu­dze­niu po­czu­łem zna­jome mdło­ści, sku­tek pod­wod­nego tre­ningu an­ty­gra­wi­ta­cyj­nego. Po­łkną­łem kilka ta­ble­tek pa­ra­ce­ta­molu i wsze­dłem do kuchni, gdzie cze­kało śnia­da­nie. Lenka po­pi­jała coś z wiel­kiego kubka, na ko­la­nach miała lap­top z pre­zen­ta­cją bu­dże­tową. Na mój wi­dok za­trza­snęła klapę urzą­dze­nia.

– Wszystko sty­gnie – po­wie­działa.

– Nie dziś.

– Słu­cham? – za­py­tała, krzy­żu­jąc ra­miona.

– Nie chcę dziś śnia­da­nia. Nie je­stem głodny – stwier­dzi­łem.

Bez słowa otwo­rzyła kom­pu­ter, ła­miąc tym ko­lejną nie­pi­saną za­sadę: żad­nego ga­pie­nia się w ekran przy po­siłku.

Usia­dłem, łyk­ną­łem her­baty i od­su­ną­łem od sie­bie ta­lerz. Spraw­dzi­łem pocztę w te­le­fo­nie z po­sta­no­wie­niem, że nie będę się z ni­czego tłu­ma­czył. Nie chcia­łem, by ten ra­nek przy­po­mi­nał wszyst­kie inne. Te sztuczne de­ko­ra­cje nie pa­so­wały do prze­łomu, jaki za­szedł w na­szym ży­ciu. Może zbyt pa­skud­nie się czu­łem, może by­łem śmier­tel­nie prze­ra­żony i nie my­śla­łem trzeźwo, ale nie­spo­dzie­wa­nie i nie­od­wra­cal­nie zła­ma­łem wa­runki na­szej umowy, a ta­kie prze­wi­nie­nie na za­wsze zo­staje wpi­sane w ży­ciowy re­jestr. Po kilku mi­nu­tach Lenka wy­rzu­ciła moje śnia­da­nie do śmieci.

– Ostatni raz – po­wie­działa.

Może prze­ce­nia­łem zna­cze­nie tam­tego mo­mentu. A może nie. W każ­dym ra­zie chcia­łem dziś za­py­tać Lenkę, czy też ją mar­twią na­sze dłu­gie chwile mil­cze­nia i brak hu­moru. Po­wie­dzieć, że my­śla­łem o tym, jak od­mó­wi­łem udziału w jej po­ran­nym ob­rządku. Za­py­tać, czy czy­tała dzien­ni­kar­skie dy­wa­ga­cje na te­mat praw­do­po­do­bień­stwa mo­jego po­wrotu. Chcia­łem jej się zwie­rzyć, że ostat­nio moje noce (a w za­sa­dzie go­dziny snu, ale dok­tor Ku­řák ra­dził mi się trzy­mać kon­cep­cji dnia i nocy) są pełne wi­zji tłu­stego boczku i że na myśl o uczcie dra­pieżcy ciek­nie mi ślinka. Ma­rzy­łem o boczku na ka­nap­kach z nu­tellą, do­da­wa­nym do se­lera i do lo­dów. O ka­wa­łecz­kach boczku w no­sie, w uszach i mię­dzy udami. Chcia­łem wchła­niać go przez skórę i ra­do­wać się wiel­kimi prysz­czami, które by mi od niego wy­ro­sły. Mu­sia­łem w tej roz­mo­wie wspo­mnieć o po­gwał­ce­niu kon­traktu i bła­gać Lenkę o prze­ba­cze­nie. Ni­gdy wię­cej nie od­mó­wię ni­czego, co wyj­dzie spod jej dłoni.

Czu­łem, że to znów nas zbliży. Wzbu­dzi w nas dłu­go­dy­stan­sową na­mięt­ność, czy­niąc przy­szły suk­ces mi­sji o wiele bar­dziej sa­tys­fak­cjo­nu­ją­cym.

Wkle­pa­łem do kom­pu­tera dane o sta­nie sys­te­mów pod­trzy­mu­ją­cych ży­cie oraz zje­dzo­nych po­sił­kach, nie wspo­mi­na­jąc o chwi­lach sza­leń­stwa z kre­mem cze­ko­la­do­wym i cy­drem. Prze­ka­li­bro­wa­łem Ferdę i uru­cho­mi­łem we­wnętrzną dia­gno­stykę, aby się upew­nić, że fil­try są czy­ste i go­towe na przy­ję­cie da­rów Cho­pry. Póź­niej za­bi­łem tro­chę czasu, czy­ta­jąc Ro­bin­sona Cru­soe, moją ulu­bioną książkę z dzie­ciń­stwa, którą dok­tor Ku­řák po­le­cił mi za­brać ze sobą, aby „wy­wo­łać przy­jemne sko­ja­rze­nia”. Tym bar­dziej – do­dał – że Cru­soe to ide­alny przy­kład czło­wieka po­go­dzo­nego z sa­mot­no­ścią, który za­miast pod­dać się jej nisz­czą­cemu wpły­wowi, wy­ko­rzy­stał ją, by się roz­wi­jać.

Wresz­cie sy­gnał głów­nego kom­pu­tera ob­wie­ścił, że w Pra­dze jest piąta po po­łu­dniu. Ro­ze­bra­łem się do czar­nego T-shirtu, włą­czy­łem elek­tryczną go­larkę i jeź­dzi­łem nią po po­licz­kach, pod­bródku i szyi, ob­ser­wu­jąc, jak zbiera i za­myka we­wnątrz sztywną szcze­cinę. Taki dry­fu­jący wło­sek w wa­run­kach ze­ro­wej gra­wi­ta­cji może być rów­nie nie­bez­pieczny jak po­cisk na Ziemi. Stres przed roz­mową z Lenką przez cały dzień przy­pra­wiał mnie o skręt je­lit, ale po­wstrzy­my­wa­łem chęć sko­rzy­sta­nia z to­a­lety, żeby nie ro­bić tego dwa razy. Te­raz wsze­dłem tam z ko­ry­ta­rza nr 3 i włą­czy­łem wen­ty­la­cję. Wia­traki wcią­gnęły za­stałe po­wie­trze, za­stę­pu­jąc je sztucz­nym po­wie­wem o za­pa­chu wa­ni­lii. Przy­pią­łem się do to­a­lety i par­łem, czu­jąc, jak próż­nia szar­pie mnie za wło­ski na tyłku i wy­nosi nie­czy­sto­ści gdzieś w prze­strzeń. Po­czy­ta­łem jesz­cze Ro­bin­sona – w końcu to na ki­blu za­ko­cha­łem się w tej książce. Kiedy by­łem mały, co roku za­pa­da­łem na grypę żo­łąd­kową, która przy­ku­wała mnie do łóżka na dwa lub trzy ty­go­dnie. Sra­jąc wodą, osła­biony dietą skła­da­jącą się z ba­na­nów i ryżu na­są­czo­nego so­kiem z ogór­ków, wciąż wra­ca­łem do opi­sów sa­mot­no­ści Cru­soe. „Czło­wiek nie do­strzega swo­jego praw­dzi­wego po­ło­że­nia, póki mu tego nie una­ocz­nią prze­ciw­no­ści losu, a war­tość rze­czy po­znaje do­piero, gdy je utraci”. Te­raz mia­łem ze sobą ten sam eg­zem­plarz, po­żół­kły i wy­strzę­piony, po­pla­miony kawą przez mo­jego pra­dziadka, który ukradł go, kiedy szo­ro­wał pod­łogi w domu na­zi­stow­skiego ka­pi­tana. Na­wet po­przez wa­ni­liowy aro­mat do­cie­rał do mnie smród z mo­ich wnętrz­no­ści, co­raz sil­niej bun­tu­ją­cych się prze­ciwko nie­re­gu­lar­nym po­sił­kom, stre­sowi oraz die­cie zło­żo­nej z prze­two­rzo­nych pro­duk­tów, mro­żo­nych wa­rzyw i wody o smaku chloru. Przyj­rza­łem się za­nie­dba­nej kępce wło­sów ło­no­wych, za­cho­dzą­cej aż na chude uda. Kie­dyś były tam mię­śnie, wy­rzeź­bione przez lata bie­ga­nia i jazdy na ro­we­rze, te­raz jed­nak ciało zbla­dło i sfla­czało, a moje nie­mrawe ćwi­cze­nia na bieżni nie po­wstrzy­mały tego pro­cesu. Pod­tar­łem się kil­koma mo­krymi jed­no­ra­zo­wymi ręcz­ni­kami, pod­cią­gną­łem spodnie i wy­czy­ści­łem ścianki to­a­lety.

Po­tem wło­ży­łem białą ko­szulę i czarny kra­wat, ten sam, który mia­łem na so­bie pod­czas ostat­niej ro­man­tycz­nej ko­la­cji na Ziemi. Zdją­łem pię­cio­dniowe bok­serki i wcią­gną­łem na sie­bie świeżą parę. Na Ziemi za­wsze tuż przed randką zmie­nia­łem bie­li­znę. Wrzu­ci­łem bok­serki do zsypu na kom­post – mie­sza­nina bak­te­rii i drob­nego or­ga­nicz­nego śmie­cia ata­ko­wała tam zu­żytą bie­li­znę i roz­kła­dała ją do­tąd, aż nie­wiele z niej zo­stało. Dzięki temu nie mar­no­wa­łem prze­strzeni i nie mu­sia­łem wy­rzu­cać brud­nych gaci w ko­smos.

Przej­rza­łem się w lu­strze. Ko­szula, kie­dyś do­pa­so­wana, wi­siała mi na chu­dych ra­mio­nach ni­czym pon­czo. Sy­tu­ację jako tako ra­to­wał kra­wat, ale w za­sa­dzie nie było spo­sobu, żeby moje ra­miona stra­cha na wró­ble i za­pad­nięta klatka pier­siowa wy­glą­dały zdrowo. Poza tym, że mia­łem chudą syl­wetkę, cier­pia­łem też na ból ko­ści. Cie­nie pod oczami świad­czyły o kosz­ma­rach, które prze­ry­wały mi sen, i prze­lot­nych wi­zjach dłu­gich pa­ję­czych od­nóży skra­da­ją­cych się przez ciemne ko­ry­ta­rze. O tych ostat­nich nie wspo­mi­na­łem w ra­por­tach, żeby nie kar­mić fan­ta­zji dok­tora Ku­řáka o moim obłę­dzie. W Cen­trali uwa­żano, że mam się do­brze. Wła­ściwy puls i zna­ko­mite wy­niki te­stów psy­cho­lo­gicz­nych, mimo że przed za­śnię­ciem roz­ma­wia­łem sam ze sobą. Cen­trala wie­działa swoje.

Wpły­ną­łem do ko­ry­ta­rza nr 4, zwa­nego Ba­wial­nią, i przy­pią­łem się do fo­tela na­prze­ciwko mo­jego je­dy­nego źró­dła roz­rywki i kon­taktu ze świa­tem – kom­pu­tera, który na­zy­wa­łem Ka­flem, o nie­za­wod­nie re­agu­ją­cym na do­tyk wiel­kim lśnią­cym ekra­nie, po­łą­czo­nym z in­ter­ne­tem przez sa­te­litę firmy Su­per­Call (wio­dą­cego do­stawcy usług bez­prze­wo­do­wych i spon­sora mi­sji). Urzą­dze­nie szczy­ciło się bazą dzie­się­ciu ty­sięcy fil­mów, od So­koła mal­tań­skiego do Po­szu­ki­wa­czy za­gi­nio­nej szparki. Mia­łem ogra­ni­czony do­stęp do me­diów spo­łecz­no­ścio­wych – cała ko­mu­ni­ka­cja ze świa­tem ze­wnętrz­nym mu­siała oczy­wi­ście prze­cho­dzić przez Cen­tralę, póź­niej przez dział PR, ga­bi­net pre­zy­denta i znów PR-owców. Jed­nak reszta sieci stała przede mną otwo­rem i po­sia­dała fan­ta­styczną moc za­ba­wia­nia mo­jego umy­słu do­wol­nym te­ma­tem, któ­rego się­gały jej wszech­wie­dzące macki. Trudno było po­wstrzy­mać się od my­śli, że gdy­by­śmy wszyst­kim gło­du­ją­cym i prze­pra­co­wa­nym lu­dziom dali po zwy­kłym lap­to­pie, okryli cały świat cie­płą koł­derką nie­li­mi­to­wa­nego wi-fi, może głód i ha­rówka oka­za­łyby się dużo mniej nie­przy­jemne? W naj­mrocz­niej­szych chwi­lach na po­kła­dzie Jana Husa 1, gdy ból oczu nie po­zwa­lał czy­tać i wciąż czu­łem na ple­cach czyjś nie­wi­dzialny wzrok, oglą­da­łem dzie­siątki na­grań z le­niw­cem o imie­niu Nor­man, nie­mra­wym, wiecz­nie uśmiech­nię­tym stwo­rze­niem, któ­rego wła­ści­ciel wpadł na ge­nialny po­mysł prze­bie­ra­nia go w dżinsy i kow­boj­ski ka­pe­lusz. Uśmie­cha­łem się, śle­dząc wy­bryki Nor­mana, i prze­ma­wia­łem do niego ci­chutko. Nor­man.

Na su­fi­cie w Ba­wialni znaj­do­wała się jedna z ostat­nich czyn­nych ka­mer – błę­kitny punk­cik, jakby ob­da­rzony wła­sną świa­do­mo­ścią, świe­cił dum­nie, ob­ser­wu­jąc moje co­dzienne po­czy­na­nia.

Trzy­dzie­ści mi­nut do łą­cze­nia. Po­sta­wi­łem pa­sjansa i prze­su­ną­łem dło­nią po po­licz­kach, spraw­dza­jąc, czy są do­brze ogo­lone. Wy­obra­ża­łem so­bie, jak Lenka ubiera się dla mnie, wciąga gład­kie raj­stopy na nogi barwy kawy z mle­kiem, aż pod wgłę­bie­nie w kształ­cie pół­księ­życa tuż nad krzy­żem. Ćwi­czy­łem po­wi­ta­nie:

Ahoj la­sko.

Albo: Čau be­ru­ško?

A może zwy­kłe: Ahoj Leni?

Wy­po­wia­da­łem te słowa na różne spo­soby – to­nem wyż­szym i niż­szym, chra­pli­wym i de­li­kat­nym, pół­szep­tem, imi­tu­jąc wła­sny głos po prze­bu­dze­niu, ba­ry­to­nem Dar­tha Va­dera i cien­kim gło­si­kiem dziecka. Nic nie pa­so­wało. Co po­wiem da­lej?

„Te­raz uwiel­biam bo­czek. Chcę kar­mić cię nim na plaży w Tur­cji albo w Gre­cji. W ko­smo­sie nic nie sma­kuje, jak po­winno. Ma­rzę, żeby po­czuć twój smak”.

Przy­po­mniał­bym jej na­sze naj­lep­sze chwile. Dzień, w któ­rym po­je­cha­li­śmy nad je­zioro, pa­li­li­śmy jo­inta pod dę­bami i roz­ma­wia­li­śmy o przy­szłych po­dró­żach. Ca­ło­wa­li­śmy się w sa­mo­cho­dzie, a po po­wro­cie do domu je­dli­śmy cro­is­santy i za­snę­li­śmy w łóżku peł­nym okru­chów, ze śla­dami po wi­nie i śliną na pod­bród­kach. Ciała na­grzane słoń­cem i łydki całe w szorst­kim pia­sku.

Albo dzień, kiedy za­kra­dli­śmy się na wieżę z ze­ga­rem astro­no­micz­nym i pie­przy­li­śmy się w niej, bez­czesz­cząc skarb na­ro­dowy.

Albo wie­czór, gdy pod­chmie­leni i bosi bra­li­śmy ślub w mo­raw­skiej win­nicy. Jesz­cze nie mu­sie­li­śmy się sta­rać. Po pro­stu by­li­śmy szczę­śliwi.

To wła­śnie dziś. Dziś prze­ła­miemy złą passę oschło­ści i wy­ob­co­wa­nia. By­łem tego pe­wien. Może na­wet Lenka znów za­su­nie za­słonkę, ota­cza­jąc się nie­bie­ską po­światą jakby ro­dem z klubu jaz­zo­wego.

Spod blatu wy­ło­nił się cień wło­cha­tych pa­ję­czych od­nóży.

– Nie te­raz – rzu­ci­łem drżą­cym gło­sem.

Od­nóża znik­nęły.

Dwie mi­nuty przed łą­cze­niem za­mkną­łem wszyst­kie po­zo­stałe okna i wbi­łem wzrok w ekran. Może Lenka za­dzwoni przed cza­sem? Na­wet kilka se­kund da­łoby mi nie­zmie­rzone po­ła­cie na­dziei. Mi­nuta. To ona mu­siała za­dzwo­nić. Wy­dał­bym się de­spe­ra­tem. Dzie­sięć se­kund po cza­sie. Nie ustą­pię. Może ma kło­poty z sa­mo­cho­dem? Mi­nuta. Od­dy­cha­łem głę­boko, za­pis pulsu na ze­garku przy­spie­szył. Dwie mi­nuty. Cho­lera. Wci­sną­łem „po­łącz”.

Ktoś ode­brał. Za­miast upra­gnio­nej twa­rzy żony uj­rza­łem szarą, po­pla­mioną za­słonkę, a przed nią pu­ste krze­sło.

– Co jest? – za­py­ta­łem nie wia­domo kogo.

Wielka dłoń z kęp­kami ru­dych wło­sów chwy­ciła skraj za­słonki. Za­wa­hała się. Jesz­cze nie wi­dzia­łem reszty ciała, ale już wie­dzia­łem, że to Petr.

– Cześć, cze­kam – po­wie­dzia­łem.

Ręka od­su­nęła za­słonkę i wresz­cie uka­zał mi się w ca­ło­ści – Petr, kie­row­nik mi­sji, w swoim zwy­kłym czar­nym T-shir­cie, z wy­bla­kłym ta­tu­ażem Iron Ma­iden na przed­ra­mie­niu, z ogo­loną, lśniącą od potu głową i brodą har­ley­owca spły­wa­jącą aż na pierś. Usiadł i za­cią­gnął za sobą za­słonkę. Po­czu­łem lekki tik w palcu wska­zu­ją­cym.

– Świet­nie wy­glą­dasz, Ja­kub. Co sły­chać?

– W po­rządku. Lenka go­towa?

– Ja­dłeś coś? – za­py­tał.

– Tak, wszystko jest w ra­por­cie. Gdzie ona jest? Dzi­siaj środa, prawda?

– Zga­dza się, środa. Jak nud­no­ści? Leki dzia­łają?

– Mam wra­że­nie, że mnie nie słu­chasz – po­wie­dzia­łem, krzy­żu­jąc ra­miona. Petr bęb­nił kłyk­ciami o biurko. Przez chwilę obaj mil­cze­li­śmy.

– Do­bra – ode­zwał się wresz­cie. – Wiesz, ja je­stem in­ży­nie­rem. Nikt mnie nie uczył, co ro­bić w ta­kiej sy­tu­acji. Straszny tu mamy baj­zel. Wciąż pró­bu­jemy do­ciec, co się stało.

– Co się stało?

– Lenka przy­je­chała kilka go­dzin temu. Wier­ciła się, była w ciem­nych oku­la­rach. Po­sa­dzi­li­śmy ją w po­koju so­cjal­nym, da­li­śmy kawy. Parę osób pró­bo­wało z nią ga­dać, ale tylko ki­wała głową. Ku­řák też z nią przez chwilę roz­ma­wiał. Aż wresz­cie, dwa­dzie­ścia pięć mi­nut przed łą­cze­niem, po pro­stu wstała i wy­szła, wy­szła do holu, fa­cet od nas za nią po­biegł, py­tał, co się dzieje, czy cze­goś za­po­mniała, a ona wsu­nęła pa­pie­rosa do ust i po­wie­działa, że dłu­żej nie wy­trzyma.

– Rzu­ciła pa­le­nie – po­wie­dzia­łem. – Nie­ważne. Kiedy wróci?

– Nie wiem. Wsko­czyła do sa­mo­chodu. Po­le­cia­łem za nią. Za­mknęła drzwi, ale nie mo­gła uru­cho­mić sil­nika. Szar­pała się z klu­czy­kami, sil­nik za­ka­słał i zgasł. Więc otwo­rzyła okno i za­py­tała, czy po­ży­czę jej aku­mu­la­tor. Od­par­łem, że przy­je­cha­łem do pracy na ro­we­rze, ale mogę po­biec na górę i ko­goś po­pro­sić. Wtedy ona się roz­pła­kała, po­wie­działa, że nie daje so­bie rady, nie wie, czemu jej się zda­wało, że da, i że jak mo­głeś rzu­cić wszystko, co mia­łeś. Wal­nęła w kie­row­nicę, jesz­cze raz prze­krę­ciła klu­czyk i sa­mo­chód za­pa­lił. Ru­szyła z ko­pyta, pra­wie prze­je­chała mi po no­dze.

Spoj­rza­łem w błę­kitne oko ka­merki, ostat­nią dzia­ła­jącą so­czewkę, która była w sta­nie uchwy­cić moją po­stać na tym statku. Może po­wi­nie­nem nadać jej imię? Tak wier­nie mi się przy­gląda. Po­stu­ka­łem w nią w ge­ście uzna­nia.

– Nie mam zie­lo­nego po­ję­cia, o czym mó­wisz.

– Ja też nie, Ja­kub. Może Lenka ma ja­kieś pro­blemy? Lu­dzie tu od nas pró­bują się do niej do­dzwo­nić. Skon­tak­tu­jemy się z jej zna­jo­mymi. Ale ona po pro­stu ucie­kła. Chyba to ci pró­buję po­wie­dzieć. Wy­bie­gła stąd, jakby ją ści­gał sam Bel­ze­bub.

– Nie zro­bi­łaby tego – upie­ra­łem się. – Wie, jak bar­dzo jej po­trze­buję.

– Słu­chaj, znaj­dziemy ją. Usta­limy, co się dzieje.

– Nic wię­cej ci nie po­wie­działa?

– Nie.

– Na pewno? Przy­się­gam, że je­śli kła­miesz, je­śli to ja­kiś głupi dow­cip…

– Ja­kub, pa­ra­me­try ci sza­leją. Mu­sisz sku­pić się te­raz na mi­sji, na tym, co je­steś w sta­nie kon­tro­lo­wać. Znaj­dziemy ją. Lenka po­trze­buje tro­chę czasu. Bę­dzie do­brze.

– Nie mów mi, co mu­szę.

– Trzy­maj się planu. Co chcia­łeś po­tem ro­bić? Zjeść ko­la­cję? – za­py­tał Petr.

– Po­ma­stur­bo­wać się, a po­tem po­czy­tać.

– Okej, tego nie mu­sia­łem wie­dzieć, w każ­dym ra­zie rób swoje. Po­sta­raj się my­śleć trzeźwo.

– Ale ja nie chcę.

– Zjedz ba­ton pro­te­inowy. Po­ćwicz tro­chę. To za­wsze po­maga na…

Roz­łą­czy­łem się i od­pią­łem pasy. Ścią­gną­łem kra­wat, który od­pły­nął w głąb ko­ry­ta­rza, roz­pią­łem i ze­rwa­łem z sie­bie ko­szulę. W in­ter­ko­mie roz­brzmiał głos Pe­tra – ostat­nia próba wdar­cia się w mój świat.

– Ja­ku­bie, masz do wy­ko­na­nia mi­sję. Skup się. Lence nie jest ła­two. Daj jej tro­chę prze­strzeni.

Wci­sną­łem gu­zik nada­wa­nia.

– Te łą­cze­nia to je­dyne, co trzyma mnie przy ży­ciu. Dzięki nim je­stem w sta­nie za­snąć. A ona na­gle nie może roz­ma­wiać? O co tu cho­dzi?

Tę­sk­ni­łem za Mo­zar­tem, żel­kami, cia­stem ru­mo­wym i cie­płym wgłę­bie­niem pod pier­sią Lenki. Na po­cie­sze­nie mia­łem trzy bu­telki whi­sky, które ci z PKRC nie­chęt­nie po­zwo­lili mi wziąć na po­kład. Prze­chy­li­łem jedną de­li­kat­nie, za­nu­rzy­łem w środku pa­lec i roz­pro­wa­dzi­łem płyn po ję­zyku.

– Mi­nęło tyle czasu, je­stem tak da­leko, a ja­koś nie mogę się po­zbyć wra­że­nia, że ktoś mnie wpu­ścił w nie­zły ka­nał – zwró­ci­łem się do Pe­tra.

Mil­czał.

Tor­sje jak zwy­kle za­ata­ko­wały na­gle, jakby nie­wi­dzialna dłoń ści­snęła rdzeń prze­dłu­żony i za­częła szar­pać błonę żo­łądka. Lenka ode­szła. Po­wie­działa, że dłu­żej nie wy­trzyma. Gdzie się po­działa moja żona, o któ­rej ma­ja­czy­łem, pró­bu­jąc spać w po­zy­cji pio­no­wej, ko­bieta, dla któ­rej mia­łem wró­cić na Zie­mię? Co z de­ka­dami je­dzo­nych ra­zem ko­la­cji, wspól­nie prze­by­tych cho­rób, seksu i wi­zji wspól­nego ży­cia? Moja żona w ciem­nych oku­la­rach we­szła do sie­dziby Pro­gramu Ko­smicz­nego Re­pu­bliki Cze­skiej i nie mo­gła za­cze­kać, żeby ze mną po­roz­ma­wiać. Fa­ce­towi, któ­rego le­dwo zna, wy­znała, że dłu­żej nie wy­trzyma. Jak­bym prze­stał dla niej ist­nieć.

Lenka ode­szła. Do­pro­wa­dziło do tego mil­cze­nie mię­dzy nami. Tak jak przy­pusz­cza­łem.

Już raz mnie rzu­ciła. Zbli­żała się wtedy rocz­nica śmierci ro­dzi­ców, ca­łymi dniami sie­dzia­łem w pracy, a ją, po po­ro­nie­niu, zo­sta­wi­łem samą so­bie. Ale wtedy nogi wią­zała mi gra­wi­ta­cja, mo­głem po­biec za Lenką na sta­cję me­tra i przy tłu­mach pa­sa­że­rów bła­gać, obie­cy­wać, że już ni­gdy nie zo­sta­wię jej sa­mej (te­raz, le­wi­tu­jąc na po­kła­dzie statku, zro­zu­mia­łem, że to było kłam­stwo). A gdy nad­je­chał po­ciąg, po­zwo­liła mi po­ca­ło­wać się w rękę, od­dała wa­lizkę i wró­ci­li­śmy pie­szo do domu, by roz­po­cząć ne­go­cja­cje do­ty­czące od­bu­dowy na­szego po­obi­ja­nego związku. Tu­taj nie było to moż­liwe. Z każdą go­dziną by­łem trzy­dzie­ści ty­sięcy ki­lo­me­trów da­lej od niej.

Od­ru­chowo skie­ro­wa­łem się do la­bo­ra­to­rium. W la­bo­ra­to­riach ży­cie na­biera sensu, można je zmie­rzyć, zwa­żyć, ro­ze­brać na naj­in­tym­niej­sze cząstki. Wy­ją­łem z po­jem­nika płytkę ze starą próbką ko­smicz­nego pyłu, wsu­ną­łem ją pod mi­kro­skop i usta­wi­łem ostrość. Mia­łem przed sobą ge­nom wszech­świata, ko­smiczny plank­ton, wodę za­mie­nioną w wino, ob­raz szep­tał do mnie, ujaw­nia­jąc swoją za­war­tość. Upi­łem whi­sky, wpa­trzony w mleczne krysz­tały krze­mia­nów, wie­lo­pier­ście­niowe wę­glo­wo­dory aro­ma­tyczne i tego wszech­obec­nego szkod­nika, H2O w for­mie sta­łej.

Oczy­wi­ście, że do tego zo­sta­łem stwo­rzony: do tego, aby zbie­rać ka­wałki wszech­świata i od­na­leźć wśród nich coś no­wego, rzu­cić się w nie­znane i zdo­być dla ludz­ko­ści frag­ment Cho­pry. Nie­udane mał­żeń­stwa, nie­na­ro­dzone dzieci, bez­rad­ność wo­bec śmierci ro­dzi­ców i dziad­ków – to wszystko się nie li­czyło, wznio­słem się bo­wiem po­nad ziem­skie fakty.

Ale to nie przy­nio­sło po­cie­sze­nia. Wsu­ną­łem płytkę z po­wro­tem do po­jem­niczka.

Opusz­cza­jąc la­bo­ra­to­rium, nagi od pasa w górę, znów do­strze­głem tam­ten cień.

– Hej, ty – za­gad­ną­łem.

Nie po raz pierw­szy za­sta­no­wi­łem się nad tym, dla­czego wła­ści­wie zwra­cam się do przy­wi­dze­nia.

Od­nóża za­drżały i znik­nęły za ro­giem. Ode­pchną­łem się i ru­szy­łem za nimi. Sły­sza­łem, jak skro­bią o su­fit, ni­czym ga­łę­zie dra­piące w przed­nią szybę sa­mo­chodu. Za za­ło­mem ko­ry­ta­rza nr 4 cień znie­ru­cho­miał. Nie miał do­kąd uciec. Nie ba­łem się i to mnie nie­po­ko­iło. Po­pły­ną­łem na­przód.

Za­pach był cha­rak­te­ry­styczny – mie­sza­nina czer­stwego chleba i za­le­ga­ją­cych w piw­nicy sta­rych ga­zet, z nutą siarki. Z ba­rył­ko­wa­tego kor­pusu ster­czało osiem wło­cha­tych od­nóży przy­po­mi­na­ją­cych maszty na­mio­towe. W każ­dym trzy stawy wiel­ko­ści pi­łek le­kar­skich, w któ­rych nogi gięły się pod wpły­wem nie­waż­ko­ści. Rzad­kie szare fu­terko po­ra­stało tu­łów i od­nóża w cha­otycz­nych kęp­kach, ni­czym lu­cerna. Stwór miał nie­zli­czone mnó­stwo oczu po­prze­ci­na­nych czer­wo­nymi żył­kami, o tę­czów­kach czar­nych jak sam ko­smos. Pod nimi do­strze­głem parę gru­bych ludz­kich warg, in­ten­syw­nie czer­wo­nych, jakby po­cią­gnię­tych szminką, które roz­su­nęły się, uka­zu­jąc po­żół­kłe zęby prze­cięt­nego pa­la­cza. Prze­szy­wany ba­daw­czym wzro­kiem pró­bo­wa­łem po­li­czyć oczy.

– Dzień do­bry – po­wie­dział stwór.

A po chwili do­dał:

– Po­każ mi, skąd przy­by­wasz.

Spa­da­nie w wielką głę­bię

Stwór z ko­smosuprze­cze­suje za­ka­marki mo­jego umy­słu – de­li­kat­nie, lecz sta­now­czo. Wi­dzi mnie. Ana­li­zuje mnie do sa­mego rdze­nia, do kodu ge­ne­tycz­nego. Ko­niuszki od­nóży po­ru­szają stru­nami pa­mięci, po­wo­du­jąc ryt­miczne drga­nie w tkance mó­zgo­wej. Stwór śle­dzi hi­sto­rię mo­jego po­cho­dze­nia, źró­dła po­wsta­nia mo­jego na­rodu i to, co spra­wiło, że za­równo ja, jak i na­zwi­sko Jana Husa zna­leź­li­śmy się w ko­smo­sie. Uczu­cie nie jest cał­kiem nie­przy­jemne. Ra­zem pa­trzymy na Husa, bo­żego sługę, któ­rego imię wid­nieje na ka­dłu­bie statku. Hus głosi idee Johna Wy­cliffe’a z ka­te­dry po­środku dzie­dzińca Uni­wer­sy­tetu Ka­rola. Mówi, że lud boży składa się z bo­żych dzieci pre­de­sty­no­wa­nych do zba­wie­nia – nie zaś z wy­róż­nio­nych człon­ków Ko­ścioła ka­to­lic­kiego. Bo­ska przy­chyl­ność nie jest na sprze­daż i nie za­leży od słów odzia­nych w złoto sta­rych męż­czyzn. Zin­sty­tu­cjo­na­li­zo­wana re­li­gia nie ma sensu, to pu­łapka, w któ­rej lę­gnie się grzech. Hus nie prze­ma­wia z nie­na­wi­ścią, lecz z ko­ją­cym sto­icy­zmem pro­roka – czło­wieka, który Wie. I lu­dzie go słu­chają. Stu­denci gro­ma­dzą się z gę­simi pió­rami w dło­niach, mowa Husa po­ru­sza ich serca. Cze­chy mu­szą zo­stać wy­zwo­lone spod ty­ra­nii in­sty­tu­cji re­li­gij­nych.

Ob­raz się zmie­nia. Stwór tra­fił na coś in­nego. Pa­trzy, jak spa­dam.

.

.

.

...fragment...

Całość dostępna w wersji pełnej.