Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Awanturniczna opowieść o bandzie przyjaciół, których zmieniła wojna.
Tego lata ręce sięgały głębiej w życie niż we wszystkie wcześniejsze lata razem wzięte. Co drugi wieczór wychodzili pojedynczo i znikali w cieniach miasta jak myszy w piwnicach bez okien. Przełazili przez płoty, włamywali się przez bramy i kradli.
Trwa wojna. Carl, Olav i Roar mieszkają we wschodnim Oslo w dzielnicy, która cieszy się złą sławą. Niemiecka okupacja daje się wszystkim we znaki, więc nastolatkowie zmuszeni są szybciej dorosnąć i wziąć życie w swoje ręce. Coraz rzadziej chodzą do szkoły, a coraz częściej podejmują działania na granicy prawa. Stają na czele grupy okolicznych chłopców oraz dziewcząt, którzy nie tylko oszukują, kradną czy fałszują dokumenty, ale też starają się sabotować działania wroga.
Jacobsen oddaje głos młodym bohaterom i z brutalną szczerością, a jednocześnie wrażliwością opowiada o dorastaniu podczas wojny. Kiedy zamazują się granice między dobrem a złem, bo najważniejszym celem jest przeżyć.
W tej pasjonującej, łotrzykowskiej opowieści o dojrzewaniu w czasie okupacji Jacobsen stawia fundamentalne pytania o to, jak żyć, gdy życie jest zagrożone. Żongluje emocjami czytelnika niczym rasowy autor kryminałów, co sprawia, że „Niegodni” wciągają i zostawiają po sobie ślad. Warto!
Robert Małecki
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 391
W SERII DZIEŁ PISARZY SKANDYNAWSKICHUKAZAŁY SIĘ DOTYCHCZAS:
Karin SMIRNOFF,Wracam do domu, przełożyła Agata Teperek
Carl Frode TILLER,Ucieczka, przełożyła Katarzyna Tunkiel
Nina WÄHÄ,Babetta, przełożyła Justyna Kwiatkowska
Karin SMIRNOFF,Jedziemy z matką na północ, przełożyła Agata Teperek
Tarjei VESAAS, Wiosenna noc / Zamek z lodu, przełożyła Maria Gołębiewska-Bijak
Tommi KINNUNEN, Powiedziała, że nie żałuje, przełożył Sebastian Musielak
Roy JACOBSEN, Anneliese PITZ, Człowiek, który kochał Syberię, przełożyła Iwona Zimnicka
Helga FLATLAND, Ostatni raz, przełożyła Karolina Drozdowska
Karin SMIRNOFF, Pojechałam do brata na południe, przełożyła Agata Teperek
Nina WÄHÄ, Testament, przełożyła Justyna Czechowska
Kjell WESTÖ, Niebo w kolorze siarki, przełożyła Katarzyna Tubylewicz
Roy JACOBSEN, Tylko matka, przełożyła Iwona Zimnicka
Knut HAMSUN, Szarady, przełożyła Maria Gołębiewska-Bijak
Laura LINDSTEDT, Oneiron, przełożył Sebastian Musielak
Roy JACOBSEN, Oczy z Rigela, przełożyła Iwona Zimnicka
Stig DAGERMAN, Poparzone dziecko, przełożyła Justyna Czechowska
Auður Ava OLAFSDÓTTIR, Blizna, przełożył Jacek Godek
Jonas T. BENGTSSON, Życie Sus, przełożyła Iwona Zimnicka
Roy JACOBSEN, Białe morze, przełożyła Iwona Zimnicka
Karen BLIXEN, Pożegnanie z Afryką, przełożyli Józef Giebułtowicz i Jadwiga Piątkowska
Carl Frode TILLER, Początki, przełożyła Katarzyna Tunkiel
Helga FLATLAND, Współczesna rodzina, przełożyła Karolina Drozdowska
Roy JACOBSEN, Niewidzialni, przełożyła Iwona Zimnicka
1
Kolejna zaciśnięta pięść. Carl wpatrywał się spod grzywki w smażonego śledzia z ponacinaną ukośnie skórą, przypalony szczypiorek i połówkę ziemniaka – tyle miał do zaproponowania ten dzień. Zauważył cieniutkie żyłki na kamionce, kojarzące mu się z pajęczyną, odkąd pamiętał, i skoncentrował się na czasie, który musiał upłynąć, zanim znów będzie mógł wbić wzrok w ojca – ten imponujący przeciwnik po drugiej stronie stołu położył obok dwóch śledzi i trzech ziemniaków zaciśniętą pięść z widelcem sterczącym spomiędzy knykci jak zasadzone drzewo – na zasmuconych oddechach matki oraz ledwie słyszalnych starszej siostry Mony i małej Agnes starającej się z całych sił gryźć z zamkniętymi ustami; na owym nierównym tańcu dźwięków i ruchów, niezbędnym, aby zebrać tę pięcioosobową rodzinę wokół stołu przy obiedzie.
Carl powtórzył:
– Dupek.
Nie wywrzeszczał tego, po prostu stwierdził, przedstawiając ponurą opinię syna o ojcu.
Widelec drgnął, ale nie opadł. Pan domu odchylił się na krześle, aż drewno zatrzeszczało, a pozostali, każdy ze swojego stałego posterunku wokół miejsca zdarzenia, mogli podziwiać poruszającą się rytmicznie grdykę w owłosionym zagłębieniu szyi, gdzie znów zbierało się na burzę.
Ale nic się nie wydarzyło.
Ojciec opuścił głowę, dotykając podbródkiem piersi, wydał z siebie prychnięcie, którego sensu nikt nie zrozumiał, potem wbił oczy w talerz, sięgnął po nóż i zaczął jeść; zaraz też spytał z pełnymi ustami – bez najmniejszego śladu wzburzenia – czy Agnes wie, czym różni się czarne od białego. To była ich zabawa: ojca i jego najmłodszej córki.
Agnes wpatrzona w resztki swojego jedzenia uśmiechnęła się niepewnie i tak jak od niej oczekiwano, powiedziała, że nie, więc ojciec z krzywym uśmieszkiem mógł zacząć opowiadać dowcip o dwóch zakonnicach, które Bóg opuścił, bo nie widział żadnej różnicy między nimi a dwiema srokami; najstarszy żart tego domu, kończący się zburzeniem wieży i rozstrzygnięciem na korzyść srok. Matka – którą dzieci i mąż nazywali Mamcią – wydała z siebie westchnienie ulgi, z wdzięcznością i rezygnacją, po czym wstała, odwrócona do rodziny tyłem dokończyła posiłek na stojąco, balansując talerzem na pięciu palcach, zbierający wszystko do ostatniej drobiny widelec w prawej ręce, a następnie z trzaskiem włożyła talerz do kamiennego zlewu, nalała sobie szklankę wody, opróżniła ją wielkimi łykami i stanowczo za głośno zawołała, żeby Carl wreszcie jadł, bo przecież nie codziennie jest śledź, a potem brał się do lekcji.
Carl przeniósł wzrok z jej zasupłanej na plecach tasiemki od fartucha na świeżo ogolone policzki ojca, unikając jego spojrzenia, i dalej powędrował oczami w stronę starszej siostry Mony, której w ciągu ostatniego roku zmieniły się zarówno kształty, jak i usposobienie, zaczęła przypominać zagniewaną, lecz zgrabną gruszkę. Wiedział, że odmiana w postaci solidnych bioder i ud oraz zaokrąglonych, lekko opadających ramion deprymowała ją i irytowała, miała jednak zagorzałych zwolenników wśród chłopaków z ulicy, choć żaden nie ośmielił się mówić o tym głośno. Na skutek tego Mona przechodziła męki okresu dojrzewania raczej z kwaśną, obrażoną miną niż z drwiącym uśmiechem świadczącym o pewności siebie, nieświadoma, że bez podejmowania jakichkolwiek wysiłków w nieco ponad rok przeobraziła się z chudego czupiradła – z tej wersji siebie również nie była zadowolona – w imponującą piękność.
Czy nie było jej trochę za dużo?
Nie, Mony z powodzeniem mogłoby być więcej, a zarzucić coś należało raczej jej humorom i ciętemu językowi, a nie sylwetce, żywo patrzącym oczom, głodnym ustom, bystremu umysłowi i płatkom uszu, których w ogóle nie dało się opisać. Carl widział to wszystko oczami ulicy, widział własną siostrę; to było zarazem imponujące i wstrętne.
Mona patrzyła teraz na brata z mieszanką pogardy i podziwu, co Carl uznał za dobry znak – owszem, nie rozumiała go, ale przynajmniej nie straciła nadziei, że któregoś dnia z niego też będą ludzie. Tak brzmiało najzacieklejsze hasło ulicy, powtarzane również przez najmłodszych: „Z ciebie nigdy nie będą ludzie”. Nauczyciel do ucznia, rodzice do dzieci, podrośnięta młodzież do młodszej młodzieży, mali chłopcy i dziewczynki do jeszcze mniejszych chłopców i dziewczynek.
Z ciebie nigdy nie będą ludzie.
Jeśli istniała gdzieś dzielnica, z której absolutnie nikt nie miał wyjść na ludzi, to właśnie tutaj.
Carl położył na stole brudne dłonie wnętrzem do góry i zapatrzył się na białą kratę linii na skórze, zaczął ją porównywać z pajęczyną na kamionce, znów zerknął na dwuznaczny uśmiech Mony, potem na ojca i oświadczył:
– Z ciebie nigdy nie będą ludzie.
Mamcia zaniosła się krzykiem, Mona zasłoniła usta rękami, a Agnes zakrztusiła się jedzeniem.
Ale ojciec siedział jak przyśrubowany, mocno zgarbiony, przeżuwając resztki obiadu – zaledwie pół godziny wcześniej wychwalał go wyszukanymi słowami, nie dlatego, że to on osobiście go zorganizował, ani też dlatego, że był śledź; po prostu wyjątkowo starczyło dla wszystkich – i powoli kiwał głową w rytm potępiających słów syna, jakby chciał je potwierdzić albo przynajmniej zastanawiał się nad tym, że bezczelny syn ma tak deprymujący obraz rodzonego ojca; tak, tak, było się nad czym zastanawiać.
Carl wstał, zabierając cały swój zbuntowany głód, wypadł z mieszkania i zbiegł po schodach, po dwa–trzy stopnie naraz. Ostatnich pięć pokonał jednym skokiem, aż poczuł, że palą go podeszwy stóp, a po otwarciu drzwi wejściowych dał się wchłonąć wiosennemu dniowi, usiadł na najniższym stopniu przed wejściem do budynku przy Knud Graahs gate 7 w okupowanej stolicy europejskiego kraju, złożone ręce oparł na kolanach i czołem zaczął walić w kostki palców.
Na chodniku między ulicą a domem Olav i Roar odwrócili do góry nogami zdezelowany rower, damkę. Olav z kluczem nastawnym w prawej ręce, mańkut Roar z kluczem płaskim w lewej; Olav zajęty naprawianiem scentrowanego tylnego koła, Roar przedniego. Twierdzili, że znaleźli tego grata przy młynie, przypuszczalnie zmaltretowała go ciężarówka przewożąca zboże, i mozolili się przez cały dzień, usiłując doprowadzić go do stanu używalności, nie poszli nawet do szkoły.
Nie wyglądało to najlepiej, no ale rower to rower, nawet jeśli nie ma hamulców ani opon, zresztą te rzeczy już zwinęli z jednośladu przypiętego przed sklepem Mięso, Ryby i Artykuły Kolonialne Dagny Salangen i przypuszczalnie niebędącego niczyją własnością. Teraz podnieśli głowy, popatrzyli na Carla, wymienili między sobą spojrzenia i Olav zapytał, czy coś się stało.
Carl nie odpowiedział.
Olav wzruszył ramionami i wyregulował klucz. Przed nim na płachcie naolejowanego płótna leżały narzędzia ułożone porządnie jak pędzle w pudełku malarza, sprzęt w większości pożyczony ze szczodrego warsztatu Martinsena. Palące promienie popołudniowego słońca padały ukosem na podwórze, gruchanie gołębi, świergot wróbli w krzakach i rynnach, bez najmniejszego powiewu wiatru. Carl rozważał, czy nie zdjąć koszuli. Dwa piętra nad nim otworzyło się okno kuchenne i przenikliwy głos Mony zmroził go aż po cebulki włosów: ma natychmiast wracać na górę i skończyć obiad, do diabła!
Dźwięczny złośliwy śmiech.
Carl zarejestrował, że Olav i Roar zadarli głowy i osłonili oczy, żeby przyjrzeć się Monie, która z całą pewnością wychyliła się z okna najdalej, jak mogła. Głośny, chociaż niepewny chichot chłopaków, zachęcający sarkazm z dołu i z góry, po czym okno znów się zatrzasnęło, a oni na powrót mogli się skupić na rowerze, dusząc w sobie ten chichot i słowa, których nikt nie mógł usłyszeć.
Za Carlem otworzyły się drzwi wejściowe. Ojciec wyszedł i w przelocie coś upuścił – plaśnięcie o kamienny stopień, zawiniątko z jedzeniem – ruszył dalej boczną alejką i skinąwszy pospiesznie głową samozwańczym mechanikom, skręcił na ulicę, włożył kapelusz na głowę, wreszcie zniknął między kolumnami, wychodząc na Hans Nielsen Hauges gate, żeby jeszcze raz porzucić świat.
Carl zauważył coś niezwykłego w paczce z jedzeniem – zorientował się, że to ojciec musiał ją zapakować, nie Mamcia, sposobu Mamci na przygotowanie drugiego śniadania nikt nie umiałby powtórzyć. Rozwinął papier i zobaczył zimnego śledzia wciśniętego między dwie kromki razowego chleba, tego samego śledzia, którego porzucił w gorączce walki. Przypominało to amerykańskiego hamburgera, żołnierskie żarcie; chwycił je w obie ręce i zjadł skórę, ości, śledzia, chleb i margarynę, z zamkniętymi oczami, po drodze musiał dwa razy zrobić przerwę na złapanie oddechu.
Podszedł Olav, stanął przed nim, ręce wytarł w szmatę i spytał, czy było dobre.
– Mhm.
– Śledź?
– Mhm.
– Co to ja miałem powiedzieć...? Nie mamy wentyli. Ani linki do hamulca.
– No i?
Olav milczał, zdziwiony, że Carl nie rozumie, do czego on zmierza, w końcu powiedział:
– Pomyśleliśmy, że mógłbyś iść do Nie-Żyda i spytać, czy czegoś nie ma.
– Ja?
– Tak, ty.
– Dlaczego? To przecież twój ojciec.
– No właśnie. Jakie są szanse, żebym coś od niego dostał? Roara też nie lubi.
– A mnie lubi?
– Tak mówi. Kalle to jedyny dzieciak z tej ulicy, który ma coś w sobie.
– Mówi tak?
– Mówi.
Olav był najlepszym kolegą Carla; nieco ponad rok starszy i dwanaście centymetrów wyższy, trudny, mocny jak skała i wymagający przyjaciel. Przygarbiony i kościsty, o grubych rysach twarzy i włosach obciętych na jeża; podobno przez nieokiełznane wicherki wyglądały jak stóg siana, a wszelkie próby ich przyklepania podejmowane przez matkę spełzały na niczym. O dziwo, matka miała wielkie nadzieje wobec syna, który oświadczył, że skończy zarówno szkołę realną, jak i liceum, będzie kimś, jak się mówiło, w co jego ojciec szczerze wątpił, ale nie dlatego, by Nie-Żydowi brakowało ufności w zdolności syna – tu po prostu nikt nie chodził do liceum, poza tym Nie-Żyd przestał się rozumieć na własnym potomku, a w dodatku jeszcze zaczął się go bać.
Olav nigdy nie odrabiał lekcji, a w domu nie mówił ani słowa o szkole, nauczycielach, uczniach, przedmiotach, o niczym. Kiedy rodzice kilka miesięcy przed zakończeniem roku dostali od wychowawcy list z informacją, że ich syn źle się czuje w szkole i w ogóle tu nie pasuje, Nie-Żyd dostrzegł płomyk nadziei: może uda się oddać chłopaka na naukę zawodu. Olav jednak spokojnie dziękował za wszystko, co przypominało dobre rady, zamierzał swoją naukę sfinansować sam i twierdził, że w szkole jest mu dobrze, to nauczyciele niczego nie rozumieją. Dostawał lepsze stopnie niż większość jego kolegów.
Zezował lekko na lewe oko, a to dwuznaczne spojrzenie od razu dawało mu przewagę. Ludzie zastanawiali się, czy Olav w ogóle ich widzi, czy może omija ich wzrokiem, bo nie zasługują, by na nich patrzeć, albo może patrzy na wskroś nich z ciężką, nieznającą strachu powagą. Olav śmiał się bardzo niechętnie. Miał dwanaście lat młodsze rodzeństwo, bliźnięta Lassego i Minnę, a rodzina jak wszyscy inni tutaj mieszkała w pokoju z kuchnią, finansowana nie tylko przez ojca, lecz również przez Olava, który od czasu do czasu wtykał matce nie wiadomo skąd brane pieniądze.
– Co ty na to? – spytał teraz swojego przyjaciela Carla.
– Nie wiem – odparł Carl, siedzący jak właściciel na swoich osobistych schodach.
– Czyli będzie tak jak zwykle.
– To znaczy?
– Dostaniesz w gębę, zanim pójdziesz na górę, albo pójdziesz na górę, nie dostając w gębę.
Carl się uśmiechnął, zgniótł papier i rzucił nim w kolegę, który zwinnie się uchylił.
– No to sprawa jest prosta.
– Prawda?
Olav już chciał się odwrócić do niego plecami, ale dostrzegł spuchnięty policzek, nachylił się i uniósł pasmo włosów z lewej strony głowy Carla.
– Dziś już raz dostałeś?
Carl się nie odezwał.
– Może trochę za dużo?
Carl wzruszył ramionami.
– Potrzebuję klucza.
– Jasne.
Olav obrócił górną połowę długiego ciała o sto osiemdziesiąt stopni, wsadził lewą rękę do prawej kieszeni i wyciągnął pęk kluczy wielkości tego, jaki nosi dozorca, zsunął z niego dwa klucze i podał je Carlowi.
– Tylko w nic się nie wdawaj tam na górze, bo nam się spieszy.
Carl przeciął ulicę i wszedł do kamienicy numer 29 przy Brettevilles gate, do klatki schodowej będącej odwróconą kopią tej, w której sam mieszkał, gdzie jednak były inne zapachy i zwyczaje, inne buty, słomianki, bardziej żółte ściany, inne nazwiska na ceramicznych i mosiężnych tabliczkach, nawet inne echo, co budziło zdziwienie, ponieważ wszystko tutaj tak bardzo przypominało jego dom. Dwa piętra pokonał małymi skokami. Smażona cebula, brązowy sos, gotowane mleko. Dotarł na strych, kluczem otworzył sobie drzwi do ciemnego korytarza łączącego cały kompleks budynków – osiem kamienic w jednym ogromnym kręgu, czy raczej rombie, pod niebem wokół jednego podwórza – i znalazł się w ponurym, lecz kuszącym królestwie, do którego nie miało dostępu żadne dziecko.
Spadła na niego kurtyna rozgrzanego w słońcu kurzu, monotonnego gruchania gołębi oraz krążących tam i z powrotem jak nietoperze jaskółek dymówek. Zapalił światło i ruszył między drzwiami do komórek ku następnym korytarzowym drzwiom, znów użył klucza i nacisnął kolejny włącznik światła. Pobiegł z powrotem i zgasił tamten pierwszy, orientował się po świetle z tych nowych drzwi, zamknął je za sobą na klucz i szedł dalej do następnych; powtórzył całą procedurę, czując lekkie mrowienie w palcach. Zaledwie trzy lata temu odważył się tu wejść pierwszy raz, z migoczącą świecą, która zaraz zgasła, czyniąc tę jego próbę męskości na tyle ciężką, że kiedy spocony ze strachu zrobił całą rundę i zbiegł po schodach w najdalszym krańcu, a potem cały i zdrowy stanął w słońcu na Hans Nielsen Hauges gate, postanowił, że to się nigdy więcej nie powtórzy.
Nigdy więcej nie powtórzy się strach.
Carl wrócił tu już dzień później po nieprzespanej nocy, bo nie dawała mu spokoju myśl, co z nim nie tak. On, Carl, jest tchórzem? Na okrążenie strychu mógł wziąć ze sobą Olava, Vidara, Jana, Roara, kogokolwiek... Stwierdził jednak, że strach trzeba zwalczać na własną rękę. I bez świecy. Otworzył kluczem pierwsze drzwi i odczekał, aż oczy przyzwyczają się do resztek światła, które istnieją w każdej ciemności. Cierpliwie. Nie biec. Spokojnie, zdecydowanie, bardziej samotnie niż kiedykolwiek, jeden chłopiec, sam na całej kuli ziemskiej, bez żadnego zwiększania tempa, bez żadnych fantazji, puls, jaskółka na twarzy, to nic, a co najważniejsze: nikomu o tym nie mówić.
Zachować triumf dla siebie.
Długo w tym wytrwał. Dopóki Olav któregoś dnia w przelocie nie rzucił, że zrobił wczoraj rundę po strychu, samotną rundę. Carl tak samo nonszalancko odparł, że on też to zrobił, kilkakrotnie, i to już dawno temu. Olav przyjrzał mu się badawczo, zadał kilka rzeczowych pytań o drzwi, światło, klucze i ukryte kominy, a Carl odpowiedział na nie równie rzeczowo, bez przechwałek.
Stał teraz przed drzwiami do komórki ojca Olava, Nie-Żyda, który cztery godziny dziennie pracował jako księgowy w młynie, a resztę dnia spędzał za tymi drzwiami z surowych desek na strychu w północnej części miasta, naprawiając sąsiadom mniejsze i większe rzeczy; jak tkwiący w swoim ermitażu pustelnik, do którego każdy mógł się zwrócić, kiedy przeciekał kran albo gdy trzeba było podzelować but, wyprostować mosiężny zawias czy dorobić nowe ucho do garnka. Nie-Żyd pracował w metalu, drewnie, skórze, farbach, kleju i lakierze, pracował we wszystkim, był bohaterem codzienności i nie zajmował się uwolnieniem narodu spod niemieckiego jarzma, lecz starał się, jak mógł, żeby naród jakoś to przetrwał.
2
Nie-Żyd miał właściwie na imię Arne, ale w jakimś momencie zagubienia w dzieciństwie przylgnęło do niego przezwisko Aron, które natychmiast uznał za ładniejsze niż imię nadane mu na chrzcie, zaczął więc używać go dobrowolnie, nawet z pewną dumą, niczym herbu, aż do czasu, gdy pod koniec lat trzydziestych kojarzenie kogoś z Żydami straciło na atrakcyjności; był to problem, nad którym Arne alias Aron do tej chwili się nie zastanawiał, w końcu jednak na wszelki wypadek zdecydował się informować, że nie nosi imienia Aron, tylko Arne, co było zgodne z prawdą, chociaż zaczął to robić za późno, co również za późno zrozumiał. Miał na imię Arne i pochodził z Guttormsgaard w Hadeland, był przedostatni z siedmiu braci, którzy jeden po drugim zostawali chłopami, robotnikami leśnymi i flisakami, podobnie jak ojciec, dziadek, wszyscy wujowie i kuzyni Arona, inne możliwości nie istniały.
Pierwszej zimy w lesie Aron poważnie się zranił i długo nie wstawał z łóżka, w końcu wysłano go z pięcioma koronami w kieszeni do miasta; tam snuł się po porcie, aż udało mu się zaciągnąć na drobnicowiec, który miał płynąć na Filipiny. Nie skończyło się na Filipinach. Potem były Miami, Port Moresby, kilka rejsów na amerykańskich zabawkach, lecz Aron, jak dalej nazywali go koledzy ze statku, wciąż nie znajdował swojego miejsca na pokładzie, miał szesnaście lat i po wypadku w lesie utykał na lewą nogę, miał siedemnaście lat, osiemnaście, dziewiętnaście... W pewien mglisty jesienny wieczór zszedł na ląd w Antwerpii z połową czteroletniej gaży, zamierzając wybrać się wraz z kumplami ze statku na swój chrzest bojowy w burdelu. Zamiast tego jednak nastąpił cud w hadelandzkej duszy Arona stojącego jako ostatni w kolejce przed legendarną Café Tromsø. Gdy drzwi zatrzasnęły się za bosmanem Salvikiem, wykidajło wbił oczy w Arona i spytał, czy ma money, geld, monnaie. Strażnik owej świątyni chciał zobaczyć gotówkę.
Owszem, Aron miał pieniądze, ale nagle przeszył go zimny dreszcz. Skołowany popatrzył na swoją krzywą lewą nogę, ocenił wypucowane czubki butów, znów podniósł wzrok na toporną postać z tatuażami na wybrzuszonych mięśniach przedramion i ze złotym kółkiem w lewym uchu. Aron otworzył usta i stanowczo odparł, że nie, nie ma pieniędzy, krzyknął: „No money!”.
Odwrócił się na pięcie i ruszył wyludnioną portową ulicą; skręcił w lewo, gdzie, jak wiedział, ma siedzibę Norweski Kościół Marynarzy, wszedł tam i oświadczył, że chce wracać do domu, do Norwegii. Z krzesła za wąskim kontuarem recepcji podniosła się jasnowłosa dziewczyna, niepewnie zmrużyła oczy i dźwięcznym dialektem z południa Norwegii zadała kilka prostych pytań, na które Aron odpowiadał krótkimi skinieniami głowy i niedopowiedzeniami. Sam słyszał, że uszło z niego powietrze, i całym sobą sygnalizował, że mu się spieszy, że ta wizyta ma ograniczenia czasowe, których nie wolno przekroczyć, bo inaczej będzie z nim koniec.
Dziewczyna najwyraźniej już wcześniej zetknęła się z rozpaczą – poprosiła, żeby zaczekał, a następnie przyprowadziła młodego mężczyznę będącego, jak Aron zrozumiał, pastorem, chociaż nosił sweter i drelichowe spodnie. Nazywał się Georg Harvila, przedstawił się Aronowi, ściskając mu solidnie dłoń. Miał fińskich rodziców, ale urodził się i wychował w dzielnicy Sagene w Oslo, więc nie ma się czego bać, powiedział z poufałym uśmiechem, po czym zabrał Arona do biblioteki i przez godzinę wysłuchiwał tego, co marynarz miał do opowiedzenia o czterech ponurych latach swojego młodego życia, spędzonych na oceanach świata; wysłuchał słów, które Aron starannie przemyślał we dnie i w nocy, lecz teraz odnajdywał jedynie ich urywki. Ponadto Aron odkrył, że właściwie nigdy dotychczas z nikim nie rozmawiał. W każdym razie z nikim, kto go słuchał. Gdy wreszcie dotarł do końca drogi, Harvila potrząsnął jasną czupryną nad czołem pokrytym zaskakującą liczbą zmarszczek i oświadczył stanowczo, że norweska flota handlowa nie może traktować swoich ludzi w taki sposób. Aron musi wracać do domu. Harvila osobiście skontaktuje się z armatorem, zadba o to, by Aron dostał całość gaży i żeby nie ostemplowano go jako zbiega.
Aron odparł, że ma w dupie gażę.
Ach tak, powiedział Harvila.
Aron odniósł wrażenie, że Georg Harvila jest ludzkim człowiekiem. Trzy dni później był z powrotem w Oslo z całością gaży i kartką z nadrukowanym symbolem Kościoła Marynarzy oraz trzema adresami, prawdopodobnie osobistych przyjaciół Harvili.
Najpierw dostał pracę jako pomocnik w garbarni, z łaski, bo jego lewa noga ciągle nie nadawała się do użytku. Potem Żyd Samuel Starman z Sandakerveien, numer dwa na kartce Harvili, zatrudnił go jako chłopca na posyłki. Wkrótce Aron został u Samuela również księgowym, gdy obaj odkryli – każdy ku swojemu zdumieniu – że Aron ma bystry umysł, a przynajmniej wewnętrzny porządek, zdrowe wyczucie liczb.
Ale już trzy lata później znów pokazano mu drzwi, kiedy najstarszy syn w tym domu dorósł i zajął jego miejsce.
Aron musiał szukać pomocy pod trzecim adresem z kartki Harvili i trafił do młyna na Bjølsen, także do księgowości, w czym pomogły mu referencje, w jakie zaopatrzył go Samuel; otrzymał stosunkowo dobrze płatne stanowisko w pełnym wymiarze godzin, który po pewnym czasie na jego własną prośbę zmniejszono o połowę.
W ciągu kolejnych lat Aron zaoszczędził całkiem niezłą w swojej opinii sumkę. Mieszkał w skromnych i zimnych pokoikach na poddaszu, sam prał i łatał swoje ubrania, a ciepły posiłek jadał tylko raz w tygodniu u starego znajomego, a zarazem byłego pracodawcy Samuela, który miał wyrzuty sumienia, że wyrzucił przyjaciela za drzwi. Samuel lubił grać z nim w szachy. Ponadto co roku na Gwiazdkę Aron dostawał wielką skrzynkę żywności plus trochę pieniędzy, których nie zarobił. A osiem lat po zejściu na ląd w jednej z restauracji pod gołym niebem, wśród zieleni, poznał swoją ukochaną Lilian.
W ciepły, pachnący bzami majowy wieczór na półwyspie wcinającym się w Oslofjorden.
Aron planował uczczenie czegoś poprzez zjedzenie dobrego posiłku i wypicie dwóch szklanek piwa. Siedzieli przy osobnych stolikach w dużym ogrodzie z kolorowymi latarniami na drzewach. Nawiązali rozmowę. Stwierdzili, że są rówieśnikami i lubią te same drobiazgi, zamówili po jeszcze jednym piwie, Aron fundował. Z brzękiem i przy wtórze chichotu Lilian na żwir spadła łyżeczka, Aron ją podniósł i już siedzieli przy jednym stoliku. W ten spokojny wiosenny wieczór potoczyło się to tak gładko i w sposób tak oczywisty, że Aron poszedł z Lilian do jej wynajętego pokoju przy Maridalsveien i już się stamtąd nie wyprowadził. Nie wolno mu się wyprowadzić, jak oświadczyła Lilian z poważną miną, gdy w ten pierwszy wspólny niedzielny poranek obudzili się w tym samym łóżku. Lilian nie chciała być dłużej sama, nienawidziła samotności, a tu, bardzo proszę, masz kawę.
Aron usiadł w wąskim łóżku, w pokoiku niebezpiecznie przypominającym jego własny, z jedyną kołdrą podciągniętą pod pachy, i przyjrzał się trzeźwej nieumalowanej twarzy przedsiębiorczej Lilian, jej krzywemu zębowi z przodu, nieokiełznanym rozczochranym lokom, ciemnym oczom i mocno zaznaczonym kościom policzkowym, jej całej, silnej, miękkiej i uległej, i zanotował sobie, że Lilian staje się coraz piękniejsza z każdym słowem wypadającym z jej ust o idealnym kształcie.
Wyszło na jaw, że Lilian ma dziewiętnaście lat.
– Tak, okłamałam cię, Aronie.
– Dodałaś sobie aż dziewięć lat? – zdumiał się Aron.
– Tak, wiem. Ty masz przecież dwadzieścia osiem. Nie podoba ci się, że ja mam dziewiętnaście?
– Ależ skąd, to żaden problem.
Aronowi nie przeszkadzało również to, że Lilian jest pomocą domową i opiekuje się niewychowanymi dziećmi w bogatym domu.
Nie wyobrażał sobie lepszego życia.
Lilian myślała o skończeniu szkoły.
– Nie trzeba – stwierdził.
– Naprawdę tak myślisz?
– Oczywiście.
– Dzięki Bogu – powiedziała Lilian.
Ale pozostawało jeszcze Hadeland. Dzieciństwo Arona.
Niedługo po powrocie do domu z Antwerpii napisał do matki list. A ponieważ nie dostał odpowiedzi, następny list wysłał do ojca, mniej więcej tymi samymi słowami informując, że wrócił do domu, że jest z powrotem w Norwegii.
Odpowiedź nie przyszła i tym razem. Minęło jeszcze kilka miesięcy, wysłał kartkę świąteczną podpisaną „Arne, Wasz syn”. Dwa ostatnie słowa podkreślił.
Nadal bez odzewu. Aron jednak ze strachu, że coś złego mogło się przydarzyć rodzicom albo braciom, nie potrafił się przemóc, by wsiąść do pociągu i bez zapowiedzi odwiedzić rodzinę, objawić się żywy na progu dzieciństwa.
O dziwo, nie czuł żadnej tęsknoty za domem, jedynie od czasu do czasu odzywała się ciekawość. Mijały tygodnie, nastała wiosna, potem lato i jesień, upływał rok za rokiem. Aż do chwili, gdy w pewien wiosenny dzień podczas spaceru z Lilian po Grünerløkka mijali pewną zapyziałą knajpę, za jej brudnymi oknami trwała ostra pijatyka i nagle na prowadzących do środka schodach pojawił się jego starszy brat Alf, wywijając długimi rękami. Alf bez żadnych wstępów oświadczył, że właśnie zakończył robotę flisacką na jeziorze Maridalsvannet i razem z kolegami czyni użytek z wypłaty. Od razu rozpoznał młodszego brata, ale nie wydawał się zaskoczony ani zainteresowany tym spotkaniem, jak gdyby widzieli się ledwie wczoraj lub jakby był obojętnym sąsiadem; nie zadał ani jednego pytania o życie Arona na morzu ani nie wykazał żadnej chęci dowiedzenia się, czym też brat się zajmował przez te wszystkie lata, za to tym chciwiej wpatrywał się w Lilian, elegancko ubraną, mocno umalowaną i przewracającą oczami nad tym wulgarnym dzikusem z lasów.
Aron zebrał się w sobie i spytał, jak się miewają rodzice.
– No, dobrze, budują chlew.
– Aha – powiedział Aron i poczuł, że ogarnia go nastrój, który znał aż za dobrze, lecz o którym już zapomniał: poczucie nieistnienia, bycia niewidzialnym. Potem oświadczył krótko: – Miło cię było widzieć, Alf. – Odwrócił się i poszedł dalej z Lilian, żeby już nigdy więcej nie spotkać nikogo z rodziny.
Nie uczestniczył w pogrzebach rodziców. Na informacje o nich natknął się przypadkiem w gazecie, wpadł mu w oczy nekrolog, w którym siedemdziesięcioośmioletniego zmarłego właśnie Pedera Johana Guttormsgaarda opisywano jako wdowca. A więc zarówno matka, jak i ojciec opuścili ten świat. Analizując listę najbliższych krewnych, Aron mógł się przekonać, że wszystkich jego sześciu braci żyje, niektórzy mają żony i dzieci o obcych imionach, co powiedziało mu jeszcze wyraźniej, że nie było takiego miejsca, do którego by należał, zanim sprowadził się do Lilian na Maridalsveien.
Wkrótce się oświadczył, wedle życzenia Lilian klękając jak na filmie, z kwiatkiem w butonierce, uczesany, w świeżo wypastowanych butach, w spodniach zaprasowanych w kant. Ona miała włosy upięte według wymogów ówczesnej mody, pomalowane na czerwono paznokcie i nylonowe pończochy. Twierdziła, że pochodzi z Bærum, lecz Aron nigdy nie poznał nikogo z jej przyjaciół ani rodziny, a liczba gości weselnych ograniczyła się do dziewięciu osób, spośród których sześć pochodziło z domu jego starego przyjaciela i pracodawcy Samuela, a mianowicie Samuel i jego żona Sara, ich najstarszy syn Gabriel, dwie córki oraz nowo narodzony David, a oprócz nich jeszcze trzech mężczyzn z młyna. Spotkanie z Alfem, starszym bratem Arona, otworzyło najwyraźniej jakąś śluzę w Lilian, bo jeszcze bardziej zbliżyła się do męża i zwierzyła mu się, że ona też swego czasu uznała za konieczne zerwać z rodziną, uzasadniając to w sposób równie niepojęty jak Aron.
– Aha – odpowiedział Aron, uznając, że tym bardziej do siebie pasują, i puścił cały temat w niepamięć, zwłaszcza że wkrótce po tym urodził się ich pierwszy syn Olav, śliczne i uległe stworzenie, dzięki któremu życie stało się jeszcze bardziej kompletne.
Rok później oszczędności Arona pozwoliły na przeprowadzkę do jednopokojowego mieszkania na Åsen, z bieżącą wodą i ubikacją, a po następnych pięciu latach mógł zmniejszyć o połowę liczbę godzin pracy w młynie i wreszcie robić to, o czym zawsze marzył – przebywać w samotności i naprawiać różne rzeczy dla innych na anonimowym strychu we wspaniałej kamienicy.
Ale syn Olav w wieku trzech lat zaczął się zmieniać: stał się niegrzeczny, trudny i oporny, nie chciał skończyć z pieluchami, moczył się w nocy jeszcze długo po tym, jak zaczął chodzić do szkoły, i kradł wszelką uwagę dwojgu kolejnym dzieciom, bliźniętom Lassemu i Minnie, które urodziły się, gdy Olav miał dwanaście lat, i które – z tego, co wiedział – musiały wychowywać się same. Rodzice nabrali jednak nadziei, że Olav nie ma żadnej ułomności, ponieważ ze strony szkoły nigdy nie padło ani jedno krytyczne słowo, może więc chłopak cierpiał na jakiś talent z rodzaju tych tajemniczych, może był artystą in spe?
Potem utarł się u nich nowy zwyczaj. Lilian zaczęła wychodzić z domu, również o dziwnych porach dnia, rzekomo w odwiedziny do przyjaciółek, których Aron wciąż nie widywał i o których słyszał jedynie mgliste wyjaśnienia, a i te natychmiast puszczał w niepamięć. Wspomniana została kuzynka, lecz ona także nigdy się nie objawiła. Lilian często wracała późnym wieczorem, a kiedy Aron (nigdy nie nazywała go inaczej, chociaż już dawno zaczął protestować: „Nie jestem Żydem, jestem Arne!”) spytał, czym ona właściwie się zajmuje, odparła, że przecież ktoś w tym domu musi zarabiać.
– Co masz na myśli? – spytał Arne i znów ogarnęło go tamto lodowate uczucie, które ścigało go na oceanach świata, kiedy żadna noc nie minęła bez ciężkiego bębnienia tłoków przenikającego i kadłub, i ciało. Próbował ukrywać swój strach, również przed sobą, bezskutecznie.
Lilian jednak nie wykorzystywała tego ewidentnego pęknięcia w jego charakterze, nie mówiła też, że jest tępy, nigdy nie twierdziła, że mąż się do niczego nie nadaje, ani nie skarżyła się, że mają troje dzieci, a on za mało zarabia w tym swoim życiu na strychu. Arne nigdy więc nie zadawał pytań o te jej niewyjaśnione nieobecności. A kiedy okupacja stała się faktem i ludzie zaczęli się przyzwyczajać do krzyku na szpaltach gazet, dudnienia ciężkich butów na ulicach i braków w sklepach, Lilian przestała wychodzić, z tygodnia na tydzień. Również ta zmiana jawiła się Arnemu jako niepojęta, ponieważ jej też nie towarzyszyło żadne wyjaśnienie, lecz ten historyczny fakt należało po prostu przyjąć do wiadomości, tak to widział.
Cieszył się, że Lilian siedzi w domu.
Popołudniami zwykł przysiadać na ławie w kuchni i obserwować, jak jej niespokojne ręce doprowadzają do porządku sztućce i inne kuchenne sprzęty w balii do zmywania, szufladach i szafkach, słuchać dźwięków świadczących o rezygnacji, znajomego wzdychania, na ogół nad bliźniętami, którym nigdy nie można było nic zarzucić, napawał się też niepewnym uśmiechem posyłanym od czasu do czasu w jego stronę, bo może obiad był dzisiaj niedobry?
– Dobry, dobry, zważywszy na to, jakie mamy czasy.
– Za to możesz podziękować Olavowi – szepnęła, któregoś dnia podchodząc do niego bliżej.
– Olavowi?
– Tak – zwierzyła mu się tonem sugerującym, że nie powinna zdradzać tego, co właśnie zdradzała: że Olav często przynosi do domu artykuły spożywcze, których pochodzenia nie znała, ale też się o to nie dopytywała i Aron także nie powinien pytać, rozumiesz?
Lęk jeszcze mocniej zacisnął się wokół Arona: czy Olav i jego koledzy nie jeżdżą na rowerach jako chłopcy na posyłki u Samuela?
– Pewnie, ale do tego zajęcia jest wielu chętnych.
– Coś chyba zarabiają?
– Tak, tak, nie mówmy o tym więcej.
3
Rozległo się pukanie do drzwi komórki, które miał za plecami. Arne od razu się domyślił, że to Carl, najlepszy przyjaciel jego tajemniczego syna, ponieważ sam Olav nigdy tu do niego nie przychodził, nikt inny zresztą też nie, jeśli chodzi o ścisłość, bo ci, którzy chcieli, żeby coś im zreperował, zostawiali to u Lilian na dole w mieszkaniu, tam także później odbierali swoje rzeczy i płacili. Arne miał w pewnym stopniu zaufanie do Carla i mglistą nadzieję – trochę nie wiadomo dlaczego – że chłopak może stać się wsparciem i przystanią dla syna, więc obrócił się na krześle, pstryknięciem zwolnił haczyk i wpuścił Carla.
– Wejdź, Kalle, i siadaj.
Carl wszedł, odwrócił skrzynkę po piwie, usiadł i spojrzał na zagracony stół roboczy, własnej roboty szufladki i półki ze słoiczkami po tabletkach od bólu głowy, z puszkami po tytoniu i pudełkami po herbacie, pełnymi gwoździ, kołków, śrub, mutr i uszczelek we wszystkich możliwych rozmiarach i wariantach, na liany sznurowadeł, rzemyków i sznurków zwieszające się z haczyków w suficie, na klej, zelówki, pojemniczki z lakierem i farbą, malutkie jak naparstki, ustawione na regałach o skomplikowanym układzie, na egzotyczne narzędzia zorganizowane częściowo przez Carla i jego kolegów – rozpoznał klucz szwedzki, szablon traserski i osiem śrubokrętów, które znaleźli na pewnym pogorzelisku; zostały zaopatrzone w nowe, natarte olejem trzonki i wystawały teraz jak mrugające pionki do szachów z odpowiednich rozmiarów otworków w półce nad stołem – całość starannie oświetlona lampą ze szklanym kloszem pokrytym kurzem i sadzą tak szczelnie, że całe światło opadało prosto w dół, przez co atmosfera stawała się gęstsza, a pomieszczenie wydawało się większe niż w rzeczywistości, unosił się tu zapach przebywającego w zamknięciu dorosłego mężczyzny.
Carl wyjaśnił, że potrzebuje stalowej linki do hamulca rowerowego i dwóch wentyli. Arne spytał, w jakim rozmiarze. Chłopak powiedział, że nie wie, więc Arne otworzył puszkę po kawie, wysypał jej zawartość na stół, wygrzebał pięć wentyli, dwa tego samego rozmiaru, i pytająco podniósł wzrok.
– Wypróbujemy – odparł Carl i przypomniał o lince, sami ją przytną i połączą z klockami.
– A coś do łatania dętek?
– A tak, zapomniałem.
Arne poruszył głową i wyciągnął szufladę pełną drobnych monet, pudełek po snusie i czegoś, co wyglądało na plik widokówek związany dziwną wstążką. Gwałtownie zamknął szufladę z powrotem, jakby się sparzył, i wysunął inną. Zaczął w niej grzebać i odwrócony plecami spytał, skąd mają rower, kradziony?
– Nie.
– To dobrze. Bierz, to jedyne, co mam. Gdzie planujecie go sprzedać?
– Przed sklepem Halléna, tam przychodzą bogate baby. Jan i Vidar się tym zajmą.
– Najmłodsi?
– Tak.
– No, to pewnie sprytne – przyznał Arne, uśmiechając się z rezygnacją.
– Musimy go też polakierować.
– A macie lakier?
– Martinsen nam da.
Bez żadnego przejścia spytał, czy Carl miał starcie z ojcem.
– A dlaczego?
Arne skinieniem głowy wskazał stos broszur w głębi stołu, spomiędzy nich wystawało łuszczące się lustro, w którym Carl zobaczył niewyraźne wydanie siebie samego z czerwonym napuchniętym policzkiem. Przyznał wtedy, że tak i że nic się nie stało.
– Dupek pozostanie dupkiem – podsumował.
Kiedy dał znać, że chce się podnieść, Arne obrócił się w jego stronę i kazał mu zaczekać; chciał mu coś powiedzieć, chociaż podkreślił, że to żadną miarą nie jego sprawa.
– Ale co? – spytał Carl wyczekująco.
Arne oświadczył, że Kalle musi wiedzieć: jego ojciec to twardy chłop.
– Co pan ma na myśli?
Arne miał taką minę, jakby dopiero teraz zrozumiał, że wdał się w coś, czego nie powinien był ruszać; uciekł wzrokiem, machnął ubrudzoną olejem lewą ręką w poszukiwaniu jakiegoś wyjścia, ale niczego takiego nie znalazł. Nie pomagało mu też to, że Carl się w niego wpatrywał. Arne zamknął się w sobie. Powtórzył tylko:
– Erling to twardy chłop.
I na tym poprzestał.
Carl wstał, zastanawiając się, czy powinien podziękować za linkę, którą owinął sobie wokół lewego ramienia, wentyle i zestaw do naprawy dętek schował do kieszeni, żeby dać Arnemu jeszcze jedną szansę. Ale ojciec Olava wciąż pozostawał daleki, zamknięty w sobie, Carl więc podziękował, wrócił tą samą drogą, pokonując troje drzwi bez światła, i zbiegł po schodach na Knud Graahs gate, jakby w ogóle niczego nie dokonał.
W tym czasie zjawili się jeszcze Jan i Vidar, teraz już czterech kolegów siedziało albo klęczało wokół zdezelowanego roweru, który przestawili na trawę. Carl wręczył Olavowi linkę i wentyle, a Olav ani słowem nie zapytał przyjaciela o spotkanie z jego ojcem.
Carl znów przysiadł na kamiennych schodach przed numerem siódmym – na swoich schodach – oparł brodę na rękach i chłonął ten sam widok, który witał go codziennie, odkąd Carl wygramolił się na to podwórze jako dwulatek: dzieciaki w najprzeróżniejszym wieku, krzewy tawuły i bzu w śniegu i bez śniegu, srające i gruchające gołębie, gromady niewidocznych wróbli w krzakach, spieszący gdzieś ojcowie i matki pod nieruchomym prostokątem nieba, białego, szarego, błękitnego, a pośrodku tego obrazu zarejestrował, że Olav rozciąga linkę, aby odmierzyć odpowiednią długość, Roar odcina ją obcęgami, a Jan i Vidar kręcą się dookoła z kankami oleju i lepiej lub gorzej zadbanymi narzędziami z iście baśniowego warsztatu Konrada Martinsena, to był świat Carla, królestwo chłopaków.
I dziewczyn.
Drzwi za jego plecami się otworzyły i z domu wyszła Mona, ciągnąc za sobą swoje dwórki, roześmiane, mniej lub bardziej roztańczone; skierowały się do dziko rozrośniętych krzaków bzu, gdzie Carl i Olav zamontowali ławkę, którą pewnej nocy rozkręcili na przystanku tramwajowym przy Birkelunden i przetransportowali tutaj w częściach. Jeszcze więcej dziewczęcego śmiechu z krzaków. Wyczekująca cisza, po której gałęzie rozchyliły się na boki i znów ukazała się Mona – od niechcenia ruszyła w stronę naprawiających rower, stanęła przed Olavem z jedną ręką na biodrze i uśmiechając się wyzywająco, spytała, czy on serio wierzy, że uda mu się sprzedać tego grata.
Olav się wyprostował i popatrzył na nią tym swoim dwuznacznym spojrzeniem, wyjątkowo jak na siebie rozciągnął usta w pełnym rezygnacji uśmiechu, po czym spokojnie wysunął ubrudzoną olejem dłoń i złapał Monę za lewy cycek, jakby chciał go zważyć. Dziewczyna z krzykiem odepchnęła jego rękę i pobiegła z powrotem między bzy. Kolejna porcja głośnych śmiechów i chichotów. I kolejna cisza, aż w końcu z krzaków wyłoniła się mała Tone, w połowie drogi do chłopców znieruchomiała jak posąg i przenikliwym głosem krzyknęła, że nikomu nie wolno macać cycków Mony.
– Za to mogę wam pokazać swoją cipkę.
Zarzuciła sobie spraną sukienkę na głowę, a dorastające pokolenie z Knud Graahs gate przez zbyt krótki moment mogło oglądać chude, sprężyste dziewczęce ciało od ubrudzonych trawą bosych stóp po białą różyczkę pępka, po czym gwałtownie opuściła sukienkę, owinęła się nią jak skromna zakonnica, wykrzywiła się brzydko i obróciła plecami do niedowierzającego świata.
– Przecież ty nawet nie masz na niej włosów – odezwał się Vidar.
– Właśnie że mam!
– No to pokaż!
– Za nic w świecie, ty gówniarzu!
W krzakach powitano Tone triumfalnymi okrzykami radości, a czterech kolegów z podziwem popatrzyło na siebie. Carl chciał zawołać ze schodów, że dobrze widzieli, ale głos mu się załamał, więc tylko się zaczerwienił. Olav spojrzał na niego tak, że Carl to poczuł. Uśmiech Olava. I znów skupili się na rowerze.
Naprawiali rower.
Aż do chwili, gdy Olav się wyprostował, spojrzał na cień, który dotarł do górnego rzędu okien kamienicy – ten precyzyjny zegar słoneczny Knud Graahs gate – oddał Vidarowi klucz nastawny i ruszył w stronę góry piasku przed sklepem kolonialnym Dagny Salangen, nazywanym Sprawiedliwością, gdzie z pięciorgiem innych dzieci bawiło się jego rodzeństwo Minna i Lasse; przy wtórze dzikich protestów złapał malców, otrzepał z nich piasek i wziąwszy po jednym dzieciaku pod każdą pachę, przeniósł je przez ulicę, wszedł do bramy numer dwa i już nie wyszedł.
Olav już nie wyszedł, dopóki całego budynku nie spowił cień, a wśród krzewów bzu nie zapanowała cisza. Chłopcy znieśli rower do piwnicy na węgiel pod siódmym, do piwnicy Carla, pomalowali go na jaskrawoczerwono, na ile starczyło im lakieru, bagażnik zostawili czarny. Wyprostowali przedni widelec, ustawili odpowiednio błotniki, zepsute kocie oko usunęli, czegoś brakowało w przekładni, przypuszczalnie duszy roweru, i Olav wymyślił, że trzeba rozkręcić zakurzony męski rower – należący prawdopodobnie do sąsiada, który nie umiał na nim jeździć – wyciągnąć z niego oś, którą dałoby się zamocować w imadle, i nagwintować z obu końców.
Carl spytał go, gdzie się podziewał.
Olav odparł, że matki nie było w domu, więc dał dzieciom jeść i położył je spać.
Carl to sobie zapamiętał.
Zdecydowali, że koniec na dzisiaj, i rozeszli się do domów.
4
Carl wstał jak zwykle o wpół do czwartej, zbiegł do piwnicy i zarzucił na ramiona plecak ojca, żeby roznieść gazety w dzielnicy Bjølsen, plecak na gazety to jedyny w tych czasach dopuszczalny rodzaj plecaka w mieście. Jak zwykle zrobił swoją rundę w ciągu półtorej godziny, zszedł do piwnicy pod ostatnim adresem, napełnił plecak wraz z bocznymi kieszeniami koksem i wrócił do domu, na długo zanim klasa robotnicza zdążyła wylać się na ulice.
We własnej piwnicy opróżnił plecak do skrzyni na koks, otrzepał go z pyłu i odwiesił na gwóźdź, który sam wbił w ścianę, bo ojciec nie rozumiał, że ten gwóźdź musi być dokładnie w tym miejscu. Poszedł na górę do mieszkania, gdzie Mamcia już postawiła na ogniu dzbanek z kawą. Ale nie rozmawiał z nią ani nie zapytał, gdzie ojciec. A ona nie spytała, czy Carlowi udało się dzisiaj zdobyć koks albo może chleb, który czasami ściągał ze stosu przed piekarnią na placu nazywanym Nordpolen, czyli Biegunem Północnym. Co do tego panowała milcząca zgoda.
Carl poszedł do sypialni będącej za dnia salonem, zrzucił z siebie ubranie i poczuł zapach Mony w sąsiednim łóżku, nie do pomylenia z żadnym innym, mieszankę potu młodej dziewczyny i perfum, które ojciec przynosił do domu z hotelu Continental, perfumy, puder, mydło, lakier do paznokci, szminkę – według słów ojca zamożni goście w pośpiechu zapominali je zabrać, a on uwielbiał rozpieszczać nimi najstarszą córkę. Mona rzuciła się w pościeli i westchnęła przez sen, a Carl nachylił się nad dziecinnym łóżeczkiem i pogłaskał Agnes po policzku. Przez chwilę stał i patrzył na jej długie rzęsy, potem się położył; Mamcia obudziła go, dopiero gdy słońce wpadało już przez niewłaściwe okno, a dziewczynek nie było.
– Vidar do ciebie przyszedł.
Vidar przysiadł na brzegu jego łóżka. Miał okrągłą twarz wypełnioną odsłaniającym popsute zęby szerokim uśmiechem, pryszcze u nasady nosa i czerwone uszy sterczące z cienkich, suchych szaroblond włosów, które matka przycinała mu pod garnek mniej więcej co dwa miesiące. Wyglądał na nieszczęśnika, na jakiego miał wyglądać, na dziecko, wobec którego nikt nie nabierze podejrzeń i nad którym ludzie lubią się użalać. Nawet nauczyciele mieli do niego słabość, rzadziej spuszczali mu lanie i stawiali lepsze stopnie, niż na to zasłużył. Vidar jako jedyny chodził do szkoły codziennie, bo Olav tak przykazał, ale tym razem najwyraźniej zrobił wyjątek, bo coś ważnego leżało mu na sercu, a mianowicie radosna opowieść o tym, że rower udało się już sprzedać pewnemu kurzemu móżdżkowi pod domem towarowym Halléna, za dwadzieścia koron – triumfalnie trzymał w górze dwa banknoty.
Carl obrócił się na plecy, wsunął ręce pod głowę i spytał, który z nich mówił: Vidar czy Jan.
– Żaden. Wystarczyło, że postaliśmy i się pogapiliśmy.
– To wszystko?
– Tak, podobało jej się nawet to, że jest czerwony. Lakier jeszcze całkiem nie wysechł, ale i to jej się podobało, bo rower wyglądał zupełnie jak nowy.
– Czemu nie dałeś pieniędzy Olavowi?
– Poszedł do szkoły.
– No to daj mnie.
– Dlaczego?
Carl wyjaśnił, że jeśli Vidar i Jan sami pójdą teraz do sklepu, żeby rozmienić banknoty na jednokoronówki potrzebne do rozdzielenia posiadanej kwoty po bratersku na pięciu, to istnieje duże prawdopodobieństwo, że w ciągu dnia zabraknie korony albo dwóch.
– Co, nie ufasz nam?
Carl uśmiechnął się i spytał, czy Vidar ufa Janowi.
Vidar zaczął się wiercić.
Carl spytał, czy Jan ufa jemu, Vidarowi, czy ufają sobie nawzajem.
Vidar dalej się wiercił, poruszając wątłym ciałem, w końcu odparł wymijająco, że Jan to jego najlepszy kolega, i uradowany dodał, że jeszcze nigdy w życiu nie trzymał w rękach takich pieniędzy.
Carl dziwił się, że kumpel przyszedł tu do niego po nieudanej wizycie u Olava, skoro sklepy są otwarte już od kilku godzin, a oni kartek żywnościowych mają pod dostatkiem, ale domyślił się, że Vidar jest po prostu tak dumny, na jakiego wyglądał.
Wstał, ubrał się, a Vidar w tym czasie dalej z niedowierzaniem wpatrywał się w banknoty, w każdej dłoni trzymał po jednym. Carl błyskawicznym ruchem mu je wyrwał i ze śmiechem powstrzymał go lewą ręką, kiedy Vidar podskoczył, żeby odebrać pieniądze.
– Pójdziemy razem.
Carl schował banknoty do kieszeni, stanął w drzwiach do kuchni, zobaczył, że Mamcia siedzi przy stole z kawą i papierosem, a obok popielniczki leżą wyżęta ścierka i dwie klamerki do bielizny. Zapytał, czemu go nie obudziła. Spojrzała obojętnie w otwarte okno, wzruszyła ramionami i mruknęła, że dobrze mu zrobi, jeśli od czasu do czasu się wyśpi.
– To znaczy, że nie jesteś zła o chleb?
– Kalle, nie codziennie jest chleb, przecież wiem.
Carl wyjaśnił, że piekarz jeszcze go nie przywiózł. Czy Mamcia dokądś się dzisiaj wybiera?
Mamcia wybierała się po południu sprzątać w Lilleborg i najpewniej stać w kolejce. Zainteresowała się jeszcze, czy Vidar jadł śniadanie.
– Tak, tak – odparł Vidar. – Z margaryną.
– Mój ty świecie.
Wstała, podeszła do niego, zmierzwiła mu włosy i nazwała kochanym dziwakiem. Vidar odsunął się zażenowany, a Carl mimo pośpiechu zorientował się, że Mamcia chce mu coś powiedzieć na osobności. Kazał więc koledze zaczekać na schodach i słuchał, jak Mamcia przesadnie ściszonym głosem szepcze, że się o niego boi.
– Co wy wyprawiacie?
Sądził, iż są zgodni, że na takie pytanie nie ma odpowiedzi, dlaczego więc padło teraz? Carl nie zamierzał się tego dowiadywać. Odparł:
– Nic.
Odwrócił się i wyszedł.
Jan czekał na nich na dole, siedząc na schodach. Miał tyle samo lat co Vidar, lecz poza tym był do niego w ogóle niepodobny: niski, cichy, pozornie skromny i uległy, o krótko ostrzyżonych ciemnych włosach i wielkich, patrzących ufnie oczach, które potrafiły zwieść niejedną matkę. Był też lepiej ubrany niż większość dzieciaków z tej ulicy; owa dziwna okoliczność nie wynikała z zamożności, lecz z posiadania umiejącej szyć ciotki. Poza tym Jan wierzył w duchy i zasłynął historiami, z których nikt nic nie rozumiał. W dodatku wyglądał tak, jakby stale skrywał w sobie jakąś tajemnicę; miało się ochotę nachylić nad nim i spytać: „Chcesz mi o czymś powiedzieć, chłopcze?”.
Teraz i on niecierpliwie przestępował z nogi na nogę w świeżo wypastowanych, za małych brązowych butach, najwyraźniej w oczekiwaniu uznania za tę niesamowitą transakcję. Carl powiedział, że świetnie się spisali, i razem przeszli na drugą stronę ulicy do Sprawiedliwości Dagny Salangen. Dagny przewróciła oczami i oświadczyła, że nie ma zamiaru pozbywać się wszystkich drobnych już o tej porze, niech przyjdą po południu. Poszli więc do sklepu z obuwiem na Nordpolen, tam rozmienili jedną dychę, a druga dostąpiła przemiany na poczcie. Carl wręczył kolegom po pięć jednokoronówek, popatrzyli na niego zdziwieni.
– Ja nic nie zrobiłem, więc nic mi się nie należy. Resztą podzielą się Olav z Roarem.
Jan i Vidar próbowali to zrozumieć, z wahaniem kiwnęli głowami. Carl wbił oczy w Vidara i przykazał mu, żeby oddał matce całą swoją dolę. Vidar się skrzywił, tłumacząc, że matka będzie wypytywać, skąd wziął te pieniądze.
– Możesz wyjątkowo powiedzieć jej prawdę.
– Że co?
– Przecież znaleźliście ten rower, mam rację? Nie podwędziliście go?
– Nie, nie, to przecież był wrak.
– W takim razie jej to powiedz. Dobrze jej zrobi, jeśli od czasu do czasu usłyszy prawdę.
Vidar nie wiedział, jak się zachować, posłał błagalne spojrzenie Janowi, który zastanawiał się, czy jego także obejmuje nakaz oddania w domu całej kwoty. Carl pojął, z czym tamten się męczy, i dodał:
– Tak, Jan, ty też.
Jan skinął głową z większą łatwością niż Vidar, przypuszczalnie zmądrzał po tym, jak zeszłej zimy Olav po pewnym nieporozumieniu w kwestiach rozliczenia za parę nart do skoków przyparł go do muru i powiedział:
– Jak chcesz wyglądać na takiego bystrego, to musisz też być bystry.
Jan nie zdobył się na to, żeby spytać, o co Olavowi chodzi, ale już bez zastrzeżeń wyjął pieniądze za narty i rozdzielił monety ponownie. W klasie wiedziano, że Jan świetnie wyczuwa, kiedy ma protestować, a kiedy przyda się pochlebstwo. Dostał lanie tylko raz – od pewnego nauczyciela, który w trakcie rękoczynów zdumiał się, że chłopak ani nie płacze, ani się nie odzywa. Jan był lepszy od Vidara ze wszystkich przedmiotów, ale wcale nie dostawał lepszych stopni, a tajemnica, którą w sobie nosił, wzbudzała w ludziach podenerwowanie, drażniła ich naiwna dusza z czymś niepokojącym, żeby nie powiedzieć irytującym pod powierzchnią.
Rozstali się na Nordpolen, Carl zawrócił i poszedł z powrotem przez Brettevilles gate w poczuciu, że postąpił zgodnie z duchem Olava, nie żądając od Jana i Vidara słowa honoru i odwracając się tyłem, kiedy zatrzymali się przed piekarnią w oczekiwaniu, aż on zniknie im z oczu.