Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
W 1877 roku dwudziestopięcioletni Fritz Dörries wsiada na pokład parowca w Hamburgu i wyrusza do miejsca, które jest białą plamą na mapie. Przyświeca mu myśl: znaleźć motyla, którego jako dziecko zobaczył w książce. Mimo zimna oraz trudnych warunków uparcie dąży do celu. Jego wyprawa przeradza się w dwudziestodwuletni pobyt na Syberii Wschodniej podczas którego odkrywa tysiące nowych gatunków roślin i zwierząt.
Fritz spędza noce w arktycznych temperaturach, przeżywa spotkanie z tygrysem i obserwuje wilki w świetle księżyca. W malowniczy sposób przybliża tę tajemniczą krainę, a jednocześnie przypomina, że nie da się zbadać jej do końca, bo Syberia zawsze będzie za duża, a człowiek za mały.
Wiele pojęliśmy i inaczej patrzymy na naturę niż Dörries, ale wciąż mamy i odkrywamy to, co niepojęte. Kto zatrzymuje się nad niezwykłością motylego skrzydła, zatrzyma się i nad tą książką.
Zośka Papużanka i Łukasz Wojtusik
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 303
W SERII DZIEŁ PISARZY SKANDYNAWSKICHUKAZAŁY SIĘ DOTYCHCZAS:
Helga FLATLAND, Ostatni raz, przełożyła Karolina Drozdowska
Karin SMIRNOFF, Pojechałam do brata na południe, przełożyła Agata Teperek
Nina WÄHÄ,Testament, przełożyła Justyna Czechowska
Kjell WESTÖ,Niebo w kolorze siarki, przełożyła Katarzyna Tubylewicz
Roy JACOBSEN, Tylko matka, przełożyła Iwona Zimnicka
Knut HAMSUN, Szarady, przełożyła Maria Gołębiowska-Bijak
Laura LINDSTEDT, Oneiron, przełożył Sebastian Musielak
Roy JACOBSEN, Oczy z Rigela, przełożyła Iwona Zimnicka
Stig DAGERMAN, Poparzone dziecko, przełożyła Justyna Czechowska
Auður Ava OLAFSDÓTTIR, Blizna, przełożył Jacek Godek
Jonas T. BENGTSSON, Życie Sus, przełożyła Iwona Zimnicka
Roy JACOBSEN, Białe morze, przełożyła Iwona Zimnicka
Karen BLIXEN, Pożegnanie z Afryką, przełożyli Józef Giebułtowicz i Jadwiga Piątkowska
Carl Frode TILLER, Początki, przełożyła Katarzyna Tunkiel
Helga FLATLAND, Współczesna rodzina, przełożyła Karolina Drozdowska
Roy JACOBSEN, Niewidzialni, przełożyła Iwona Zimnicka
Przedmowa
Rodzice dali mi wiele imion, lecz nazywali mnie jedynie Fritz, a sam też nigdy nie podpisywałem się inaczej niż Fritz Dörries. Jako że urodziłem się w znanej rodzinie entomologów, należało się chyba spodziewać, że wykształci się we mnie ogromna miłość do przyrody. Wschodniosyberyjskie pustkowia oczarowały mnie już jako czterolatka, gdy zobaczyłem motyla o magicznej nazwie Parnassius nomion, którego rysunek pokazał mi ojciec. Motyla narysował entomolog Gotthelf Fischer von Waldheim, bliski przyjaciel Humboldta, będący dla ojca wzorem. Ale tego pięknego stworzenia nie było w żadnych kolekcjach, istniało jedynie na tym rysunku, a także na Syberii.
W roku 1877 jako dwudziestopięciolatek przeszedłem pieszo Japonię, a następnie popłynąłem na wyspę Askold u wybrzeży Syberii Wschodniej. Później zbadałem tereny nad rzeką Sujfun[1] w głębi lądu, okolice wokół Ussuri i jej licznych dopływów oraz jeszcze potężniejszy Amur. Zwiedziłem rejony na południe i wschód od Bajkału, wzdłuż granicy z Mongolią, góry Chentej i Góry Jabłonowe, przejechałem przez półwysep Sidemi w stronę Korei, wzdłuż Suczanu i grzbietu Czandałaz.
Już od samych tych nazw kręci mi się w głowie.
Zachwycony wyznaczonym mi zadaniem i przyrodą, opierałem się wielu niebezpieczeństwom i dane mi było zgromadzić wielkie kolekcje nieznanych wówczas zwierząt i roślin, zbiory liczące tysiące narzędzi, sztuk broni i sprzętów domowych tubylczych ludów Azji Wschodniej, a także ssaków, ptaków, węży i gatunków niższych. I oczywiście motyli. Obiekty te kupowały i wystawiały muzea oraz instytuty, aby zapoznać mieszkańców Europy ze światem, o którym ledwie słyszeli.
U wciąż czynnego zawodowo dziewięćdziesięciolatka duch, rzecz jasna, nie jest równie dziarski, jak wówczas, gdy wyruszałem na wyprawę w młodości. Moje liczne podróże odcisnęły się jednak we mnie tak głęboko, że wciąż mam przed oczami duszy tamte przeżycia – wielkie i małe, groźne i niegroźne. Syberyjska ziemia przez ponad dwadzieścia lat żywiła mnie, ubierała i zapewniała mi dach nad głową. Zrosłem się z tą krainą tak mocno, że dziś kocham ją bardziej niż własną ojczyznę.
Nic nie daje większej satysfakcji aniżeli wędrówka wśród dziewiczej przyrody, przez tajgę i tundrę, gdzie zimy są ostrzejsze, wiosny bardziej upajające, lata bardziej promienne, a jesienie bardziej kolorowe niż w jakimkolwiek innym miejscu na Ziemi. Syberia to dla mnie kraina baśni.
Pod wieloma względami jest to również region tajemniczy, mający dramatyczną historię i niewykorzystane możliwości. Pomimo więc wszelkich konfliktów i tragedii, które przez stulecia nawiedzały tę ziemię, nigdy nie przestanę w nią wierzyć. Mam też nadzieję, że uśpione tam ogromne skarby – możliwości osadnictwa, zdrowi ludzie, żyzna gleba – sprawią, że nazwa Syberii będzie jednoznacznie kojarzyć się z określeniem „przyszłość”. Słowa te kieruję do moich ukochanych córek, aby towarzyszyły im w życiu.
1
Po uzyskaniu niezbędnych instrukcji z rozmaitych instytutów naukowych w Europie przygotowałem się do podróży w ciągu ośmiu gorączkowych dni. Jak już wspomniałem, miałem dwadzieścia pięć lat i doświadczenie zbieracza oraz ogrodnika. Odbyłem już służbę wojskową, a także rozległe prywatne studia, głównie w dziedzinie biologii, zapewne powinienem jednak stwierdzić, że byłem samoukiem, podobnie jak mój ojciec. A ten, kto sądzi, że wyposażenie zbieracza owadów na Syberii to przede wszystkim prochowiec, siatka na motyle i probówki z cyjankiem, jest w wielkim błędzie. Decydujące znaczenie miały również śrutówki, karabiny i wszelkiego rodzaju broń, a moje ubrania były w zasadzie identyczne z tymi, które nosili tubylcy – nic innego nie nadawało się do użytku.
Z wynoszącą tysiąc marek zaliczką na spadek po ojcu oraz z tym, co zdołałem zaoszczędzić ze swojej pensji ogrodnika, trzeciego lutego 1877 roku podniecony i pełen oczekiwań wsiadłem na pokład niewielkiego parowca Alwine Said; ażeby zaoszczędzić na podróży, nająłem się jako pomocnik kucharza. Liczyłem, że opuszczę Hamburg już nazajutrz, chociaż pogoda tego wieczoru była, łagodnie mówiąc, straszna.
Rozlokowałem się we wskazanej mi kajucie, a ponieważ na pokładzie nie widziałem nikogo innego, zacząłem zaglądać do pozostałych kajut załogi, w których ku swemu wielkiemu zdumieniu znalazłem jedynie pijanego w sztok palacza chrapiącego na brudnej koi.
Wróciłem więc do siebie i położyłem się. Ledwie zdążyłem zasnąć, gdy poczułem gwałtowne szarpnięcie, po którym dziób statku uniósł się i zaraz opadł z hukiem. Wybiegłem na pokład i nie mogłem uwierzyć własnym oczom: port przeobraził się w pejzaż iście zimowy. Wyjący wiatr miotał śniegiem, gdy czepiając się relingu, sunąłem na rufę, gdzie odkryłem, że jakiś wychodzący w morze parowiec wpadł na nas i zniszczył cały pokład rufowy. Oba łańcuchy kotwiczne pękły jak sznurki.
Nareszcie usłyszałem głosy. Łódź wiosłowa wioząca starszego oficera wraz z resztą załogi przedarła się przez zadymkę, dobiła do burty i ludzie weszli na pokład. Kiedy statek ponownie przycumowano, mogliśmy wreszcie iść spać. Nazajutrz pojawił się również kapitan Schulz i kazał mi złożyć raport na temat wydarzeń ubiegłej nocy. Kilka dni później musiałem zeznawać jako świadek w sądzie morskim. Do odpowiedzialności za zderzenie pociągnięto angielski parowiec, lecz dopiero po zmarnowaniu całych dwóch tygodni w doku mogliśmy wreszcie opuścić Hamburg, był już wtedy dziewiętnasty lutego. Można powiedzieć, że nieźle się zaczęło.
Dwudziestego pierwszego bogowie pogody znów rzucili nam wyzwanie, tym razem na południu kanału La Manche. Chociaż płynęliśmy całą naprzód, sztorm i wysokie fale nie pozwalały nam ruszyć się z miejsca. Kapitan Schulz, rosły mężczyzna w kwiecie wieku, z wielce imponującą brodą w stylu kapitana Ahaba, musiał tkwić przywiązany do mostka przez ponad dwie doby. Fale nieustannie zalewały pokład, bezlitośnie zmywając do morza wszystko, co nie było umocowane. Zerwały świetlik, woda zaczęła wlewać się do salonu i do kajut, można było się tam kąpać. Na szczęście pompy działały jak należy i kiedy wpłynęliśmy na Biskaje, morze wreszcie się uspokoiło.
2
Minęliśmy latarnię morską na Przylądku Świętego Wincentego na południowym krańcu Portugalii. Po spokojnym, przyjemnym rejsie przez Morze Śródziemne dotarliśmy do Port Saidu, a dobę później zostawiliśmy za sobą również Kanał Sueski.
Na Morzu Czerwonym po minięciu latarni morskiej na Abu Kizan na wysokości Gór Szmaragdowych wzięliśmy kurs na Aden, gdzie zostawiliśmy część ładunku. W wielu z tych miejsc sporządzałem drobne szkice, zwłaszcza latarni morskich, do których miałem słabość od chłopięcych lat, zresztą na pokładzie niewiele było innych zajęć oprócz rysowania i czytania. Miałem ze sobą Życie zwierząt Alfreda E. Brehma w aż sześciu tomach, które czytałem już wcześniej, lecz teraz naprawdę mogłem się w nie zagłębić, gdy para gnała nas naprzód przez Ocean Indyjski, nieznośnie nudny dla niecierpliwego młodego człowieka. Praca w roli podkuchennego nie zajmowała wielu godzin, chociaż surowy kapitan Schulz lubił ostro traktować swoją załogę. Ale mnie to nie przeszkadzało, służyłem przecież wcześniej w armii pruskiej.
Po minięciu Cejlonu i Singapuru popłynęliśmy na północ wzdłuż wybrzeży Wietnamu i Chin, aż wreszcie zakotwiczyliśmy w Szanghaju, gdzie powitał nas smutny obraz.
W Państwie Środka nastały niespokojne czasy. Brytyjczycy, Niemcy i Francuzi zakładali faktorie handlowe w nadbrzeżnej dzielnicy miasta, zwanej Bund. Mieli concessions, jak się to nazywało, i żyli w niezgodzie z miejscowymi władzami, które z drugiej strony były wplątane w spory wewnętrzne. W tamtej chwili port okupowały setki kulisów, bezrobotnych biedaków skazanych na głód i nędzę. Kiedy przybiliśmy do brzegu, w wodzie między statkiem a nabrzeżem unosiły się ciała dwojga dzieci. Dowiedzieliśmy się, że zabiedzeni malcy, mdlejąc z głodu, wpadają wprost do rzeki i toną. Nikt nie kiwnął nawet palcem, by ich ratować; władze oddały jedynie do dyspozycji niewielki parowiec, który po wyłowieniu zwłok wypływał w morze i wrzucał ciała na głęboką wodę.
3
W Szanghaju opuściłem Alwine Said z całym swoim dobytkiem i przesiadłem się na parowiec japoński. Również ten rejs przebiegł bez problemów. Ląd widzieliśmy jednak tylko w okolicach wyspy Iwo Jima, dopiero kilka dni później zakotwiczyliśmy w Nagasaki na Kiusiu, położonej najdalej na południu spośród czterech głównych wysp Japonii. Nagasaki to piękne miasto w jeszcze piękniejszej zatoce, otoczone żyznymi zielonymi wzgórzami, zbudowane w głównej mierze przez Holendrów i Portugalczyków. Nastał już kwiecień, miałem więc przed sobą wiosnę.
Z Nagasaki wysłałem walizę statkiem do Jokohamy, sam zaś ulokowałem się w niemieckim gościńcu, gdzie zostałem kilka dni, żeby się rozeznać i zaopatrzyć w prowiant. Planowałem wyruszyć pieszo na północ, do Osaki, bo Muzeum Botaniczne w Hamburgu zleciło mi opisanie japońskiej flory, czego nie zrobił nigdy wcześniej żaden Europejczyk.
Jednakże w regionie wybuchł bunt wieśniaków, który cesarscy żołnierze z całych sił starali się stłumić. Klasyczny szogunat się rozpadł, przewagę zyskiwały zaś siły, które chciały otwarcia Japonii na resztę świata; kraj ten był niemalże zamknięty od 1603 roku.
Wokół Nagasaki toczyły się szczególnie gwałtowne walki, a że rozgrywały się głównie w dolinach, większość drogi musiałem odbyć przez góry i pasma wzgórz. Cudzoziemcy byli tu wyjątkowo źle widziani i gdyby mnie odkryto, bez wątpienia oskarżono by mnie o szpiegostwo i zastrzelono. Jedynie o wczesnych godzinach porannych i o zmierzchu mogłem przemykać w doliny i zbierać do zielnika te okazy, których nie było w górach.
W trakcie takich zejść miałem też okazję obserwować potyczki z bliska. Ale prawdę mówiąc, nigdzie nie mogłem poruszać się bezpiecznie, coraz częściej bowiem obie walczące strony przemieszczały się wyżej, aby tam się ze sobą ścierać: wieśniacy uzbrojeni w bambusowe kije, żołnierze z karabinami. Nie było zatem wątpliwości, kto z tego powstania wyjdzie zwycięsko. Całkiem bezpieczny czułem się tylko w najgęściejszych gajach bambusowych, gdzie co wieczór budowałem sobie prowizoryczny szałas z liści i gałęzi.
4
Po ponad dwóch tygodniach przybyłem nad cieśninę Bungo, wąski pasek morza między Kiusiu a następną dużą wyspą, Sikoku, również nieopisaną wcześniej pod względem botanicznym. Przez ostatnie dni mniej słyszałem hałasów wojny, zszedłem więc z gór i ruszyłem wzdłuż brzegu na zachód. W pobliżu niewielkiej wioski natknąłem się na łódź wyciągniętą na piasek, obok niej rybak naprawiał sieci.
Na mój widok drgnął i zaczął się we mnie wpatrywać, jakby zobaczył ducha – białego Europejczyka wśród jego wypełnionej spokojem nocy. Oczywiście nie mogliśmy porozmawiać, lecz pokazałem mu swoje zielniki, a także mapę z naniesionymi własnymi uwagami, próbując za pomocą gestów wyjaśnić, o co mi chodzi. Wzbudziłem w nim chyba zaufanie, a może skusiły go pieniądze – wyjąłem trochę miejscowej waluty, którą wymieniłem w Nagasaki. W każdym razie zgodził się przewieźć mnie przez cieśninę. Rejs w fantastycznym blasku księżyca trwał zaledwie nieco ponad godzinę. Już o świcie następnego dnia mogłem ponownie przystąpić do zbierania roślin. Również tutaj, na Sikoku, dla pewności chroniłem się w górach.
Dzięki swojemu doświadczeniu botanika i ogrodnika wiedziałem, gdzie w terenie i jak mam szukać, z uwzględnieniem światła i cienia, charakteru lasu i innej roślinności, dostępu do wody i gleby. Dźwigałem ze sobą prasę ręczną, papier i prowiant w worku, co wieczór pracowałem nad tym, co udało mi się zebrać, sypiałem głównie pod gołym niebem i rzadko natykałem się na ludzi. Ale Japonia ma latem łagodny, przyjazny klimat, nie cierpiałem więc biedy, a wszędzie dookoła widziałem słynne pola ryżowe, równie zadbane, jak najbardziej wymuskane ogrody w Europie.
Po przejściu całej Sikoku, co zajęło mi ponad cztery tygodnie, dotarłem do Cieśniny Linschotena, gdzie również za pomocą mowy gestów i drobnej zachęty finansowej zdołałem namówić rybaka na przetransportowanie mnie pod osłoną nocy na główną wyspę Honsiu.
Tak więc po przejściu pięciuset osiemdziesięciu kilometrów dotarłem do Osaki, portowego miasta, którego nie zdominowały niepokoje. Wreszcie mogłem więc poruszać się w miarę swobodnie i próbować stworzyć sobie obraz stylu życia Japończyków, mimo że wciąż nie mogłem z nikim rozmawiać. Było to dziwne uczucie: znajdować się w otoczeniu takiego mnóstwa ludzi i nie pojmować żadnego ze słów, jakie padały. Nieodmiennie ściągałem na siebie uwagę – otwarte ze zdziwienia usta i śmiechy ze strony mężczyzn, chichot ze strony kobiet. Rozwrzeszczane gromadki dzieci ciągnęły za mną wszędzie, gdzie tylko poszedłem, ale nie wyczuwałem żadnej wrogości.
Zarówno kobiety, jak i mężczyźni nosili kimona, tradycyjne stroje z jedwabiu ozdobione kolorowymi, niewypowiedzianie pięknymi haftami. Dreptali w butach na wysokich drewnianych podeszwach, przypominając lalki. Był to niezapomniany widok dla Europejczyka, który wcześniej widział to życie wyłącznie na rycinach. Stały tu nieduże, niskie bambusowe domki, ze ścianami dającymi się otworzyć jak przesuwne drzwi, a także szereg świetlistych świątyń unoszących się ponad zielonymi wzgórzami w letniej szacie, również tutaj obsadzonymi ryżem. Czułem się, jakbym przebywał w wielkim teatrze, zróżnicowanym, barwnym i fascynująco obcym, w dużej mierze dlatego, że wszystko wydawało się tak świetnie zorganizowane.
Jako cudzoziemiec z ogromnym trudem uzyskałem wstęp do zajazdu, zwanego tu ryokan. Wynająłem pokój mieszczący cztery maty, przypuszczalnie za przesadnie wygórowaną cenę. Gospodarz jednak, w miarę naszych nieudanych prób porozumienia się, w końcu zaczął mięknąć. Ponieważ nauczyłem się już uśmiechać, pozdrawiać, a także pilnować się, żeby zdjąć buty za każdym razem, gdy przekraczałem jakiś próg, ruchami rąk i nóg pokazał mi, jak kąpią się Japończycy, w wodzie tak gorącej, że człowiek niemal się w niej gotował.
Najpierw trzeba się dokładnie umyć, siedząc nago na niedużym drewnianym stołeczku, następnie wcisnąć do zbyt wąskiej balii, po czym polewać sobie wrzątkiem głowę, w dodatku dużo dłużej, niż to konieczne. Zrozumiałem, że chodzi nie tylko o usunięcie brudu, lecz również o oczyszczenie duszy. Taka kąpiel zostaje w człowieku już do końca dnia w postaci leniwego i uspokajającego ciepła. Jeszcze przyjemniejsze musi być narażanie się na podobne tortury zimą.
5
Japonia jest nie tylko pięknym krajem. Miłośnika natury uderza szczególnie to, że miasta wydają się wbudowane w teren, który następnie dalej jest pielęgnowany i uprawiany jak prywatne ogrody. Ludzie są drobni i pracowici, mają, jak mi się wydawało, skromne potrzeby – ryż, proso, ryby, zioła i herbata to ich główne pożywienie; nigdy nie widziałem, aby ktoś jadł posiłek mięsny ani też składający się z sera czy innych produktów mlecznych. Z czasem spotykała mnie tam wyłącznie życzliwość, dlatego z radością wracam myślami do tej ostatniej części mojej podróży przez Japonię.
Mieliśmy już jednak połowę czerwca i zaczynało mi się spieszyć. Uznałem więc botanizowanie za zakończone i wsiadłem w pociąg do Jokohamy. Po obu stronach linii kolejowej ciągnęły się długie odcinki porośnięte drzewami morwy, na których hoduje się larwy jedwabników (Bombyx mori), na ogół cztery pokolenia w roku; jedwab to najważniejszy produkt handlowy tego kraju.
Lokomotywa ciągnąca maleńki pociąg też była mała jak zabawka, wagoniki niskie, z jednym tylko stopniem do przedziału, a drzwi i okna przez cały czas pozostawały otwarte. Po drodze miałem też okazję zobaczyć plującą ogniem Fudżi-jamę, świętą górę, która obecnie nie była aktywna, lecz spoczywała pod płaszczem lśniącego białego lodu.
W Jokohamie zatrzymałem się u pewnego niemieckiego kupca i nareszcie mogłem z kimś porozmawiać. Dopiero słysząc własny jąkający się głos, uświadomiłem sobie, jak bardzo samotny byłem w drodze, a miało to stanowić zaledwie przedsmak tego, co mnie czekało.
Odszukałem również walizę, którą wysłałem z Nagasaki, nietkniętą i starannie zamkniętą. Była w niej między innymi broń, która za nic w świecie nie powinna zaginąć. Mogłem też wreszcie wysłać swój pierwszy zbiór do Europy! To był wielki dzień: kolekcja roślin, licząca pięćset dziewiętnaście ponumerowanych gatunków, które zebrałem w ciągu tych dwóch miesięcy, głównie na Sikoku, miała trafić do Muzeum Botanicznego w Hamburgu.
Mówiono mi, że Jokohama to największe miasto portowe na świecie. Widziałem jednak Hamburg, Bremę i Antwerpię, uważałem więc te słowa za przesadę aż do chwili, gdy następnego dnia zszedłem do portu i jak okiem sięgnąć zobaczyłem wyłącznie statki – nowy świat z żaglami i parą na przemian, tradycyjną flotę japońską, jednostki wojskowe i cywilne, a także ogromną flotę rybacką; niesamowity i niezwykle barwny widok.
Wczesnym rankiem uzyskałem od niemieckiego konsula kilka dobrych rad i teraz ruszyłem jednym z pirsów, przy którym cumował rosyjski parowiec, a ubrany po cywilnemu, lecz uzbrojony marynarz stał na straży przy trapie. Wdałem się z nim w rozmowę w jego własnym języku; w pierwszej chwili był zaskoczony, jak często bywają Rosjanie w zetknięciu z cudzoziemcami używającymi ich mowy. Ale już kilka minut później byliśmy na pokładzie, gdzie kapitan rozmawiał z jednym z członków załogi. Przedstawiłem się, znów po rosyjsku. Prawdopodobnie zorientował się, skąd pochodzę, i odpowiedział mi łamaną niemczyzną, ale nic w tym dziwnego, ponieważ był Holendrem. Nazywał się Hoeck i stał się jednym z moich najbliższych i najbardziej godnych zaufania przyjaciół przez całe dwadzieścia dwa lata, jakie miałem spędzić na Syberii.
Hoeck zajmował się połowem wielorybów na północy, w Cieśninie Beringa, skupował też futra od tubylców, Czukczów, Koriaków i Ajnów. Teraz po sezonie zimowym był w drodze do domu, do Rosji, gdzie miał bazę na półwyspie Sidemi, położonym na południe od będącego moim celem Władywostoku. Nie musiałem nawet płacić za podróż. Już następnego dnia mogłem pożegnać się z Jokohamą i wejść na pokład ze swoim sprzętem.
Również ten rejs przebiegł bez wartych wzmiankowania problemów, chociaż odbył się w nieustępującej, bardzo gęstej mgle. Przepłynęliśmy między Honsiu a Hokkaido, nawet przez moment nie widząc owych majestatycznych wysp. Mimo to prawie całą przeprawę tunelem z szarej waty spędziłem na mostku, trzy niezwykłe doby upłynęły na pogawędkach z Hoeckiem.
7
Zbieracz przybywający na jakiś nowy teren kieruje uwagę przede wszystkim na roślinność, ponieważ większość larw motyli żyje na konkretnych drzewach, krzewach czy ziołach i jest do nich dostosowana. Larwy – gąsienice – żywią się ich liśćmi aż do osiągnięcia stadium poczwarki, a w końcu stają się w pełni rozwiniętymi motylami i mogą obdarowywać krajobraz swoim wyjątkowym wdziękiem. Motyle to diamenty powietrza, a ponieważ są tak blisko związane z roślinnością, poniżej zaprezentuję kilka gatunków z Askold i pobliskiego stałego lądu.
W oczy rzuca się przede wszystkim dąb mongolski (Quercus mongolica) ze swoimi dużymi piłkowanymi liśćmi. Dalej są lipa (Tilia mandshurica) i wiąz (Ulmus campestris). Rosną tu również klon ukurundzki (Acer ukurunduense), jesion (Fraxinus mandshurica) i czarna brzoza dahurska (Betula dahurica), natomiast brzoza biała występuje jedynie sporadycznie.
Wśród roślinności pośredniej są: korkowiec amurski (Phellodendron amurense), szakłak kruszyna (Rhamnus frangula), czeremcha (Prunus padus), syberyjska topola balsamiczna (Populus suaveolens) i głóg (Crataegus mandshurica). Zarejestrowałem lilak amurski (Syringa amurensis) oraz bez czarny (Sambucus nigra), a także gatunek leszczyny (Corylus heterophylla), który potrafi tworzyć całe zarośla.
Zaobserwowałem cis japoński (Taxus cuspidata) i winorośl amurską (Vitis amurensis). Wzdłuż strumieni rosły olsze szorstkie (Alnus hirsuta) i wierzby wiciowe (Salix viminalis). Na leśnych polanach znalazłem pokrzywę (Urtica dioica), babkę (Plantago), fiołek psi (Viola canina), rdest ptasi (Polygonum aviculare), szczaw (Rumex), trzy różne gatunki koniczyny (Trifolium), bodziszek (Geranium), przetacznik (Veronica grandis), brodawnik (Leontodon), bylicę (Artemisia vulgaris) oraz traganek (Astragalus) – krótko mówiąc, natura jest tu niesłychanie bogata.
Oprócz zebrania wielkiej liczby motyli (Lepidoptera) i chrząszczy (Coleoptera) odkryłem na Asarum sibiricum również larwy Parnassius nomion, mojego głównego bohatera, owego wyjątkowego motyla, który, ujrzany w dzieciństwie na rysunku von Waldheima, zwabił mnie na Syberię. Niestety znalazłem tylko gąsienice i nie udało mi się wyhodować dorosłych osobników ze względu na brak sprzętu, co miało się już więcej nie powtórzyć.
Na niżej położonych obszarach leśnych, szczególnie na nasłonecznionych polanach z bogactwem kwiatów, schwytałem mnóstwo rozmaitych motyli dziennych, zwłaszcza odmian z grup takich jak Argynnis, Melitaea i Lycaenidae. Z główkami zwróconymi ku słońcu siedziały na liściach dębu cudownie połyskujące okazy gatunków Thecla: smaragdina, brillantina i diamantina, ostrożnie trzepocząc delikatnymi skrzydełkami po to, by nagle poderwać się i w rozbawieniu krążyć przez kilka chwil, a następnie wrócić na te same liście, zawsze na te same liście, pod nimi bowiem wciąż wisiały resztki poczwarek, z których się wykluły. Tym powietrznym tańcem wypełniają całe swoje krótkie życie, znajdują partnera, kochają się i giną.
Pewien przyjaciel z młodości spytał mnie kiedyś, co jest tak fascynującego w motylach, są przecież tylko jak zwiewne kawałeczki papieru, pozbawione życia confetti. Uświadomiłem sobie wtedy, że nie potrafię udzielić żadnej rozsądnej odpowiedzi. Oczywiście mogłem powiedzieć coś o uderzającym pięknie tych stworzeń, ale to byłoby zbyt przesłodzone. Oprócz skomplikowanej anatomii motyli i trzech stadiów rozwojowych, metamorfoz, przyszło mi na myśl, że mój wybór ulubionego obiektu musi mieć coś wspólnego ze śmiercią: motyl jest zwyczajnie zbyt kruchy na to, aby żyć. Motyl jest delikatniejszy niż jakikolwiek płatek kwiatu. To żywy płatek śniegu. A mimo to potrafi przewędrować tysiące kilometrów, stawiając opór najtęższym burzom. Motyle to tajemnice, stworzenia, które nie powinny istnieć, a mimo to istnieją, gdy zaś już raz się je odkryje, nie ma się wątpliwości, że właśnie one są prawdziwą duszą krajobrazu.
Któregoś popołudnia pokazałem Wańce tak zwanego gynandromorfa, który powstaje, gdy jajeczko nie podzieli się jak należy i wykluty z niego osobnik rozwija się w połowie jako samica, a w połowie jako samiec. Na przykład dwa skrzydła po prawej stronie tułowia mają postać męską, zarówno pod względem spektrum kolorów, jak i wielkości, natomiast te po lewej wykazują wszelkie cechy charakterystyczne dla samicy. Gynandromorf ma zatem asymetryczny kształt, nieco krzywy i dziwny, lecz fruwa tak jak osobniki wszystkich innych odmian, nie wydaje się też mieć żadnych trudności w obliczu innych wyzwań, jakie stawia przed nim istnienie.
Wańka w pierwszej chwili sądził, że sobie z niego żartuję, ale z czasem zrozumiał, że mówię poważnie, przez chwilę pomyślał, po czym wybuchnął niepowstrzymanym śmiechem. Spytałem, co go tak bawi, a on dalej chichotał jak chłopiec stykający się z czymś nieprzyzwoitym, aż w końcu zapytał, dlaczego, w imię niebios, Panu Bogu przyszło do głowy stworzyć takiego potworka. Na to oczywiście nie potrafiłem odpowiedzieć. Drążył dalej, dopytywał się, czy gynandromorfy mogą mieć potomstwo, na co również nie byłem w stanie udzielić mu jednoznacznej odpowiedzi, ale przypuszczałem, że nie. Tym samym sprawa była rozstrzygnięta. Wańka uznał mnie za szaleńca.
Jednakże w następnych dniach stale wracał do tej kwestii, mówił o gynandromorfach dużo więcej aniżeli o wszystkim innym, co schwytaliśmy, a co w moich oczach było równie interesujące. Spytał, czy ta dwupłciowość może dotknąć również inne zwierzęta. Tak, między innymi niektóre ptaki, na przykład zeberki.
A ludzi?
Nie wiem.
Cała ta historia obróciła się w coś w rodzaju żartu między nami – słowu „gynandromorf” zawsze towarzyszyły zawstydzony śmiech Wańki i zawiłe pytania, co sprawiało mi dużo radości, zmuszało mnie bowiem do myślenia nowymi torami.
8
Mniej więcej raz w miesiącu musieliśmy wyruszać do Władywostoku po prowiant. Pisałem tu również raporty i wysyłałem do Europy część zebranych materiałów, pierwsze próbki po zielniku z roślinami Japonii. Pan Körner skierował mnie do niedużej gospody prowadzonej przez wielkiego miśka, łysego Niemca o szwajcarskich korzeniach. Ten bezdzietny kawaler nazywał się Hans Gammenthaler, był bardzo gadatliwy i przedsiębiorczy, zachował jedynie mniej więcej połowę zębów i sprawiał wrażenie, jakby to on sam kierował całą niemiecką kolonią. Codziennie popijał sznapsa i piwo, które sam warzył, i wkrótce bardzo się zaprzyjaźniliśmy.
Ku swemu wielkiemu zdumieniu podczas jednej z takich wypraw natknąłem się na Henry’ego, mojego młodszego brata, który miał wtedy zaledwie szesnaście lat. Ale to był naprawdę on; z największą oczywistością spacerował po zakurzonych ulicach, ubrany jak rosyjski osiedleniec w szarobrązowe płócienne ubranie, znoszone czarne kozaki i dziwaczną czapkę, która zapewne w jego opinii miała mu dodać lat.
Nie wierzyłem własnym oczom. Ale Henry był stworzony nie inaczej niż ja, wychowany w tym samym duchu – w duchu naszego ojca – i okazało się, że zdołał przekonać staruszka, by pozwolił mu ruszyć moim śladem, nawet mnie o tym nie informując.
Nie mam pojęcia, jak matka mogła się na to zgodzić, ale ojciec załatwił mu posadę ucznia w domu handlowym Kunst & Albers. W tym dużym drewnianym budynku w środku miasta sprzedawano narzędzia, herbatę, cukier, amerykańskie zapałki, płótno, len, czyli mydło i powidło, a ponadto amunicję, broń i wódkę. Nasze spotkanie było ciepłe i serdeczne, wiele czasu spędziliśmy razem.
Henry pomógł mi między innymi w porządkowaniu zbiorów z Askold. Nauczył się również preparować i pisać raporty po kilku niedużych ekspedycjach, jakie urządziliśmy w okolicy miasta (chociaż przestrzegano nas przed pustkowiem; mówiono, że roi się tam od przestępców, na tym obszarze królowało takie samo bezprawie jak na terenach, które Europejczycy w tym samym czasie usiłowali podporządkować sobie w Ameryce).
Również jako myśliwy i zbieracz Henry wkrótce objawił swój wielki talent. Do tego stopnia, że zdołał schwytać aż trzy okazy Parnassius, gatunku, którego mnie nie udało się wyhodować na Askold. Bardzo mi tym zaimponował i natychmiast włączyłem je do zbiorów, które podpisane jego nazwiskiem popłynęły do Europy, aby tam zarejestrował je i opisał Otto Staudinger.
Zimowe miesiące spędziłem w okolicy Władywostoku głównie na rejestrowaniu, opisywaniu i polowaniu, lecz również na bliższym poznawaniu ludzi i języka. Ale w maju 1878 roku musiałem ponownie pojechać na wyspę Askold, która wcale nie została ostatecznie zbadana. Oczywiście Henry chciał mi towarzyszyć, lecz w moich oczach wciąż był na to za młody, mimo triumfu z motylami Parnassius. Znów więc wziąłem ze sobą Wańkę, który naprawdę zaczynał lubić takie życie. Teraz wyposażyliśmy się na ponadsześciomiesięczny pobyt.
To była bogata wiosna i jeszcze bogatsze lato. Tym razem dużo pracowaliśmy także nocą. Wśród licznych gatunków motyli na wyspie szczególnie interesował mnie duży zielony Saturniidae artemis z długim eleganckim ogonem, motyl, który potrafi krążyć wokół głowy zbieracza i z całą powagą go ścigać, odważny i natrętny, chociaż nigdy nie jest nieprzyjemny, bo jego dotyk przypomina pieszczotę, ze szkodą dla samego motyla, stającego się tym samym łatwą zdobyczą dla siatki.
Na kapryfolium (Lonicera caprifolium) znalazłem interesującą larwę przedstawiciela rodzaju Melitaea, lecz gdy się do niej zbliżyłem, gąsienica nagle zesztywniała jakby w szoku, a następnie spadła na ziemię, gdzie leżała sztywna jak kołek. Podniosłem ją i obejrzałem, okazało się, że miewa się jak najlepiej, czyżby więc udawała martwą w ramach strategii przetrwania, aby uniknąć niebezpieczeństwa?
A co jeszcze dziwniejsze: zaobserwowałem później jelenia przechodzącego obok tego samego kapryfolium, lecz tym razem gąsienice w ogóle nie zareagowały. Powtórzyło się to wielokrotnie. Nie reagowały także na ptaki. Kazałem więc Wańce się do nich zbliżyć, a gąsienice znów zesztywniały i pospadały na ziemię jak patyki. Czymże zatem jest człowiek!
Kto choć raz obejrzy skrzydło motyla pod mikroskopem, odkryje krajobrazy nieistniejące nigdzie indziej, ułożone warstwami łuski pokryte jaskrawym kolorowym pyłkiem niczym maleńkie przezroczyste dachówki. Ich wygląd zmienia się w króciutkich spektakularnych odsłonach przy zmianach światła, niedostrzegalnych ludzkim okiem, potrzeba do tego skrzydła motyla. Ono nas wprost uczy patrzeć i w porę zauważać. Nie znam żadnego dzieła sztuki – czy to będzie Rembrandt, czy Caravaggio – mającego tę samą zdolność. Skrzydło motyla to cud chwili. Wśród samych tylko Luehdorfia istnieje tyle odmian, że aż trudno uwierzyć, iż należą do tego samego gatunku. Na zbieranie okazów tylko tego jednego motyla można poświęcić całe życie.
Są ludzie, którzy nie wierzą w Boga. Są ludzie, którzy nigdy nie oglądali skrzydła motyla pod mikroskopem. Są ludzie, którzy nigdy nie widzieli larwy udającej martwą ani roju paziów królowej wypełniającego drżący letni krajobraz bezszelestną grą kolorów. A ja nie rozumiem, skąd tacy ludzie czerpią sens życia.
9
Na Syberii Wschodniej jesień nie jest długą i piękną śmiercią jak w Europie. W ciągu zaledwie kilku tygodni kolory liści zmieniają się całkowicie, po czym gwałtowne wiatry nagle zmiatają je wszystkie do morza, pozostawiając krainę czarną i naznaczoną bliznami. Ptaki wędrowne unosiły się nad naszymi głowami w ogromnych stadach. Rejestrowanie ich występowania, chwytanie i preparowanie również było moim zadaniem, zleconym mi przez ornitologów Bolaua i Noacka, zaliczających się wówczas do czołowych europejskich specjalistów w tej dziedzinie.
Przeżyliśmy kilka krótkich intensywnych tygodni do czasu, gdy pierwszy śnieg spowił wyspę bielą. Ponieważ na zboczach wokół naszej chaty dość było jeleniowatych i bażantów (Phasianus torquatus), żywności nam nie brakowało. Przedzimie minęło na preparowaniu nie tylko tego, co udało nam się złowić jesienią, lecz również na chwytaniu tych zimujących ptaków, które jeszcze dawało się złapać. Wańka coraz bardziej upodabniał się do rozumnego odkrywcy i zbieracza, zaczynał podziwiać wszystko, co żyje w naturze, tajemnice, na które, jak twierdził, wcześniej nie zwracał uwagi.
Jak już wspominałem, na południu wyspy znajdowała się kopalnia złota. Poznaliśmy dobrze jej zarządcę, pana Jankowskiego, prawdziwego miłośnika ptaków, który stale dzielił się z nami pożytecznymi obserwacjami, między innymi na temat rzadko występującego gatunku jemiołuszki (Ampelis phoenicoptera), którego kilka egzemplarzy schwytałem. To również Jankowski w 1874 roku wypuścił bażanty, które tak się tu zadomowiły.
Działalność kopalni złota była dość opłacalna, o czym, zdaje się, dowiedziała się przestępcza banda grasująca na stałym lądzie. Nazywani hunhuzami członkowie bestialskich chińskich gangów wałęsali się, plądrowali i zabijali po rosyjskiej stronie granicy, a następnie uciekali na stronę chińską.
Pewnego popołudnia Jankowski przekazał mi, że rybacy donieśli mu o mającym wkrótce nastąpić ataku hunhuzów na wyspę – osobiście zaobserwowali bandytów i podsłuchali, co planują. A ponieważ nasza chata stała przy jedynym możliwym miejscu przybicia do wyspy, Jankowski zaś wiedział, że służyłem kiedyś w wojsku, uważał, że naszym obowiązkiem jest bronić wyspy.
Nie mieliśmy psa i źle by z nami było, gdyby banda zaskoczyła nas we śnie, chociaż więc odczuwaliśmy zmęczenie po trudach dnia – pracowaliśmy, dopóki było widno – kolejne noce spędziliśmy, czuwając z bronią naładowaną ostrą amunicją w prowizorycznych kryjówkach w odległości około piętnastu kroków od siebie i oczekując na atak. Dziewiętnaście nocy.
Już mieliśmy zrezygnować z tego czuwania, gdy Wańka szepnął mi, że chyba usłyszał w ciemności czyjś kaszel. Wkrótce potem dobiegły nas też uderzenia wioseł. Ponieważ nie chciałem strzelać do ludzi, kazałem mu zawołać po chińsku, że ktokolwiek tam jest, ma się natychmiast wynosić, bo mamy broń. Krzyknął na całe gardło, kilka razy, a teraz mogliśmy już dostrzec w ciemności jakąś szarą masę. Przysuwała się coraz bliżej, a gdy znalazła się w odległości mniej więcej stu metrów, oddałem dwa strzały nad głowami intruzów.
Lecz również to zostało zignorowane. Nagle ujrzałem ogień z luf i usłyszałem kule odbijające się od skał wokół nas. Pozostawało więc tylko jedno: odpaliłem w kierunku łodzi wszystko, co miałem, przeładowałem broń i znów strzeliłem, Wańka natomiast strzelał z grubej śrutówki. Usłyszeliśmy krzyki i jęki, prawdopodobnie rannych, może umierających. Zaraz jednak znów zaległa cisza, czarny cień zaczął powoli się oddalać i wreszcie zniknął nam z oczu.
Przesiedzieliśmy na posterunku aż do świtu, ale za dnia też niczego nie zauważyliśmy. Czyżbyśmy skutecznie odparli atak? Później dowiedzieliśmy się, że była to grupa licząca około trzydziestu mężczyzn. Nie podjęli kolejnej próby zaatakowania wyspy, podobno aresztowano ich na stałym lądzie i wydano w ręce władz chińskich.
W nagrodę Jankowski uroczyście wręczył nam skrzynkę z pięcioma setkami tak zwanych myśliwskich cygar, co szczególnie cenił sobie Wańka – palił teraz cygara od rana do wieczora. Przypuszczalnie się od nich uzależnił, więc gdy pewnego dnia wróciłem do domu i nie znalazłem swojego kapciucha z tytoniem, spytałem, czy go nie widział.
Popatrzył na mnie swoimi błyszczącymi jak z onyksu oczami i uznał moje słowa za oskarżenie o kradzież, wyraz głębokiego braku zaufania; poczuł się tak urażony, że wybiegł i zaczął walić głową aż do krwi o kamienne schody, które budowaliśmy. Musiałem go błagać o wybaczenie, bo oczywiście odnalazłem kapciuch w miejscu, w którym sam go schowałem, lecz i tak minęło kilka tygodni, zanim Wańka przywrócił mnie do łask, głównie z powodu ptaków.
10
Mój przyjaciel bowiem naprawdę szczerze zainteresował się ptakami i zaskakująco szybko nauczył się rozróżniać podobne do siebie gatunki trznadli, a było ich wiele: trznadel żółtogardły (Emberiza elegans), trznadel szarogłowy (Emberiza spodocephala), trznadel czubaty (Emberiza rustica), pierwsze ptaki wędrowne. Do tego rzadki trznadel rudy (Emberiza rutila), jeszcze rzadszy trznadel amurski (Emberiza tristrami) oraz maleńki trznadelek (Emberiza pusilla), którego zdobyliśmy aż pięć okazów.
Przez pewien okres mieszkały razem z nami w chacie cztery czeczotki (Aegiothus linaria), ożywione od rana do wieczora, ćwierkające i trzepoczące; dostawały owies i wodę, wlatywały i wylatywały, jak tylko miały ochotę, i sprawiały nam wielką radość. Pewnego ranka jednak znaleźliśmy całą czwórkę zmaltretowaną przez szczura, który zdołał dostać się do środka. Była to jego ostatnia zbrodnia, bo już następnej nocy Wańka powalił go celnym strzałem ze śrutówki.