Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Nieznana kometa wleciała do Drogi Mlecznej i omiotła układ słoneczny burzą intergalaktycznego pyłu. Między Wenus a Ziemią uformowała się chmura nazwana Choprą, która skąpała ziemskie noce w fioletowym świetle, zmieniając wygląd nieba znany od początku dziejów.
Wiosną 2018 roku tłum wstrzymał oddech, gdy wahadłowiec Jan Hus 1 wystrzelił w górę, aby zbadać to tajemnicze zjawisko. Na pokładzie ważącego miliony kilogramów statku znajdował się jeden człowiek. Odbył podróż, która miała zmienić losy ludzkości, a zmieniła cały jego świat…
Nazywam się Jakub Procházka. To pospolite nazwisko. Rodzice pragnęli dla mnie prostego życia w służbie zjednoczonego w socjalizmie świata. Nikt nie spodziewał się, że zostanę astronautą. Czeskim astronautą.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 290
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
tytuł oryginału
SPACEMAN OF BOHEMIA
Copyright © 2017 by Jaroslav Kalfař
Copyright © 2021 for the Polish translation by Martyna Tomczak (under the exclusive license by LETHE Jakub Chmielniak)
Copyright © for the Polish edition by LETHE, 2021
This edition published by arrangement with Little, Brown and Company, New York, USA. All right reserved.
tłumaczenie: Martyna Tomczak
projekt okładki: Justyna Jucha, animi2
redakcja: Słowne Babki
korekta: Aneta Iwan
opracowanie graficzne książki i skład: Jarosław Jabłoński, jjprojekt.pl
redaktor naczelna: Małgorzata Jasińska
wydawca
LETHE Jakub Chmielniak
ul. Czajkowskiego 15
43-300 Bielsko-Biała
isbn 978-83-66303-31-7
Animi2 jest imprintem wydawniczym Fundacji LETHE
Nasze książki znajdziesz na animi.pl
Dla mojego dziadka, Emila Srba
WZLOT
Nazywam się Jakub Procházka. To pospolite nazwisko. Rodzice pragnęli dla mnie prostego życia w braterstwie z krajem i sąsiadami, w służbie zjednoczonego socjalistycznego świata. Aż z głuchym hukiem spadła Żelazna Kurtyna, a mój kraj najechało obce straszydło ze swoim uwielbieniem konsumpcji i wolnym rynkiem.
Zanim zostałem astronautą, straszydło i jego nowi wyznawcy zapytali, czy chciałbym zmienić nazwisko na bardziej egzotyczne. Bardziej zachodnie. Takie na miarę bohatera.
Odmówiłem. Zatrzymałem swoje, pospolite, proste, niczego w nim nie zmieniając.
Wiosna 2018 roku. W ciepłe kwietniowe popołudnie oczy czeskiego narodu spoglądały ze wzgórza Petřin na wahadłowiec Jan Hus l, startujący z państwowego kartofliska. Dźwięki hymnu narodowego, granego przez Czeską Orkiestrę Symfoniczną, niosły się wśród gotyckich wież, towarzysząc odliczaniu, aż wreszcie tłum wstrzymał oddech, gdy wahadłowiec wessał i spalił kriogeniczny materiał napędowy, po czym wystrzelił w górę całą swoją liczącą dziewięć milionów kilogramów masą, plus minus osiemdziesiąt kilo jedynego ludzkiego załoganta.
Jan Hus 1 w mgnieniu oka obrysował miasto stu wież gołębim wzorkiem. Mieszkańcy i turyści obserwowali jego łukowatą wspinaczkę, dopóki pojazd nie zniknął w promieniach słońca, stając się jedynie bladym cieniem uchwyconym przez kilka najostrzejszych obiektywów. Pozostawiając go swojemu losowi w przestworzach, rozgadani mieszkańcy miasta schodzili ze wzgórza Petřin, aby ugasić pragnienie piwem.
Oglądałem triumf mojego narodu na migoczącym, bezdźwięcznym monitorze. Dopiero po jakiejś godzinie przywykłem do wstrząsów, które brutalnie siniaczyły mi pośladki. Pas zabezpieczający na piersi przeciął mi kombinezon i obtarł sutek, ale nie byłem w stanie go poluzować. Siedziałem na mostku wielkości schowka na szczotki, który składał się z fosforyzujących ekranów, płaskich paneli i tronu astronauty. Maszyneria wokół, nieświadoma swojego istnienia, po cichu niosła mnie daleko od domu, obojętna na moją niewygodę. Ręce mi drżały.
Przed startem odmówiłem wody, mimo nalegań trenerów. Mój wzlot był spełnieniem niemożliwego marzenia, doświadczeniem duchowym niemającym sobie równych. Czystość misji nie mogła zostać zbrukana czymś tak niegodnie człowieczym, jak mocz wsiąkający w pieluchę pod nazwą „odzież maksymalnego wchłaniania”. Na ekranie przede mną rodacy wymachiwali flagami, ściskali w dłoniach spotniałe butelki staropramenu, wymieniali korony na plastikowe statki kosmiczne i figurki astronautów. Szukałem wzrokiem twarzy mojej żony Lenki, z nadzieją, że zobaczę na niej ślad smutku, który przypomni mi, że ktoś mnie kocha i się o mnie boi, i utwierdzi mnie w przekonaniu, że nasze małżeństwo zdoła przetrwać osiem miesięcy rozłąki albo i coś gorszego. To nieważne, że miałem wyschnięte gardło, czułem pod językiem szorstkość dziąseł, łapały mnie skurcze w napiętych mięśniach, a kolejne warstwy atmosferyczne stopniowo odcinały mnie od codziennych ziemskich wygód. Ta historyczna chwila należała do mnie. Dzieci w szkole przez stulecia będą powtarzały moje nazwisko, a moja podobizna bez wątpienia zasili zasoby praskiego Muzeum Figur Woskowych. Już teraz krajobraz Czech po horyzont upstrzony był billboardami z wizerunkiem mojej twarzy, wzniesionej ku górze z pasją praktyka. Pisma plotkarskie sugerowały, że mam cztery kochanki i zmagam się z uzależnieniem od hazardu. Albo że cała misja to oszustwo i jestem zaledwie komputerową postacią, pod którą głos podkłada aktor.
Doktor Kuřák, terapeuta przydzielony mi przez rząd, upierał się, że start napełni mnie czystym przerażeniem – będę samotną ludzką istotą podróżującą ku nieznanemu, zdaną na łaskę obojętnej, niemej technologii. Nie lubiłem doktora Kuřáka. Roztaczał woń ogórków konserwowych i był pesymistą udającym człowieka z doświadczeniem. Miał przygotować moją delikatną psychikę do czekającej mnie misji, jednak zajmował się głównie spisywaniem dręczących mnie lęków (zatrucie pokarmowe; gąsienice; istnienie zaświatów i ewentualność, że od życia nie ma ucieczki), z takim zapałem, jakby miał nadzieję stać się kiedyś moim oficjalnym biografem. Poradził mi, żebym podczas startu spożywał ulubione słodycze z dzieciństwa (tatranky, wafelki w czekoladzie, które trzymałem w schowku po lewej stronie) i żebym rozmyślał nad swoją powinnością wobec świata, głębokim zaszczytem, jakim jest zyskanie miana największego czeskiego odkrywcy od czasów Jana Ewangelisty Purkyně, który zwrócił uwagę na unikalność ludzkich odcisków palców, i Ottona Wichterle, wynalazcy miękkich soczewek kontaktowych. Wyobraźnia podążyła za rozochoconym ego i w ciszy komory zacząłem szeptać mowę noblowską, aż pragnienie stało się nie do wytrzymania. Złamałem się i przycisnąłem guzik z napisem H2O, a ciecz popłynęła z pojemnika umieszczonego pod fotelem przez rurkę, którą miałem przymocowaną do ramienia. Byłem uzależniony od własnej fizyczności, niczym karzełek pnący się po łodydze fasoli, by zmierzyć się na rękę z kolosem – ja, organiczny zlepek przyziemnych potrzeb, takich jak oddychanie, picie, wydalanie. „Dość tych czarnych myśli, napij się wody” – powiedziałem sam do siebie, czując, jak strumień adrenaliny wyostrza mi zmysły i tłumi ból w ciele.
Prawie półtora roku temu nieznana kometa wleciała do Drogi Mlecznej od strony Karła Wielkiego Psa i wywołała w naszym układzie słonecznym burzę intergalaktycznego pyłu. Między Wenus a Ziemią uformowała się chmura, nieznane dotąd zjawisko, któremu jego odkrywcy z New Delhi nadali nazwę Chopra i które skąpało ziemskie noce w fioletowym świetle zodiakalnym, zmieniając wygląd nieba znany nam od początku dziejów. Wszechświat obserwowany nocą z powierzchni Ziemi nie był już czarny. Tymczasem chmura znieruchomiała. Nie stanowiła bezpośredniego zagrożenia, ale jej statyczność dręczyła naszą wyobraźnię wizjami pełnymi grozy. Różne kraje na wyścigi planowały misje kosmiczne, by pochwycić cząsteczki tajemniczej Chopry i przebadać owe mikroskopijne fragmenty nieznanych nam światów w poszukiwaniu związków chemicznych i śladów życia. Wysłano cztery bezzałogowe wahadłowce, aby przetestować właściwości Chopry i sprowadzić próbki na Ziemię, sondy wróciły jednak z pustymi brzuchami i bez żadnych użytecznych danych, zupełnie jakby chmura była fatamorganą, wspólnym snem miliardów ludzi.
Kolejny krok był nieunikniony. Nie mogliśmy dłużej ufać maszynom. Wystrzelono więc sterowany z Ziemi prom kosmiczny z niemieckim szympansem imieniem Gregor na pokładzie, by sprawdzić, czy przy odpowiednich środkach bezpieczeństwa człowiek będzie w stanie przeżyć wewnątrz Chopry na tyle długo, aby dokonać obserwacji i ręcznie przeanalizować próbki.
Gregor wrócił w swojej klatce cały i zdrów, tymczasem zaszło coś nowego: chmura zaczęła sama się pożerać, zewnętrzne warstwy rozpraszały się i znikały w gęstym jądrze. Jedni mówili o antymaterii, inni przypisywali chmurze właściwości organiczne. W mediach trwały spekulacje – które z państw okaże się na tyle zuchwałe, by wysłać ludzi ku oddalonemu o cztery miesiące lotu nieznanemu i potencjalnie zabójczemu skupisku kosmicznego pyłu? Pogłoski, wciąż tylko pogłoski spływały od Amerykanów, Rosjan, Chińczyków, a nawet Niemców, którzy ze względu na poświęcenie Gregora uważali się za najpoważniej zaangażowanych w sprawę Chopry.
Aż wreszcie nadszedł komunikat wydany przez dziesięciomilionowy kraj, mój kraj, ziemie Czech, Moraw i Śląska. To Czesi mieli polecieć do Chopry i zdobyć jej tajemnice. A ja miałem zostać ich czempionem, który wróci do domu w blasku naukowej chwały. Zgodnie ze słowami pijanego absyntem poety, przedrukowanymi następnego dnia we wszystkich większych gazetach: „W Janie Husie 1 leży nasza nadzieja na nową suwerenność i dobrobyt, gdyż znaleźliśmy się w gronie odkrywców kosmosu. Odwracamy się od przeszłości, od czasów, gdy inni rościli sobie do nas prawa i omal nie wykorzenili naszego języka, a Europa zakrywała oczy i uszy, kiedy brutalnie wyrywano jej samo serce. Przez tę próżnię wędrować będą nie tylko nasza wiedza naukowa i technologia, ale także człowieczeństwo w osobie Jakuba Procházki, pierwszego czeskiego astronauty, który poniesie ducha naszej republiki do gwiazd. Dziś ostatecznie i absolutnie ogłaszamy całkowitą niepodległość”.
Gdy przygotowywałem się do misji, moja codzienność stała się własnością publiczną. Na ulicy przed blokiem, w którym mieszkaliśmy z Lenką, roiło się od furgonetek telewizji i prasy, dziennikarzy jedzących drugie śniadanie, reporterów opartych łokciami o samochody niczym snajperzy, pałętających się dzieciaków, które polowały na autograf, i zwykłych gapiów – aż policja musiała ustawić barierki i przekierować ruch. Mogłem zapomnieć o samotnych spacerach po mieście i cichych rozważaniach, które jabłko na targu wybrać. Przydzielono mi świtę, która chodziła za mną wszędzie, dla bezpieczeństwa (już zaczęły spływać listy od niezrównoważonych fanów i kandydatek na kochanki) oraz żeby mi pomagać – w zakupach, przygładzaniu niesfornych włosów, wypowiedziach publicznych. Po krótkim czasie nie mogłem się już doczekać, aż opuszczę Ziemię i znów będę mógł cieszyć się prostym dobrodziejstwem samotności. Ciszą.
A teraz cisza przerodziła się w kolejny niechciany dźwięk. Otworzyłem schowek z przekąskami i odgryzłem kęs wafelka. Był za suchy, zwietrzały i w niczym nie przypominał spokoju dzieciństwa, z którym miał się kojarzyć. Zapragnąłem przenieść się gdzie indziej, znaleźć ukojenie w czasach, które rozumiałem, wrócić do życia, które doprowadziło mnie na pokład Jana Husa 1. Istnienie napędzane jest energią, płynnym dążeniem naprzód, a jednak zawsze szukamy źródła, Wielkiego Wybuchu, który skierował nas na nieuniknione tory. Wyłączyłem monitor z transmisją narodowego święta i zamknąłem oczy. Gdzieś w głębokich kręgach czasu, zderzających się ze sobą w otchłani pamięci, tykał zegar.
Mój Wielki Wybuch nastąpił zimą 1989 roku we wsi o nazwie Středa. Liście lip opadły i zgniły, te niezgrabione tworzyły brązową breję na wyblakłych źdźbłach trawy. Jest poranek w dzień Uboju, a ja siedzę w pachnącym jabłkami dużym pokoju w domu dziadków, szkicując w bloku portret świni Loudy. Dziadek przeciąga nożem rzeźnickim po owalnej ostrzałce, raz po raz przerywając, żeby ugryźć grubą kromkę chleba ze smalcem. Babcia podlewa rośliny – bujny gąszcz fioletów, czerwieni i zieleni spowijający wszystkie okna – i gwiżdże do rytmu tykającego zegara. Pod zegarem wisi czarno-białe zdjęcie mojego ojca jako szeroko uśmiechniętego chłopca o szczerym, swobodnym spojrzeniu, jakiego nigdy u niego nie widziałem. Spasiony cocker spaniel Šíma śpi obok mnie, wionąc mi w łydkę gorącym, spokojnym oddechem.
Oto powolny, cichy świat małej wsi kilka godzin przed aksamitną rewolucją. Świat, w którym moi rodzice wciąż żyją. W najbliższej przyszłości czekają na mnie świeżo ugotowany gulasz, nóżki wieprzowe z domowym chrzanem oraz kapitalizm. Dziadek zabrania nam słuchać radia. Dzień Uboju należy do niego. Codziennie rano i po południu karmił wieprza Loudę mieszanką ziemniaków, wody i kaszy, drapiąc zwierzę za uchem i z uśmiechem łapiąc je za tłuste boki. – Louda jest tak gruby, że jeśli go dziś nie zabijemy, pęknie – mówi dziadek. Polityka może zaczekać.
Może to właśnie w tym pokoju, ogrzewanym ciepłem kominka, wypełnionym dźwiękami gwizdanej melodii, ostrzonego noża, psiego oddechu, skrobania ołówka o papier, burczących brzuchów – może to gdzieś tutaj spontanicznie wytworzyła się energia, która przypieczętowała mój los astronauty?
Rodzice przyjeżdżają z Pragi o drugiej. Spóźnili się, bo ojciec stanął obok łąki stokrotek, żeby zerwać kilka kwiatów dla matki. Nawet w starej niebieskiej kurtce i dresowych spodniach ojca moja matka wygląda niczym jedna z tych rudowłosych aktorek o cerze gładkiej jak mleko, grających w telewizji role młodych towarzyszek kipiących kobiecością i zawzięcie oddanych Partii. Bokobrody ojca są dłuższe niż zwykle, bo nie musi już się golić do pracy. Jest chudy, oczy ma zapuchnięte od pitej przed snem śliwowicy. Zbierają się sąsiedzi, ponad czterdzieści osób, a wśród nich tutejszy rzeźnik, który pomoże dziadkowi w świniobiciu. Ojciec unika kontaktu wzrokowego z sąsiadami, którzy nie wiedzą, czym się zajmuje. Jeśli odkryją, że jest kolaborantem, członkiem tajnych służb, porzucą dziadka i babcię i będą pluli na nasze nazwisko. Nie publicznie, lecz z cichą wrogością zrodzoną ze strachu i nieufności wobec reżimu. Ta rewolucja to protest przeciwko wszystkiemu, za czym opowiada się mój ojciec. Sąsiadów rozpiera głód zmiany, tymczasem on wypuszcza dym spomiędzy bladych warg, wiedząc, że ta właśnie zmiana umiejscowi go po niewłaściwej stronie dziejów.
Długie, wąskie podwórze znajduje się między domem dziadków a wysoką ścianą sąsiedniego zakładu szewskiego. Zwykle zaśmiecają je niedopałki papierosów i walające się narzędzia ogrodnicze babci, ale w dzień Uboju ziemia oraz kępki trawy są zamiecione do czysta. Wysoki płot oddziela podwórze od ogrodu i chlewika, wyznaczając arenę, Koloseum, gdzie odbędzie się ostatni taniec dziadka z Loudą. Formujemy krąg z przerwą na wejście Loudy. O piątej dziadek wypuszcza zwierzę z zagrody i z plaśnięciem uderza je w zad. Podczas gdy wieprz biega po podwórzu, z podnieceniem obwąchując nasze stopy i goniąc za kotem przybłędą, dziadek ładuje pistolet skałkowy prochem oraz ołowianą kulą. Żegnam się ze zmęczonym już teraz, spowolniałym Loudą, klepiąc go po nosie, a dziadek wyciąga go na środek okręgu i powala na bok kopnięciem ciężkiego buta. Przykłada Loudzie pistolet za ucho; kula przebija skórę, mięso, czaszkę. Nogi świni jeszcze drgają, kiedy dziadek przecina jej gardło nad wiadrem, żeby zebrać krew na zupę i kiełbasę. Parę metrów dalej rzeźnik wraz z kilkoma mężczyznami z wioski stawiają rusztowanie z hakiem i nalewają wrzątku do metalowego zbiornika. Ojciec ze zmarszczonymi brwiami zapala papierosa. Nie lubi zabijania zwierząt. Mawia, że to barbarzyństwo, krzywdzić stworzenia, które chcą po prostu sobie żyć na tym świecie. Ludzie to dranie. Matka upomina go wtedy, żeby nie kładł mi do głowy takich rzeczy, a poza tym to chyba nie jest wegetarianinem, prawda?
W zbiorniku od różowego ciała Loudy odpadają szczeciniaste włosy. Wieszamy go za nogi na haku i przecinamy brzuch, od pachwiny do brody. Ściągamy skórę, wykrawamy boczek, gotujemy łeb. Ojciec spogląda na zegarek i wchodzi do domu. Przez okno widzę matkę patrzącą, jak jej mąż rozmawia przez telefon. Nie, nie rozmawia. Słucha. Słucha, a potem odkłada słuchawkę.
Ulicami Pragi płynie rzeka manifestantów, jest ich pięćset tysięcy. Ich droga usłana jest cegłami i popękanymi milicyjnymi tarczami. Brzęczenie kluczy i dzwonków zagłusza komunikaty z radia. Czas słów już minął – teraz jest hałas. Chaos, poczucie ulgi. Pora na nowy nieporządek. Radziecka okupacja, marionetkowy rząd wspierany przez Moskwę – to wszystko wali się, gdy mieszkańcy kraju wołają o wolność rodem z Zachodu. – Do diabła z tymi pasożytami, niewdzięcznymi skurwysynami – oznajmia kierownictwo Partii. Niech imperialiści zabiorą ich prosto do piekła.
Gotujemy język Loudy. Odkrawam nożem małe kawałki i wkładam je do ust, gorące, tłuste, pyszne. Dziadek oczyszcza jelita octem i wodą. W tym roku to mnie przypada zaszczyt obsługiwania maszynki – wkładam plastry podgardla, wątroby, płuc i mostka wraz kawałkami chleba do komory i dociskam, kręcąc korbą. Dziadek zbiera masę i upycha ją w oczyszczonych jelitach. Jako jedyny we wsi nadal wytwarza jitrnice ręcznie, zamiast używać maszyny. Sąsiedzi czekają cierpliwie na swoje fanty. Gdy tylko babcia rozdziela wciąż parujące pakunki, ludzie zaczynają się rozchodzić, znacznie wcześniej niż zwykle, a połowa nie jest nawet pijana. Spieszą się do telewizorów i odbiorników radiowych, żeby śledzić, co się dzieje w Pradze. Šíma żebrze o resztki, pozwalam mu zlizać tłuszcz z mojego palca. Matka i babcia zabierają mięso do domu, żeby je popakować i zamrozić, tymczasem ojciec na kanapie wygląda przez okno i pali papierosy. Wchodzę do środka i z przyjemnością wdycham ostry zapach gulaszu na obiad.
– Jeszcze za wcześnie, żeby coś stwierdzić na pewno – mówi matka.
– Tam jest tyle ludzi, Markéta. Partia chciała wysłać milicję, żeby ich rozgoniła, ale Moskwa powiedziała „nie”. Wiesz, co to znaczy? To znaczy, że już nie walczymy. Nie mamy za sobą Armii Czerwonej. To koniec. Powinniśmy zostać na wsi, z dala od tego motłochu.
Wychodzę z powrotem na zewnątrz, do dziadka, który ustawia na środku podwórza taczkę pełną suchych szczap. Używa ich, by rozpalić nieduże ognisko. Ziemia pod naszymi stopami jest nasączona krwią. W promieniach zachodzącego słońca kroimy i przypiekamy chleb do obiadu.
– Chciałbym, żeby tata ze mną pogadał – mówię.
– Ostatni raz miał taką minę, kiedy był mały i pies ugryzł go w rękę.
– Co teraz będzie?
– Nie mów nic ojcu, Jakub, ale to, co się dzieje, nie jest złe.
– Czyli Partia przegra?
– Partia powinna już odejść. Czas na coś nowego.
– Ale to znaczy, że będziemy imperialistami?
Dziadek się śmieje.
– Chyba tak.
Ponad drzewami wzdłuż bramy rozciąga się czysty nieboskłon pełen gwiazd, o wiele przejrzystszy tu, gdzie nie tłumi go światło praskich latarni. Dziadek podaje mi kromkę chleba z przypaloną skórką, a ja wsuwam ją do ust, czując się jak postać z telewizora. W telewizji ludzie stojący w obliczu nieznanej rzeczywistości jedzą powoli. Może to właśnie tutaj bańka nowej energii przebija mocną zaporę praw fizyki i dokonuje tak nieprawdopodobnego wyboru? Może to tu tracę nadzieję na zwyczajne ziemskie życie? Kończę jeść. Pora wejść do domu, by usłyszeć milczenie ojca.
– Za dwadzieścia lat będziesz się nazywał dzieckiem rewolucji – mówi dziadek, odwracając się i sikając na ognisko.
Jak zwykle ma rację. Nie dodaje tylko, z miłości albo przez bolesną naiwność, że jestem dzieckiem strony przegranej.
Chociaż może nie. Mimo że siedziałem na niewygodnym tronie astronauty, mimo strachu, byłem przygotowany. Służyłem nauce, ale czułem się raczej jak śmiały motocrossowiec stojący nad potężną otchłanią największego kanionu świata, modlący się do wszystkich bogów we wszystkich językach przed wykonaniem skoku – ku śmierci, chwale albo jednemu i drugiemu. Służyłem nauce, nie – wspomnieniu ojca, którego wizja świata zawaliła się w trakcie aksamitnej zimy, nie – wspomnieniu świńskiej krwi na moich butach. Nie zawiodę.
Strząsnąłem z kolan okruchy wafelka. Na czarno-złotej kuli ziemskiej drobiny światła rozlewały się po kontynentach w nieprzerwanym mitotycznym podziale, ustającym gwałtownie tam, gdzie zaczyna się niepodzielne królestwo mrocznych oceanów. Świat przygasł, okruchy uniosły się w powietrze. Wzleciałem ponad zjawisko, które nazywamy Ziemią.
Obudziwszy się trzynastegotygodnia w kosmosie, wyswobodziłem się z Kokonu i przeciągnąłem, żałując, że nie mogę rozsunąć zasłon i usmażyć boczku na śniadanie. Przepłynąłem przez korytarz nr 2 i wycisnąłem ziarenko zielonej pasty na niebieską szczoteczkę od firmy SuperZub, wiodącego dystrybutora akcesoriów stomatologicznych i sponsora misji. Szczotkując zęby, rozerwałem plastikową paczkę z jednorazowym ręcznikiem od Hodovny, dużej sieci hipermarketów spożywczych i sponsora misji. Splunąłem w ręcznik, po czym przyjrzałem się z bliska swoim różowym jak u niemowlęcia dziąsłom i śnieżnobiałym zębom, które zawdzięczałem talentowi czeskich mistrzów stomatologii oraz surowym zasadom higieny obowiązującym na statku. Choć wcześniej przyrzekałem sobie tego nie robić, pomacałem językiem jeden z trzonowców i znajomy ból się nasilił. Choć przed startem dentysta dał mi najwyższe noty, już w pierwszym tygodniu poczułem próchnicze ćmienie, które jednak utrzymywałem w tajemnicy. Nie szkolono mnie z wyrywania zębów, a gdzie w kosmosie miałbym znaleźć lekarza? I czy przyniósłby ze sobą własny podtlenek azotu, czy może pobrałby go z zanieczyszczonej atmosfery ziemskiej? Powstrzymałem śmiech i tylko uśmiechnąłem się do siebie. – Nigdy się nie śmiej z własnych dowcipów – radził doktor Kuřák. – To niechybny symptom osłabienia władz umysłowych.
Być może najbardziej szokujące w całej misji było to, jak prędko przywykłem do pokładowej rutyny. Pierwszy tydzień w kosmosie spędziłem w ciągłym napięciu, jakbym siedział w pustej sali kinowej, czekając, aż ekran rozbłyśnie, a szum projektora wygoni niechciane myśli z głowy. Lekkość moich kości, niezakłócone działanie pokładowych urządzeń, skrzypienie i łomoty jak od sąsiadów z góry – to wszystko wydawało się ekscytujące, warte zachwytu. Ale już w drugim tygodniu zrodziła się we mnie tęsknota za jakąś odmianą, a plucie pastą w jednorazowy ręcznik zamiast do zwykłej ziemskiej umywalki straciło posmak nowości. Z nadejściem trzynastego tygodnia na dobre już straciłem banalną wiarę w to, że ważniejsza od celu jest sama podróż, zaś przed znużeniem rutyną ratowały mnie tylko dwie rzeczy: myśl o dotarciu do chmury pyłu i zebraniu jej złowieszczych plonów oraz rozmowy z Lenką, której głos upewniał mnie, że wciąż gdzieś jest Ziemia, a ja mam dokąd wrócić.
Przepłynąłem korytarzem nr 3, otworzyłem drzwi spiżarni i rozsmarowałem kleks nutelli na kawałku pity. Podrzuciłem go w górę i patrzyłem, jak drga, czując się jak mistrz pizzerman obracający ciastem. Jedzenie było moim cichym wspólnikiem w tym odległym locie – przyjmując pokarm, świadomie oddalałem od siebie śmierć. Statek miał swoje paliwo, a ja swoje: proteinowe kostki o smaku czekolady, liofilizowane bryłki kurczaka i pomarańcze, które dzięki zamrażarce pozostawały słodkie i soczyste. Minęły czasy, kiedy astronauci byli skazani na żywność w proszku, mniej więcej tak zdrową i smaczną jak przeterminowana oranżada z torebki.
Jedząc, postukałem w martwą soczewkę zgrabnej kamerki monitorującej od firmy Cotol, wiodącego producenta sprzętu elektronicznego oraz sponsora misji. Kamery na statku psuły się jedna po drugiej, przysparzając firmie wstydu i dużych strat na giełdzie. Nikt nie był w stanie dociec przyczyny; producent zorganizował nawet telekonferencję z trojgiem inżynierów, którzy mieli krok po kroku przeprowadzić mnie przez proces naprawy, jednocześnie prowadząc transmisję dla szerokiej widowni – z nadzieją, że uratuje w ten sposób wizerunek firmy. Zadanie okazało się niewykonalne. Oczywiście nie powiedziałem nikomu, że ilekroć któraś z kamer traciła łączność z siecią, po statku niosło się uporczywe skrobanie, które ustawało, gdy tylko zbliżałem się do załomu korytarza. Doktor Kuřák tłumaczył mi przed startem, że tego rodzaju iluzje słuchowe są normalne, gdyż dźwięk – jako coś, co kojarzy się z Ziemią – niesie astronaucie pocieszenie. Nie ma sensu gonić za duchami. Poza tym wcale mi nie przeszkadzało, że kamery nie śledzą już każdego mojego ruchu – mogłem w spokoju łamać ścisłą dietę, delektując się słodyczami i alkoholem. Mogłem omijać treningi. Mogłem swobodnie defekować i onanizować się, niepodglądany przez nikogo. Wspaniale było czuć się niewidzialnym, zresztą lepiej chyba działać na zbiorową wyobraźnię ludzi, oszczędzając im ciągłego widoku astronauty w portkach od dresu.
Ten dzień miał być przyjemny. Po wykonaniu kilku nudnych zadań – przetestowaniu Ferdy, urządzenia zbierającego pył kosmiczny, a także odbębnieniu treningu kardio i przeprowadzeniu diagnostyki generatora tlenu – chciałem przez kilka godzin poodpoczywać i coś sobie poczytać, zanim ubiorę się na spotkanie z żoną. Później zamierzałem opić szklaneczką whisky to, że zaledwie cztery tygodnie dzielą mnie od celu – gazowego olbrzyma o nazwie Chopra, który zmienił wygląd ziemskiego nieba i wymykał się na razie naszemu rozumieniu. Po wniknięciu w chmurę miałem pobrać próbki za pomocą Ferdy, najbardziej zaawansowanego technologicznie produktu inżynierii kosmicznej, jaki kiedykolwiek powstał w Europie Środkowej, a następnie, w drodze powrotnej na Ziemię, przebadać je w specjalnie zaprojektowanym laboratorium. To właśnie dlatego Program Kosmiczny Republiki Czeskiej zatrudnił mnie, wykładowcę astrofizyki i doświadczonego badacza pyłu kosmicznego z Uniwersytetu Karola. Przeszkolono mnie w zakresie lotów kosmicznych i powstrzymywania mdłości w warunkach zerowej grawitacji. Zapytano, czy podejmę się misji przy zastrzeżeniu, że mogę nie wrócić. Zgodziłem się.
Myśli o śmierci nawiedzały mnie tylko przed zaśnięciem. Towarzyszący im lekki chłód w koniuszkach palców ustawał, gdy traciłem świadomość. Nie miałem snów.
Nie wiedziałem, czy bardziej się cieszę na zbadanie tajemnic Chopry, czy na rozmowy z Lenką. Dbanie o ziemsko-kosmiczne małżeństwo za pomocą cotygodniowego łączenia wideo przypominało planowanie przyszłorocznych wakacji przez człowieka powoli zżeranego przez chorobę. Po tych trzynastu tygodniach czułem, jak miarowy jest rytm ludzkiej tęsknoty.
Poniedziałek, wstępne stadium: Kochanie, tak mi cię brakuje. Marzę, żeby rano w łóżku poczuć na nadgarstkach twój oddech.
Wtorek, nostalgia za przeszłością: Pamiętasz, jak zatrzymali nas na chorwackiej granicy i chcieli zabrać kanapki ze sznyclem? Odpakowałaś jedną i zaczęłaś jeść, krzyczałaś, żebym zrobił to samo, że zjemy wszystkie przed granicą, pokażemy tym faszystom. Już wtedy wiedziałem, że się z tobą ożenię.
Środa, zaprzeczenie: Znajdę się z powrotem w naszej sypialni, jeśli tylko będę tego dostatecznie mocno pragnął.
Czwartek, seksualna frustracja i bierna agresja: Czemu cię tu nie ma? Co robisz całymi dniami, kiedy ja spluwam w niebieski ręcznik od Hodovny i liczę godziny dzielące mnie od powrotu do grawitacji?
Piątek, lekki obłęd i pisanie piosenek: Swędzi, lecz nie możesz się podrapać. Swędzi, lecz nie możesz się podrapać. Miłość swędzi, lecz nie możesz się podrapać, o-o-oo.
W pierwszych tygodniach za każdym razem przekraczaliśmy narzucony nam półtoragodzinny limit. Lenka zasuwała ciemnoniebieską zasłonę i zdejmowała sukienkę. Za pierwszym razem była w nowej bieliźnie kupionej jeszcze tego samego przedpołudnia: w czarnych koronkowych figach i czarnym staniku z różowym obrąbkiem. Za drugim jej nagie ciało otulała tylko niebieska poświata. Petr, kierownik misji, dawał nam tyle czasu, ile potrzebowaliśmy. Zresztą limity nie miały większego sensu – mógłbym gadać z Lenką cały dzień, a automatyczna trajektoria wahadłowca pozostałaby niezakłócona, ale świat potrzebował opowieści o tragicznym rozdzieleniu państwa Astronautów. Jaki byłby ze mnie bohater, gdybym mógł bez ograniczeń wisieć na telefonie?
Ostatnio jednak zacząłem się cieszyć z limitów. Ku mojej rozpaczy Lenka milkła jeszcze przed upływem pierwszej godziny. Mówiła cicho i zwracała się do mnie po imieniu zamiast którymś z powstałych przez lata pieszczotliwych przezwisk. Nie było rozmów o nagości czy fizycznym pragnieniu. Nie opowiadaliśmy sobie szeptem erotycznych snów. Lenka drapała się w skraj prawego ucha, jakby miała wysypkę, i nie śmiała się z moich żartów. – Nigdy nie żartuj w samotności – radził mi doktor Kuřák. – Wpadając w pułapkę przekonania, że wystarczy ci własne towarzystwo, przekraczasz niebezpieczną granicę między zadowoleniem a obłędem. Dobra rada, choć trudna do zrealizowania w próżni. Lenka była jedyną widownią, na której mi zależało. Pustka kosmosu nie mogła się równać z rozpaczą, którą czułem, gdy jej śmiech zastąpiła brzęcząca cisza.
Szukając źródła rozkładu, obsesyjnie wracałem myślami do naszej ostatniej nocy i ostatniego poranka na Ziemi. Jednocześnie wykonywałem żmudne czynności pokładowe. Pilnowałem, by systemy filtrujące likwidowały w zarodku wszystkie bakterie, które w warunkach kosmicznych mogłyby zmutować w sposób nieprzewidziany i zainfekować mnie z nieznaną na Ziemi siłą. Dbałem o recykling tlenu (w zbiorniku z wodą, w której często miałem ochotę się zanurzyć niczym beztroski turysta w ciepłym morzu) oraz katalogowałem malejące zapasy. Statek szumiał i gruchał jednostajnym barytonem, nieświadom niczego, i nie pytając o nic, niósł mnie ku naszemu wspólnemu celowi. Upewniłem się, czy nie ma zaburzeń trajektorii lotu – bez potrzeby, gdyż komputer był lepszym nawigatorem, niż ja kiedykolwiek mógłbym się stać. Gdyby Krzysztof Kolumb, ten ubóstwiany pozer, posiadał nawigację satelitarną na takim poziomie wyrafinowania, rozwalony w fotelu i z kieliszkiem wina w dłoni byłby w stanie dotrzeć na dowolny kontynent. To znaczyło, że przez ostatnich trzynaście tygodni miałem mnóstwo czasu na to, by zamartwiać się moimi małżeńskimi kłopotami.
Trzy dni przed wylotem poszliśmy z Lenką do Kuratsu, naszej ulubionej japońskiej restauracji w Vinohradach. Lenka miała na sobie letnią sukienkę w żonkile i skropiła się nowymi perfumami o zapachu cynamonu i pomarańczy nasączonych czerwonym winem. Miałem ochotę wpełznąć pod stół i wtulić twarz w jej uda. Zajadając z apetytem tatar z tuńczyka, powtarzała, że moje poświęcenie jest szlachetne, że jest w nim poezja. Nasze życie miało stać się symbolem. Skropiłem makaron sokiem z limonki i pokiwałem głową. Głos Lenki zaburzał mi podniecającą wizję podboju kosmosu – nie byłem pewien, czy cały wszechświat jest wart rozstania z nią, z jej porannymi rytuałami, zapachem perfum i gwałtownymi atakami paniki w środku nocy. Kto ją będzie budził, zapewniając, że nie dzieje się nic złego, że świat wcale się nie rozpadł? W pewnej chwili oślepił nas flesz aparatu fotograficznego. Przyprawy paliły w język i po raz pierwszy nie wiedziałem, co powiedzieć żonie. Upuściłem widelec. Przeprosiłem.
– Wybacz – powiedziałem. Pojedyncze słowo rzucone w jej kierunku. Później długo rozbrzmiewało mi echem w głowie. Wybacz, wybacz, wybacz. Ona też przerwała jedzenie. Miała smukłą szyję i usta podkreślone ambitną czerwienią. Nie tylko ja miałem ponieść ofiarę – ponosiliśmy ją razem. Lenka pozwoliła mi lecieć. Ta Lenka, która drzemała, oparta o moje ramię, gdy tonąłem w podręcznikach do astrofizyki i pracach studentów. Która w ekstazie upuściła telefon do fontanny, gdy jej powiedziałem, że wybrano mnie na załoganta misji. Nie mówiliśmy o śmierci, lecz o możliwościach, zaszczytach. Lenka nie komentowała negatywnych testów ciążowych, które zapełniały kosz na śmieci, podczas gdy ja całymi dniami oswajałem się z brakiem grawitacji w basenie PKRC, a do domu wracałem ze sztywnymi mięśniami, bełkocząc tylko „jeść” i „spać”.
Nigdy się nie dowiedziałem, czy przyjęła moje przeprosiny. Sięgnęliśmy po widelce i dokończyliśmy jedzenie w niemym towarzystwie gapiów i ich aparatów utrwalających nasze wizerunki. Całowaliśmy się, piliśmy sake i rozmawialiśmy o tym, że kiedy wrócę, polecimy do Miami. Wreszcie sami zrobiliśmy zdjęcie naszej ostatniej ziemskiej kolacji i wrzuciliśmy je na Facebooka. Czterdzieści siedem tysięcy lajków w ciągu pierwszej godziny.
Gdy tylko weszliśmy do domu, poluzowałem krawat i zgiąłem się w ataku torsji. Alkohol osłabił działanie leków na nudności, a organizm wrócił do naturalnego stanu buntu przeciw obciążeniom treningowym, objawiającego się ciągłymi wymiotami. Gdy zmagałem się nad ubikacją ze skrętami pustego już żołądka, Lenka głaskała mnie po włosach. Obiecałem, że spróbujemy jeszcze raz, właśnie teraz, tylko wyszczotkuję zęby i pozbędę się kwaśnego oddechu. Odparła, że nie ma problemu. Ale wiedziałem, że był. Czekała w łóżku, a ja się umyłem, po czym drżąc wgramoliłem się na posłanie i musnąłem językiem jej obojczyk. Wygięła plecy, przyciskając się do mnie, podczas gdy ja rozcierałem jedną ręką zwiotczałego kutasa. Pieściliśmy się, wzdychając i zmieniając pozycje, aż w końcu delikatnie mnie odepchnęła, zauważając, że powinienem się wyspać. Byłem pewien, że to idealny moment, może nawet przeznaczenie – mąż i żona płodzą dziecko, mąż wylatuje w kosmos, dokonuje wielkich odkryć, wraca na Ziemię, a po miesiącu zostaje ojcem. Lenka nasmarowała ramiona balsamem i powiedziała, że na pewno nam się uda po moim powrocie. Jeszcze raz pójdziemy do lekarza, rozwiążemy nasz problem. Uwierzyłem jej.
Jednak to nie wspomnienie tamtej nocy najbardziej mnie dręczyło. Najgorsze było pogwałcenie rytuału, którego dokonałem naszego ostatniego ranka. Na Ziemi nie przykładałem wagi do porannych obrządków. Po co gapić się przez okno, sącząc parzący płyn, i szykować fury jedzenia na rozgrzanych płytach, skoro świat na zewnątrz tylko czeka, by zacząć czerpać z niego garściami? Ale moja żona uwielbiała poranki. Wkładała szlafrok (nie można się od razu ubrać?), smażyła jajka na boczku, kroiła bułki, parzyła herbatę (nie lepiej kupić pączka z czarną kawą w drodze do metra?) i mówiła o naszych nadziejach na nadchodzący dzień (o ile nie czeka nas śmierć lub bankructwo – hip, hip, hurra). Towarzyszyłem jej w tym bez przekonania. Dlaczego właściwie nie umiałem się włączyć w tę krótką celebrację domowych spraw, nie pozwalałem sobie rozluźnić sztywnych mięśni i pomóc Lence przy jajecznicy, zerkać ukradkiem na jej smukłe kostki, gdy tańczyła po mieszkaniu, odprawiając swoje codzienne misterium? Smażyła grube plastry boczku, nie z paczki, tylko od rzeźnika na rogu, wciąż cuchnące żywym zwierzęciem. Składała mi je w darze, wciągając mnie w swoje poranne lenistwo, choć wiedziała, jak tęsknię za pędem, jak się rwę, by łapać życie za rogi. Wiedziała, że ma tę władzę, moc zwalniania tempa naszego życia do kojącego tańca, regulowania mojego tętna przez dotyk, głos, krągłości ciała. I przez tłuszcz wieprzowy rozlewający się po porcelanie. Była to jedna z wielu klauzul naszej umowy, boczek i pełne gracji ruchy w zamian za moje posłuszeństwo, a ja nigdy jej nie naruszyłem. Aż do tego ostatniego wspólnego śniadania.
Tamtego poranka po przebudzeniu poczułem znajome mdłości, skutek podwodnego treningu antygrawitacyjnego. Połknąłem kilka tabletek paracetamolu i wszedłem do kuchni, gdzie czekało śniadanie. Lenka popijała coś z wielkiego kubka, na kolanach miała laptop z prezentacją budżetową. Na mój widok zatrzasnęła klapę urządzenia.
– Wszystko stygnie – powiedziała.
– Nie dziś.
– Słucham? – zapytała, krzyżując ramiona.
– Nie chcę dziś śniadania. Nie jestem głodny – stwierdziłem.
Bez słowa otworzyła komputer, łamiąc tym kolejną niepisaną zasadę: żadnego gapienia się w ekran przy posiłku.
Usiadłem, łyknąłem herbaty i odsunąłem od siebie talerz. Sprawdziłem pocztę w telefonie z postanowieniem, że nie będę się z niczego tłumaczył. Nie chciałem, by ten ranek przypominał wszystkie inne. Te sztuczne dekoracje nie pasowały do przełomu, jaki zaszedł w naszym życiu. Może zbyt paskudnie się czułem, może byłem śmiertelnie przerażony i nie myślałem trzeźwo, ale niespodziewanie i nieodwracalnie złamałem warunki naszej umowy, a takie przewinienie na zawsze zostaje wpisane w życiowy rejestr. Po kilku minutach Lenka wyrzuciła moje śniadanie do śmieci.
– Ostatni raz – powiedziała.
Może przeceniałem znaczenie tamtego momentu. A może nie. W każdym razie chciałem dziś zapytać Lenkę, czy też ją martwią nasze długie chwile milczenia i brak humoru. Powiedzieć, że myślałem o tym, jak odmówiłem udziału w jej porannym obrządku. Zapytać, czy czytała dziennikarskie dywagacje na temat prawdopodobieństwa mojego powrotu. Chciałem jej się zwierzyć, że ostatnio moje noce (a w zasadzie godziny snu, ale doktor Kuřák radził mi się trzymać koncepcji dnia i nocy) są pełne wizji tłustego boczku i że na myśl o uczcie drapieżcy cieknie mi ślinka. Marzyłem o boczku na kanapkach z nutellą, dodawanym do selera i do lodów. O kawałeczkach boczku w nosie, w uszach i między udami. Chciałem wchłaniać go przez skórę i radować się wielkimi pryszczami, które by mi od niego wyrosły. Musiałem w tej rozmowie wspomnieć o pogwałceniu kontraktu i błagać Lenkę o przebaczenie. Nigdy więcej nie odmówię niczego, co wyjdzie spod jej dłoni.
Czułem, że to znów nas zbliży. Wzbudzi w nas długodystansową namiętność, czyniąc przyszły sukces misji o wiele bardziej satysfakcjonującym.
Wklepałem do komputera dane o stanie systemów podtrzymujących życie oraz zjedzonych posiłkach, nie wspominając o chwilach szaleństwa z kremem czekoladowym i cydrem. Przekalibrowałem Ferdę i uruchomiłem wewnętrzną diagnostykę, aby się upewnić, że filtry są czyste i gotowe na przyjęcie darów Chopry. Później zabiłem trochę czasu, czytając Robinsona Crusoe, moją ulubioną książkę z dzieciństwa, którą doktor Kuřák polecił mi zabrać ze sobą, aby „wywołać przyjemne skojarzenia”. Tym bardziej – dodał – że Crusoe to idealny przykład człowieka pogodzonego z samotnością, który zamiast poddać się jej niszczącemu wpływowi, wykorzystał ją, by się rozwijać.
Wreszcie sygnał głównego komputera obwieścił, że w Pradze jest piąta po południu. Rozebrałem się do czarnego T-shirtu, włączyłem elektryczną golarkę i jeździłem nią po policzkach, podbródku i szyi, obserwując, jak zbiera i zamyka wewnątrz sztywną szczecinę. Taki dryfujący włosek w warunkach zerowej grawitacji może być równie niebezpieczny jak pocisk na Ziemi. Stres przed rozmową z Lenką przez cały dzień przyprawiał mnie o skręt jelit, ale powstrzymywałem chęć skorzystania z toalety, żeby nie robić tego dwa razy. Teraz wszedłem tam z korytarza nr 3 i włączyłem wentylację. Wiatraki wciągnęły zastałe powietrze, zastępując je sztucznym powiewem o zapachu wanilii. Przypiąłem się do toalety i parłem, czując, jak próżnia szarpie mnie za włoski na tyłku i wynosi nieczystości gdzieś w przestrzeń. Poczytałem jeszcze Robinsona – w końcu to na kiblu zakochałem się w tej książce. Kiedy byłem mały, co roku zapadałem na grypę żołądkową, która przykuwała mnie do łóżka na dwa lub trzy tygodnie. Srając wodą, osłabiony dietą składającą się z bananów i ryżu nasączonego sokiem z ogórków, wciąż wracałem do opisów samotności Crusoe. „Człowiek nie dostrzega swojego prawdziwego położenia, póki mu tego nie unaocznią przeciwności losu, a wartość rzeczy poznaje dopiero, gdy je utraci”. Teraz miałem ze sobą ten sam egzemplarz, pożółkły i wystrzępiony, poplamiony kawą przez mojego pradziadka, który ukradł go, kiedy szorował podłogi w domu nazistowskiego kapitana. Nawet poprzez waniliowy aromat docierał do mnie smród z moich wnętrzności, coraz silniej buntujących się przeciwko nieregularnym posiłkom, stresowi oraz diecie złożonej z przetworzonych produktów, mrożonych warzyw i wody o smaku chloru. Przyjrzałem się zaniedbanej kępce włosów łonowych, zachodzącej aż na chude uda. Kiedyś były tam mięśnie, wyrzeźbione przez lata biegania i jazdy na rowerze, teraz jednak ciało zbladło i sflaczało, a moje niemrawe ćwiczenia na bieżni nie powstrzymały tego procesu. Podtarłem się kilkoma mokrymi jednorazowymi ręcznikami, podciągnąłem spodnie i wyczyściłem ścianki toalety.
Potem włożyłem białą koszulę i czarny krawat, ten sam, który miałem na sobie podczas ostatniej romantycznej kolacji na Ziemi. Zdjąłem pięciodniowe bokserki i wciągnąłem na siebie świeżą parę. Na Ziemi zawsze tuż przed randką zmieniałem bieliznę. Wrzuciłem bokserki do zsypu na kompost – mieszanina bakterii i drobnego organicznego śmiecia atakowała tam zużytą bieliznę i rozkładała ją dotąd, aż niewiele z niej zostało. Dzięki temu nie marnowałem przestrzeni i nie musiałem wyrzucać brudnych gaci w kosmos.
Przejrzałem się w lustrze. Koszula, kiedyś dopasowana, wisiała mi na chudych ramionach niczym ponczo. Sytuację jako tako ratował krawat, ale w zasadzie nie było sposobu, żeby moje ramiona stracha na wróble i zapadnięta klatka piersiowa wyglądały zdrowo. Poza tym, że miałem chudą sylwetkę, cierpiałem też na ból kości. Cienie pod oczami świadczyły o koszmarach, które przerywały mi sen, i przelotnych wizjach długich pajęczych odnóży skradających się przez ciemne korytarze. O tych ostatnich nie wspominałem w raportach, żeby nie karmić fantazji doktora Kuřáka o moim obłędzie. W Centrali uważano, że mam się dobrze. Właściwy puls i znakomite wyniki testów psychologicznych, mimo że przed zaśnięciem rozmawiałem sam ze sobą. Centrala wiedziała swoje.
Wpłynąłem do korytarza nr 4, zwanego Bawialnią, i przypiąłem się do fotela naprzeciwko mojego jedynego źródła rozrywki i kontaktu ze światem – komputera, który nazywałem Kaflem, o niezawodnie reagującym na dotyk wielkim lśniącym ekranie, połączonym z internetem przez satelitę firmy SuperCall (wiodącego dostawcy usług bezprzewodowych i sponsora misji). Urządzenie szczyciło się bazą dziesięciu tysięcy filmów, od Sokoła maltańskiego do Poszukiwaczy zaginionej szparki. Miałem ograniczony dostęp do mediów społecznościowych – cała komunikacja ze światem zewnętrznym musiała oczywiście przechodzić przez Centralę, później przez dział PR, gabinet prezydenta i znów PR-owców. Jednak reszta sieci stała przede mną otworem i posiadała fantastyczną moc zabawiania mojego umysłu dowolnym tematem, którego sięgały jej wszechwiedzące macki. Trudno było powstrzymać się od myśli, że gdybyśmy wszystkim głodującym i przepracowanym ludziom dali po zwykłym laptopie, okryli cały świat ciepłą kołderką nielimitowanego wi-fi, może głód i harówka okazałyby się dużo mniej nieprzyjemne? W najmroczniejszych chwilach na pokładzie Jana Husa 1, gdy ból oczu nie pozwalał czytać i wciąż czułem na plecach czyjś niewidzialny wzrok, oglądałem dziesiątki nagrań z leniwcem o imieniu Norman, niemrawym, wiecznie uśmiechniętym stworzeniem, którego właściciel wpadł na genialny pomysł przebierania go w dżinsy i kowbojski kapelusz. Uśmiechałem się, śledząc wybryki Normana, i przemawiałem do niego cichutko. Norman.
Na suficie w Bawialni znajdowała się jedna z ostatnich czynnych kamer – błękitny punkcik, jakby obdarzony własną świadomością, świecił dumnie, obserwując moje codzienne poczynania.
Trzydzieści minut do łączenia. Postawiłem pasjansa i przesunąłem dłonią po policzkach, sprawdzając, czy są dobrze ogolone. Wyobrażałem sobie, jak Lenka ubiera się dla mnie, wciąga gładkie rajstopy na nogi barwy kawy z mlekiem, aż pod wgłębienie w kształcie półksiężyca tuż nad krzyżem. Ćwiczyłem powitanie:
Ahoj lasko.
Albo: Čau beruško?
A może zwykłe: Ahoj Leni?
Wypowiadałem te słowa na różne sposoby – tonem wyższym i niższym, chrapliwym i delikatnym, półszeptem, imitując własny głos po przebudzeniu, barytonem Dartha Vadera i cienkim głosikiem dziecka. Nic nie pasowało. Co powiem dalej?
„Teraz uwielbiam boczek. Chcę karmić cię nim na plaży w Turcji albo w Grecji. W kosmosie nic nie smakuje, jak powinno. Marzę, żeby poczuć twój smak”.
Przypomniałbym jej nasze najlepsze chwile. Dzień, w którym pojechaliśmy nad jezioro, paliliśmy jointa pod dębami i rozmawialiśmy o przyszłych podróżach. Całowaliśmy się w samochodzie, a po powrocie do domu jedliśmy croissanty i zasnęliśmy w łóżku pełnym okruchów, ze śladami po winie i śliną na podbródkach. Ciała nagrzane słońcem i łydki całe w szorstkim piasku.
Albo dzień, kiedy zakradliśmy się na wieżę z zegarem astronomicznym i pieprzyliśmy się w niej, bezczeszcząc skarb narodowy.
Albo wieczór, gdy podchmieleni i bosi braliśmy ślub w morawskiej winnicy. Jeszcze nie musieliśmy się starać. Po prostu byliśmy szczęśliwi.
To właśnie dziś. Dziś przełamiemy złą passę oschłości i wyobcowania. Byłem tego pewien. Może nawet Lenka znów zasunie zasłonkę, otaczając się niebieską poświatą jakby rodem z klubu jazzowego.
Spod blatu wyłonił się cień włochatych pajęczych odnóży.
– Nie teraz – rzuciłem drżącym głosem.
Odnóża zniknęły.
Dwie minuty przed łączeniem zamknąłem wszystkie pozostałe okna i wbiłem wzrok w ekran. Może Lenka zadzwoni przed czasem? Nawet kilka sekund dałoby mi niezmierzone połacie nadziei. Minuta. To ona musiała zadzwonić. Wydałbym się desperatem. Dziesięć sekund po czasie. Nie ustąpię. Może ma kłopoty z samochodem? Minuta. Oddychałem głęboko, zapis pulsu na zegarku przyspieszył. Dwie minuty. Cholera. Wcisnąłem „połącz”.
Ktoś odebrał. Zamiast upragnionej twarzy żony ujrzałem szarą, poplamioną zasłonkę, a przed nią puste krzesło.
– Co jest? – zapytałem nie wiadomo kogo.
Wielka dłoń z kępkami rudych włosów chwyciła skraj zasłonki. Zawahała się. Jeszcze nie widziałem reszty ciała, ale już wiedziałem, że to Petr.
– Cześć, czekam – powiedziałem.
Ręka odsunęła zasłonkę i wreszcie ukazał mi się w całości – Petr, kierownik misji, w swoim zwykłym czarnym T-shircie, z wyblakłym tatuażem Iron Maiden na przedramieniu, z ogoloną, lśniącą od potu głową i brodą harleyowca spływającą aż na pierś. Usiadł i zaciągnął za sobą zasłonkę. Poczułem lekki tik w palcu wskazującym.
– Świetnie wyglądasz, Jakub. Co słychać?
– W porządku. Lenka gotowa?
– Jadłeś coś? – zapytał.
– Tak, wszystko jest w raporcie. Gdzie ona jest? Dzisiaj środa, prawda?
– Zgadza się, środa. Jak nudności? Leki działają?
– Mam wrażenie, że mnie nie słuchasz – powiedziałem, krzyżując ramiona. Petr bębnił kłykciami o biurko. Przez chwilę obaj milczeliśmy.
– Dobra – odezwał się wreszcie. – Wiesz, ja jestem inżynierem. Nikt mnie nie uczył, co robić w takiej sytuacji. Straszny tu mamy bajzel. Wciąż próbujemy dociec, co się stało.
– Co się stało?
– Lenka przyjechała kilka godzin temu. Wierciła się, była w ciemnych okularach. Posadziliśmy ją w pokoju socjalnym, daliśmy kawy. Parę osób próbowało z nią gadać, ale tylko kiwała głową. Kuřák też z nią przez chwilę rozmawiał. Aż wreszcie, dwadzieścia pięć minut przed łączeniem, po prostu wstała i wyszła, wyszła do holu, facet od nas za nią pobiegł, pytał, co się dzieje, czy czegoś zapomniała, a ona wsunęła papierosa do ust i powiedziała, że dłużej nie wytrzyma.
– Rzuciła palenie – powiedziałem. – Nieważne. Kiedy wróci?
– Nie wiem. Wskoczyła do samochodu. Poleciałem za nią. Zamknęła drzwi, ale nie mogła uruchomić silnika. Szarpała się z kluczykami, silnik zakasłał i zgasł. Więc otworzyła okno i zapytała, czy pożyczę jej akumulator. Odparłem, że przyjechałem do pracy na rowerze, ale mogę pobiec na górę i kogoś poprosić. Wtedy ona się rozpłakała, powiedziała, że nie daje sobie rady, nie wie, czemu jej się zdawało, że da, i że jak mogłeś rzucić wszystko, co miałeś. Walnęła w kierownicę, jeszcze raz przekręciła kluczyk i samochód zapalił. Ruszyła z kopyta, prawie przejechała mi po nodze.
Spojrzałem w błękitne oko kamerki, ostatnią działającą soczewkę, która była w stanie uchwycić moją postać na tym statku. Może powinienem nadać jej imię? Tak wiernie mi się przygląda. Postukałem w nią w geście uznania.
– Nie mam zielonego pojęcia, o czym mówisz.
– Ja też nie, Jakub. Może Lenka ma jakieś problemy? Ludzie tu od nas próbują się do niej dodzwonić. Skontaktujemy się z jej znajomymi. Ale ona po prostu uciekła. Chyba to ci próbuję powiedzieć. Wybiegła stąd, jakby ją ścigał sam Belzebub.
– Nie zrobiłaby tego – upierałem się. – Wie, jak bardzo jej potrzebuję.
– Słuchaj, znajdziemy ją. Ustalimy, co się dzieje.
– Nic więcej ci nie powiedziała?
– Nie.
– Na pewno? Przysięgam, że jeśli kłamiesz, jeśli to jakiś głupi dowcip…
– Jakub, parametry ci szaleją. Musisz skupić się teraz na misji, na tym, co jesteś w stanie kontrolować. Znajdziemy ją. Lenka potrzebuje trochę czasu. Będzie dobrze.
– Nie mów mi, co muszę.
– Trzymaj się planu. Co chciałeś potem robić? Zjeść kolację? – zapytał Petr.
– Pomasturbować się, a potem poczytać.
– Okej, tego nie musiałem wiedzieć, w każdym razie rób swoje. Postaraj się myśleć trzeźwo.
– Ale ja nie chcę.
– Zjedz baton proteinowy. Poćwicz trochę. To zawsze pomaga na…
Rozłączyłem się i odpiąłem pasy. Ściągnąłem krawat, który odpłynął w głąb korytarza, rozpiąłem i zerwałem z siebie koszulę. W interkomie rozbrzmiał głos Petra – ostatnia próba wdarcia się w mój świat.
– Jakubie, masz do wykonania misję. Skup się. Lence nie jest łatwo. Daj jej trochę przestrzeni.
Wcisnąłem guzik nadawania.
– Te łączenia to jedyne, co trzyma mnie przy życiu. Dzięki nim jestem w stanie zasnąć. A ona nagle nie może rozmawiać? O co tu chodzi?
Tęskniłem za Mozartem, żelkami, ciastem rumowym i ciepłym wgłębieniem pod piersią Lenki. Na pocieszenie miałem trzy butelki whisky, które ci z PKRC niechętnie pozwolili mi wziąć na pokład. Przechyliłem jedną delikatnie, zanurzyłem w środku palec i rozprowadziłem płyn po języku.
– Minęło tyle czasu, jestem tak daleko, a jakoś nie mogę się pozbyć wrażenia, że ktoś mnie wpuścił w niezły kanał – zwróciłem się do Petra.
Milczał.
Torsje jak zwykle zaatakowały nagle, jakby niewidzialna dłoń ścisnęła rdzeń przedłużony i zaczęła szarpać błonę żołądka. Lenka odeszła. Powiedziała, że dłużej nie wytrzyma. Gdzie się podziała moja żona, o której majaczyłem, próbując spać w pozycji pionowej, kobieta, dla której miałem wrócić na Ziemię? Co z dekadami jedzonych razem kolacji, wspólnie przebytych chorób, seksu i wizji wspólnego życia? Moja żona w ciemnych okularach weszła do siedziby Programu Kosmicznego Republiki Czeskiej i nie mogła zaczekać, żeby ze mną porozmawiać. Facetowi, którego ledwo zna, wyznała, że dłużej nie wytrzyma. Jakbym przestał dla niej istnieć.
Lenka odeszła. Doprowadziło do tego milczenie między nami. Tak jak przypuszczałem.
Już raz mnie rzuciła. Zbliżała się wtedy rocznica śmierci rodziców, całymi dniami siedziałem w pracy, a ją, po poronieniu, zostawiłem samą sobie. Ale wtedy nogi wiązała mi grawitacja, mogłem pobiec za Lenką na stację metra i przy tłumach pasażerów błagać, obiecywać, że już nigdy nie zostawię jej samej (teraz, lewitując na pokładzie statku, zrozumiałem, że to było kłamstwo). A gdy nadjechał pociąg, pozwoliła mi pocałować się w rękę, oddała walizkę i wróciliśmy pieszo do domu, by rozpocząć negocjacje dotyczące odbudowy naszego poobijanego związku. Tutaj nie było to możliwe. Z każdą godziną byłem trzydzieści tysięcy kilometrów dalej od niej.
Odruchowo skierowałem się do laboratorium. W laboratoriach życie nabiera sensu, można je zmierzyć, zważyć, rozebrać na najintymniejsze cząstki. Wyjąłem z pojemnika płytkę ze starą próbką kosmicznego pyłu, wsunąłem ją pod mikroskop i ustawiłem ostrość. Miałem przed sobą genom wszechświata, kosmiczny plankton, wodę zamienioną w wino, obraz szeptał do mnie, ujawniając swoją zawartość. Upiłem whisky, wpatrzony w mleczne kryształy krzemianów, wielopierścieniowe węglowodory aromatyczne i tego wszechobecnego szkodnika, H2O w formie stałej.
Oczywiście, że do tego zostałem stworzony: do tego, aby zbierać kawałki wszechświata i odnaleźć wśród nich coś nowego, rzucić się w nieznane i zdobyć dla ludzkości fragment Chopry. Nieudane małżeństwa, nienarodzone dzieci, bezradność wobec śmierci rodziców i dziadków – to wszystko się nie liczyło, wzniosłem się bowiem ponad ziemskie fakty.
Ale to nie przyniosło pocieszenia. Wsunąłem płytkę z powrotem do pojemniczka.
Opuszczając laboratorium, nagi od pasa w górę, znów dostrzegłem tamten cień.
– Hej, ty – zagadnąłem.
Nie po raz pierwszy zastanowiłem się nad tym, dlaczego właściwie zwracam się do przywidzenia.
Odnóża zadrżały i zniknęły za rogiem. Odepchnąłem się i ruszyłem za nimi. Słyszałem, jak skrobią o sufit, niczym gałęzie drapiące w przednią szybę samochodu. Za załomem korytarza nr 4 cień znieruchomiał. Nie miał dokąd uciec. Nie bałem się i to mnie niepokoiło. Popłynąłem naprzód.
Zapach był charakterystyczny – mieszanina czerstwego chleba i zalegających w piwnicy starych gazet, z nutą siarki. Z baryłkowatego korpusu sterczało osiem włochatych odnóży przypominających maszty namiotowe. W każdym trzy stawy wielkości piłek lekarskich, w których nogi gięły się pod wpływem nieważkości. Rzadkie szare futerko porastało tułów i odnóża w chaotycznych kępkach, niczym lucerna. Stwór miał niezliczone mnóstwo oczu poprzecinanych czerwonymi żyłkami, o tęczówkach czarnych jak sam kosmos. Pod nimi dostrzegłem parę grubych ludzkich warg, intensywnie czerwonych, jakby pociągniętych szminką, które rozsunęły się, ukazując pożółkłe zęby przeciętnego palacza. Przeszywany badawczym wzrokiem próbowałem policzyć oczy.
– Dzień dobry – powiedział stwór.
A po chwili dodał:
– Pokaż mi, skąd przybywasz.
Stwór z kosmosuprzeczesuje zakamarki mojego umysłu – delikatnie, lecz stanowczo. Widzi mnie. Analizuje mnie do samego rdzenia, do kodu genetycznego. Koniuszki odnóży poruszają strunami pamięci, powodując rytmiczne drganie w tkance mózgowej. Stwór śledzi historię mojego pochodzenia, źródła powstania mojego narodu i to, co sprawiło, że zarówno ja, jak i nazwisko Jana Husa znaleźliśmy się w kosmosie. Uczucie nie jest całkiem nieprzyjemne. Razem patrzymy na Husa, bożego sługę, którego imię widnieje na kadłubie statku. Hus głosi idee Johna Wycliffe’a z katedry pośrodku dziedzińca Uniwersytetu Karola. Mówi, że lud boży składa się z bożych dzieci predestynowanych do zbawienia – nie zaś z wyróżnionych członków Kościoła katolickiego. Boska przychylność nie jest na sprzedaż i nie zależy od słów odzianych w złoto starych mężczyzn. Zinstytucjonalizowana religia nie ma sensu, to pułapka, w której lęgnie się grzech. Hus nie przemawia z nienawiścią, lecz z kojącym stoicyzmem proroka – człowieka, który Wie. I ludzie go słuchają. Studenci gromadzą się z gęsimi piórami w dłoniach, mowa Husa porusza ich serca. Czechy muszą zostać wyzwolone spod tyranii instytucji religijnych.
Obraz się zmienia. Stwór trafił na coś innego. Patrzy, jak spadam.
.
.
.
...fragment...
Całość dostępna w wersji pełnej.