Człowiek, który kochał Syberię - Roy Jacobsen, Anneliese Pitz - ebook

Człowiek, który kochał Syberię ebook

Jacobsen Roy, Anneliese Pitz

3,9

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

W 1877 roku dwudziestopięcioletni Fritz Dörries wsiada na pokład parowca w Hamburgu i wyrusza do miejsca, które jest białą plamą na mapie. Przyświeca mu myśl: znaleźć motyla, którego jako dziecko zobaczył w książce. Mimo zimna oraz trudnych warunków uparcie dąży do celu. Jego wyprawa przeradza się w dwudziestodwuletni pobyt na Syberii Wschodniej podczas którego odkrywa tysiące nowych gatunków roślin i zwierząt.

Fritz spędza noce w arktycznych temperaturach, przeżywa spotkanie z tygrysem i obserwuje wilki w świetle księżyca. W malowniczy sposób przybliża tę tajemniczą krainę, a jednocześnie przypomina, że nie da się zbadać jej do końca, bo Syberia zawsze będzie za duża, a człowiek za mały.

Wiele pojęliśmy i inaczej patrzymy na naturę niż Dörries, ale wciąż mamy i odkrywamy to, co niepojęte. Kto zatrzymuje się nad niezwykłością motylego skrzydła, zatrzyma się i nad tą książką.

Zośka Papużanka i Łukasz Wojtusik

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 303

Oceny
3,9 (19 ocen)
6
6
7
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Hiaticula7

Nie oderwiesz się od lektury

Dobrze się czyta, autorzy wykonali kawał pracy. Pięknie wydana, bez błędów merytorycznych. Trzeba wziąć poprawkę na to, że nauka i podejście do zwierząt w tamtych czasach wyglądały zupełnie inaczej.
00



Ty­tuł ory­gi­na­łu: Man­nen som el­sket Si­bir
Co­py­ri­ght © Wy­daw­nic­two Po­zna­ńskie sp. z o.o., 2022 Co­py­ri­ght © for the Po­lish trans­la­tion by Iwo­na Zim­nic­ka, 2022 Co­py­ri­ght © Cap­pe­len Damm AS, Oslo, 2019 Pu­bli­shed by the Agre­ement with Cap­pe­len Damm Agen­cy, Nor­way and Book/lab Li­te­ra­ry Agen­cy, Po­land
This trans­la­tion has been pu­bli­shed with the fi­nan­cial sup­port of NOR­LA
Re­dak­tor­ka ini­cju­jąca • Ad­ria­na Mle­czak
Re­dak­tor­ka pro­wa­dząca • We­ro­ni­ka Ja­cak
Mar­ke­ting i pro­mo­cja • Ka­ta­rzy­na Ko­ńczal
Re­dak­cja • Iwo­na Gaw­ryś
Ko­rek­ta • Da­mian Pa­włow­ski • Anna Zien­tek • Da­ria Ko­zier­ska
Pro­jekt ty­po­gra­ficz­ny wnętrza • Ma­te­usz Cze­ka­ła
Ła­ma­nie • Grze­gorz Ka­li­siak
Ilu­stra­cje w ksi­ążce • © Fritz Dör­ries, Ran­di Ca­re­lius Krog­sve­en, Ben­te Ca­re­lius Juli.
Fo­to­gra­fie w ksi­ążce są wła­sno­ścią ro­dzi­ny
Pro­jekt gra­ficz­ny lay­outu se­rii i okład­ki • Ula Pągow­ska
Gra­fi­ka na okład­ce • © An­dWom­bat | Shut­ter­stock
Ze­zwa­la­my na udo­stęp­nia­nie okład­ki ksi­ążki w in­ter­ne­cie.
ISBN 978-83-67324-92-2
Wy­daw­nic­two Po­zna­ńskie Sp. z o.o. ul. Fre­dry 8, 61-701 Po­znań tel. 61 853-99-10re­dak­cja@wy­daw­nic­two­po­znan­skie.plwww.wy­daw­nic­two­po­znan­skie.pl
Kon­wer­sja: eLi­te­ra s.c.

W SE­RII DZIEŁ PI­SA­RZY SKAN­DY­NAW­SKICHUKA­ZA­ŁY SIĘ DO­TYCH­CZAS:

Hel­ga FLA­TLAND, Ostat­ni raz, prze­ło­ży­ła Ka­ro­li­na Droz­dow­ska

Ka­rin SMIR­NOFF, Po­je­cha­łam do bra­ta na po­łud­nie, prze­ło­ży­ła Aga­ta Te­pe­rek

Nina WÄHÄ,Te­sta­ment, prze­ło­ży­ła Ju­sty­na Cze­chow­ska

Kjell WESTÖ,Nie­bo w ko­lo­rze siar­ki, prze­ło­ży­ła Ka­ta­rzy­na Tu­by­le­wicz

Roy JACOB­SEN, Tyl­ko mat­ka, prze­ło­ży­ła Iwo­na Zim­nic­ka

Knut HAM­SUN, Sza­ra­dy, prze­ło­ży­ła Ma­ria Go­łębiow­ska-Bi­jak

Lau­ra LIN­D­STEDT, One­iron, prze­ło­żył Se­ba­stian Mu­sie­lak

Roy JACOB­SEN, Oczy z Ri­ge­la, prze­ło­ży­ła Iwo­na Zim­nic­ka

Stig DAGER­MAN, Po­pa­rzo­ne dziec­ko, prze­ło­ży­ła Ju­sty­na Cze­chow­ska

Au­ður Ava OLA­FS­DÓT­TIR, Bli­zna, prze­ło­żył Ja­cek Go­dek

Jo­nas T. BENGTS­SON, Ży­cie Sus, prze­ło­ży­ła Iwo­na Zim­nic­ka

Roy JACOB­SEN, Bia­łe mo­rze, prze­ło­ży­ła Iwo­na Zim­nic­ka

Ka­ren BLI­XEN, Po­że­gna­nie z Afry­ką, prze­ło­ży­li Jó­zef Gie­bu­łto­wicz i Ja­dwi­ga Pi­ąt­kow­ska

Carl Fro­de TIL­LER, Po­cząt­ki, prze­ło­ży­ła Ka­ta­rzy­na Tun­kiel

Hel­ga FLA­TLAND, Wspó­łcze­sna ro­dzi­na, prze­ło­ży­ła Ka­ro­li­na Droz­dow­ska

Roy JACOB­SEN, Nie­wi­dzial­ni, prze­ło­ży­ła Iwo­na Zim­nic­ka

Przed­mo­wa

Ro­dzi­ce dali mi wie­le imion, lecz na­zy­wa­li mnie je­dy­nie Fritz, a sam też ni­g­dy nie pod­pi­sy­wa­łem się ina­czej niż Fritz Dör­ries. Jako że uro­dzi­łem się w zna­nej ro­dzi­nie en­to­mo­lo­gów, na­le­ża­ło się chy­ba spo­dzie­wać, że wy­kszta­łci się we mnie ogrom­na mi­ło­ść do przy­ro­dy. Wschod­nio­sy­be­ryj­skie pust­ko­wia ocza­ro­wa­ły mnie już jako czte­ro­lat­ka, gdy zo­ba­czy­łem mo­ty­la o ma­gicz­nej na­zwie Par­nas­sius no­mion, któ­re­go ry­su­nek po­ka­zał mi oj­ciec. Mo­ty­la na­ry­so­wał en­to­mo­log Got­thelf Fi­scher von Wal­dhe­im, bli­ski przy­ja­ciel Hum­bold­ta, będący dla ojca wzo­rem. Ale tego pi­ęk­ne­go stwo­rze­nia nie było w żad­nych ko­lek­cjach, ist­nia­ło je­dy­nie na tym ry­sun­ku, a ta­kże na Sy­be­rii.

W roku 1877 jako dwu­dzie­sto­pi­ęcio­la­tek prze­sze­dłem pie­szo Ja­po­nię, a na­stęp­nie po­pły­nąłem na wy­spę Askold u wy­brze­ży Sy­be­rii Wschod­niej. Pó­źniej zba­da­łem te­re­ny nad rze­ką Suj­fun[1] w głębi lądu, oko­li­ce wo­kół Ussu­ri i jej licz­nych do­pły­wów oraz jesz­cze po­tężniej­szy Amur. Zwie­dzi­łem re­jo­ny na po­łud­nie i wschód od Baj­ka­łu, wzdłuż gra­ni­cy z Mon­go­lią, góry Chen­tej i Góry Ja­bło­no­we, prze­je­cha­łem przez pó­łwy­sep Si­de­mi w stro­nę Ko­rei, wzdłuż Su­cza­nu i grzbie­tu Czan­da­łaz.

Już od sa­mych tych nazw kręci mi się w gło­wie.

Za­chwy­co­ny wy­zna­czo­nym mi za­da­niem i przy­ro­dą, opie­ra­łem się wie­lu nie­bez­pie­cze­ństwom i dane mi było zgro­ma­dzić wiel­kie ko­lek­cje nie­zna­nych wów­czas zwie­rząt i ro­ślin, zbio­ry li­czące ty­si­ące na­rzędzi, sztuk bro­ni i sprzętów do­mo­wych tu­byl­czych lu­dów Azji Wschod­niej, a ta­kże ssa­ków, pta­ków, węży i ga­tun­ków ni­ższych. I oczy­wi­ście mo­ty­li. Obiek­ty te ku­po­wa­ły i wy­sta­wia­ły mu­zea oraz in­sty­tu­ty, aby za­po­znać miesz­ka­ńców Eu­ro­py ze świa­tem, o któ­rym le­d­wie sły­sze­li.

U wci­ąż czyn­ne­go za­wo­do­wo dzie­wi­ęćdzie­si­ęcio­lat­ka duch, rzecz ja­sna, nie jest rów­nie dziar­ski, jak wów­czas, gdy wy­ru­sza­łem na wy­pra­wę w mło­do­ści. Moje licz­ne pod­ró­że od­ci­snęły się jed­nak we mnie tak głębo­ko, że wci­ąż mam przed ocza­mi du­szy tam­te prze­ży­cia – wiel­kie i małe, gro­źne i nie­gro­źne. Sy­be­ryj­ska zie­mia przez po­nad dwa­dzie­ścia lat ży­wi­ła mnie, ubie­ra­ła i za­pew­nia­ła mi dach nad gło­wą. Zro­słem się z tą kra­iną tak moc­no, że dziś ko­cham ją bar­dziej niż wła­sną oj­czy­znę.

Nic nie daje wi­ęk­szej sa­tys­fak­cji ani­że­li wędrów­ka wśród dzie­wi­czej przy­ro­dy, przez taj­gę i tun­drę, gdzie zimy są ostrzej­sze, wio­sny bar­dziej upa­ja­jące, lata bar­dziej pro­mien­ne, a je­sie­nie bar­dziej ko­lo­ro­we niż w ja­kim­kol­wiek in­nym miej­scu na Zie­mi. Sy­be­ria to dla mnie kra­ina ba­śni.

Pod wie­lo­ma względa­mi jest to rów­nież re­gion ta­jem­ni­czy, ma­jący dra­ma­tycz­ną hi­sto­rię i nie­wy­ko­rzy­sta­ne mo­żli­wo­ści. Po­mi­mo więc wszel­kich kon­flik­tów i tra­ge­dii, któ­re przez stu­le­cia na­wie­dza­ły tę zie­mię, ni­g­dy nie prze­sta­nę w nią wie­rzyć. Mam też na­dzie­ję, że uśpio­ne tam ogrom­ne skar­by – mo­żli­wo­ści osad­nic­twa, zdro­wi lu­dzie, ży­zna gle­ba – spra­wią, że na­zwa Sy­be­rii będzie jed­no­znacz­nie ko­ja­rzyć się z okre­śle­niem „przy­szło­ść”. Sło­wa te kie­ru­ję do mo­ich uko­cha­nych có­rek, aby to­wa­rzy­szy­ły im w ży­ciu.

1

Po uzy­ska­niu nie­zbęd­nych in­struk­cji z roz­ma­itych in­sty­tu­tów na­uko­wych w Eu­ro­pie przy­go­to­wa­łem się do pod­ró­ży w ci­ągu ośmiu go­rącz­ko­wych dni. Jak już wspo­mnia­łem, mia­łem dwa­dzie­ścia pięć lat i do­świad­cze­nie zbie­ra­cza oraz ogrod­ni­ka. Od­by­łem już słu­żbę woj­sko­wą, a ta­kże roz­le­głe pry­wat­ne stu­dia, głów­nie w dzie­dzi­nie bio­lo­gii, za­pew­ne po­wi­nie­nem jed­nak stwier­dzić, że by­łem sa­mo­ukiem, po­dob­nie jak mój oj­ciec. A ten, kto sądzi, że wy­po­sa­że­nie zbie­ra­cza owa­dów na Sy­be­rii to przede wszyst­kim pro­cho­wiec, siat­ka na mo­ty­le i pro­bów­ki z cy­jan­kiem, jest w wiel­kim błędzie. De­cy­du­jące zna­cze­nie mia­ły rów­nież śru­tów­ki, ka­ra­bi­ny i wszel­kie­go ro­dza­ju broń, a moje ubra­nia były w za­sa­dzie iden­tycz­ne z tymi, któ­re no­si­li tu­byl­cy – nic in­ne­go nie nada­wa­ło się do użyt­ku.

Z wy­no­szącą ty­si­ąc ma­rek za­licz­ką na spa­dek po ojcu oraz z tym, co zdo­ła­łem za­osz­czędzić ze swo­jej pen­sji ogrod­ni­ka, trze­cie­go lu­te­go 1877 roku pod­nie­co­ny i pe­łen ocze­ki­wań wsia­dłem na po­kład nie­wiel­kie­go pa­row­ca Al­wi­ne Said; aże­by za­osz­czędzić na pod­ró­ży, nająłem się jako po­moc­nik ku­cha­rza. Li­czy­łem, że opusz­czę Ham­burg już na­za­jutrz, cho­ciaż po­go­da tego wie­czo­ru była, ła­god­nie mó­wi­ąc, strasz­na.

Roz­lo­ko­wa­łem się we wska­za­nej mi ka­ju­cie, a po­nie­waż na po­kła­dzie nie wi­dzia­łem ni­ko­go in­ne­go, za­cząłem za­glądać do po­zo­sta­łych ka­jut za­ło­gi, w któ­rych ku swe­mu wiel­kie­mu zdu­mie­niu zna­la­złem je­dy­nie pi­ja­ne­go w sztok pa­la­cza chra­pi­ące­go na brud­nej koi.

Wró­ci­łem więc do sie­bie i po­ło­ży­łem się. Le­d­wie zdąży­łem za­snąć, gdy po­czu­łem gwa­łtow­ne szarp­ni­ęcie, po któ­rym dziób stat­ku unió­sł się i za­raz opa­dł z hu­kiem. Wy­bie­głem na po­kład i nie mo­głem uwie­rzyć wła­snym oczom: port prze­obra­ził się w pej­zaż iście zi­mo­wy. Wy­jący wiatr mio­tał śnie­giem, gdy cze­pia­jąc się re­lin­gu, su­nąłem na rufę, gdzie od­kry­łem, że ja­kiś wy­cho­dzący w mo­rze pa­ro­wiec wpa­dł na nas i znisz­czył cały po­kład ru­fo­wy. Oba ła­ńcu­chy ko­twicz­ne pękły jak sznur­ki.

Na­resz­cie usły­sza­łem gło­sy. Łódź wio­sło­wa wio­ząca star­sze­go ofi­ce­ra wraz z resz­tą za­ło­gi przeda­rła się przez za­dym­kę, do­bi­ła do bur­ty i lu­dzie we­szli na po­kład. Kie­dy sta­tek po­now­nie przy­cu­mo­wa­no, mo­gli­śmy wresz­cie iść spać. Na­za­jutrz po­ja­wił się rów­nież ka­pi­tan Schulz i ka­zał mi zło­żyć ra­port na te­mat wy­da­rzeń ubie­głej nocy. Kil­ka dni pó­źniej mu­sia­łem ze­zna­wać jako świa­dek w sądzie mor­skim. Do od­po­wie­dzial­no­ści za zde­rze­nie po­ci­ągni­ęto an­giel­ski pa­ro­wiec, lecz do­pie­ro po zmar­no­wa­niu ca­łych dwóch ty­go­dni w doku mo­gli­śmy wresz­cie opu­ścić Ham­burg, był już wte­dy dzie­wi­ęt­na­sty lu­te­go. Mo­żna po­wie­dzieć, że nie­źle się za­częło.

Dwu­dzie­ste­go pierw­sze­go bo­go­wie po­go­dy znów rzu­ci­li nam wy­zwa­nie, tym ra­zem na po­łud­niu ka­na­łu La Man­che. Cho­ciaż pły­nęli­śmy całą na­przód, sztorm i wy­so­kie fale nie po­zwa­la­ły nam ru­szyć się z miej­sca. Ka­pi­tan Schulz, ro­sły mężczy­zna w kwie­cie wie­ku, z wiel­ce im­po­nu­jącą bro­dą w sty­lu ka­pi­ta­na Aha­ba, mu­siał tkwić przy­wi­ąza­ny do most­ka przez po­nad dwie doby. Fale nie­ustan­nie za­le­wa­ły po­kład, bez­li­to­śnie zmy­wa­jąc do mo­rza wszyst­ko, co nie było umo­co­wa­ne. Ze­rwa­ły świe­tlik, woda za­częła wle­wać się do sa­lo­nu i do ka­jut, mo­żna było się tam kąpać. Na szczęście pom­py dzia­ła­ły jak na­le­ży i kie­dy wpły­nęli­śmy na Bi­ska­je, mo­rze wresz­cie się uspo­ko­iło.

2

Mi­nęli­śmy la­tar­nię mor­ską na Przy­ląd­ku Świ­ęte­go Win­cen­te­go na po­łu­dnio­wym kra­ńcu Por­tu­ga­lii. Po spo­koj­nym, przy­jem­nym rej­sie przez Mo­rze Śró­dziem­ne do­tar­li­śmy do Port Sa­idu, a dobę pó­źniej zo­sta­wi­li­śmy za sobą rów­nież Ka­nał Su­eski.

Na Mo­rzu Czer­wo­nym po mi­ni­ęciu la­tar­ni mor­skiej na Abu Ki­zan na wy­so­ko­ści Gór Szma­rag­do­wych wzi­ęli­śmy kurs na Aden, gdzie zo­sta­wi­li­śmy część ła­dun­ku. W wie­lu z tych miejsc spo­rządza­łem drob­ne szki­ce, zwłasz­cza la­tar­ni mor­skich, do któ­rych mia­łem sła­bo­ść od chło­pi­ęcych lat, zresz­tą na po­kła­dzie nie­wie­le było in­nych za­jęć oprócz ry­so­wa­nia i czy­ta­nia. Mia­łem ze sobą Ży­cie zwie­rząt Al­fre­da E. Breh­ma w aż sze­ściu to­mach, któ­re czy­ta­łem już wcze­śniej, lecz te­raz na­praw­dę mo­głem się w nie za­głębić, gdy para gna­ła nas na­przód przez Oce­an In­dyj­ski, nie­zno­śnie nud­ny dla nie­cier­pli­we­go mło­de­go czło­wie­ka. Pra­ca w roli pod­ku­chen­ne­go nie zaj­mo­wa­ła wie­lu go­dzin, cho­ciaż su­ro­wy ka­pi­tan Schulz lu­bił ostro trak­to­wać swo­ją za­ło­gę. Ale mnie to nie prze­szka­dza­ło, słu­ży­łem prze­cież wcze­śniej w ar­mii pru­skiej.

Po mi­ni­ęciu Cej­lo­nu i Sin­ga­pu­ru po­pły­nęli­śmy na pó­łnoc wzdłuż wy­brze­ży Wiet­na­mu i Chin, aż wresz­cie za­ko­twi­czy­li­śmy w Szan­gha­ju, gdzie po­wi­tał nas smut­ny ob­raz.

W Pa­ństwie Środ­ka na­sta­ły nie­spo­koj­ne cza­sy. Bry­tyj­czy­cy, Niem­cy i Fran­cu­zi za­kła­da­li fak­to­rie han­dlo­we w nad­brze­żnej dziel­ni­cy mia­sta, zwa­nej Bund. Mie­li con­ces­sions, jak się to na­zy­wa­ło, i żyli w nie­zgo­dzie z miej­sco­wy­mi wła­dza­mi, któ­re z dru­giej stro­ny były wpląta­ne w spo­ry we­wnętrz­ne. W tam­tej chwi­li port oku­po­wa­ły set­ki ku­li­sów, bez­ro­bot­nych bie­da­ków ska­za­nych na głód i nędzę. Kie­dy przy­bi­li­śmy do brze­gu, w wo­dzie mi­ędzy stat­kiem a na­brze­żem uno­si­ły się cia­ła dwoj­ga dzie­ci. Do­wie­dzie­li­śmy się, że za­bie­dze­ni mal­cy, mdle­jąc z gło­du, wpa­da­ją wprost do rze­ki i toną. Nikt nie kiw­nął na­wet pal­cem, by ich ra­to­wać; wła­dze od­da­ły je­dy­nie do dys­po­zy­cji nie­wiel­ki pa­ro­wiec, któ­ry po wy­ło­wie­niu zwłok wy­pły­wał w mo­rze i wrzu­cał cia­ła na głębo­ką wodę.

3

W Szan­gha­ju opu­ści­łem Al­wi­ne Said z ca­łym swo­im do­byt­kiem i prze­sia­dłem się na pa­ro­wiec ja­po­ński. Rów­nież ten rejs prze­bie­gł bez pro­ble­mów. Ląd wi­dzie­li­śmy jed­nak tyl­ko w oko­li­cach wy­spy Iwo Jima, do­pie­ro kil­ka dni pó­źniej za­ko­twi­czy­li­śmy w Na­ga­sa­ki na Kiu­siu, po­ło­żo­nej naj­da­lej na po­łud­niu spo­śród czte­rech głów­nych wysp Ja­po­nii. Na­ga­sa­ki to pi­ęk­ne mia­sto w jesz­cze pi­ęk­niej­szej za­to­ce, oto­czo­ne ży­zny­mi zie­lo­ny­mi wzgó­rza­mi, zbu­do­wa­ne w głów­nej mie­rze przez Ho­len­drów i Por­tu­gal­czy­ków. Na­stał już kwie­cień, mia­łem więc przed sobą wio­snę.

Z Na­ga­sa­ki wy­sła­łem wa­li­zę stat­kiem do Jo­ko­ha­my, sam zaś ulo­ko­wa­łem się w nie­miec­kim go­ści­ńcu, gdzie zo­sta­łem kil­ka dni, żeby się ro­ze­znać i za­opa­trzyć w pro­wiant. Pla­no­wa­łem wy­ru­szyć pie­szo na pó­łnoc, do Osa­ki, bo Mu­zeum Bo­ta­nicz­ne w Ham­bur­gu zle­ci­ło mi opi­sa­nie ja­po­ńskiej flo­ry, cze­go nie zro­bił ni­g­dy wcze­śniej ża­den Eu­ro­pej­czyk.

Jed­na­kże w re­gio­nie wy­bu­chł bunt wie­śnia­ków, któ­ry ce­sar­scy żo­łnie­rze z ca­łych sił sta­ra­li się stłu­mić. Kla­sycz­ny szo­gu­nat się roz­pa­dł, prze­wa­gę zy­ski­wa­ły zaś siły, któ­re chcia­ły otwar­cia Ja­po­nii na resz­tę świa­ta; kraj ten był nie­ma­lże za­mkni­ęty od 1603 roku.

Wo­kół Na­ga­sa­ki to­czy­ły się szcze­gól­nie gwa­łtow­ne wal­ki, a że roz­gry­wa­ły się głów­nie w do­li­nach, wi­ęk­szo­ść dro­gi mu­sia­łem od­być przez góry i pa­sma wzgórz. Cu­dzo­ziem­cy byli tu wy­jąt­ko­wo źle wi­dzia­ni i gdy­by mnie od­kry­to, bez wąt­pie­nia oska­rżo­no by mnie o szpie­go­stwo i za­strze­lo­no. Je­dy­nie o wcze­snych go­dzi­nach po­ran­nych i o zmierz­chu mo­głem prze­my­kać w do­li­ny i zbie­rać do ziel­ni­ka te oka­zy, któ­rych nie było w gó­rach.

W trak­cie ta­kich ze­jść mia­łem też oka­zję ob­ser­wo­wać po­tycz­ki z bli­ska. Ale praw­dę mó­wi­ąc, ni­g­dzie nie mo­głem po­ru­szać się bez­piecz­nie, co­raz częściej bo­wiem obie wal­czące stro­ny prze­miesz­cza­ły się wy­żej, aby tam się ze sobą ście­rać: wie­śnia­cy uzbro­je­ni w bam­bu­so­we kije, żo­łnie­rze z ka­ra­bi­na­mi. Nie było za­tem wąt­pli­wo­ści, kto z tego po­wsta­nia wyj­dzie zwy­ci­ęsko. Ca­łkiem bez­piecz­ny czu­łem się tyl­ko w naj­gęściej­szych ga­jach bam­bu­so­wych, gdzie co wie­czór bu­do­wa­łem so­bie pro­wi­zo­rycz­ny sza­łas z li­ści i ga­łęzi.

4

Po po­nad dwóch ty­go­dniach przy­by­łem nad cie­śni­nę Bun­go, wąski pa­sek mo­rza mi­ędzy Kiu­siu a na­stęp­ną dużą wy­spą, Si­ko­ku, rów­nież nie­opi­sa­ną wcze­śniej pod względem bo­ta­nicz­nym. Przez ostat­nie dni mniej sły­sza­łem ha­ła­sów woj­ny, zsze­dłem więc z gór i ru­szy­łem wzdłuż brze­gu na za­chód. W po­bli­żu nie­wiel­kiej wio­ski na­tknąłem się na łódź wy­ci­ągni­ętą na pia­sek, obok niej ry­bak na­pra­wiał sie­ci.

Na mój wi­dok drgnął i za­czął się we mnie wpa­try­wać, jak­by zo­ba­czył du­cha – bia­łe­go Eu­ro­pej­czy­ka wśród jego wy­pe­łnio­nej spo­ko­jem nocy. Oczy­wi­ście nie mo­gli­śmy po­roz­ma­wiać, lecz po­ka­za­łem mu swo­je ziel­ni­ki, a ta­kże mapę z na­nie­sio­ny­mi wła­sny­mi uwa­ga­mi, pró­bu­jąc za po­mo­cą ge­stów wy­ja­śnić, o co mi cho­dzi. Wzbu­dzi­łem w nim chy­ba za­ufa­nie, a może sku­si­ły go pie­ni­ądze – wy­jąłem tro­chę miej­sco­wej wa­lu­ty, któ­rą wy­mie­ni­łem w Na­ga­sa­ki. W ka­żdym ra­zie zgo­dził się prze­wie­źć mnie przez cie­śni­nę. Rejs w fan­ta­stycz­nym bla­sku ksi­ęży­ca trwał za­le­d­wie nie­co po­nad go­dzi­nę. Już o świ­cie na­stęp­ne­go dnia mo­głem po­now­nie przy­stąpić do zbie­ra­nia ro­ślin. Rów­nież tu­taj, na Si­ko­ku, dla pew­no­ści chro­ni­łem się w gó­rach.

Dzi­ęki swo­je­mu do­świad­cze­niu bo­ta­ni­ka i ogrod­ni­ka wie­dzia­łem, gdzie w te­re­nie i jak mam szu­kać, z uwzględ­nie­niem świa­tła i cie­nia, cha­rak­te­ru lasu i in­nej ro­ślin­no­ści, do­stępu do wody i gle­by. Dźwi­ga­łem ze sobą pra­sę ręcz­ną, pa­pier i pro­wiant w wor­ku, co wie­czór pra­co­wa­łem nad tym, co uda­ło mi się ze­brać, sy­pia­łem głów­nie pod go­łym nie­bem i rzad­ko na­ty­ka­łem się na lu­dzi. Ale Ja­po­nia ma la­tem ła­god­ny, przy­ja­zny kli­mat, nie cier­pia­łem więc bie­dy, a wszędzie do­oko­ła wi­dzia­łem słyn­ne pola ry­żo­we, rów­nie za­dba­ne, jak naj­bar­dziej wy­mu­ska­ne ogro­dy w Eu­ro­pie.

Po prze­jściu ca­łej Si­ko­ku, co za­jęło mi po­nad czte­ry ty­go­dnie, do­ta­rłem do Cie­śni­ny Lin­scho­te­na, gdzie rów­nież za po­mo­cą mowy ge­stów i drob­nej za­chęty fi­nan­so­wej zdo­ła­łem na­mó­wić ry­ba­ka na prze­trans­por­to­wa­nie mnie pod osło­ną nocy na głów­ną wy­spę Hon­siu.

Tak więc po prze­jściu pi­ęciu­set osiem­dzie­si­ęciu ki­lo­me­trów do­ta­rłem do Osa­ki, por­to­we­go mia­sta, któ­re­go nie zdo­mi­no­wa­ły nie­po­ko­je. Wresz­cie mo­głem więc po­ru­szać się w mia­rę swo­bod­nie i pró­bo­wać stwo­rzyć so­bie ob­raz sty­lu ży­cia Ja­po­ńczy­ków, mimo że wci­ąż nie mo­głem z ni­kim roz­ma­wiać. Było to dziw­ne uczu­cie: znaj­do­wać się w oto­cze­niu ta­kie­go mnó­stwa lu­dzi i nie poj­mo­wać żad­ne­go ze słów, ja­kie pa­da­ły. Nie­odmien­nie ści­ąga­łem na sie­bie uwa­gę – otwar­te ze zdzi­wie­nia usta i śmie­chy ze stro­ny mężczyzn, chi­chot ze stro­ny ko­biet. Roz­wrzesz­cza­ne gro­mad­ki dzie­ci ci­ągnęły za mną wszędzie, gdzie tyl­ko po­sze­dłem, ale nie wy­czu­wa­łem żad­nej wro­go­ści.

Za­rów­no ko­bie­ty, jak i mężczy­źni no­si­li ki­mo­na, tra­dy­cyj­ne stro­je z je­dwa­biu ozdo­bio­ne ko­lo­ro­wy­mi, nie­wy­po­wie­dzia­nie pi­ęk­ny­mi ha­fta­mi. Drep­ta­li w bu­tach na wy­so­kich drew­nia­nych po­de­szwach, przy­po­mi­na­jąc lal­ki. Był to nie­za­po­mnia­ny wi­dok dla Eu­ro­pej­czy­ka, któ­ry wcze­śniej wi­dział to ży­cie wy­łącz­nie na ry­ci­nach. Sta­ły tu nie­du­że, ni­skie bam­bu­so­we dom­ki, ze ścia­na­mi da­jący­mi się otwo­rzyć jak prze­suw­ne drzwi, a ta­kże sze­reg świe­tli­stych świ­ątyń uno­szących się po­nad zie­lo­ny­mi wzgó­rza­mi w let­niej sza­cie, rów­nież tu­taj ob­sa­dzo­ny­mi ry­żem. Czu­łem się, jak­bym prze­by­wał w wiel­kim te­atrze, zró­żni­co­wa­nym, barw­nym i fa­scy­nu­jąco ob­cym, w du­żej mie­rze dla­te­go, że wszyst­ko wy­da­wa­ło się tak świet­nie zor­ga­ni­zo­wa­ne.

Jako cu­dzo­zie­miec z ogrom­nym tru­dem uzy­ska­łem wstęp do za­jaz­du, zwa­ne­go tu ry­okan. Wy­na­jąłem po­kój miesz­czący czte­ry maty, przy­pusz­czal­nie za prze­sad­nie wy­gó­ro­wa­ną cenę. Go­spo­darz jed­nak, w mia­rę na­szych nie­uda­nych prób po­ro­zu­mie­nia się, w ko­ńcu za­czął mi­ęk­nąć. Po­nie­waż na­uczy­łem się już uśmie­chać, po­zdra­wiać, a ta­kże pil­no­wać się, żeby zdjąć buty za ka­żdym ra­zem, gdy prze­kra­cza­łem ja­kiś próg, ru­cha­mi rąk i nóg po­ka­zał mi, jak kąpią się Ja­po­ńczy­cy, w wo­dzie tak go­rącej, że czło­wiek nie­mal się w niej go­to­wał.

Naj­pierw trze­ba się do­kład­nie umyć, sie­dząc nago na nie­du­żym drew­nia­nym sto­łecz­ku, na­stęp­nie wci­snąć do zbyt wąskiej ba­lii, po czym po­le­wać so­bie wrząt­kiem gło­wę, w do­dat­ku dużo dłu­żej, niż to ko­niecz­ne. Zro­zu­mia­łem, że cho­dzi nie tyl­ko o usu­ni­ęcie bru­du, lecz rów­nież o oczysz­cze­nie du­szy. Taka kąpiel zo­sta­je w czło­wie­ku już do ko­ńca dnia w po­sta­ci le­ni­we­go i uspo­ka­ja­jące­go cie­pła. Jesz­cze przy­jem­niej­sze musi być na­ra­ża­nie się na po­dob­ne tor­tu­ry zimą.

5

Ja­po­nia jest nie tyl­ko pi­ęk­nym kra­jem. Mi­ło­śni­ka na­tu­ry ude­rza szcze­gól­nie to, że mia­sta wy­da­ją się wbu­do­wa­ne w te­ren, któ­ry na­stęp­nie da­lej jest pie­lęgno­wa­ny i upra­wia­ny jak pry­wat­ne ogro­dy. Lu­dzie są drob­ni i pra­co­wi­ci, mają, jak mi się wy­da­wa­ło, skrom­ne po­trze­by – ryż, pro­so, ryby, zio­ła i her­ba­ta to ich głów­ne po­ży­wie­nie; ni­g­dy nie wi­dzia­łem, aby ktoś jadł po­si­łek mi­ęsny ani też skła­da­jący się z sera czy in­nych pro­duk­tów mlecz­nych. Z cza­sem spo­ty­ka­ła mnie tam wy­łącz­nie życz­li­wo­ść, dla­te­go z ra­do­ścią wra­cam my­śla­mi do tej ostat­niej części mo­jej pod­ró­ży przez Ja­po­nię.

Mie­li­śmy już jed­nak po­ło­wę czerw­ca i za­czy­na­ło mi się spie­szyć. Uzna­łem więc bo­ta­ni­zo­wa­nie za za­ko­ńczo­ne i wsia­dłem w po­ci­ąg do Jo­ko­ha­my. Po obu stro­nach li­nii ko­le­jo­wej ci­ągnęły się dłu­gie od­cin­ki po­ro­śni­ęte drze­wa­mi mor­wy, na któ­rych ho­du­je się lar­wy je­dwab­ni­ków (Bom­byx mori), na ogół czte­ry po­ko­le­nia w roku; je­dwab to naj­wa­żniej­szy pro­dukt han­dlo­wy tego kra­ju.

Lo­ko­mo­ty­wa ci­ągnąca ma­le­ńki po­ci­ąg też była mała jak za­baw­ka, wa­go­ni­ki ni­skie, z jed­nym tyl­ko stop­niem do prze­dzia­łu, a drzwi i okna przez cały czas po­zo­sta­wa­ły otwar­te. Po dro­dze mia­łem też oka­zję zo­ba­czyć plu­jącą ogniem Fu­dżi-jamę, świ­ętą górę, któ­ra obec­nie nie była ak­tyw­na, lecz spo­czy­wa­ła pod płasz­czem lśni­ące­go bia­łe­go lodu.

W Jo­ko­ha­mie za­trzy­ma­łem się u pew­ne­go nie­miec­kie­go kup­ca i na­resz­cie mo­głem z kimś po­roz­ma­wiać. Do­pie­ro sły­sząc wła­sny jąka­jący się głos, uświa­do­mi­łem so­bie, jak bar­dzo sa­mot­ny by­łem w dro­dze, a mia­ło to sta­no­wić za­le­d­wie przed­smak tego, co mnie cze­ka­ło.

Od­szu­ka­łem rów­nież wa­li­zę, któ­rą wy­sła­łem z Na­ga­sa­ki, nie­tkni­ętą i sta­ran­nie za­mkni­ętą. Była w niej mi­ędzy in­ny­mi broń, któ­ra za nic w świe­cie nie po­win­na za­gi­nąć. Mo­głem też wresz­cie wy­słać swój pierw­szy zbiór do Eu­ro­py! To był wiel­ki dzień: ko­lek­cja ro­ślin, li­cząca pi­ęćset dzie­wi­ęt­na­ście po­nu­me­ro­wa­nych ga­tun­ków, któ­re ze­bra­łem w ci­ągu tych dwóch mie­si­ęcy, głów­nie na Si­ko­ku, mia­ła tra­fić do Mu­zeum Bo­ta­nicz­ne­go w Ham­bur­gu.

Mó­wio­no mi, że Jo­ko­ha­ma to naj­wi­ęk­sze mia­sto por­to­we na świe­cie. Wi­dzia­łem jed­nak Ham­burg, Bre­mę i An­twer­pię, uwa­ża­łem więc te sło­wa za prze­sa­dę aż do chwi­li, gdy na­stęp­ne­go dnia zsze­dłem do por­tu i jak okiem si­ęgnąć zo­ba­czy­łem wy­łącz­nie stat­ki – nowy świat z ża­gla­mi i parą na prze­mian, tra­dy­cyj­ną flo­tę ja­po­ńską, jed­nost­ki woj­sko­we i cy­wil­ne, a ta­kże ogrom­ną flo­tę ry­bac­ką; nie­sa­mo­wi­ty i nie­zwy­kle barw­ny wi­dok.

Wcze­snym ran­kiem uzy­ska­łem od nie­miec­kie­go kon­su­la kil­ka do­brych rad i te­raz ru­szy­łem jed­nym z pir­sów, przy któ­rym cu­mo­wał ro­syj­ski pa­ro­wiec, a ubra­ny po cy­wil­ne­mu, lecz uzbro­jo­ny ma­ry­narz stał na stra­ży przy tra­pie. Wda­łem się z nim w roz­mo­wę w jego wła­snym języ­ku; w pierw­szej chwi­li był za­sko­czo­ny, jak często by­wa­ją Ro­sja­nie w ze­tkni­ęciu z cu­dzo­ziem­ca­mi uży­wa­jący­mi ich mowy. Ale już kil­ka mi­nut pó­źniej by­li­śmy na po­kła­dzie, gdzie ka­pi­tan roz­ma­wiał z jed­nym z człon­ków za­ło­gi. Przed­sta­wi­łem się, znów po ro­syj­sku. Praw­do­po­dob­nie zo­rien­to­wał się, skąd po­cho­dzę, i od­po­wie­dział mi ła­ma­ną niem­czy­zną, ale nic w tym dziw­ne­go, po­nie­waż był Ho­len­drem. Na­zy­wał się Ho­eck i stał się jed­nym z mo­ich naj­bli­ższych i naj­bar­dziej god­nych za­ufa­nia przy­ja­ciół przez całe dwa­dzie­ścia dwa lata, ja­kie mia­łem spędzić na Sy­be­rii.

Ho­eck zaj­mo­wał się po­ło­wem wie­lo­ry­bów na pó­łno­cy, w Cie­śni­nie Be­rin­ga, sku­po­wał też fu­tra od tu­byl­ców, Czuk­czów, Ko­ria­ków i Aj­nów. Te­raz po se­zo­nie zi­mo­wym był w dro­dze do domu, do Ro­sji, gdzie miał bazę na pó­łwy­spie Si­de­mi, po­ło­żo­nym na po­łud­nie od będące­go moim ce­lem Wła­dy­wo­sto­ku. Nie mu­sia­łem na­wet pła­cić za pod­róż. Już na­stęp­ne­go dnia mo­głem po­że­gnać się z Jo­ko­ha­mą i we­jść na po­kład ze swo­im sprzętem.

Rów­nież ten rejs prze­bie­gł bez war­tych wzmian­ko­wa­nia pro­ble­mów, cho­ciaż od­był się w nie­ustępu­jącej, bar­dzo gęstej mgle. Prze­pły­nęli­śmy mi­ędzy Hon­siu a Hok­ka­ido, na­wet przez mo­ment nie wi­dząc owych ma­je­sta­tycz­nych wysp. Mimo to pra­wie całą prze­pra­wę tu­ne­lem z sza­rej waty spędzi­łem na most­ku, trzy nie­zwy­kłe doby upły­nęły na po­ga­węd­kach z Ho­ec­kiem.

7

Zbie­racz przy­by­wa­jący na ja­kiś nowy te­ren kie­ru­je uwa­gę przede wszyst­kim na ro­ślin­no­ść, po­nie­waż wi­ęk­szo­ść larw mo­ty­li żyje na kon­kret­nych drze­wach, krze­wach czy zio­łach i jest do nich do­sto­so­wa­na. Lar­wy – gąsie­ni­ce – ży­wią się ich li­śćmi aż do osi­ągni­ęcia sta­dium po­czwar­ki, a w ko­ńcu sta­ją się w pe­łni roz­wi­ni­ęty­mi mo­ty­la­mi i mogą ob­da­ro­wy­wać kra­jo­braz swo­im wy­jąt­ko­wym wdzi­ękiem. Mo­ty­le to dia­men­ty po­wie­trza, a po­nie­waż są tak bli­sko zwi­ąza­ne z ro­ślin­no­ścią, po­ni­żej za­pre­zen­tu­ję kil­ka ga­tun­ków z Askold i po­bli­skie­go sta­łe­go lądu.

W oczy rzu­ca się przede wszyst­kim dąb mon­gol­ski (Qu­er­cus mon­go­li­ca) ze swo­imi du­ży­mi pi­łko­wa­ny­mi li­śćmi. Da­lej są lipa (Ti­lia mand­shu­ri­ca) i wiąz (Ulmus cam­pe­stris). Ro­sną tu rów­nież klon uku­rundz­ki (Acer uku­run­du­en­se), je­sion (Fra­xi­nus mand­shu­ri­ca) i czar­na brzo­za da­hur­ska (Be­tu­la da­hu­ri­ca), na­to­miast brzo­za bia­ła wy­stępu­je je­dy­nie spo­ra­dycz­nie.

Wśród ro­ślin­no­ści po­śred­niej są: kor­ko­wiec amur­ski (Phel­lo­den­dron amu­ren­se), sza­kłak kru­szy­na (Rham­nus fran­gu­la), cze­rem­cha (Pru­nus pa­dus), sy­be­ryj­ska to­po­la bal­sa­micz­na (Po­pu­lus su­ave­olens) i głóg (Cra­ta­egus mand­shu­ri­ca). Za­re­je­stro­wa­łem li­lak amur­ski (Sy­rin­ga amu­ren­sis) oraz bez czar­ny (Sam­bu­cus ni­gra), a ta­kże ga­tu­nek lesz­czy­ny (Co­ry­lus he­te­ro­phyl­la), któ­ry po­tra­fi two­rzyć całe za­ro­śla.

Za­ob­ser­wo­wa­łem cis ja­po­ński (Ta­xus cu­spi­da­ta) i wi­no­ro­śl amur­ską (Vi­tis amu­ren­sis). Wzdłuż stru­mie­ni ro­sły ol­sze szorst­kie (Al­nus hir­su­ta) i wierz­by wi­cio­we (Sa­lix vi­mi­na­lis). Na le­śnych po­la­nach zna­la­złem po­krzy­wę (Urti­ca dio­ica), bab­kę (Plan­ta­go), fio­łek psi (Vio­la ca­ni­na), rdest pta­si (Po­ly­go­num avi­cu­la­re), szczaw (Ru­mex), trzy ró­żne ga­tun­ki ko­ni­czy­ny (Tri­fo­lium), bo­dzi­szek (Ge­ra­nium), prze­tacz­nik (Ve­ro­ni­ca gran­dis), bro­daw­nik (Le­on­to­don), by­li­cę (Ar­te­mi­sia vul­ga­ris) oraz tra­ga­nek (Astra­ga­lus) – krót­ko mó­wi­ąc, na­tu­ra jest tu nie­sły­cha­nie bo­ga­ta.

Oprócz ze­bra­nia wiel­kiej licz­by mo­ty­li (Le­pi­dop­te­ra) i chrząsz­czy (Co­le­op­te­ra) od­kry­łem na Asa­rum si­bi­ri­cum rów­nież lar­wy Par­nas­sius no­mion, mo­je­go głów­ne­go bo­ha­te­ra, owe­go wy­jąt­ko­we­go mo­ty­la, któ­ry, uj­rza­ny w dzie­ci­ństwie na ry­sun­ku von Wal­dhe­ima, zwa­bił mnie na Sy­be­rię. Nie­ste­ty zna­la­złem tyl­ko gąsie­ni­ce i nie uda­ło mi się wy­ho­do­wać do­ro­słych osob­ni­ków ze względu na brak sprzętu, co mia­ło się już wi­ęcej nie po­wtó­rzyć.

Na ni­żej po­ło­żo­nych ob­sza­rach le­śnych, szcze­gól­nie na na­sło­necz­nio­nych po­la­nach z bo­gac­twem kwia­tów, schwy­ta­łem mnó­stwo roz­ma­itych mo­ty­li dzien­nych, zwłasz­cza od­mian z grup ta­kich jak Ar­gyn­nis, Me­li­ta­ea i Ly­ca­eni­dae. Z głów­ka­mi zwró­co­ny­mi ku sło­ńcu sie­dzia­ły na li­ściach dębu cu­dow­nie po­ły­sku­jące oka­zy ga­tun­ków Thec­la: sma­rag­di­na, bril­lan­ti­na i dia­man­ti­na, ostro­żnie trze­po­cząc de­li­kat­ny­mi skrzy­de­łka­mi po to, by na­gle po­de­rwać się i w roz­ba­wie­niu krążyć przez kil­ka chwil, a na­stęp­nie wró­cić na te same li­ście, za­wsze na te same li­ście, pod nimi bo­wiem wci­ąż wi­sia­ły reszt­ki po­czwa­rek, z któ­rych się wy­klu­ły. Tym po­wietrz­nym ta­ńcem wy­pe­łnia­ją całe swo­je krót­kie ży­cie, znaj­du­ją part­ne­ra, ko­cha­ją się i giną.

Pe­wien przy­ja­ciel z mło­do­ści spy­tał mnie kie­dyś, co jest tak fa­scy­nu­jące­go w mo­ty­lach, są prze­cież tyl­ko jak zwiew­ne ka­wa­łecz­ki pa­pie­ru, po­zba­wio­ne ży­cia con­fet­ti. Uświa­do­mi­łem so­bie wte­dy, że nie po­tra­fię udzie­lić żad­nej roz­sąd­nej od­po­wie­dzi. Oczy­wi­ście mo­głem po­wie­dzieć coś o ude­rza­jącym pi­ęk­nie tych stwo­rzeń, ale to by­ło­by zbyt prze­sło­dzo­ne. Oprócz skom­pli­ko­wa­nej ana­to­mii mo­ty­li i trzech sta­diów roz­wo­jo­wych, me­ta­mor­foz, przy­szło mi na myśl, że mój wy­bór ulu­bio­ne­go obiek­tu musi mieć coś wspól­ne­go ze śmier­cią: mo­tyl jest zwy­czaj­nie zbyt kru­chy na to, aby żyć. Mo­tyl jest de­li­kat­niej­szy niż ja­ki­kol­wiek pła­tek kwia­tu. To żywy pła­tek śnie­gu. A mimo to po­tra­fi prze­wędro­wać ty­si­ące ki­lo­me­trów, sta­wia­jąc opór naj­tęższym bu­rzom. Mo­ty­le to ta­jem­ni­ce, stwo­rze­nia, któ­re nie po­win­ny ist­nieć, a mimo to ist­nie­ją, gdy zaś już raz się je od­kry­je, nie ma się wąt­pli­wo­ści, że wła­śnie one są praw­dzi­wą du­szą kra­jo­bra­zu.

Któ­re­goś po­po­łud­nia po­ka­za­łem Wa­ńce tak zwa­ne­go gy­nan­dro­mor­fa, któ­ry po­wsta­je, gdy ja­jecz­ko nie po­dzie­li się jak na­le­ży i wy­klu­ty z nie­go osob­nik roz­wi­ja się w po­ło­wie jako sa­mi­ca, a w po­ło­wie jako sa­miec. Na przy­kład dwa skrzy­dła po pra­wej stro­nie tu­ło­wia mają po­stać męską, za­rów­no pod względem spek­trum ko­lo­rów, jak i wiel­ko­ści, na­to­miast te po le­wej wy­ka­zu­ją wszel­kie ce­chy cha­rak­te­ry­stycz­ne dla sa­mi­cy. Gy­nan­dro­morf ma za­tem asy­me­trycz­ny kszta­łt, nie­co krzy­wy i dziw­ny, lecz fru­wa tak jak osob­ni­ki wszyst­kich in­nych od­mian, nie wy­da­je się też mieć żad­nych trud­no­ści w ob­li­czu in­nych wy­zwań, ja­kie sta­wia przed nim ist­nie­nie.

Wa­ńka w pierw­szej chwi­li sądził, że so­bie z nie­go żar­tu­ję, ale z cza­sem zro­zu­miał, że mó­wię po­wa­żnie, przez chwi­lę po­my­ślał, po czym wy­buch­nął nie­po­wstrzy­ma­nym śmie­chem. Spy­ta­łem, co go tak bawi, a on da­lej chi­cho­tał jak chło­piec sty­ka­jący się z czy­mś nie­przy­zwo­itym, aż w ko­ńcu za­py­tał, dla­cze­go, w imię nie­bios, Panu Bogu przy­szło do gło­wy stwo­rzyć ta­kie­go po­twor­ka. Na to oczy­wi­ście nie po­tra­fi­łem od­po­wie­dzieć. Drążył da­lej, do­py­ty­wał się, czy gy­nan­dro­mor­fy mogą mieć po­tom­stwo, na co rów­nież nie by­łem w sta­nie udzie­lić mu jed­no­znacz­nej od­po­wie­dzi, ale przy­pusz­cza­łem, że nie. Tym sa­mym spra­wa była roz­strzy­gni­ęta. Wa­ńka uznał mnie za sza­le­ńca.

Jed­na­kże w na­stęp­nych dniach sta­le wra­cał do tej kwe­stii, mó­wił o gy­nan­dro­mor­fach dużo wi­ęcej ani­że­li o wszyst­kim in­nym, co schwy­ta­li­śmy, a co w mo­ich oczach było rów­nie in­te­re­su­jące. Spy­tał, czy ta dwu­płcio­wo­ść może do­tknąć rów­nież inne zwie­rzęta. Tak, mi­ędzy in­ny­mi nie­któ­re pta­ki, na przy­kład ze­ber­ki.

A lu­dzi?

Nie wiem.

Cała ta hi­sto­ria ob­ró­ci­ła się w coś w ro­dza­ju żar­tu mi­ędzy nami – sło­wu „gy­nan­dro­morf” za­wsze to­wa­rzy­szy­ły za­wsty­dzo­ny śmiech Wa­ńki i za­wi­łe py­ta­nia, co spra­wia­ło mi dużo ra­do­ści, zmu­sza­ło mnie bo­wiem do my­śle­nia no­wy­mi to­ra­mi.

8

Mniej wi­ęcej raz w mie­si­ącu mu­sie­li­śmy wy­ru­szać do Wła­dy­wo­sto­ku po pro­wiant. Pi­sa­łem tu rów­nież ra­por­ty i wy­sy­ła­łem do Eu­ro­py część ze­bra­nych ma­te­ria­łów, pierw­sze prób­ki po ziel­ni­ku z ro­śli­na­mi Ja­po­nii. Pan Kör­ner skie­ro­wał mnie do nie­du­żej go­spo­dy pro­wa­dzo­nej przez wiel­kie­go mi­śka, ły­se­go Niem­ca o szwaj­car­skich ko­rze­niach. Ten bez­dziet­ny ka­wa­ler na­zy­wał się Hans Gam­men­tha­ler, był bar­dzo ga­da­tli­wy i przed­si­ębior­czy, za­cho­wał je­dy­nie mniej wi­ęcej po­ło­wę zębów i spra­wiał wra­że­nie, jak­by to on sam kie­ro­wał całą nie­miec­ką ko­lo­nią. Co­dzien­nie po­pi­jał sznap­sa i piwo, któ­re sam wa­rzył, i wkrót­ce bar­dzo się za­przy­ja­źni­li­śmy.

Ku swe­mu wiel­kie­mu zdu­mie­niu pod­czas jed­nej z ta­kich wy­praw na­tknąłem się na Hen­ry’ego, mo­je­go młod­sze­go bra­ta, któ­ry miał wte­dy za­le­d­wie szes­na­ście lat. Ale to był na­praw­dę on; z naj­wi­ęk­szą oczy­wi­sto­ścią spa­ce­ro­wał po za­ku­rzo­nych uli­cach, ubra­ny jak ro­syj­ski osie­dle­niec w sza­ro­brązo­we płó­cien­ne ubra­nie, zno­szo­ne czar­ne ko­za­ki i dzi­wacz­ną czap­kę, któ­ra za­pew­ne w jego opi­nii mia­ła mu do­dać lat.

Nie wie­rzy­łem wła­snym oczom. Ale Hen­ry był stwo­rzo­ny nie ina­czej niż ja, wy­cho­wa­ny w tym sa­mym du­chu – w du­chu na­sze­go ojca – i oka­za­ło się, że zdo­łał prze­ko­nać sta­rusz­ka, by po­zwo­lił mu ru­szyć moim śla­dem, na­wet mnie o tym nie in­for­mu­jąc.

Nie mam po­jęcia, jak mat­ka mo­gła się na to zgo­dzić, ale oj­ciec za­ła­twił mu po­sa­dę ucznia w domu han­dlo­wym Kunst & Al­bers. W tym du­żym drew­nia­nym bu­dyn­ku w środ­ku mia­sta sprze­da­wa­no na­rzędzia, her­ba­tę, cu­kier, ame­ry­ka­ńskie za­pa­łki, płót­no, len, czy­li my­dło i po­wi­dło, a po­nad­to amu­ni­cję, broń i wód­kę. Na­sze spo­tka­nie było cie­płe i ser­decz­ne, wie­le cza­su spędzi­li­śmy ra­zem.

Hen­ry po­mó­gł mi mi­ędzy in­ny­mi w po­rząd­ko­wa­niu zbio­rów z Askold. Na­uczył się rów­nież pre­pa­ro­wać i pi­sać ra­por­ty po kil­ku nie­du­żych eks­pe­dy­cjach, ja­kie urządzi­li­śmy w oko­li­cy mia­sta (cho­ciaż prze­strze­ga­no nas przed pust­ko­wiem; mó­wio­no, że roi się tam od prze­stęp­ców, na tym ob­sza­rze kró­lo­wa­ło ta­kie samo bez­pra­wie jak na te­re­nach, któ­re Eu­ro­pej­czy­cy w tym sa­mym cza­sie usi­ło­wa­li pod­po­rząd­ko­wać so­bie w Ame­ry­ce).

Rów­nież jako my­śli­wy i zbie­racz Hen­ry wkrót­ce ob­ja­wił swój wiel­ki ta­lent. Do tego stop­nia, że zdo­łał schwy­tać aż trzy oka­zy Par­nas­sius, ga­tun­ku, któ­re­go mnie nie uda­ło się wy­ho­do­wać na Askold. Bar­dzo mi tym za­im­po­no­wał i na­tych­miast włączy­łem je do zbio­rów, któ­re pod­pi­sa­ne jego na­zwi­skiem po­pły­nęły do Eu­ro­py, aby tam za­re­je­stro­wał je i opi­sał Otto Stau­din­ger.

Zi­mo­we mie­si­ące spędzi­łem w oko­li­cy Wła­dy­wo­sto­ku głów­nie na re­je­stro­wa­niu, opi­sy­wa­niu i po­lo­wa­niu, lecz rów­nież na bli­ższym po­zna­wa­niu lu­dzi i języ­ka. Ale w maju 1878 roku mu­sia­łem po­now­nie po­je­chać na wy­spę Askold, któ­ra wca­le nie zo­sta­ła osta­tecz­nie zba­da­na. Oczy­wi­ście Hen­ry chciał mi to­wa­rzy­szyć, lecz w mo­ich oczach wci­ąż był na to za mło­dy, mimo trium­fu z mo­ty­la­mi Par­nas­sius. Znów więc wzi­ąłem ze sobą Wa­ńkę, któ­ry na­praw­dę za­czy­nał lu­bić ta­kie ży­cie. Te­raz wy­po­sa­ży­li­śmy się na po­nad­sze­ścio­mie­si­ęcz­ny po­byt.

To była bo­ga­ta wio­sna i jesz­cze bo­gat­sze lato. Tym ra­zem dużo pra­co­wa­li­śmy ta­kże nocą. Wśród licz­nych ga­tun­ków mo­ty­li na wy­spie szcze­gól­nie in­te­re­so­wał mnie duży zie­lo­ny Sa­tur­nii­dae ar­te­mis z dłu­gim ele­ganc­kim ogo­nem, mo­tyl, któ­ry po­tra­fi krążyć wo­kół gło­wy zbie­ra­cza i z całą po­wa­gą go ści­gać, od­wa­żny i na­tręt­ny, cho­ciaż ni­g­dy nie jest nie­przy­jem­ny, bo jego do­tyk przy­po­mi­na piesz­czo­tę, ze szko­dą dla sa­me­go mo­ty­la, sta­jące­go się tym sa­mym ła­twą zdo­by­czą dla siat­ki.

Na ka­pry­fo­lium (Lo­ni­ce­ra ca­pri­fo­lium) zna­la­złem in­te­re­su­jącą lar­wę przed­sta­wi­cie­la ro­dza­ju Me­li­ta­ea, lecz gdy się do niej zbli­ży­łem, gąsie­ni­ca na­gle ze­sztyw­nia­ła jak­by w szo­ku, a na­stęp­nie spa­dła na zie­mię, gdzie le­ża­ła sztyw­na jak ko­łek. Pod­nio­słem ją i obej­rza­łem, oka­za­ło się, że mie­wa się jak naj­le­piej, czy­żby więc uda­wa­ła mar­twą w ra­mach stra­te­gii prze­trwa­nia, aby unik­nąć nie­bez­pie­cze­ństwa?

A co jesz­cze dziw­niej­sze: za­ob­ser­wo­wa­łem pó­źniej je­le­nia prze­cho­dzące­go obok tego sa­me­go ka­pry­fo­lium, lecz tym ra­zem gąsie­ni­ce w ogó­le nie za­re­ago­wa­ły. Po­wtó­rzy­ło się to wie­lo­krot­nie. Nie re­ago­wa­ły ta­kże na pta­ki. Ka­za­łem więc Wa­ńce się do nich zbli­żyć, a gąsie­ni­ce znów ze­sztyw­nia­ły i po­spa­da­ły na zie­mię jak pa­ty­ki. Czy­mże za­tem jest czło­wiek!

Kto choć raz obej­rzy skrzy­dło mo­ty­la pod mi­kro­sko­pem, od­kry­je kra­jo­bra­zy nie­ist­nie­jące ni­g­dzie in­dziej, uło­żo­ne war­stwa­mi łu­ski po­kry­te ja­skra­wym ko­lo­ro­wym py­łkiem ni­czym ma­le­ńkie prze­zro­czy­ste da­chów­ki. Ich wy­gląd zmie­nia się w kró­ciut­kich spek­ta­ku­lar­nych od­sło­nach przy zmia­nach świa­tła, nie­do­strze­gal­nych ludz­kim okiem, po­trze­ba do tego skrzy­dła mo­ty­la. Ono nas wprost uczy pa­trzeć i w porę za­uwa­żać. Nie znam żad­ne­go dzie­ła sztu­ki – czy to będzie Rem­brandt, czy Ca­ra­vag­gio – ma­jące­go tę samą zdol­no­ść. Skrzy­dło mo­ty­la to cud chwi­li. Wśród sa­mych tyl­ko Lu­eh­dor­fia ist­nie­je tyle od­mian, że aż trud­no uwie­rzyć, iż na­le­żą do tego sa­me­go ga­tun­ku. Na zbie­ra­nie oka­zów tyl­ko tego jed­ne­go mo­ty­la mo­żna po­świ­ęcić całe ży­cie.

Są lu­dzie, któ­rzy nie wie­rzą w Boga. Są lu­dzie, któ­rzy ni­g­dy nie ogląda­li skrzy­dła mo­ty­la pod mi­kro­sko­pem. Są lu­dzie, któ­rzy ni­g­dy nie wi­dzie­li lar­wy uda­jącej mar­twą ani roju pa­ziów kró­lo­wej wy­pe­łnia­jące­go drżący let­ni kra­jo­braz bez­sze­lest­ną grą ko­lo­rów. A ja nie ro­zu­miem, skąd tacy lu­dzie czer­pią sens ży­cia.

9

Na Sy­be­rii Wschod­niej je­sień nie jest dłu­gą i pi­ęk­ną śmier­cią jak w Eu­ro­pie. W ci­ągu za­le­d­wie kil­ku ty­go­dni ko­lo­ry li­ści zmie­nia­ją się ca­łko­wi­cie, po czym gwa­łtow­ne wia­try na­gle zmia­ta­ją je wszyst­kie do mo­rza, po­zo­sta­wia­jąc kra­inę czar­ną i na­zna­czo­ną bli­zna­mi. Pta­ki wędrow­ne uno­si­ły się nad na­szy­mi gło­wa­mi w ogrom­nych sta­dach. Re­je­stro­wa­nie ich wy­stępo­wa­nia, chwy­ta­nie i pre­pa­ro­wa­nie rów­nież było moim za­da­niem, zle­co­nym mi przez or­ni­to­lo­gów Bo­laua i No­ac­ka, za­li­cza­jących się wów­czas do czo­ło­wych eu­ro­pej­skich spe­cja­li­stów w tej dzie­dzi­nie.

Prze­ży­li­śmy kil­ka krót­kich in­ten­syw­nych ty­go­dni do cza­su, gdy pierw­szy śnieg spo­wił wy­spę bie­lą. Po­nie­waż na zbo­czach wo­kół na­szej cha­ty dość było je­le­nio­wa­tych i ba­żan­tów (Pha­sia­nus to­rqu­atus), żyw­no­ści nam nie bra­ko­wa­ło. Przed­zi­mie mi­nęło na pre­pa­ro­wa­niu nie tyl­ko tego, co uda­ło nam się zło­wić je­sie­nią, lecz rów­nież na chwy­ta­niu tych zi­mu­jących pta­ków, któ­re jesz­cze da­wa­ło się zła­pać. Wa­ńka co­raz bar­dziej upo­dab­niał się do ro­zum­ne­go od­kryw­cy i zbie­ra­cza, za­czy­nał po­dzi­wiać wszyst­ko, co żyje w na­tu­rze, ta­jem­ni­ce, na któ­re, jak twier­dził, wcze­śniej nie zwra­cał uwa­gi.

Jak już wspo­mi­na­łem, na po­łud­niu wy­spy znaj­do­wa­ła się ko­pal­nia zło­ta. Po­zna­li­śmy do­brze jej za­rząd­cę, pana Jan­kow­skie­go, praw­dzi­we­go mi­ło­śni­ka pta­ków, któ­ry sta­le dzie­lił się z nami po­ży­tecz­ny­mi ob­ser­wa­cja­mi, mi­ędzy in­ny­mi na te­mat rzad­ko wy­stępu­jące­go ga­tun­ku je­mio­łusz­ki (Am­pe­lis pho­eni­cop­te­ra), któ­re­go kil­ka eg­zem­pla­rzy schwy­ta­łem. To rów­nież Jan­kow­ski w 1874 roku wy­pu­ścił ba­żan­ty, któ­re tak się tu za­do­mo­wi­ły.

Dzia­łal­no­ść ko­pal­ni zło­ta była dość opła­cal­na, o czym, zda­je się, do­wie­dzia­ła się prze­stęp­cza ban­da gra­su­jąca na sta­łym lądzie. Na­zy­wa­ni hun­hu­za­mi człon­ko­wie be­stial­skich chi­ńskich gan­gów wa­łęsa­li się, plądro­wa­li i za­bi­ja­li po ro­syj­skiej stro­nie gra­ni­cy, a na­stęp­nie ucie­ka­li na stro­nę chi­ńską.

Pew­ne­go po­po­łud­nia Jan­kow­ski prze­ka­zał mi, że ry­ba­cy do­nie­śli mu o ma­jącym wkrót­ce na­stąpić ata­ku hun­hu­zów na wy­spę – oso­bi­ście za­ob­ser­wo­wa­li ban­dy­tów i pod­słu­cha­li, co pla­nu­ją. A po­nie­waż na­sza cha­ta sta­ła przy je­dy­nym mo­żli­wym miej­scu przy­bi­cia do wy­spy, Jan­kow­ski zaś wie­dział, że słu­ży­łem kie­dyś w woj­sku, uwa­żał, że na­szym obo­wi­ąz­kiem jest bro­nić wy­spy.

Nie mie­li­śmy psa i źle by z nami było, gdy­by ban­da za­sko­czy­ła nas we śnie, cho­ciaż więc od­czu­wa­li­śmy zmęcze­nie po tru­dach dnia – pra­co­wa­li­śmy, do­pó­ki było wid­no – ko­lej­ne noce spędzi­li­śmy, czu­wa­jąc z bro­nią na­ła­do­wa­ną ostrą amu­ni­cją w pro­wi­zo­rycz­nych kry­jów­kach w od­le­gło­ści oko­ło pi­ęt­na­stu kro­ków od sie­bie i ocze­ku­jąc na atak. Dzie­wi­ęt­na­ście nocy.

Już mie­li­śmy zre­zy­gno­wać z tego czu­wa­nia, gdy Wa­ńka szep­nął mi, że chy­ba usły­szał w ciem­no­ści czy­jś ka­szel. Wkrót­ce po­tem do­bie­gły nas też ude­rze­nia wio­seł. Po­nie­waż nie chcia­łem strze­lać do lu­dzi, ka­za­łem mu za­wo­łać po chi­ńsku, że kto­kol­wiek tam jest, ma się na­tych­miast wy­no­sić, bo mamy broń. Krzyk­nął na całe gar­dło, kil­ka razy, a te­raz mo­gli­śmy już do­strzec w ciem­no­ści ja­kąś sza­rą masę. Przy­su­wa­ła się co­raz bli­żej, a gdy zna­la­zła się w od­le­gło­ści mniej wi­ęcej stu me­trów, od­da­łem dwa strza­ły nad gło­wa­mi in­tru­zów.

Lecz rów­nież to zo­sta­ło zi­gno­ro­wa­ne. Na­gle uj­rza­łem ogień z luf i usły­sza­łem kule od­bi­ja­jące się od skał wo­kół nas. Po­zo­sta­wa­ło więc tyl­ko jed­no: od­pa­li­łem w kie­run­ku ło­dzi wszyst­ko, co mia­łem, prze­ła­do­wa­łem broń i znów strze­li­łem, Wa­ńka na­to­miast strze­lał z gru­bej śru­tów­ki. Usły­sze­li­śmy krzy­ki i jęki, praw­do­po­dob­nie ran­nych, może umie­ra­jących. Za­raz jed­nak znów za­le­gła ci­sza, czar­ny cień za­czął po­wo­li się od­da­lać i wresz­cie znik­nął nam z oczu.

Prze­sie­dzie­li­śmy na po­ste­run­ku aż do świ­tu, ale za dnia też ni­cze­go nie za­uwa­ży­li­śmy. Czy­żby­śmy sku­tecz­nie od­par­li atak? Pó­źniej do­wie­dzie­li­śmy się, że była to gru­pa li­cząca oko­ło trzy­dzie­stu mężczyzn. Nie pod­jęli ko­lej­nej pró­by za­ata­ko­wa­nia wy­spy, po­dob­no aresz­to­wa­no ich na sta­łym lądzie i wy­da­no w ręce władz chi­ńskich.

W na­gro­dę Jan­kow­ski uro­czy­ście wręczył nam skrzyn­kę z pi­ęcio­ma set­ka­mi tak zwa­nych my­śliw­skich cy­gar, co szcze­gól­nie ce­nił so­bie Wa­ńka – pa­lił te­raz cy­ga­ra od rana do wie­czo­ra. Przy­pusz­czal­nie się od nich uza­le­żnił, więc gdy pew­ne­go dnia wró­ci­łem do domu i nie zna­la­złem swo­je­go kap­ciu­cha z ty­to­niem, spy­ta­łem, czy go nie wi­dział.

Po­pa­trzył na mnie swo­imi błysz­czący­mi jak z onyk­su ocza­mi i uznał moje sło­wa za oska­rże­nie o kra­dzież, wy­raz głębo­kie­go bra­ku za­ufa­nia; po­czuł się tak ura­żo­ny, że wy­bie­gł i za­czął wa­lić gło­wą aż do krwi o ka­mien­ne scho­dy, któ­re bu­do­wa­li­śmy. Mu­sia­łem go bła­gać o wy­ba­cze­nie, bo oczy­wi­ście od­na­la­złem kap­ciuch w miej­scu, w któ­rym sam go scho­wa­łem, lecz i tak mi­nęło kil­ka ty­go­dni, za­nim Wa­ńka przy­wró­cił mnie do łask, głów­nie z po­wo­du pta­ków.

10

Mój przy­ja­ciel bo­wiem na­praw­dę szcze­rze za­in­te­re­so­wał się pta­ka­mi i za­ska­ku­jąco szyb­ko na­uczył się roz­ró­żniać po­dob­ne do sie­bie ga­tun­ki trzna­dli, a było ich wie­le: trzna­del żó­łto­gar­dły (Em­be­ri­za ele­gans), trzna­del sza­ro­gło­wy (Em­be­ri­za spodo­ce­pha­la), trzna­del czu­ba­ty (Em­be­ri­za ru­sti­ca), pierw­sze pta­ki wędrow­ne. Do tego rzad­ki trzna­del rudy (Em­be­ri­za ru­ti­la), jesz­cze rzad­szy trzna­del amur­ski (Em­be­ri­za tri­stra­mi) oraz ma­le­ńki trzna­de­lek (Em­be­ri­za pu­sil­la), któ­re­go zdo­by­li­śmy aż pięć oka­zów.

Przez pe­wien okres miesz­ka­ły ra­zem z nami w cha­cie czte­ry cze­czot­ki (Aegio­thus li­na­ria), oży­wio­ne od rana do wie­czo­ra, ćwier­ka­jące i trze­po­czące; do­sta­wa­ły owies i wodę, wla­ty­wa­ły i wy­la­ty­wa­ły, jak tyl­ko mia­ły ocho­tę, i spra­wia­ły nam wiel­ką ra­do­ść. Pew­ne­go ran­ka jed­nak zna­le­źli­śmy całą czwór­kę zmal­tre­to­wa­ną przez szczu­ra, któ­ry zdo­łał do­stać się do środ­ka. Była to jego ostat­nia zbrod­nia, bo już na­stęp­nej nocy Wa­ńka po­wa­lił go cel­nym strza­łem ze śru­tów­ki.